poniedziałek, 8 maja 2023

Rozdział VII - Krypta Dimhollow

     Wbrew pozorom, uwaga Israna ucieszyła mnie. Oznaczała bowiem, że wyraził zainteresowanie naszymi kandydaturami. Popytał trochę o nasze doświadczenie w walce. Mój tytuł legata nie zrobił na nim spodziewanego wrażenia. Uznał zapewne, że otrzymałem go z powodu koneksji na cesarskim dworze. Mimo moich zapewnień, wciąż chyba brał mnie za arystokratę. Bardziej zainteresowały go moje umiejętności szermiercze, myśliwskie i strzeleckie. Te, na moje szczęście, ocenił wysoko. Wprawdzie z kuszy ledwo udało mi się trafić w stos skrzynek, ale spodobało mu się, gdy z łuku umieściłem kolejno sześć strzał w jednej, prostej linii obok siebie. Popytał potem o smocze Krzyki. Chciał wiedzieć, co potrafię. Wymieniłem mu kilka poznanych Krzyków i wyjaśniłem, jaki odnoszą skutek.

     - Ale tak naprawdę, jedynie Szeptu Aury używam na co dzień – dodałem. – Thu’um to potężna broń, stworzona po to, by głosić chwałę Kynaret i nie należy jej nadużywać.

     Isran skrzywił się na te słowa.

     - Nie dość, że herbowy rycerzyk, to jeszcze pięknoduch – burknął niezadowolony. – Jeśli sądzisz, że wampiry uszanują twoje ideały, to lepiej się stąd wynoś. Pierwszy lepszy wampir wykorzysta to do swoich celów. Nawet nie wiesz, jak one umieją manipulować ludźmi. Zresztą – machnął ręką – pewnie niedługo sam się przekonasz.

     Nic nie powiedziałem, bo nie wiedziałem, jak udowodnić mu, że się myli. Zamiast mnie odezwała się Lydia.

     - Potrafimy walczyć – odrzekła spokojnym, opanowanym głosem. – I to nie tylko przeciw wojownikom. Wiele razy oczyszczaliśmy zbójeckie meliny z różnej maści przestępców.

     Zauważyłem drgnięcie jego brwi. Najwyraźniej Lydia trafiła celnie, w jakąś myśl, która musiała go dręczyć już przedtem.

     - Mamy też spore doświadczenie w penetrowaniu norskich krypt, po których wałęsają się draugry – dodałem. – Potrafimy się skradać i strzelać znienacka. A strzelamy nieźle. Choć przyznaję, nie z kusz…

     Isran pogładził się po brodzie. Później zauważyłem, że czynił ten gest zawsze, gdy się nad czymś zastanawiał.

     - Krypty, powiadasz – mruknął zamyślony. – Kto wie, może miałbym dla ciebie jakieś zadanie…

     Wyprostowałem się odruchowo, jak żołnierz podczas musztry.

     - Jak mogę pomóc?

     Isran zerknął na mnie, po czym wbił wzrok w dal.

     - Potrzebny mi ktoś, kto wyprawi się na tereny wampirów – rzekł powoli. – Podczas gdy my będziemy odnawiać twierdzę. Tu wciąż jest sporo do zrobienia…

     - Jesteśmy gotowi – zapewniłem.

     Uśmiech przewinął mu się przez wargi.

     - No, dobrze, nawet lepiej, gdy pierwszy raz pójdziecie razem – pokiwał głową. – Skoro stanowicie tak zgrany duet, jak twierdzicie, nie będę was na to pierwsze zadanie rozdzielał. Ale nie przyzwyczajajcie się do tego. Wciąż jest nas mało i będę musiał wysyłać was w różne miejsca.

     Po czym przywołał nas gestem, abyśmy podeszli bliżej. Pochylił głowę i zniżył głos.

     - Tolan opowiedział mi o jaskini, w której węszyli strażnicy – gestem przywołał stojącego opodal Norda.

     Tolan, wciąż stojący obok i przysłuchujący się naszej rozmowie, zbliżył się do nas niepewnym krokiem. Tymczasem Isran ciągnął dalej.

     - Jego zdaniem, była chyba w jakiś sposób związana z ostatnimi atakami wampirów. Tolanie – zwrócił się do Norda. – Opowiedz im o… Jak się to nazywało? Dimhollow?

     Tolan rozjaśnił twarz. Fakt, że Isran zdecydował się skorzystać z jego pomocy, dawał nadzieję, że jeszcze nie został przez niego odrzucony.

     - Tak – zapewnił skwapliwie. – Krypta Dimhollow. Brat Adalvald był przekonany, że ukryto w niej jakiś zapomniany wampirzy artefakt.

