piątek, 26 maja 2023

Rozdział IX – Zamek Volkihar

     Wymieniliśmy swoje imiona. Wciąż przypatrywałem się naszej nowej znajomej, bijąc się z myślami. Mieliśmy zwalczać wampiry, a co robimy? Pomagamy jednemu z nich, powrócić do domu! W dodatku, skoro jej domem był zamek Volkihar, oznaczało to, że należy ona do klanu najpotężniejszych wampirów w całym Skyrim. Tak przynajmniej głosiła gminna wieść.

     Z drugiej strony, jeśli ją teraz zabiję, nie dowiem się niczego. Nie odgadnę sam, jakie plany miały wampiry. Ba, nawet jeśli dotrzemy na zamek Volkihar i wrócimy z niego żywi, co wcale nie było pewne, nic nie gwarantowało nam, że czegokolwiek się dowiemy. Jedyny plus – obejrzymy sobie zamek od środka, co też mogło być ważne. Może zauważymy tam coś, co naprowadzi nas na jakąś myśl? Poza tym, dobrze byłoby poznać przeciwnika lepiej.

     Nie byłem do końca przekonany, czy dobrze robię. Ale jednego byłem pewien – nie zdołam jej zabić. Przynajmniej nie teraz. Jestem tylko człowiekiem i uczucie litości nie jest mi obce. Nie wiedziałem niczego o Seranie, ale w tej chwili była ona dla mnie po prostu przestraszoną i zdezorientowaną dziewczyną, która potrzebowała mojej pomocy. Byłem naiwny? Tak, byłem, dziś sam to przyznaję. A jednak nie potrafiłem postąpić wtedy inaczej.

     Szedłem pierwszy. Za mną, cicho stawiając stopy, sunęła Serana. Lydia zamykała pochód. Omiotłem taras Wykryciem Życia, potem krzyknąłem jedno słowo Szeptu Aury – ale nic się nie pokazało. Szedłem więc pewnie, ale spotkała mnie nieprzyjemna niespodzianka. Oto bowiem ze strony tarasu dobiegł nas jakiś chrobot. Zerknąłem tam i oniemiałem. Dwa posągi – gargulce – nagle się poruszyły. Najpierw zasłonił je obłok opadającego z nich kurzu. Potem oba wyprostowały się i zaryczały złowrogo. Natychmiast przypadliśmy do zacienionej części placu. Kto by pomyślał? Nowy rodzaj przeciwnika, którego nawet Szept Aury nie jest w stanie wykryć! Przynajmniej dopóki jest skamieniały… Szarpnięciem zerwałem łuk z pleców i odruchowo nałożyłem strzałę. Napiąłem łuk. Ebonowa strzała z sykiem pomknęła ku dalszemu z potworów i powaliła go. Bliższego chciałem zostawić Lydii, ale ona nie miała dogodnej pozycji do strzału. Zamiast niej, do walki włączyła się Serana, rażąc potwora długą i jasną błyskawicą. Gargulec obrócił się w naszą stronę, zaryczał i ruszył na nas. Lodowy Kolec, wypuszczony z lewej dłoni Serany, spowolnił go trochę, co dało mi okazję do strzału. Magia ognia, którą zaklęty był mój łuk, dopełniła dzieła. Drugi gargulec padł na schody i groteskowo zsunął się z nich na sam dół.

     Opuściłem łuk i zerknąłem na naszą nową towarzyszkę. Skinąłem jej głową, w niemej podzięce. Sam fakt, że zaczęła walczyć po naszej stronie, skrzesał we mnie zarzewie sympatii. Zdawałem sobie wprawdzie sprawę, że musi nam pomagać, jeśli chce dotrzeć do domu, ale i tak zrobiło mi się cieplej na sercu. Nieźle władała magią Zniszczenia, na pewno lepiej niż ja. Dopóki stała po naszej stronie, dobrze było mieć ją ze sobą. To jednak mogło się zmienić…

     Wspięliśmy się na schody. Niestety, spotkało nas rozczarowanie. To, co wzięliśmy za przejście, było tylko zacienioną wnęką w kamiennej ścianie. Przejścia nie było. Westchnienie wyrwało się z wszystkich trzech ust, niemal jednocześnie. Zaczęliśmy rozglądać się dookoła.

     Lydia pierwsza zauważyła obok drugi taras, tonący w mroku. Rzuciłem czar Płomień Świecy, by się nieco rozejrzeć. Od podnóża prowadził do niego łagodny stok, a na samej górze tkwiło łukowate wejście, jak do norskiej krypty. Zeszliśmy schodami na dół i skierowaliśmy się na ów stok, tym razem trzymając broń w pogotowiu. Nic się jednak nie stało, nawet gdy weszliśmy na górę. Spod kamiennego łuku zionął czernią wąski korytarz.

     - Chyba jesteśmy na dobrej drodze – szepnęła Serana. – Zaczynałam się już martwić.

