środa, 24 kwietnia 2024

Rozdział XX –Powrót

     Wampir to szczególny rodzaj nieumarłego. Zwykle, w przypadku draugrów, duchów, czy szkieletów nie ma większego znaczenia, w którą część ciała się trafi. Narządy wewnętrzne nieumarłych, o ile ci w ogóle je posiadają, nie żyją już, więc nie spełniają tej samej funkcji, co u żywego człowieka. Zabija je nie rana, a skoncentrowana w grocie lub ostrzu miecza wola wojownika, odbierająca energię mrocznej sile, podtrzymującej pozory jego życia. Z wampirem jest inaczej. Wprawdzie jest zimny i martwy, ale jego narządy funkcjonują nadal, tylko w inny sposób, napędzane magiczną energią życiową innych istot. Dlatego nadal warto celować w głowę, w szyję, albo w serce.

     Strzała w skroń posłała wampira na posadzkę. Stał w cieniu, po przeciwnej stronie magicznej kopuły, więc pozostałe wampiry nie od razu zorientowały się, co się stało, gdy gruchnął na twarz. Zdążyłem napiąć łuk po raz drugi i wypuścić strzałę do następnego. Jednocześnie kątem oka dostrzegłem jasny rozbłysk – to Serana zaatakowała swoją przeciwniczkę.

     Upewniwszy się, że drugi wampir leży, skierowałem się w stronę obu wampirzyc, by w razie potrzeby przyjść mojej sojuszniczce z pomocą. Ale ona jej nie potrzebowała. Najpierw sparaliżowała przeciwniczkę potężną błyskawicą, a potem, wciąż nie przerywając zaklęcia, zbliżyła się do niej z obnażonym mieczem. Zdołałem jeszcze dostrzeż grymas bólu i zaskoczenie w oczach wampirzycy. Niewątpliwie, poznała córkę lorda Harkona, zanim ta utopiła miecz w jej piersi. Nie zdołała jednak nic powiedzieć. Osunęła się bez słowa u stóp Serany.

     Podszedłem do niej, chcąc się upewnić, że nic jej się nie stało. Ale ona nie spojrzała na mnie, tylko wciąż wpatrywała się w martwą wampirzycę. Westchnąłem przeciągle.

Kopuła, w której uwięziono kapłana

     - Ciężko zabijać swoich – mruknąłem ze szczerym współczuciem. – Znałaś ją?

     Potrząsnęła głową, po czym spojrzała na mnie zamyślona.

     - Powiedz mi – odezwała się z niejakim wysiłkiem. – Czy ja też jestem dla ciebie kimś tak odrażającym, jak ona dla mnie?

     Zdziwiony zerknąłem na martwą wampirzycę. Była chuda i miała przedwcześnie pomarszczoną, bladą twarz o ostrych i nieprzyjemnych rysach. Widziałem jeszcze jej dłonie, wystające spod szaty. Chude dłonie o cienkich palcach, pogrubiałych w okolicach stawów, jakby cierpiała na artretyzm.

     Spojrzałem na Seranę. Wydawała się być zdezorientowana.

     - Nie… – odrzekłem z wahaniem. – Nie do końca. Ona jest zwyczajnie brzydka, a ty… No cóż, zewnętrznie prezentujesz się całkiem nieźle.

     Wiem, że zabrzmiało to nie tak, jak powinno, ale przynajmniej było szczere.

     - Czy to znaczy, że nie brzydzi cię moja obecność?

     Musiałem mieć głupią minę, bo całkowicie mnie zaskoczyła.

     - Nie wiem, jak to powiedzieć – zająknąłem się. – Nadal czuję się przy tobie nieswój, nadal odczuwam jakiś pierwotny lęk przed tobą, ale obrzydzenie? Nie, nigdy go nie czułem.

     W jej błyszczących oczach zajarzyła się cieplejsza iskierka. Chyba moja odpowiedź sprawiła jej przyjemność. Skinęła głową i wskazała na najstarszego rangą wampira, leżącego ze strzałą w skroni.

     - To Malkus – prychnęła. – Ważna osoba w zamku. Chyba pokrzyżowaliśmy trochę plany mojego ojca… Co teraz?

     Mówiąc to, wskazała na kopułę, pod którą wciąż uwięziony był kapłan. Zerknąłem w jego stronę. Siedział na posadzce zgarbiony, z opuszczoną głową, nie zdając sobie sprawy z tego, co się wokół niego dzieje. Nie było po nim widać, aby nadal odczuwał jakieś cierpienie, ponad to, które brało się z poczucia klęski. Nie wiedziałem jednak, jak działa magiczna kopuła i czy przypadkiem nie sprawia jakiegoś dodatkowego bólu. Trzeba było szybko ją zdjąć.

     Tylko jak? Miałem nadzieję, że ta bariera zniknie sama, gdy tylko zginie wampir, będący w moim mniemaniu  jej źródłem. Nic takiego jednak się nie stało. A znaczyło to jedynie, że źródło znajdowało się gdzieś indziej. Gdzie zatem?