     Umilkł na chwilę, po czym dodał ciszej.

     - Słuchaliśmy go tak jak Israna… Był w komnacie, gdy została zaatakowana.

     Isran zdecydowanie skinął głową.

     - Mnie to wystarcza – oznajmił i zwrócił się do mnie. – Sprawdź, czego wampiry szukały w tej całej… Krypcie Dimhollow. Przy odrobinie szczęścia nadal tam są.

     Czyli na razie nie jest źle! Zostaliśmy przyjęci.

     - Rozejrzyjcie się trochę po zamku – Isran zatoczył koło ramieniem. – Wiele tu do oglądania nie ma, ale mam nadzieję, że niedługo to się zmieni. Jeśli potrzebujecie kwatery, pełno tu pustych pomieszczeń, możecie sobie jakieś zaadaptować. Tylko służby tu nie ma, musicie to zrobić sami.

     Ledwo dostrzegalna ironia, której nie zdołał ukryć, przebiła się przez jego ostatnie słowa. Wciąż uważał mnie za rozpieszczonego synalka, który sam niczego nie potrafi.

     - Śmiało – zachęcił nas. – Pokręćcie się trochę po twierdzy. Weźcie sobie wszystko, co uznacie za przydatne. Inna sprawa, że nie ma tego dużo.

     Skinąłem głową.

     - Poza podróżnym prowiantem, niczego nie potrzebujemy – oznajmiłem. – Walczyłem już z wampirami i wiem, że łuk i miecz też się nieźle sprawdzają. Zwłaszcza łuk, bo wampiry dobrze jest trzymać na dystans. Dlatego na razie kusze zostawię w spokoju, przynajmniej, dopóki nie nauczę się nimi posługiwać.

     Spojrzał na mnie spode brwi i skinął głową. Chyba na razie udało mi się trochę zatrzeć pierwsze, niekorzystne wrażenie. Po czym skierował wzrok na drzwi i machnął dłonią na onieśmielonego młodzieńca, który się w nich pojawił. Tolan tymczasem podszedł do nas.

     - Macie mapę? – spytał przyciszonym głosem.

     Lydia wyciągnęła kolorowy arkusz.

     - Jeśli chcemy zaskoczyć wampiry, nie możemy podróżować razem – oświadczył. – Spotkamy się w krypcie Dimhollow, o tu – zaznaczył sztyfcikiem miejsce niedaleko Komnaty Czujnych, a raczej tego, co z niej zostało. – Choć tyle mogę zrobić, by pomścić mych martwych kompanów.

     Isran słysząc to, uznał za stosowne wtrącić się w naszą rozmowę.

     - Tolanie, myślę, że to nie jest najlepszy pomysł. Wy, strażnicy nie byliście szkoleni na…

     - Wiem za kogo nas masz! – wybuchnął Tolan, nie pozwalając mu dokończyć. – Za mięczaków! Za tchórzy! Niech Stendarr czuwa, by nie przypadła ci ta sama próba i nie okazała się zbyt trudna. Idę do krypty Dimhollow, czy ci się to podoba, czy nie. Być może będzie ze mnie jakiś pożytek.

     Zignorował zniesmaczoną minę Israna i zwrócił się do nas.

     - Spotkajmy się tam za trzy dni, o świcie. Będę czekał u wejścia. U podnóża zaczyna się ścieżka, która doprowadzi was do samego wejścia. Szukajcie na północnym zboczu.

     I po tych słowach odwrócił się i wyszedł zdecydowanym krokiem. Przez chwilę salę rozświetlił blask słońca, wpadający przez otwarte drzwi, które jednak szybko zamknęły się za wychodzącym i znów zrobiło się mroczno.

     Isran westchnął przeciągle. Spojrzał na nas, rozkładając ręce i wzruszając ramionami, po czym ponownie przyzwał młodego Norda, który na czas tej gwałtownej przemowy, zatrzymał się w połowie kroku.

     - Hej, chłopie – odezwał się, przyzywając go gestem. – Przestać czaić się w cieniu i podejdź tu. Jak cię zwą?

     Chłopak z wahaniem podszedł do niego i nieco onieśmielony stanął jakieś trzy kroki przed nim. Widać było po nim, że nigdy dotąd nie brał udziału w walce i nie wyrobił w sobie jeszcze tego szczególnego rodzaju dumy, jaka cechuje wojowników. Był spięty i zdenerwowany.

     Nie chcąc przeszkadzać, skierowaliśmy się do wnętrza zamku. Postanowiliśmy zwiedzić piętro, więc zaczęliśmy wspinać się po schodach na galerię, ale świetna akustyka sali i wszechobecne tutaj echo sprawiły, że i tak ich głosy były doskonale słyszalne. Chcąc, nie chcąc słyszeliśmy więc wszystko.