     Krótki, kręty korytarz zaprowadził nas do rozległej komnaty. Tę jednak wykonano w surowym, norskim stylu. Miała dwa poziomy. Przed nami znajdowały się schody, prowadzące na górny poziom, znajdujący się nieco dalej. Takie same schody stały po lewej stronie, wiodąc do szerokiego, starannie wykonanego korytarza, jakie nieraz napotykaliśmy w norskich kryptach. Jego ściany pokryto tajemniczymi reliefami, jedynie na końcu, zamiast kamiennej bramy, otwieranej kluczem w kształcie szponu, znajdowała się gruba krata, której nie sposób było podnieść.

Dwupoziomowa komnata w norskim stylu

     - Znowu ukryty zamek? – mruknąłem zniechęcony.

     Serana udowodniła w tym momencie, że znacznie lepiej od nas widzi w ciemności.

     - A to? – wskazała w kierunku, z którego przyszliśmy.

     Musiałem przejść kilka kroków, żeby dostrzec to, co widziała tam Serana. Była to spora dźwignia, wystająca z kamiennego fundamentu. Cóż, trzeba było sprawdzić, czy rzeczywiście otwierała ona przejście, ale na wszelki wypadek przygotowaliśmy broń. Oboje z Lydią wiedzieliśmy, że dźwignia, umieszczona tak daleko od przejścia, z pewnością uruchamia nie tylko kratę, ale jeszcze coś. I to coś mogło być niebezpieczne. Widząc naszą reakcję, Serana przywołała na obie ręce zaklęcia zniszczenia.

     Z niemałym wysiłkiem przerzuciłem dźwignię. Krata istotnie uniosła się, ale jednocześnie odpadły wieka od dwu znajdujących się tu w cieniu sarkofagów, których przedtem nie dostrzegliśmy i wylazły z  nich draugry. Usłyszałem też za plecami charakterystyczne trzeszczenie – znak, że pojawiły się tam szkielety. Lydia i ja wzięliśmy na cel draugry. Ustrzeliliśmy je, zanim nas zauważyły. Potem natychmiast odwróciłem się, by wziąć na cel szkielety, ale zdążyłem tylko zauważyć, jak Serana rozbija drugiego z nich Lodowym Kolcem. Pierwszy leżał już na ziemi, rozbity na kostki.

     - Dobrze cię mieć ze sobą – wyrwało mi się z ust.

     Serana uśmiechnęła się, nieco zażenowana. Wskazała na podniesioną kratę po lewej stronie.

     - Dobrze będzie wyjść na zewnątrz i móc trochę odetchnąć – stwierdziła, wciąż trochę nieśmiało. – Nie tęsknię za blaskiem słońca, ale brakuje mi świeżego powietrza.

     Skierowaliśmy się więc całą trójką w tamtą stronę. Przeszliśmy pod podniesioną kratą i… Znieruchomieliśmy.

     - Co to jest? – Lydia zmarszczyła brwi. – Arena? Teatr?

     Ogromne pomieszczenie nie przypominało bowiem niczego, co widzielibyśmy przedtem. Wielka jaskinia, o naturalnym sklepieniu, zwężała się w dół jak lej, ale na bokach tego leja wykuto coś w rodzaju schodkowej widowni. Po naszej stronie, niby na trybunie honorowej, stały dwa kamienne trony. Po przeciwnej, na podobnym piedestale – trzy, z czego środkowy był znacznie wyższy od dwu pozostałych. Na samym dole znajdowała się niewielka, okrągła arena, a na jej środku – zagłębienie, w którym huczał ogień. Zagłębienie przykryto żelazną kratą. Kto podtrzymywał ogień w takim miejscu? Wiadomo – nieumarli. Przywiązani do tego miejsca przez ciemną moc, przez wieki bezwiednie, jak niewolnicy, wypełniający obowiązki, jakie na nich nałożyła wola jakiegoś pozaziemskiego bytu.

     - To raczej miejsce tortur – wzdrygnąłem się. – Albo wyjątkowo okrutnie dokonywanych egzekucji. Popatrz tam – wskazałem na dwa charakterystyczne menhiry, w kształcie „orlich dziobów”.

     - Smoczy kult – Lydia pokiwała głową. – A tam, co to?

     Zerknąłem nieco w prawo i natychmiast to usłyszałem: wołało mnie Słowo. Poniżej, w cieniu, wybudowano Smoczą Ścianę. To już był ewidentny dowód na to, że pomieszczenie służyło obrzędom smoczego kultu. Ruszyłem w tamtą stronę, ale zanim tam dotarłem, musieliśmy uporać się jeszcze z dwoma draugrami i kilkoma szkieletami, które nagle wyłoniły się z ciemnych zakamarków komnaty.

Tajemnicze pomieszczenie. Po prawej stronie widoczny fragment smoczej ściany

     - Lah – szepnąłem, gdy znaki smoczego pisma oderwały się od ściany i zamieniwszy się w błękitną mgiełkę, wniknęły w moje ciało. – Magia…

     Tak poznałem trzecie słowo Krzyku, który niezmiennie kojarzył mi się z wampirami – Wyssanie Witalności.