     - Wiesz, jak to otworzyć? – spytałem Seranę.

     Pokręciła głową.

     - Kiedyś, dawno temu, widziałam coś podobnego, ale nie mam pojęcia, jak to powstaje – odparła. – Wiem tylko, że do tego potrzebne jest odpowiednie miejsce.

     - Nie rozumiem…

     - No – wykonała ręką niepewny gest – nie wszędzie można to przywołać. Potrzebne są jakieś magiczne instalacje. Tam gdzie ich nie ma, nie da się tego zrobić.

     - Aha…

     Uśmiechnąłem się do niej z wdzięcznością, bowiem była to bardzo cenna informacja. To nie wampir wytwarzał barierę, lecz jakiś przedmiot w tej jaskini! Trzeba było go tylko znaleźć.

     Serana zaczęła szukać na górnym poziomie, ja natomiast zabrałem się za obmacywanie skalnej ściany, w nadziei, że znajdę jakąś ukrytą wnękę, zawierającą magiczny artefakt. Ale nie zdążyłem jeszcze dotrzeć nawet do jej połowy, gdy dobiegło mnie wołanie Serany.

     - To musi być to!

     Pobiegłem wzrokiem za jej głosem. Stała przy jakimś kamiennym postumencie i przywoływała mnie machaniem ręki. Wdrapałem się na górę. Istotnie, nie trzeba było znać się na magii, by odgadnąć, że to właśnie było źródło. Kamienny postument bowiem nie tylko magicznie wibrował, ale też lekko świecił. Przy czym nie całą powierzchnią, tylko ukazywały się na nim świetliste wzory, to przygasające, to znów rozbłyskujące.

Magiczny cokół, uruchamiający barierę

     No dobrze, ale jak to wyłączyć? Żadne z nas nie wiedziało. Postument nie reagował na żadną z odmian Magii Zniszczenia, która to przecież najszybciej wchodzi w interakcję z magicznymi przedmiotami. Wypróbowaliśmy również zaklęcia innych szkół, ale bez skutku. Moją uwagę zwróciło niewielkie, okrągłe zagłębienie na szczycie, ale choć obmacałem je dokładnie, niczego nie udało mi się dokonać.

     - Ale wzorek na szczycie jest inny – odezwała się Serana, dokładnie mu się przyglądając. – Światło tutaj tworzy inne linie, jakby rozetę. To musi mieć jakieś znaczenie…

     Istotnie, miała rację, ale w żaden sposób nie poprawiało to naszego położenia, ani położenia uwięzionego kapłana, bowiem w dalszym ciągu nie wiedzieliśmy, co z tym zrobić. Najpierw szukaliśmy jakiejś ruchomej części. Zwykle usuwając tę część z magicznego artefaktu, wyłączało się jego działanie. I co z tego, gdy niczego takiego nie było. Oglądaliśmy postument ze wszystkich stron, obmacywaliśmy go, próbowaliśmy nim poruszyć – nic. Na domiar złego, jedyna osoba, która mogła coś wiedzieć, zdawała się być nieprzytomna. Kapłan nie odpowiadał na nasze próby nawiązania z nim kontaktu. Siedział na kolanach ledwo żywy na środku swego więzienia i zdawał się drzemać.

     W końcu Serana wpadła na pomysł.

     - Skoro niczego tu nie ma – mruknęła, ni to do mnie, ni to do siebie – To może trzeba zadziałać odwrotnie?

     Spojrzałem na nią pytająco.

     - No, tak tylko głośno myślę – odrzekła. – Jeśli nic stąd nie da się usunąć, to może właśnie trzeba zrobić coś wręcz przeciwnego? Może trzeba tu coś umieścić?

     Pochyliła się nad tajemniczą wnęką i delikatnie przesunęła po niej palcami.

     - To mi nie daje spokoju. Gładka jak lustro…

     Miałem już na ustach jakiś głupi żart o wampirach i lustrach, ale ugryzłem się w język. W tym momencie bowiem jako żywo przypominała mi Lydię. Tak samo jak ona, przeanalizowała sytuację i wyciągnęła prawdopodobny wniosek. Nawet ruchy miała podobne, gdy zamyślona obracała palec po krawędzi wnęki. Zdjąłem rękawicę i również przejechałem palcem po wnęce. Rzeczywiście, była zupełnie gładka, jakby wypolerowana. Po co? No cóż, mogła mieć rację.

     - Sprawdźmy to – zaproponowałem. – Załóżmy, że trzeba tu coś umieścić, A jeśli tak, to owo coś na pewno jest…

     Jak na komendę obróciliśmy głowy w kierunku Malkusa. Potem spojrzeliśmy na siebie i roześmialiśmy się, nie wiadomo z jakiej przyczyny. Fakt, że oboje jednocześnie pomyśleliśmy o tym samym, rozbawił nas, choć przecież nie było to nic nadzwyczajnego. Szybko zbiegliśmy ze schodów i stanęliśmy nad zwłokami Malkusa. Przez chwilę spoglądałem na jego skórzany płaszcz. Jeśli miał jakieś kieszenie, to na pewno z przodu. Z wysiłkiem przewróciliśmy go na plecy, po czym Serana niecierpliwie sięgnęła do skórzanej torebki, przytroczonej do jego pasa. Szarpnęła sprzączkę i wysypało się z niej kilka drobiazgów. Jakiś klucz, kilka monet, tajemnicza, nieopisana fiolka i…

     - To musi być to!