     - Agmaer – przedstawił się młodzian. – Ja… Nazywam się Agmaer, panie.

     Isran roześmiał się.

     - Czy ja ci wyglądam na pana, chłopie? – spytał jowialnym tonem. – Nie jestem żołnierzem, a ty nie dołączasz do armii.

     - Tak, pa… – zająknął się Agmaer. – Isranie…

     - Mówię, żebyś podszedł – ton Israna stał się niecierpliwy. – Hmmm… Syn rolnika, co? Jakim orężem władasz?

     - Eeee… Oręż? – słychać było, że chłopak ciężko dyszy ze zdenerwowania. – Głównie to używam topora mojego tatka, jak się wilki do owiec przymierzają…

     Urwał, gdy Isran parsknął gniewnie.

     - Topór tatka… – mruknął. – Stendarze, miej litość!

     Usłyszałem jakiś niewyraźny rumor, po czym Isran odezwał się znów.

     - Bez obaw – złagodził nieco ton. – Może być z ciebie jeszcze Obrońca Świtu. Masz, pokaż co potrafisz zdziałać z kuszą w ręce.

     - Eee… Kusza? – w głosie młodzieńca wyraźnie brzmiał paniczny strach. – Ja nigdy nie…

     - Tak, kusza! – przerwał mu Isran, a metaliczny szczęk upewnił mnie o jej napięciu. – To najlepsze narzędzi do walki z wampirami. Oddaj kilka strzałów do tamtych skrzyń.

     Przez chwilę zalegała cisza. Wystarczająco długą chwilę, abyśmy dotarli na galeryjkę. Spojrzałem w dół. Agmaer niezgrabnie trzymał kuszę, wycelowaną w kierunku sterty skrzyń, ale nie potrafił utrzymać jej nieruchomo. Spust również nacisnął zbyt gwałtownie. Rozległ się krótki brzęk, po czym bełt zrykoszetował na kamiennej ścianie, daleko od celu. Zażenowany spojrzał na Israna, ale ten, o dziwo, nie wydawał się rozgniewany. Wziął od niego broń i naładował ją znów, po czym oddał kuszę Nordowi.

Isran (z lewej) szkoli nowego rekruta wstrzelaniu z kuszy

     - Delikatniej. I uwaga na odrzut – dodał. – Trzeba do niego przywyknąć.

     Agmaer strzelił ponownie, ale ponownie chybił. Isran z cierpliwością, o jaką nigdy go nie podejrzewałem, znów załadował broń.

     - Weź głęboki wdech, a potem wypuść powietrze i nie oddychaj podczas strzału.

     Trzeci strzał głośnym stuknięciem zaznaczył wreszcie trafienie w skrzynię. Isran roześmiał się i klepnął młodzieńca po plecach.

     - To by było na tyle!

*          *          *

     W ciągu pierwszego dnia zamierzaliśmy dojść do Mzulft i tam, w jednym z budynków dwemerskiego kompleksu, urządzić sobie postój. Nie doszliśmy. Zamiast tego znaleźliśmy w pobliżu przytulną jaskinię, chyba dość często wykorzystywaną przez myśliwych, o czym świadczyło wygaszone palenisko i legowisko z mchu i zeschłych liści. Ogień rozpaliliśmy niewielki, bowiem jaskinia nie miała wylotu u góry i moglibyśmy zaczadzić się dymem. Palenisko było zbudowane specyficznie – oprócz kręgu niewielkich kamieni, nieco bliżej środka znajdowały się trzy znacznie większe. Po co, dowiedzieliśmy się w nocy, gdy ognisko już wygasło, za to nagrzane głazy zaczęły oddawać ciepło. Całkiem sprytnie pomyślane.