     Ale nie dane mi było kontemplować tego faktu, bowiem na trybunie coś trzasnęło, jakby z kamiennego sarkofagu opadło wieko. I nie, nie było to draugr. To był licz. Smoczy kapłan!

     Na szczęście my staliśmy w cieniu. I mieliśmy doskonałe, szklane łuki, zaklęte ogniem. I umieliśmy się nimi posługiwać. W dodatku, mieliśmy ze sobą kogoś, kto doskonale władał magią zniszczenia. Wynik tego starcia, niezależnie od mocy licza, mógł być tylko jeden. Kapłan uległ nam bardzo szybko.

     I dostrzegliśmy coś jeszcze – za jego sarkofagiem jaśniała drewnianymi deskami szeroka brama. Brama, prowadząca na zewnątrz, co okazało się w chwili, gdy ją otworzyliśmy. Wąski, naturalny chodnik za bramą był oszroniony i przysypany śniegiem. Śnieg skrzył się milionem iskier, odbijając błąkające się tu światło. Słoneczne światło! Poczuliśmy przepływ zimnego, świeżego powietrza. Niewątpliwie, było to wyjście.

     Nie zdołałem zareagować. Serana wybiegła, zanim zdążyłem mrugnąć. Czyżby uciekała?

     Ale nie. Gdy tylko wybiegła na oświetlony jasnym słońcem, zaśnieżony stok, roześmiała się radośnie, jak dziecko, po czym rozłożyła ręce i zakręciła jak w tańcu.

     - Ach, jak dobrze jest móc znów odetchnąć! – zawołała, po czym rozejrzała się po świecie, który widziała po raz pierwszy od nie wiadomo jak długiego czasu. – Ta pogoda jest niesamowita!

     Ale potem zmrużyła oczy, i przyłożyła ręce do skroni, jakby zabolała ją głowa. Wolnym ruchem naciągnęła sobie na głowę czarny kaptur, który niemal skrywał jej oczy i spojrzała w moją stronę.

     - Tu jest za jasno – poskarżyła się. – Nie wiem, jak ty to znosisz.

     Mnie też raziło słońce. Nic dziwnego, skoro dzień był słoneczny, powietrze czyste i przejrzyste, a śnieg aż skrzył się od słonecznego światła. Skoro ja musiałem zmrużyć oczy, to co czuła ona która nie widziała słońca od bardzo dawna. Poza tym była przecież wampirem, a więc stworzeniem, dla którego słońce jest zabójcze. Czym prędzej skryła się na powrót w cieniu korytarza.

     - Może zrobimy krótki postój – zaproponowała Lydia, spoglądając w jej stronę. – Jeszcze nie ma południa. Słońca wciąż będzie przybywać. Nie wiem, jak ona to zniesie. Wyruszylibyśmy wieczorem…

     - Przed nami daleka droga – podrapałem się po brodzie. – Jeśli ruszymy wieczorem i będziemy maszerowali całą noc, to akurat o świcie dojdziemy do zamieszkałych terenów. – Spojrzałem na dziewczynę. – A wolałbym, żeby nikt niepowołany jej nie widział.

     - Nikt nie musi wiedzieć, kim ona jest – odparła Lydia. – Gdy włoży kaptur, nie widać jej świecących oczu.

     Zgodziłem się z nią, głównie dlatego, że sam zdawałem sobie sprawę z potrzeby odpoczynku. Nie dalibyśmy pewnie rady wędrować całą noc. Potrzebowaliśmy wytchnienia.

     Serana zaofiarowała się trzymać wartę, jednak nie skorzystaliśmy z tej oferty. Za mało ją znaliśmy, a sama świadomość, że w naszym towarzystwie znajduje się wampir, nie pozwoliła by nam zasnąć. Widziałem, że zrobiło się jej przykro, ale nie zmieniłem zdania.  W końcu, ona też niezupełnie nam ufała i wciąż miała przed nami tajemnice.

     Lydia objęła pierwszą wartę, a ja wróciłem do krypty i położyłem się niedaleko ognia, płonącego na dnie areny. Było mi ciepło, toteż zasnąłem w miarę szybko, pomimo twardej posadzki, na której przyszło mi drzemać. Obudził mnie całus.

     - Zmiana warty – szepnęła Lydia do mojego ucha.

     Podniosłem się z ziemi.

     - Jak nasza podopieczna?

     - Nad wyraz spokojna – odparła Lydia, moszcząc się na ziemi. – I wciąż zdezorientowana. Nie wie, gdzie jest, ani jak trafić do domu. I ja też nie wiem, czy dobrze robimy, biorąc ją pod opiekę. Jakoś jej nie ufam. I ona chyba też niespecjalnie mnie lubi.

     Nie powiem, żeby mnie to podbudowało. Nigdy nie lekceważyłem przeczuć Lydii, bo zwykle okazywały się prawdziwe. Ale na razie i tak nie miałem innego planu ponad ten, który uzgodniliśmy przedtem. Zostawiłem ją w krypcie i udałem się na górę. Słońce dawno minęło już najwyższy punkt na niebie. Postanowiłem poczekać aż jeszcze się obniży i wyruszyć tuż przed zachodem słońca.