     Wyciągnąłem rękę i chwyciłem błyszczący przedmiot, lekko wibrujący nieznaną mi magią. Był to półprzezroczysty dysk, w kształcie soczewki, wielkości pięści. Z pewnością będzie pasował do wnęki postumentu. Ruszyłem na górę, Serana za mną. Niewiele się namyślając, włożyłem magiczną soczewkę do wnęki na szczycie postumentu. Świetliste wzory przygasły i ucichło ciche buczenie, jakie do tej pory rozlegało się w jaskini, a które zauważyłem dopiero wtedy, gdy ustało.

     Bariera rozwiała się.

     Oboje, jak na komendę, zerknęliśmy w kierunku kapłana. Nie zareagował. Nadal siedział zgarbiony na kolanach, nie zauważywszy nawet, że jest już wolny. Chyba nie był do końca przytomny. Zeszliśmy na dół. Serana, nie chcąc go przestraszyć swoją obecnością, zatrzymała się na dole schodów, ale ja podszedłem do kapłana i delikatnie położyłem mu dłoń na ramieniu. Nie drgnął, jakbym się spodziewał, tylko wolno, jakby z wielkim wysiłkiem, otworzył oczy.

     Spojrzałem w jego twarz. Był to brodaty Cyrodiilijczyk, po pięćdziesiątce, o łagodnych i na swój sposób szlachetnych rysach twarzy. Jego ciemne oczy, zapewne zwykle promieniały właściwą takim ludziom mądrością, ale teraz wciąż czaił się w nich obłęd. Odniosłem wrażenie, że w dalszym ciągu niczego nie widzi.

     - Czy mnie słyszysz? – spytałem, lekko ściskając jego ramię. – Wiesz kim jesteś? Pamiętasz, co się tu wydarzyło?

     Trwało chwilę, zanim jego źrenice poruszyły się. Wolno, na pół przytomnie rozejrzał się wokoło. Jego wzrok znieruchomiał, gdy dostrzegł martwego Malkusa. Ciche westchnienie wydobyło się z jego ust. Wolno podniósł głowę i wyraźnie zdezorientowany spojrzał na mnie.

     - Jesteś wolny – odezwałem się. – Twoi prześladowcy nie żyją.

     Przez chwile przypatrywał mi się nieprzytomnym wzrokiem, po czym w jego twarzy zaczęły zachodzić zmiany. Zmrużył oczy, zacisnął usta i nagle spojrzał na mnie z taką wściekłością, że aż cofnąłem się o krok. Nad podziw zwinnie wstał na równe nogi.

     - Mój pan nie żyje – wycharczał nagle zachrypniętym głosem. – Lecz jego wrogowie zapłacą…

     I nieoczekiwanie poraził mnie błyskawicą!

     Samo zaklęcie rozeszło się częściowo po moich blachach i choć bolesne, wielkiej krzywdy mi nie uczyniło. Bardziej poraziła mnie myśl, że być może jego opór został złamany już na zawsze i kapłan stał się wampirzym sługą. Napotkałem już w życiu wielu wampirzych sług, ale nie wiedziałem nawet, czy służą im oni z własnej woli, czy też zostali w magiczny sposób zniewoleni. Wiedziałem jednak, że następnej błyskawicy mogę nie przetrzymać i muszę się bronić. Wyszarpnąłem miecz z pochwy. I zawahałem się. Co robić? Nie chciałem zabijać kapłana. Nie tylko dlatego, że go potrzebowaliśmy. Po prostu, nie chciałem go skrzywdzić. I tu wyręczyła mnie Serana, ciskając w niego błyskawicę, ale niespecjalnie silną. Też nie chciała go uśmiercić, a jedynie sparaliżować.

     Skutek okazał się nadspodziewany. Kapłan krzyknął i na moment znieruchomiał, po czym spojrzał przytomniej i uniósł obie ręce ponad głowę.

     - Poczekaj! – zawołał błagalnym tonem. – Przestań! Poddaję się!

     Zauważyłem, że tym razem jego głos był zupełnie inny – czysty i dźwięczny.

     - To nie ja walczyłem – zapewnił pospiesznie. – Widziałem swoimi oczami, ale nie kontrolowałem swoich czynów.

     Uwierzyłem mu. Schowałem Przedświt do pochwy. Serana również opuściła ręce i podeszła do nas, stając po mojej lewej stronie. Kapłan przyjrzał nam się, po czym westchnął głęboko.

     - Dziękuję wam za złamanie władzy, jaką miał nade mną ten podły wampir – wyszeptał.