     Wichrowy Tron minęliśmy, kierując się w stronę Gwiazdy Zarannej. Niedaleko miasta stała bowiem mała wioska, w której zamierzaliśmy przenocować. Uznaliśmy, że lepiej za dnia dojść jak najdalej. Doszliśmy tam jeszcze przed zmierzchem. Mieszkańcy nie byli do nas przychylnie nastawieni. Nie ufali obcym. Udzielili nam jednak noclegu, jak stwierdziła później Lydia, wzruszeni widokiem złotych septimów, które im w zamian ofiarowaliśmy. Nie nadużywaliśmy zresztą ich gościnności, bowiem do Gwiazdy Zarannej droga była daleka i aby zajść tam za dnia, musieliśmy wyruszyć jeszcze przed świtem. Gdy pod stopami poczuliśmy dobrze znany nam szlak, zrobiło nam się lżej. Chwyciliśmy się za ręce i przez jakiś czas maszerowaliśmy zgodnie obok siebie. Nie pytałem Lydii, co czuła wtedy, ale jestem gotów założyć się, że podobnie jak ja, cieszyła się z tej chwili. Znów wyruszaliśmy razem na akcję, znów mieliśmy jakiś cel, znów witała nas przygoda, jak kiedyś, gdy prawie się nie znaliśmy. Wspominałem wtedy naszą pierwszą wspólną walkę w Grobowcu Hillgrunda. To wtedy, całkiem nieświadomie, zadzierzgnęliśmy między sobą niewidzialne więzy, które łączyły nas do dziś.

     Moje rozmyślania przerwał atak lodowego upiora. Na tym szlaku spotykaliśmy je stosunkowo często, więc nie udało mu się nas zaskoczyć. Mój miecz, zaklęty mrozem Rozdzieracz Chłodu, niezbyt dobrze radził sobie z tym niewrażliwym na ten rodzaj magii stworem. Dlatego spróbowałem pokonać go magią ognia, która była dla niego zabójcza. Wyciągnąłem lewą dłoń przed siebie i przywołałem Płomienie ze Szkoły Zniszczenia. To była dobra strategia. Płomienie trzymały stwora na dystans, a gdy tylko udało mu się podejść bliżej, trzaskałem go mieczem. Zwykle niecelnie, bo ten stwór jest niezwykle zwinny i łatwiej pewnie trafić latającą wokół głowy muchę. Lydia, z mieczem w dłoni, przyglądała się tej walce, na razie nie biorąc w niej udziału. Z trudem jej to przychodziło, ale uległa mojej wielkiej prośbie, aby w takich chwilach jak ta, wkraczała jedynie w ostateczności. Wiedziała, że chcę wyćwiczyć zastosowanie magii w prawdziwej walce, co ani trochę nie przypominało jałowego puszczania ognia w kierunku suchego pniaka. Tamto już umiałem, ale tutaj chodziło o opanowanie precyzyjnego kierowania płomieniem, co zresztą wciąż nie do końca mi wychodziło. Upiór w końcu uległ mi, ale moja mana wyczerpała się do cna. Wciąż jeszcze nie umiałem dobrze posługiwać się magią zniszczenia.

     Niedługo potem doszliśmy do Małej Gwiazdy, miejsca, w którym zbiegały się szlaki do Wichrowego Tronu, Gwiazdy Zarannej i Białej Grani. Skierowaliśmy się na zachód i gdy tylko słońce osiągnęło najwyższy na niebie punkt, naszym oczom ukazał się Fort Dunstad. Do Gwiazdy Zarannej było już stosunkowo niedaleko. W forcie stała gospoda, w której urządziliśmy sobie postój. Zjedliśmy co nieco i daliśmy trochę odpocząć nogom. Niezbyt długo. Potem zamierzałem skierować się na północ, ale Lydia podsunęła mi myśl, aby najpierw sprawdzić to, co zostało z Komnaty Czujnych, która znajdowała się niedaleko. Zgodziłem się z nią, że to dobry pomysł.

     Z daleka nie było widać zniszczeń. Te widoczne były dopiero, gdy podeszliśmy zupełnie blisko. Komnatę spalono bowiem głównie wewnątrz. Mimo wyraźnych prób podpalenia, deszcz lub zalegające na dachu czapy śniegu zdołały ugasić pożar. Skutek był zatem dość niecodzienny, bowiem prawie nienaruszony dach spoczywał na osmalonych, częściowo wypalonych ścianach i tylko w jednym miejscu mocno się przekrzywił, gdy zabrakło pod nim podpory. Przy czym z zewnątrz było to widoczne tylko w kilku miejscach. Wszędzie walały się zwęglone resztki sprzętów, masywne belki, z których niegdyś składały się ściany i potłuczona ceramika, a także szkło z okien, chrzęszczące pod stopami. Kamienna posadzka była za to nienaruszona, choć miejscami osmalona. Stanowiła ona jedyną całą strukturę budynku. Całość przedstawiała raczej przygnębiający widok. Pomimo wciąż trzymającego się dachu, widać było, że Komnata nie nadaje się do naprawy. Raczej do wyburzenia i postawienia nowej.

Tyle zostało z Komnaty Czujnych po ataku wampirów

     Ze śladów nic nie wyczytaliśmy. Tragedia rozegrała się zbyt dawno. Z nosami na kwintę ruszyliśmy więc w stronę Gwiazdy Zarannej i dotarliśmy tam późnym popołudniem. Kolacja i odpoczynek w gospodzie zakończyły nasz dzień. Położyliśmy się spać wcześnie, bowiem nazajutrz trzeba było równie wcześnie wstać.