     Serana zdawała się drzemać, przytulona do skalnej ściany, na pograniczu wpadającego do groty światła i cienia, rzucanego przez skałę. Gdy pojawiłem się obok niej, uniosła głowę i uśmiechnęła się, wciąż trochę nieśmiało. Odwzajemniłem uśmiech. Poczułem do niej nić sympatii. Wyglądała, jakby miała jakieś siedemnaście, może osiemnaście lat, ale pytanie wampira o wiek mija się z celem. Z pewnością swoje lata liczyła w setkach.

     Zapytałem ją o jej dom, do którego zamierzaliśmy wyruszyć.

     - Znajduje się na wyspie, niedaleko Samotni – odrzekła z nikłym uśmiechem, jak ktoś, kto spodziewa się rychłego kresu długiej podróży. – Przy odrobinie szczęścia, znajdziemy łódź, która nas tam zabierze.

     - Wątpię – mruknąłem, stłumiwszy ziewnięcie. – Rybacy raczej trzymają się od tego miejsca z daleka. Zamek Volkihar ma złą sławę.

     - Jak tylko pamiętam, zawsze było tam kilka łodzi – odrzekła z przekonaniem. – Sami je tam zostawialiśmy. Jak inaczej moglibyśmy podróżować na kontynent?

     Uśmiechnęła się dziwnie.

     - To mój rodzinny dom – podjęła przerwaną opowieść. – Nie jest to najmilsze miejsce, ale w zależności od tego, kogo tam zastanę, nie powinno mi się nic przydarzyć.

     Spojrzałem na nią zaciekawiony.

     - Jest tam ktoś, kogo unikasz?

     Niewyraźny grymas przebiegł przez jej twarz.

     - Mój ojciec – prychnęła z goryczą – i ja… Kiepsko się dogadujemy…

     Po czym roześmiała się ironicznie.

    - Uch, kiedy powiedziałam to na głos, zabrzmiało to tak… pospolicie. „Mała dziewczynka, która nie dogaduje się z ojcem!”. Sto razy czytałam podobną historyjkę…

     Pokiwałem głową ze współczuciem.

     - Dzisiejsza data nic ci nie mówi – odezwałem się. – W twoich czasach nawet czas liczono inaczej. Sama nie wiesz, ile lat upłynęło, od kiedy cię zamknięto. To mogło stać się naprawdę dawno temu, setki, a może i tysiące lat. Od tego czasu wszystko mogło się zmienić. Wszystko! Twój dom też.

     Zamknęła oczy i skuliła się w sobie, jakby dopiero teraz to do niej dotarło. Objęła rękami kolana i położyła na nich głowę. Milczała dość długo. Odpowiedziała dopiero po dłuższej chwili, podnosząc na mnie swoje niesamowicie błyszczące oczy.

     - Ale mówiliście, że zamek Volkihar wciąż stoi…

     Skinąłem głową.

     - Stoi – potwierdziłem. – Widać go w pogodne dni z północnego wybrzeża. Ale nikt nie wie, czy w środku ktokolwiek mieszka. To miejsce jest okryte tak złą sławą, że nikt się tam nie wybrał od bardzo dawna. Nawet złodzieje. A przynajmniej ja o żadnym takim śmiałku nie słyszałem.

     Zrobiło mi się jej żal, gdy zauważyłem łzy, cisnące się do jej oczu, które z całych sił próbowała powstrzymać.

     - Ale zaprowadzimy cię tam – obiecałem. – I przekonamy się sami.

     Przez chwilę oboje milczeliśmy, aż w końcu odezwałem się, sam dziwiąc się swoim słowom.

     - Wiesz dlaczego powołano Obrońców Świtu?

     Potrząsnęła głową.

     - Bo ostatnio aktywność wampirów znacznie wzrosła – odrzekłem. – I tropy wiodą w okolice Samotni. Więc póki co, nie trać nadziei. Odstawimy cię do zamku.

     A potem spojrzałem w niebo i westchnąłem przeciągle.

     - A bogowie niech spróbują mi wytłumaczyć, dlaczego to robimy, bo tylko oni to wiedzą!

*          *          *

     Słońce stało jeszcze całkiem wysoko, gdy Lydia wynurzyła się z tunelu i oświadczyła, że jest gotowa do drogi. Jej zdolność do szybkiej regeneracji sił nieodmiennie mnie zdumiewała.

     - Kawałek drogi będzie po otwartym terenie – zwróciłem się do Serany. – Ale potem wejdziemy w las. Dasz radę na tym słońcu?

     Skinęła głową i dodała, wstając.