     - Mam na imię Wulfhere – skinąłem mu głową. – Tutejsi mówią o mnie Dovahkiin. A to jest lady Serana. Wprawdzie wampir – zająknąłem się. – Ale nie z tych krwiożerczych.

     - Jak najbardziej krwiożerczy – prychnęła Serana. – Ale niegroźny dla dobrych ludzi.

     - Dovahkiin – szepnął kapłan. – Słyszałem to imię. Więc to ty? Dzięki niebiosom za twoją obecność.

     - Wszystko w porządku? – spytałem. – Jak się czujesz? Potrzebujesz uzdrowienia?

     Potrząsnął głową.

     - Nie, nic mi nie jest – zapewnił. – Jeszcze kręci mi się w głowie, ale to przejdzie. Nazywam się Dexion Evicus – skinął głową. – Jestem Kapłanem Ćmy z biało-złotej wieży.

     - Z wieży? – uniosłem brwi. – Sądziłem, że z Tajemnego Uniwersytetu.

     Zaprzeczył.

     - Siedzibą mojego zakonu jest Wieża z Białego Złota. To przywilej, dany nam jeszcze za czasów panowania dynastii Septimów.

     - Siedziba w samym centrum Cesarstwa – odezwałem się z podziwem. – Bliżej centrum już się chyba nie da.

     Uśmiechnął się skromnie i przytaknął. Po czym rozejrzał się wokół.

     - Znaleźliście się tu przypadkiem? – zapytał. – Czy też może celowo?

     - Celowo – odparłem. – Mamy do ciebie pewną prośbę. Szukaliśmy cię po całym Skyrim, aż w końcu natrafiliśmy na twój ślad. Gdy odkryliśmy, że cię porwano, przybyliśmy ci na ratunek.

     Zdziwienie odbiło się na jego twarzy.

     - Te wampiry – wskazał na ciało Malkusa – też twierdziły, że porywają mnie z konkretnego powodu. Nie chciały jednak go zdradzić. Sądziłem, że oczekiwały za mnie okupu, głupie istoty… Ale coś mi mówi, że się myliłem.

     - Zgadza się – uśmiechnąłem się. – Wiem, dlaczego wampiry cię potrzebowały, ponieważ my potrzebujemy cię w tym samym celu.

     - Tak? – tym razem nie okazał zdziwienia. – No dobrze, koniec z tajemnicami. Co mogę dla ciebie zrobić?

     - Jestem… W zasadzie oboje jesteśmy członkami pewnej organizacji. Nazywają nas Obrońcami Świtu.

     - Nie do końca – potrząsnęła głową Serana. – On jest, ja nie jestem. Ja tylko z nimi współpracuję. A chodzi o… No cóż. O Prastary Zwój. W nasze ręce wpadł pewien Prastary Zwój. Nie wiemy, co zawiera, ale wiemy, że wampiry z klanu Volkihar – tu wskazała głową na ciało Malkusa – koniecznie chcą to wiedzieć. Potrzebują tej wiedzy do realizacji swoich planów.

     - A my wolelibyśmy dowiedzieć się o tym zamiast nich – przytaknąłem. – Aby na czas im się przeciwstawić.

     Zaskoczony spoglądał kolejno to na nią, to na mnie.

     - Macie Prastary Zwój? – wyszeptał ze zdziwieniem. – Niesamowite… Jeśli moja wiedza historyczna jest coś warta, przypominam sobie, że Obrońcy Świtu byli starożytną grupą łowców wampirów.

     - Reaktywowali się – przytaknąłem.

     - I macie w swoich szeregach wampirzycę? – przyjrzał się Seranie. – Gdzie tu sens?

     Nie mogliśmy powstrzymać śmiechu.

     - To skomplikowane – oznajmiła Serana, z trudem tłumiąc wesołość. – Tak, jestem wampirem, ale stoję po stronie Obrońców Świtu. Kiedyś ci to wytłumaczę, ale to długa historia.

     Potarł ręką czoło.

     - No cóż – szepnął zamyślony. – Nasza historia zna również wampiry, które mimo przemiany pozostały dobrymi ludźmi. Choćby hrabia Hasildor ze Skingrad… Zatem chcecie, abym odczytał wam Prastary Zwój?

     Przytaknęliśmy jednocześnie.

     - Cóż, w tej kwestii możecie na mnie liczyć. Ale to wymaga kilku przygotowań.

     - Nie mamy go tutaj – odrzekłem. – Chcieliśmy cię prosić, żebyś odwiedził Twierdzę Świtu. Tam jest zwój i siedziba naszej organizacji.

     - Rozumiem – pokiwał głową. – Gdzie to jest?

     - Pod Pękniną – odparłem. – Niedaleko Sygnału Stendarra i granicy z Morrowind.

     Pokręcił głową. W międzyczasie Serana zaproponowała, aby wreszcie opuścić to miejsce i udać się do Smoczymostu. Ruszyliśmy więc w stronę wyjścia.