     Co też uczyniliśmy.

     Niebo na wschodzie zaczynało jaśnieć, gdy znaleźliśmy się u podnóża góry. Tak jak mówił Tolan, w górę prowadziła ośnieżona ścieżka, miejscami łagodna, miejscami nieco bardziej stroma, ale niewątpliwie wybudowana przez ludzi, co potwierdzały kamienne wzmocnienia, jakie wystawały spod śniegu w węższych miejscach. Mógł tędy swobodnie przejść pogrzebowy kondukt, zmierzający do krypty.

     Wejście do niej znajdowało się mniej więcej w połowie wysokości góry. Ku mojemu zaskoczeniu, nie miało żadnego rzeźbionego zadaszenia czy obramowania, jak to zwykle bywało w przypadku norskich krypt. Ot, zwykła jaskinia, w dodatku dość ciasna. Jedynym nienaturalnym elementem były wykute w kamieniu, niewysokie schody, składające się zaledwie z kilku stopni. Nie zwlekając, chwyciliśmy łuki, nałożyliśmy po strzale i cichaczem zagłębiliśmy się w ciemną gardziel.

     Wejście stanowił naturalny, wąski korytarz, najpierw schodzący w dół, potem wznoszący się dość gwałtownie. Nikogo w nim nie było, za to usłyszeliśmy jednostajny szum, jakby płynącej wody. Postanowiliśmy poszukać Tolana nieco dalej, ale najpierw przywołałem Wykrycie Życia i skierowałem czar w głąb korytarza. Nic.

     Trochę mnie to zaniepokoiło. Tolan powinien czekać na nas na samym początku korytarza. Tak się umawialiśmy. Tymczasem nie było go nigdzie w pobliżu. Chcąc się upewnić, nabrałem w płuca powietrza.

     - Laas!

     Ku mojemu zdziwieniu, Szept Aury ukazał mi w pobliżu aż trzy istoty. Najbliższa była czworonożna, dwie dalsze stały na dwóch nogach. I wiedziałem już, że wszystkie trzy były nieumarłymi. Gdyby było inaczej, Wykrycie Życia pokazałoby mi ich obecność. Czyżby więc Tolan wycofał się, gdy zorientował się, że jaskinia nie jest pusta? Oby…

     - Chyba wampiry – szepnąłem Lydii do ucha. – Trzy.

     Ostrożnie podkradliśmy się bliżej i wychyliliśmy głowy z korytarza.

     Przed nami znajdowała się rozległa jaskinia, przecięta w pół przez dość głęboki kanion, w którym szumiała woda, kaskadą spadająca z niewysokiej skałki. Jaskinia nie do końca naturalna, bowiem widać było ślady obróbki ludzką ręką. Znajdowało się tu kilka zniczy, rozświetlających wnętrze, a po przeciwnej stronie od wejścia majaczył kształt podziemnego donżonu, nie wiadomo, dokąd prowadzącego.

Krypta Dimhollow. Podziemny donżon

     Po raz drugi użyłem Szeptu Aury. Znów ujrzałem trzy istoty. Najbliżej nas znajdował się ogar śmierci, jak kiedyś nazwała te stworzenia Lydia. Były to nieumarłe psy, hodowane przez wampiry. Groźny o tyle, że mógł nas wyczuć i zaalarmować pozostałych. Na szczęście dla nas, od dwu innych postaci odgradzał go szeroki skalny filar. Napiąłem łuk i ustrzeliłem stwora. Nawet jeśli wydał jakiś dźwięk, szum wody stłumił go. Powoli posunęliśmy się dalej.

     Wampiry były dwa. Oba miały na sobie skórzane szaty, które Strażnicy Stendarra nazywali wampirzymi zbrojami, jako że były to ubrania dość sztywne i we wrażliwych miejscach potrafiły dać odpór białej broni. Wkrótce postacie zbliżyły się do siebie i rozwinęła się między nimi rozmowa. Opuściłem napięty już łuk i zacząłem się jej przysłuchiwać. Nie wszystko dobrze rozumiałem, z powodu szumiącej wody, ale sens rozmowy dotarł do naszych uszu.

     - Ci strażnicy nie wiedzą, kiedy się poddać – mówił jeden z nich, głębokim, niskim głosem. – Myślałem, że nauczyliśmy ich już dość, w tej ich komnacie.

     Drugi odpowiedział kobiecym głosem.