     - Byle nie za długo…

     Ruszyliśmy dziarsko stromą ścieżką w dół. Wkrótce znaleźliśmy się u podnóża góry i skręciliśmy w kierunku traktu do Smoczymostu. Serana szła z kapturem naciągniętym na oczy i widać było, że źle się czuje, ale nie skarżyła się na swój los. Dopiero gdy na horyzoncie pojawił się las, poprosiła nieśmiałym tonem.

     - Szybciej… Słońce… niezbyt dobrze działa na moją skórę. Jeśli wiecie, co mam na myśli.

     Roześmialiśmy się. Zabrzmiało to, jakby przewrażliwiona puncie swego wyglądu arystokratka narzekała na pogodę, ale przyspieszyliśmy kroku. Gdy po niedługim czasie znaleźliśmy się w cieniu między drzewami, odetchnęła głęboko.

     - Dobrze będzie zejść na chwilę ze słońca.

     - Zanim wyjdziemy z lasu, słońce zajdzie – odparła Lydia, z ukrywaną niechęcią zerkając na Seranę. – Proponuję ominąć Smoczymost i iść na skróty, przez mokradła. Znamy bród przez rzekę Karth, niedaleko świątyni Meridii. Jeśli nie boicie się zamoczyć nóg…

     Zgodziłem się, że to dobry pomysł, który oszczędzi nam sporo drogi i czasu. Dzięki temu mogliśmy jeszcze przed świtem dojść do wybrzeża. Po drodze nie spotkaliśmy wielu osób. Jakiś myśliwy na koniu, patrol cesarskich żołnierzy, z których kilku znało nas z dawnych czasów i nie zamierzali sprawiać problemów. Jedyną osobą, która nam zagroziła, był rozbójnik, uzbrojony w ciężki topór, który zaatakował nas już w nocy, w okolicach Samotni. Przyznaję, zaskoczył nas i byłby mnie poszczerbił, gdyby Serana, z podziwu godnym refleksem, nie zasłoniła mnie mieczem. Zbója, oczywiście, usiekliśmy. Na moje podziękowania Serana tylko uśmiechnęła się lekko.

     I jak ja miałem zabić kogoś, kto uratował mi życie? Ech, pokrętnym graczem jest los… 

     Świtało już, gdy zmęczeni dotarliśmy do wybrzeża. Lydia i ja musieliśmy wychylić po sporej fiolce mikstury, przywracającej kondycję. To specyfik, usuwający zmęczenie na jakiś czas. Gęsty, zielonkawy i słodki w smaku płyn istotnie dodał nam energii. Rzadko go stosowaliśmy, bo podobno łatwo było się od niego uzależnić.

     Zamek Volkihar tonął w porannej mgle. Widać było tylko odległe szczyty jego dachów.

 Zamek Volkihar

     - To tam – Serana wskazała na cypel, porośnięty drzewami i gęstym podszytem. – Kawałek na północ. Tam zwykle trzymaliśmy łodzie, by móc przepłynąć na wyspę.

     Graniczyło to z cudem, ale istotnie znajdowała się tam skromna, drewniana przystań, nawet dobrze utrzymana, a na brzegu leżała drewniana łódź i to w całkiem niezłym stanie. Wiosła i latarnia, napełniona olejem, znajdowały się w łodzi, pod deskami, pełniącymi rolę ławek. Było tam nawet drewniane wiadro, służące zapewne do wylewania deszczówki, którego jednak nie musieliśmy używać.

     Serana była tak podniecona, że przez całą drogę wierciła się na swej ławce jakby oblazły ją mrówki. Lydia i ja usiedliśmy do wioseł, Seranę, jako znającą te wody, wygnaliśmy do steru. Słońce, niewidoczne z powodu mgiełki, zapewne wychyliło się już zza horyzontu, bowiem było już całkiem jasno, gdy dotarliśmy do przystani na wyspie. Niepewnie, ociągając się, odłożyłem wiosło i wyszedłem na ląd. Lydia za mną. Serana energicznie wyskoczyła z łodzi i wzruszona spojrzała w stronę zamku.

     Tuż obok przystani wznosiła się okrągła, wysoka wieża obserwacyjna, w norskim stylu, stanowiąca zapewne też pierwszą linię obrony. Dalej wypukłym łukiem piętrzył się kamienny most, na którym co kilkanaście kroków postawiono kamienne postumenty, na których przycupnęły gargulce, czy też ich rzeźby – nigdy nie nauczyłem się tego rozróżniać. Za mostem zakratowana brama broniła wejścia do jednobryłowej, masywnej, ale strzelistej w swym charakterze budowli, w stylu trudnym do zdefiniowania.

     - Czy mi się wydaje? – szepnęła Lydia, przykładając dłoń do ucha. – Tam słychać głosy!

     Ja też je usłyszałem. Z zamku dochodziły głosy. Wiele głosów! I było coś jeszcze – przy wejściu paliły się pochodnie. Zamek bez wątpienia był zamieszkany. Serana uśmiechnęła się i postąpiła naprzód, ale widząc, że się ociągamy, zatrzymała się i spojrzała na mnie.

     - Co teraz? – spytała.