Serana w Kryjówce Przodków

     - Przejeżdżałem tamtędy – odezwał się kapłan. – Byłem przy granicy z Morrowind. Ale żadnej twierdzy tam nie widziałem.

     - Jest dobrze ukryta – odparłem. – Niełatwo ją znaleźć.

     - Więc rozumiem, że mnie zaprowadzicie?

     Pozornie nic prostszego, ale okazało się, że sprawa była trochę bardziej skomplikowana. Otóż, kapłan za żadne skarby nie chciał podróżować nocą. I trudno było mu się dziwić, po tym co przeszedł. Z kolei Serana nie mogła maszerować w dzień. Poza tym, kapłan nie był typem piechura. Życie spędził w stolicy, pośród ksiąg i nie miał najlepszej kondycji. Wolał wynająć powóz. W końcu, gdy już wyszliśmy na zewnątrz, wpadłem na pomysł.

     - Poproszę kapitana Maro o eskortę dla ciebie – oznajmiłem. – Nie powinien odmówić furmanki i kilku żołnierzy. My przyjdziemy później, bo wyruszymy dopiero następnej nocy.

     - Ale dokąd?

     Podrapałem się po nosie. Pamiętałem, z jakim trudem znaleźliśmy wejście do wąwozu. Czy nawet jeśli dam mu wskazówki, trafi sam? Ze zrozumiałych względów, nie rozgłaszałem nikomu jego lokalizacji. Wiedział o niej w zasadzie tylko jeden z moich przyjaciół, któremu mogłem zaufać i któremu zdradziłem tę tajemnicę, aby w razie czego wiedział, gdzie mnie znaleźć.

     - Najpierw dotrzyj do Pękniny – oznajmiłem. – Tam musisz znaleźć kuźnię mistrza Balimunda. To przy samym targowisku, łatwo znaleźć.

     - A on wie?

     - Nie wie, ale na pewno będzie wiedział, gdzie znaleźć Aerina. Zapamiętasz? Aerin. Powołaj się na mnie i spytaj o niego. Aerin wskaże ci drogę.

     - Aerin – powtórzył kapłan. – Dobrze, tak zrobię.

     Do Smoczymostu nie było daleko. Wprawdzie trwała jeszcze noc, ale szczęśliwie kapitan był już na nogach i nie musiałem wyciągać go z łóżka. Zgodził się nam pomóc, tak jak przypuszczałem. Mój stopień legata wciąż jeszcze otwierał wiele drzwi. Pożegnaliśmy więc kapłana, ale sami nie udaliśmy się do gospody, jak zamierzałem. Powodem była Serana. Za nic nie chciała spędzić dnia, pogrążona we śnie, w miejscu publicznym. Obawiała się obcych i niestety, wiedziałem, że ma rację.  Nie było innego wyjścia, jak tylko wrócić do Samotni. I to szybkim krokiem, bo niebo na wschodzie już jaśniało.

     Przespaliśmy cały dzień w Dumnej Wieżycy, aby wieczorem wyruszyć znów na szlak. Nisko wiszące, zachodzące, czerwone słońce, choć na pierwszym, nie osłoniętym przez las odcinku drogi raziło w oczy, zdawało się nie wywoływać już u Serany żadnych niepożądanych efektów. Zaszło zresztą bardzo szybko. Ruszyliśmy zwykłym, marszowym krokiem, niespecjalnie się spiesząc, bowiem dziś zamierzaliśmy dojść jedynie do Wąwozu Rabusiów. Opuszczone, obozowisko na uboczu, gdzie w dodatku stała solidna, drewniana chata, w naszej sytuacji stanowiło lepsze miejsce na odpoczynek niż pełna ludzi gospoda w Rorikstead. Cała noc to aż nadto czasu, by tam dotrzeć.

     Takoż i dotarliśmy na długo przed świtem, w dodatku bez żadnych przygód. Ostrożnie omiotłem zaklęciem dawne obozowisko rozbójników, ale nic mi się nie pokazało. Miejsce stało opuszczone. Weszliśmy więc za drewniane ogrodzenie, a ja starannie zamknąłem wrota, oddzielające je od traktu.