     - I dlatego przyszedł tu sam… Głupiec, jak cała reszta.

     Wampir skinął głową.

     - Ale walczył dzielnie – stwierdził. – Jeron i Bresoth nie mieli z nim szans.

     - I dobrze im tak – prychnęła wampirzyca. – Ich arogancja była już nie do zniesienia.

     Spojrzeliśmy po sobie. Z ust Lydii wyrwało się bezgłośne westchnienie. Od razu odgadliśmy, co się tu stało. Tolan wszedł do jaskini i został napadnięty przez cztery wampiry. Dwa położył, ale uległ ich przewadze liczebnej.

     Tymczasem rozmowa wampirów zeszła na inny temat.

     - Całe to gadanie rozbudza moje pragnienie – mruknął wampir. Może niedługo wpadnie tu kolejny Strażnik.

     - Miło by było, gdyby Lokil się pospieszył – dodała wampirzyca. – Poważnie myślę nad powrotem do zamku i wyśpiewaniem Harkonowi, jakiemu to głupcowi powierzył tę misję.

     Ha, czyli było ich tu więcej! I rzeczywiście, realizowały jakąś misję. Nadstawiłem uszu.

     Wampir prychnął nieprzyjemnie.

     - A ja mam zamiar poinformować Lokila o twojej nielojalności – burknął zaczepnym tonem.

     - Nie ośmielisz się! – warknęła wampirzyca. – A teraz cicho i rób swoje.

     Rozmowa urwała się. Zdając sobie sprawę, że nic więcej już nie usłyszymy, wziąłem ją na cel. Lydia także napięła łuk i skierowała grot na wampira. Cięciwy jęknęły niemal jednocześnie.

     Pomni wytrzymałości wampirzych zbroi, oboje celowaliśmy w głowy. Dwa głośne uderzenia zaznaczyły celne strzały. Oba wampiry padły jak zdmuchnięte. Opuściliśmy broń i cicho wsunęliśmy się do wnętrza jaskini.

     Już na początku ujrzeliśmy zwłoki dwóch innych wampirów, z roztrzaskanymi czaszkami. Niestety, moje obawy potwierdziły się – za nimi natknęliśmy się na ciało Tolana. Nie miał wielu ran, zapewne uśmiercono go magią wysączania. Jego ręce wciąż dzierżyły miecz, którego nie wypuścił padając. Martwe oczy wpatrywały się w skaliste sklepienie. Zamknąłem mu powieki.

     Ruszyliśmy dalej, w stronę widniejącego w oddali donżonu. Po lewej ręce pojawił się szeroki, boczny korytarz, niestety zasunięty żelazną kratą. Żadnej dźwigni ani uchwytu w pobliżu nie było. Ten znaleźliśmy dopiero w wieży, która, jak się kazało, donikąd nie prowadziła, stanowiąc coś w rodzaju posterunku wartowniczego. Można było z niej obserwować zarówno wejście, jak i zakratowany korytarz. Po pociągnięciu za uchwyt, krata uniosła się z cichym chrzęstem.

     Przez chwilę oboje trwaliśmy w bezruchu. Dźwięk podnoszonej kraty mógł kogoś zaalarmować. Ze strzałą na cięciwie wpatrywałem się w okno wieży, gotowy napiąć łuk, gdyby tylko w korytarzu pojawiła się jakaś postać. Nic się jednak nie wydarzyło. Opuściliśmy więc ślepy donżon i ruszyliśmy w kierunku przejścia. Jak się okazało, prowadziło ono do kolejnej jaskini, przez którą przepływała ta sama, podziemna rzeka. Ta grota była nieco wydłużona. Na jej końcu znajdowały się krótkie schody, prowadzące na górę. Tam też przechadzała się wampirzyca, co łatwo poznałem po tym, że Wykrycie Życia nie zaświeciło jej żywotnej poświaty. Jednocześnie, do mych uszu dotarło charakterystyczne skrzypienie – znak, że znajdowali się tam także inni nieumarli, konkretnie: szkielety.

Druga grota

     Wampirzycę posłałem na ziemię jedną celną strzałą. Tyle samo wystarczyło na każdy z trzech szkieletów, które jak na komendę ruszyły w naszą stronę. Więcej przeciwników nie było. Powoli wspięliśmy się na schody, a stamtąd skręciliśmy w lewo na coś w rodzaju podziemnej skarpy, która zaprowadziła nas do następnej bramy i następnej kraty. Tu na szczęście nie musieliśmy szukać zamka, bowiem dźwignia znajdowała się tuż obok bramy. Lydia przestawiła ją delikatnym ruchem. Krata uniosła się z cichym zgrzytem.