     Wzruszyłem ramionami. Niby mieliśmy ją tylko odprowadzić do domu. Ale co jeśli to już tylko ten sam budynek? Domu nie tworzą mury, tylko mieszkańcy. Nie miałem ochoty tam wchodzić, no ale dałem słowo. Poza tym, nie zapomniałem o swoim zadaniu – miałem zdobyć informacje.

     - To twój dom? – spytałem, wskazując na zamek.

     Wykrzywiła usta w ironicznym uśmiechu.

     - To tu – potwierdziła. – Nie ma to jak w… zamku.

     A więc ona też się tego obawiała. Trudno nie ma rady! Nie mogę stąd odejść, nie upewniwszy się, że jest bezpieczna.

     - Robi wrażenie – pokiwałem smętnie głową, ruszając w kierunku mostu.

     - To prawda – odparła, w lot pojmując, o co mi chodzi.

     Gargulce na moście nie poruszyły się. Może były to zwykłe rzeźby… A może nie wyczuwały niebezpieczeństwa, jako że przybyłem tu w pokojowych zamiarach? Nie miałem pojęcia, jak odróżnić kamienny posąg od zaklętego w kamień wampirzego strażnika.

     Idąca przodem Serana zatrzymała się nagle i obróciła w naszą stronę. Stanęliśmy jak na komendę.

     - Hej, więc – zająknęła się z zakłopotaniem. – Zanim tam wejdziemy…

     - Nic ci nie jest? – spytałem, zauważając zmianę na jej twarzy.

     - Tak myślę – potrząsnęła głową. – Dzięki za troskę. Chciałam wam podziękować za towarzyszenie mi aż do teraz. Potem może nie być okazji. Ale gdy już tam wejdziemy… Przez jakiś czas będę musiała działać w pojedynkę. Myślę… Wiem, że wasi przyjaciele najchętniej zabiliby tam wszystkich. Liczę, że potraficie się bardziej opanować.

     Mimo, iż czułem się wewnętrznie spięty, roześmiałem się na te słowa.

     - Możesz być spokojna – zapewniłem. – Jeszcze nie zwariowaliśmy, żeby w dwójkę rzucać się na całą zgraję wampirów. Czy w ogóle powinniśmy tam wchodzić? Damy radę potem wyjść?

     - Myślę, że dopóki jestem z wami, nic wam nie grozi – uśmiechnęła się niepewnie, po czym ruszyła w kierunku bramy.

     Nie byłem zdziwiony, że nas dostrzeżono z zamku. Ale zdumiało mnie, że niemal od razu rozpoznano Seranę.

     - Lady Serana wróciła!

     Głos od strony bramy brzmiał zdziwieniem i nieskrywaną radością.

     - Otworzyć bramę!

     Krata uniosła się z cichym chrzęstem. Zaskrzypiały zawiasy drewnianej bramy. Strażnik – stary Nord w skórzanej zbroi, skłonił się naszej towarzyszce z szacunkiem. Podziękowała mu skinieniem głowy i weszła w uchyloną bramę. Podążyliśmy za nią. Gdy mijaliśmy strażnika, ten łypnął na nas nieufnie.

     - Lord Harkon to wielki człowiek – mruknął w moim kierunku. – Lepiej okaż mu należny szacunek.

     Przedsionek zamku zbudowano starannie, z szarego, wygładzonego kamienia. Naprzeciwko znajdowała się kamienna balustrada, a za nią jakieś spore, jasno oświetlone pomieszczenie, z którego doszły nas głosy jakiejś biesiady. Widzieliśmy jednak tylko sufit, bo znajdowało się ono znacznie niżej. Zapewne balustradę postawiono na wystającym tarasie, z którego prowadził w dół jakieś schody.

     Tam właśnie pojawił się Altmer o siwych włosach i groźnym wyrazem na bladej twarzy.

     - Jak śmiesz tu wkraczać? – warknął nieprzyjemnie.

     Ale zaraz zmienił się na twarzy. Złość znikła, a jej miejsce zajęło niebotyczne zdumienie.

     - Zaraz – szepnął nie dowierzając. – Serana? To naprawdę ty?

     - Witaj, Vingalmo – Seranaz godnością skinęła mu głową. – Tak, to ja.

     - Własnym oczom nie wierzę – Altmer pokręcił głowa z niedowierzaniem, ale zaraz podbiegł do balustrady w tylnej części atrium i zawołał.

     - Mój panie! Słuchajcie wszyscy! Serana wróciła!

     Zrobiło się cicho. Altmer skłonił się i wykonał zachęcający gest w stronę Serany. Zapraszał ją do środka, niby ochmistrz swoją panią, powracającą z długiej podróży.

     - Sądzę, że mnie oczekują – Serana skinęła na nas zachęcająco i ruszyła w stronę sali. Podążyliśmy za nią.

     I zaraz tego pożałowaliśmy.

     W dole istotnie znajdowała się duża sala i odbywała się w niej uczta. Przy dwóch podłużnych stołach po obu stronach siedziało sporo osób, które na widok naszej towarzyszki, schodzącej po schodach, wstały z szacunkiem, by ją powitać.