     Obozowisko powstało dość dawno, ale solidną, drewnianą zabudowę postawiono zaledwie kilka lat temu. Chata, most nad traktem, zbójnicka zapadnia, która pozwalała zrzucić podróżnym na głowy masywne głazy – wszystko to wciąż znajdowało się w dobrym stanie. Zresztą, po wytępieniu zbójów, wielu podróżnych korzystało z tego miejsca, więc nieraz bywało, że ten i ów co nieco dodał, lub też usunął jakąś pojawiającą się usterkę. Taki był niepisany kodeks podróżników, korzystających z ogólnie dostępnych miejsc. Każdy czul się zobowiązany, aby zostawić to miejsce w takim stanie, w jakim je zastał, albo nawet lepszym. Skutek był taki, że obozowisko powoli zamieniało się w pustą osadę. Wyposażenie chaty, choć skromne, powoli jednak stawało się coraz bogatsze, wszelkie usterki były niemal na bieżąco usuwane, a bywało, że nad paleniskiem wisiały uwędzone kawały solonego mięsa, gdzie nie ulegały zepsuciu. Wieszali je tam myśliwi, którzy sami korzystali z tego miejsca. Często nie zużywali całej tuszy ubitej zwierzyny, zostawiali więc resztę dla podróżnych. Ja sam kiedyś naprawiłem zamek w drzwiach chaty, gdy zdecydowałem się przeczekać w niej rzęsistą ulewę, jaka zaskoczyła mnie w czasie jednej z wędrówek, więc i ja miałem w tym niewielki udział. Na zewnątrz stało też kilka solidnych, płóciennych namiotów, pokrytych skórami, z których dwa, zapewne najczęściej odwiedzane, w pełni nadawały się do użytku. Problem był tylko jeden, a ja, choć znałem dobrze to miejsce, nie pomyślałem o tym przedtem. Dopiero, gdy weszliśmy do chaty, zdałem sobie sprawę, że jest w niej tylko jedno łóżko. Szerokie wprawdzie, ale tylko jedno. No tak, do tej pory podróżowałem z Lydią, więc zupełnie nam to nie przeszkadzało. Pewnie dlatego nie pomyślałem o tym na czas. Ale teraz?

Wąwóz Rabusiów

     Serana z rozbawieniem obserwowała moją twarz. Domyśliła się wszystkiego i nie potrafiła ukryć wesołości. A ja nie wiedziałem, gdzie mam podziać oczy.

     - Pomóż mi, Meridio! – pomyślałem rozpaczliwie.

     Przyszło mi do głowy, że ta dobrotliwa daedryczna władczyni, brzydząc się nieumarłymi, w jakiś sposób uratuje tego, którego sama kiedyś wybrała na swojego czempiona i obdarowała magicznym mieczem, wiszącym u mojego pasa. Postanowiłem grać na zwłokę, w nadziei, że sytuacja jakoś sama się wyklaruje.

     Chata miała dwie izby. W pierwszej, większej, znajdowało się palenisko, stał ciężki, drewniany stół, sklecony z grubych desek i kilka prostych krzeseł, które wyglądały, jakby wykonano je wyłącznie przy użyciu siekiery i to nie najostrzejszej. Był też równie dokładnie sklecony regał, na którym stało kilka prostych naczyń, metalowych garnków i drewnianych talerzy. W drugiej stała niewysoka szafka i spore łóżko, z grubym siennikiem i kilkoma wyleniałymi skórami i zużytymi kocami. Rzuciłem plecak na jedno z krzeseł, zdejmując jednocześnie hełm i kładąc go, razem z bronią na stole. Zaklęciem zapaliłem kaganek z resztką oliwy i zabrałem się za rozpalanie ognia. Serana tymczasem siadła na drugim, i wyprostowawszy nogi, odchyliła się w tył, jednocześnie zakładając ręce na kark. Ten gest, niby to pełen wyższości, dobił mnie jeszcze bardziej, pomimo wesołych ogników w jej oczach i drgających kącików ust.

     Zacząłem przygotowywać sobie posiłek. Przyglądała się moim ruchom, nie odzywając się ani słowem. Ja również milczałem, ale to dlatego, że w głowie miałem zupełną pustkę.

     W końcu zlitowała się nade mną.

     - W porządku – odezwała się.

     - Słucham? – podniosłem głową znad paleniska i spojrzałem na nią.

     - Zgadzam się – odparła. – Nawet nie tyle zgadzam się, co sama to proponuję.

     Tym razem nie utrzymała powagi. Roześmiała się cicho.

     - Nie rozumiem…

     Pokręciła głową, patrząc na mnie pobłażliwie.

     - Mogę spać w namiocie.

     Aż sapnąłem zaskoczony. Czyżby umiała czytać w myślach?

     - Może i jestem wampirem, ale nie zapominaj, że jestem też kobietą – odparła, przyglądając mi się z lekkim uśmiechem. – Każda kobieta domyśliłaby się, o czym myślisz. Widziałam twoją minę, gdy zerknąłeś na łóżko.

     Czułem jak pąs nachodzi mi na twarz, co jeszcze bardziej ją rozbawiło.

     - Widzę, że krew ci intensywniej krąży – roześmiała się. – Żyły ci pulsują. Aż tutaj czuję jej ciepło. Nie boisz się, że mnie tym sprowokujesz? Jestem kobietą, jak mówiłam, ale nie przestałam być wampirem.

     To mnie jeszcze bardziej zbiło z tropu. Milczałem przez chwilę, po czym odezwałem się, siląc się na spokój.

     - Ja pójdę do namiotu – oznajmiłem. – Jak sama zauważyłaś, jesteś kobietą, w dodatku z wysokiego, choć przeklętego rodu. Zasługujesz na odrobinę wygody. Jeśli to tutaj – wskazałem głową na prymitywne łóżko i zgrzebną pościel – można nazwać wygodą.

     - W namiocie może być zimno…

     - Tym bardziej!