     Jak się okazało, było to wejście do krypty. Najpierw kręty korytarz, potem niewielka komnata, wykuta w skale, a w niej dwa sarkofagi. I dwa draugry, już niegroźne, bowiem uśmierciły je wampiry. Widocznie nie mogły zdobyć nad nimi kontroli, jak to uczyniły ze szkieletami. Z komnaty kolejny korytarz prowadził do właściwej krypty.

     Była to na pół naturalna, na pół wykuta w skale klasyczna krypta w norskim stylu, z piętrowymi marami po obu stronach. Spoczywało tam kilka szkieletów i mumii. Na posadzce leżało też kilka draugrów, ubitych przez wampiry.

     Ale chyba nie wszystkie ubiły, bowiem przed sobą usłyszeliśmy odgłosy walki. Czym prędzej udaliśmy się dalej, trzymając broń w pogotowiu.

     Taką scenę widziałem pierwszy raz w życiu: dwa wampiry walczyły z dwoma draugrami. Nie wiadomo, dlaczego nieumarli obudzili się dopiero teraz, choć wiedzieliśmy, że wampiry musiały już przedtem korzystać z tego przejścia. Prawdopodobnie drzemiące draugry nie mogły wyczuć ich życiowej aury – bo te jej nie posiadały – i dlatego nie reagowały na ich obecność. Traf chciał, że któryś z wampirów uczynił prawdopodobnie jakiś nieprzemyślany ruch. Być może próbował zabrać coś któremuś z nieumarłych, co obudziło pradawnego wojownika z pozoru snu.

     Choć gotowi w każdej chwili włączyć się do walki, na razie nie reagowaliśmy, obserwując całą scenę z daleka. Nam zagrażała każda ze stron, uznaliśmy więc, że lepiej nie pchać się między młot a kowadło i pozwolić im pozabijać się nawzajem. Początkowo wampiry miały przewagę, wysączając z draugrów energię na odległość. Ale nie na wiele im się to zdało. Może, gdyby trafili na słabszych nieumarłych, ta taktyka przyniosłaby efekt. Ale tutaj jednym z nich był Pan Śmierci, a drugim Upiór. Szybko dopadli swych prześladowców. Rozpoczęła się walka wręcz, przez co przewaga momentalnie przechyliła się na korzyść nieumarłych. W ciasnej krypcie wampiry nie miały dokąd uciekać, by trzymać ich na dystans. I choć Upiór wkrótce uległ, Pan Śmierci roztrzaskał oba wampiry wielkim, żelaznym mieczem. Po czym znieruchomiał, tylko po to, żeby dostać ode mnie strzałę w czoło. Jedna wystarczyła.

     - Jesteś wolny, pradawny wojowniku – szepnąłem. – Dziękuję za pomoc.

     Krypta była zbudowana na planie nieregularnego wieloboku i posiadała aż cztery wyjścia, każde zasłonięte masywną kratą. I za każdą z tych krat widać było żelazne pręty klatki, w kształcie tunelu, prowadzącego nie wiadomo dokąd, bowiem ich końce tonęły w mroku. Przy każdej z nich znajdował się też uchwyt, który ją otwierał. Na chybił-trafił wybraliśmy pierwszą z brzegu.

     Wybraliśmy trochę niefortunnie. Tunel kończył się ślepo, a w dodatku na końcu stał sarkofag, z którego draugr Pan Śmierci wylazł ze złowieszczym sykiem, gdy tylko się do niego zbliżyliśmy. Ne zdążył jednak krzyknąć, gdy dostał dwie strzały. Pocisk z ukrycia – a skrywał nas mrok – zawsze działał na nieumarłych ze zdwojoną siłą. Tym razem też zadziałał. Draugr powoli osunął się na ścianę sarkofagu.

     Rzuciłem okiem na jego miecz. Ebonowy, pewnie bardzo cenny. Ale ciężki. Niech zostanie przy swym właścicielu.

     Druga krata także nas rozczarowała. Podłużna klatka, składająca się z żelaznych prętów, zaprowadziła nas do ślepej ściany. Stał tam jakiś postument, na którym zapewne kiedyś umieszczono jakiś artefakt, ale teraz znajdowała się na nim jedynie spora warstwa kurzu. Chcąc, nie chcąc, musieliśmy zawrócić.

     Za to trzecia krata skrywała przejście do innego tunelu. Kamienny korytarz pokręcił się trochę w prawo i w lewo, by zaprowadzić nas do kolejnej krypty, tym razem w postaci niewielkiego labiryntu wąskich korytarzy, w dodatku spowitej pajęczynami. Oznaczało to, że tę część podziemi opanowały pająki śnieżne. Już na początku natknęliśmy się na truchło jednego z nich. Jednocześnie usłyszeliśmy jakieś głosy.