     Ale na stole…

     - Zaraz zwymiotuję – szepnęła Lydia.

     Mnie też żołądek powędrował do gardła. Na każdym ze stołów leżały zwłoki. Świeże zwłoki, sądząc po czerwonych plamach krwi, w okolicach szyi. Wampiry napełniały z nich swoje kielichy, niby winem z podstawionych beczek. W dodatku wszędzie walały się ludzkie szczątki. Wokół roznosił się niesamowity odór gnijącego mięsa.

     Na środku stał postawny mężczyzna, w pysznym stroju. Wysoki i barczysty jak Nord, ale włosy jego były czarne i krótko przystrzyżone, na cesarską modę. Domyśliłem się, że to lord Harkon. Na widok Serany, rozłożył ramiona, jakby chciał ją powitać.

     - Moja dawno zaginiona córka w końcu wraca!

     Jego głos brzmiał dźwięcznie i głęboko, wprawiając moje wnętrzności w rezonans. Coś takiego czułem kiedyś, gdy odzywał się do mnie Alduin, Pożeracz Światów.

     - Wierzę, że masz mój Prastary Zwój? – dodał pytającym tonem.

     Serana parsknęła gniewnie i zeszła na sam dół, ale zamiast paść w ramiona ojca, zatrzymała się kilka kroków przed nim.

     - Po tych wszystkich latach to pierwsza rzecz, która przychodzi ci do głowy? – spytała ostrym tonem, jakiego dotąd u niej nie słyszałem. – Tak – prychnęła z pogardą. – Mam zwój!

     - Ona ma zwój – szepnął z podziwem jeden z wampirów przy stole.

     Harkon pokręcił głową z dezaprobatą, ale uśmiechnął się, choć trochę sztucznie.

     - Oczywiście, że się cieszę na twój widok, córko – zapewnił. – Czyż muszę takie słowa wypowiadać na głos?

     A potem na jego twarzy pojawił się dziwny grymas.

     - Gdybyż tylko była tu twoja zdradziecka matka – sapnął gniewnie. – Kazałbym jej oglądać to spotkanie, nim jej głowa znalazłaby się na palu!

     Momentalnie przestało mnie dziwić, że Serana nie dogaduje się z ojcem. Skoro takimi słowami ją witał!

     - A teraz powiedz mi, kogo tu z sobą przyprowadziłaś?

     Zapewne, aby złagodzić nieco pierwsze, zdecydowanie złe wrażenie, Serana uśmiechnęła się w naszą stronę.

     - Oto ludzie, którzy mnie ocalili!

     Zerknąłem na Lydię. Była blada. Odwzajemniła moje spojrzenie i ledwo dostrzegalnie potrząsnęła głową, jednocześnie przesuwając się lekko za moje plecy. Wiedziałem, co to znaczy. Nie chciała uczestniczyć w tej rozmowie, więc udała, że jest tylko moją przyboczną strażą. Tak też zrozumiał to Harkon, przez całą rozmowę zwracając się tylko do mnie. Wiedziałem, że Lydia w tym czasie zapisuje sobie w pamięci wszystko, co widzi i słyszy. Jej spostrzegawczość i oko do szczegółów gwarantowały, że zapamięta z tego spotkania znacznie więcej niż ja.

     - Masz moją wdzięczność za bezpieczny powrót mojej córki – skłonił się lekko Harkon. – Powiedz, jak masz na imię?

     - Jestem Wulfhere – odparłem, odwzajemniając ukłon. – Kim ty jesteś?

     Wampirzy władca uśmiechnął się wyrozumiale.

     - Jestem Harkon – oznajmił. – Władca tego dworu. Do teraz moja córka z pewnością powiedziała ci, kim… A raczej czym jesteśmy.

     Wiedziałem oczywiście, ale gdy po raz drugi omiotłem wzrokiem komnatę, nie mogłem się powstrzymać od kąśliwej uwagi.

     - Jesteście samotniczym kultem kanibali.

     Nie, nie wpadł we wściekłość. Przeciwnie, roześmiał się głośno, a ja nie umiałem oprzeć się wrażeniu, że śmieje się szczerze.

     - Niezupełnie – zapewnił. – Ale rozumiem, że ktoś z zewnątrz może wyciągnąć taki wniosek. Nie, jesteśmy wampirami. Jednymi z najstarszych i najpotężniejszych w Skyrim. Spędziliśmy tu całe stulecia, z dala od trosk tego świata.

     Spoważniał nagle i dodał z goryczą.

     - Wszystko skończyło się, gdy moja żona mnie zdradziła i skradła to, co dla mnie najcenniejsze.

     Umilkł. Serana z zażenowaniem opuściła głowę. Cisza przedłużała się, więc postanowiłem ją przerwać.

     - I co teraz?

     Wiem, że nie zabrzmiało to szczególnie błyskotliwie, ale miałem wtedy w głowie kompletną pustkę. Powiedziałem to, żeby po prostu coś powiedzieć. Odniosło to zresztą skutek, bowiem Harkon pokiwał głową i odezwał się.