     Ale ona pokręciła tylko głową.

     - Nie bądź uparciuchem – odparła pogodnym głosem. – Może, gdybyś był Nordem, zgodziłabym się na taki układ. Ale jesteś zmarzluch z południa, brak ci wrodzonej odporności na zimno. A ja przecież jestem wampirem, zimno mi niestraszne, bo go nie czuję.

     Zakłopotałem się.

     - Ale jesteś też kobietą…

     - Nieumarłą kobietą – przewróciła oczami.

     Po czym przechyliła się w moją stronę i niespodziewanie dotknęła dłonią mojego karku. Jej ręka była zupełnie zimna, jakby dotknął mnie kawałek metalu. Aż się wzdrygnąłem.

     - Widzisz? – skwitowała. – Sama jestem zimna, więc szkoda dla mnie miejsca w ciepłej izbie. Nie bój się, umoszczę sobie wygodne legowisko i dokładnie się okryję, nie przez zimnem, a przed światłem. Tak postanowiłam, więc nie traćmy czasu na bezowocną dyskusję.

     Nie wiedziałem, co powiedzieć.

     - Czuję się zakłopotany – wyznałem.

     - Niepotrzebnie. To będzie dla mnie nowe doświadczenie i sama jestem go ciekawa.

     - Czy… Czy zjesz coś?

     Spojrzała na mnie wzrokiem, który mógł wyrażać tak wiele, że nie potrafiłem zgadnąć, o czym właśnie myśli.

     - Odrobinę, dla towarzystwa.

     - A czy – zająknąłem się – czy nie musisz się posilić… No wiesz,… na swój sposób?

     Potrząsnęła głową.

     - A jak myślisz, dlaczego upieram się, by wędrować nocą?

     Zdziwiony wzruszyłem ramionami.

     - Bo słońce ci szkodzi, czy nie?

     - Wysysa ze mnie energię – skinęła głową. – Wyczerpuje i zmusza do częstych posiłków. Upierałam się przy tym, żeby tego uniknąć. Nie zawsze trafi się jakiś zbój, którego można wykorzystać. A zwykłych ludzi nie chcę zabijać.

     Przyznaję, że mnie to zdziwiło. I trochę ucieszyło.

     - Czyli nie chcesz zabijać?...

     Potrząsnęła głową.

     Milczałem przez chwilę, zanim odważyłem się zadać to pytanie.

     - Zawsze byłaś taka? Mam na myśli, czy nigdy nie lubiłaś zabijania?

     Wzięła głęboki oddech i spojrzała w górę, zanim na powrót zwróciła głowę w moją stronę.

     - Nie, nie zawsze – odparła.

     Odetchnęła kilka razy i znów spojrzała w górę, po czym cichym, spokojnym głosem zaczęła swoją opowieść.

     - Początkowo nie mogłam się przełamać. Bałam się tego, kim jestem i próbowałam uniknąć zabijania. Ale się nie dało. Pozostali zresztą naciskali na mnie. Jak dziś pamiętam swój pierwszy raz. To była kobieta, przerażona, zdezorientowana, nie wiedząca, co się z nią dzieje. Długo nie mogłam się z tego otrząsnąć. Potem, sama nie wiem jak, zaakceptowałam to, a nawet rozsmakowałam się we krwi i życiowej esencji. Mój ojciec wciąż powtarzał, że ludzie to zwierzyna, a my jesteśmy drapieżnikami i że nikt nie ma za złe wilkowi, że zabija. Ale mnie to nie pasowało. Wilka stworzyli bogowie i nic nie może za to, że musi zabijać. My zostaliśmy przemienieni na naszą własną prośbę. Chcieliśmy się nimi stać i nic nas nie usprawiedliwia. Coraz częściej zastanawiałam się, jak ja bym się poczuła, gdybym nie została przemieniona i zaatakowałby mnie wampir. Wiedziałam jedno – na pewno byłabym przerażona. Próbowałam uniknąć zabijania ludzi. Przez jakiś czas polowałam na zwierzęta, ale one nie były w stanie zaspokoić mojego głodu. Musiałam zabijać.

     - I kiedy przestałaś?

     Widziałem, że ta spowiedź kosztuje ją wiele wysiłku. Ale tym razem postanowiłem nie odpuszczać. Milczała chwilę, zanim znów się odezwała. Ale zaczęła mówić szybciej, jakby bała się, że nie starczy jej odwagi.