     Szept Aury zdradził obecność trzech wampirów. Musieliśmy poruszać się naprzód z największą ostrożnością. Pierwszego wampira ustrzeliła Lydia. Niestety, jego śmierć musiał zauważyć któryś z jego pobratymców, bowiem leżące opodal truchło pająka poruszyło się, zajarzyło na niebiesko i… powstało, jak żywe stworzenie.

     Nekromancja! No tak, dlaczego mnie to dziwi? Przecież wśród wampirów byli też magowie, którzy posiedli sztukę ożywiania zwłok! Mniej doświadczony wojownik zapewne od razu strzeliłby do ożywieńca, zdradzając swoją pozycję, ale my nie byliśmy przecież nowicjuszami. Wiedzieliśmy dokładnie, że atak na niego nie ma sensu, przynajmniej dopóki ożywiony pająk nie potrafił nas zlokalizować. Trzeba było poczekać, aż pojawi się nekromanta, który powołał go do życia. Tak też się stało. Po chwili, ostrożnie skradając się przy ścianie korytarza, pojawiła się wampirzyca. Zlustrowała korytarz swymi nienaturalnie błyszczącymi oczami, ale nie zdążyła nas dostrzec, gdy już dostała strzałę w czoło. Osunęła się na ziemię z ledwo słyszalnym westchnieniem, a jednocześnie ożywione ciało pająka rozpadło się w błyszczący niebieską poświatą pył.

     Trzeciego wampira znaleźliśmy nieco dalej, w labiryncie korytarzy. Dołączył do swoich towarzyszy, gdziekolwiek to jest. Nie miałem pojęcia, dokąd wampiry wędrują po śmierci i czy w ogóle dokądś wędrują.

     Wyjście z krypty zasłaniała kolejna krata z uchwytem do jej podnoszenia. Krótki chodnik zaprowadził nas do jaskini, którą kończyły szerokie, choć niewysokie schody w górę. W dalszej części grota zamieniała się w wykutą ludzkimi rękami komnatę. Ale zupełnie inną niż te, które widzieliśmy dotąd. Zlikwidowaliśmy jednego wampira i szkielet, które się tam wałęsały, po czym dokładnie obejrzeliśmy sobie oświetlone pochodniami pomieszczenie. Nie miało w sobie nic z surowego, norskiego charakteru. Przeciwnie, kamienie wyrównano i wygładzono, gdzieniegdzie pokryto je również delikatnymi ornamentami.

     - To nie jest norska komnata – szepnęła Lydia.

Skinąłem głową.

     - Bardziej przypomina styl cesarski – potwierdziłem. – Ale też chyba nie do końca.

     - Pewnie akawirski – odrzekła Lydia. – Przypomina mi Niebiańską Świątynię.

     Przyznałem jej rację. Prawdopodobnie myliliśmy się oboje, bowiem żadne z nas nie znało się na architekturze wnętrz. Istotne jednak było dla nas to, że ta część krypty Dimhollow wykonana została przez inną, być może obcą cywilizację. I zapewne inne czekały tu na nas niebezpieczeństwa.

     - Przekonajmy się – Lydia wskazała drewniane drzwi po przeciwnej stronie.

     Zanim je otworzyliśmy, obejrzałem je sobie dokładnie. Były solidne, wykonane z grubych desek, starannie wygładzone i zakonserwowane środkiem, które nie powodowało ciemnienia drewna, bowiem deski pozostały jasne. Dębowe, jeśli wzrok mnie nie mylił. Okucia też były delikatniejsze, nie rzucające się w oczy, wykonane z dbałością o szczegóły. Nawet deski ułożono w nich inaczej, nie pionowo, jak to zwykle bywało, a w ozdobny sam w sobie kształt jodełki.

     Skinęliśmy sobie porozumiewawczo głowami. Przygotowałem łuk do strzału. Lydia delikatnie nacisnęła klamkę.


6 komentarzy:

  1. Aż się zmęczyłam! Trochę się tu jednak napracowali. Poproszę szybko o dalszy ciąg co było za tymi drzwiami?

    OdpowiedzUsuń
  2. Uuuu, to będzie jeszcze więcej "atrakcji" i to takich nieznanych!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Takich atrakcji w sam raz dla dwojga łazików, uzależnionych od adrenaliny.

      Usuń
  3. I po raz kolejny cięcie w takim miejscu, z niecierpliwością oczekuję ciągu dalszego.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi

    1. To nieumyślnie. Tak mi akurat wyszło z długością rozdziału.

      Usuń