     - Wyświadczasz mi wielką przysługę i należy ci się nagroda – zahuczał swym głębokim głosem. – Istnieje tylko jedna rzecz, którą mogę oddać a która dorównuje swą wartością Prastaremu Zwojowi i mojej córce. Oferuję ci moją krew – wyciągnął ramię w moją stronę, zwracając ku mnie obnażony nadgarstek. – Weź ją, a będziesz kroczyć jak lew między owcami. Ludzie będą drżeć na twój widok, a ty już nigdy nie będziesz obawiał się śmierci.

     Nie zgadniecie, co przyszło mi wtedy do głowy! Otóż, przebiegło mi przez myśl, że nie mógł trafić gorzej ze swą ofertą, co nawet nieco mnie rozbawiło. Pomijając fakt, że nie zamierzałem wcale dołączyć do tej gromady, którą szczerze się brzydziłem, jego propozycja wydała mi się śmieszna. Nie mógł mi zaofiarować niczego, czego bym już nie posiadał, albo czego bym pragnął. Potęga Smoczego Dziecięcia wydała mi się o wiele większa niż moc wampira. Wzbudzanie strachu w ludziach wcale nie przypadło mi do gustu. Wolałem bowiem, gdy ludzie uśmiechali się na mój widok, jak dotychczas. A śmierci, po wizycie w Sovngardzie, nie obawiałem się w ogóle.

     - A co jeśli odmówię przyjęcia daru?

     Spodziewałem się przynajmniej zmiany na jego twarzy. Ale nic takiego nie zaszło. Panował nad sobą w sposób doskonały. Nawet uśmiechnął się lekko.

     - Wtedy będziesz zwierzyną, jak wszyscy śmiertelnicy – rozłożył ręce w geście, który wyglądał jakby przepraszał mnie za zuchwałe słowa. – Tym razem daruję ci życie, lecz wygnam cię z tego miejsca. Takie tu panują zasady.

     - O niczym innym nie marzę – szepnęła cicho Lydia za moimi plecami.

     - Może potrzebujesz czegoś, co cię przekona? – lord uśmiechnął się groźnie i tajemniczo, jakby miał zamiar uczynić jakiś trik. – Oto moc!

     I nagle zaczął się zmieniać. Najpierw zrobił się cały czarny, włącznie z ubraniem, a po chwili, w miejscu, w którym stał, pojawił się gargulec, wyposażony w błoniaste, czarne skrzydła, jak u nietoperza. Gargulec podniósł głowę i zaryczał przeciągle.

     - Oto moc, którą oferuję – odezwał się charkotliwym głosem. – A teraz wybieraj!

     Umiejętność polimorfii była niezwykle rzadkim darem. Słyszałem o kilku istotach z Otchłani, które posiadły umiejętność zmiany postaci. Nie wiedziałem, że potrafią to także wampiry. Ale wcale nie pragnąłem jej posiąść. – „Dla wszystkich istot, miej zawsze jedną i tę samą twarz” – poradził mi dawnymi czasy mistrz Arngeir i tych nauk wolałem się trzymać. Pokręciłem głową. Do pewnego stopnia mu ufałem, więc po jego zapewnieniu, że tym razem skończy się na wyproszeniu nas z zamku, nie obawiałem się odmówić. 

     - Nie chcę być wampirem – oznajmiłem pewnym głosem. – Wybacz zuchwałość, ale odmawiam przyjęcia daru. Każdy musi kroczyć własną ścieżką, a ja dawno temu wybrałem inną.

     Przyjął to spokojnie i ze zrozumieniem, jak się spodziewałem.

     - Niech więc tak będzie – pokiwał głową, po czym dodał bez cienia gniewu, takim tonem, jakby wypowiadał zwyczajową formułkę. – Jesteś zwierzyną, jak wszyscy śmiertelnicy. Precz stąd!

     I w tym momencie wyciągnął dłoń w moją stronę. Na jego postaci zamajaczyła na chwilę jakaś ciemna poświata nieznanego mi zaklęcia. A potem straciłem przytomność.


6 komentarzy:

  1. Można by to opatentować- takie zdalne podawanie narkozy, bez wbijania się w żyłę. A co z Lidią?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Wulfhere jeszcze nie wie, co z Lydią. Przecież stracił przytomność.

      Usuń
  2. Ten Lord Harkon nie wygląda na osobę przy której można bezpiecznie odpłynąć. Mam nadzieję, że jest honorowy i faktycznie ich wypędzi a nie zamknie w lochu albo zaprosi na "kolację".

    OdpowiedzUsuń
  3. Po co wlazł do tego zamku? No po co? Mógł dziewczę przy bramie zostawić i tyle. No wiem, informacje miał zdobyć. Znam jednaj lepsze sposoby niż wejść frontowymi drzwiami między wampiry...
    Radiomuzykant-ka

    OdpowiedzUsuń