     - Kiedyś upatrzyłam sobie młodego wojownika. Obserwowałam go dłuższy czas, nie mogąc się zdecydować. Podobał mi się. Rozumiesz, jako mężczyzna… Z jednej strony, chciałam go posmakować na sposób wampira, z drugiej – nie chciałam, żeby zginął. Samo obserwowanie go sprawiało mi przyjemność. Pragnęłam go, a jednocześnie wiedziałam, że to pragnienie nigdy nie zostanie zaspokojone. Wtedy pojawiało się inne pragnienie – jego krwi. Skoro nie może być mój, nie będzie należał do nikogo. Ale potem znowu przychodziło wahanie. Byłam w rozterce. Widziałam kiedyś, jak rozprawił się z gromadką zbójów. Bez litości. I wtedy uznałam, że w takim razie on też nie zasługuje na litość. Poczułam ulgę. Następnego wieczoru odwiedziłam jego wioskę. Ale gdy zobaczyłam, jak bawił się z całą gromadką dzieci, znowu zwątpiłam. Było już ciemno, więc nie obawiałam się, że pozna kim jestem. Podeszłam bliżej. Skłonił się z szacunkiem, na widok mojego bogatego stroju, biorąc mnie pewnie za jakąś księżniczkę. Spytałam go, dlaczego dzieci się go nie boją, skoro wczoraj potrafił być tak bezlitosny. Zdziwił się. Odpowiedział, że dzieci niczemu nie są winne i nie muszą się go obawiać. A tamci zapłacili po prostu za swoje zbrodnie. Wtedy dotarło do mnie, że nie muszę zabijać każdego napotkanego człowieka. Mogę wybierać i zabijać tylko tych, którzy na to zasługują.

     - I wytrwałaś w tym postanowieniu?

     - Różnie bywało – westchnęła. – Powiedzmy, że zaczęłam się starać, ale czasami głód był nie do wytrzymania. Wbrew pozorom, nie tak łatwo znaleźć przestępcę, który zasługuje na śmierć. To znaczy, trudno znaleźć o nich informacje, kiedy żyje się poza ludzką społecznością. Ludzie wiedzą o tym i owym, ale przy obcych zwykle usta im się zamykają. Poza tym, żeby ograniczyć głód, musiałam prowadzić nocny tryb życia, no a ludzi jednak łatwiej spotkać w dzień. Tych złych, wbrew pozorom, również.

     - Długo to trwało?

     Pokręciła głową.

     - Nie wiem dokładnie, ile czasu. Wampiry inaczej postrzegają czas, a bywa, że w ogóle go nie zauważają. Na pewno parę ładnych lat. Może kilkadziesiąt…

     - A potem?

     Uśmiechnęła się z zadumą.

     - A potem zostałam uwięziona w krypcie. A kiedy mnie uwolniliście, zauważyłam, że wy postępujecie tak samo. Jesteście bezlitośni dla morderców, zbójów i nekromantów, a dla zwykłych ludzi jesteście gotowi narazić własne życie. I stwierdziłam, że mogę postępować tak samo. Tylko…

     - Tylko? – podchwyciłem.

     - Tylko za wszelką cenę muszę unikać słońca - sapnęła. – Wtedy jedna ofiara jest w stanie nasycić mnie na wiele dni. Niestety, słońce wysysa ze mnie te siły. Muszę wtedy posilać się o wiele częściej i to najlepiej zwyczajnie, pijąc krew, bez użycia magii, bo ta też kosztuje sporo energii.

     W kociołku zaczęło kipieć. Zdjąłem go z paleniska i rozłożyłem na talerzach ugotowaną potrawkę z kaszy i drobno siekanych kawałków mięsa z warzywami i przyprawami. Zaczęliśmy jeść. Niespiesznie, bo do świtu zostało jeszcze trochę czasu. Jadłem z apetytem, podczas, gdy Serana spróbowała tylko tej odrobiny, jaką kazała sobie nałożyć na talerz. Smakowała jej długo i uważnie, by na koniec stwierdzić, że ma całkiem przyjemny, choć nieco dziwny smak. Zapewne chodziło jej o wonne przyprawy z Cyrodiil, które kupiłem w Samotni. Za jej czasów pewnie nie były dostępne w Skyrim.

     A potem skinęła mi głową i udała się do najbliższego namiotu, zostawiając mnie samego.


4 komentarze:

  1. Zaczynam podejrzewać,że coś ze mną jest "nie tak ", bowiem najlepiej funkcjonuje nocą a w dzień jestem śnięta , więc kto wie co będzie dalej? A na dodatek lubię tatar, a to wszak surowe mięsko, może nie kapiące krwią, ale jednak..... może to jakiś początek przemiany w wampira? Serdeczności;)
    anabell

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Wampiryzm jak nic! Ale na wszystko jest rada. Trzeba jak najszybciej udać się do świątyni Kynareth i tam kapłan na pewno Cię uzdrowi. Tylko trzeba się spieszyć, bo późniejsze stadium jest już znacznie trudniejsze do wyleczenia.
      Więc nie zwlekaj i czym prędzej sprawdź, gdzie w Berlinie jest najbliższa świątynia Kynareth.

      Usuń
  2. Ja też bym wybrała sp[anie w namiocie, jestem zimnolubna. ;) A teraz idę cos zjeść, ta ich potrawka obudziła głód ;p

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Wiesz, to jest Skyrim! Tam w namiocie potrafi być naprawdę zimno. Wprawdzie w tym miejscu rzeka Karth łagodzi nieco ostry klimat, ale to wciąż północne wybrzeże.

      Usuń