wtorek, 9 kwietnia 2024

Rozdział XIX – Kryjówka Przodków

     - A zatem, chcesz się dowiedzieć, co zawiera Prastary Zwój – Sybilla wbiła badawczy wzrok w Seranę.

     Ta skinęła głową.

     - I na pewno po to, by powstrzymać twego ojca? – Sybilla nie dawała za wygraną. – Czy aby dać mu informacje, których potrzebuje?

     Serana przymknęła oczy, jakby ogarnął ją smutek.

     - Ja wiem – odezwała się niepewnie. – Dwuznacznie to wygląda. Muszę się z tobą zgodzić, że gdybym chciała pomóc ojcu, zamiast go powstrzymać, wyglądałoby to podobnie. Przynajmniej na tym etapie. Dlatego…

     Podniosła wzrok i spojrzała na nią niemal błagalnie.

     - Dlatego wykradłam zwój i zaniosłam go do Twierdzy Świtu – wyznała. – Chciałam udowodnić wszystkim, że moje intencje są szczere. Wiedziałam, że moje zapewnienia nie wystarczą.

     - Tak, czy inaczej, poznasz treść zwoju – odezwała się cicho Sybilla. – I możesz powtórzyć jego treść ojcu.

     - Ale stanie się to w Twierdzy Świtu! – zaoponowała. – I to Obrońcy Świtu jako pierwsi zapoznają się ze zwojem. Naprawdę tego nie widzicie? A mnie, no cóż – zwróciła się do mnie – skoro wciąż boicie się, że mu to powtórzę, przecież będę na waszej łasce lub niełasce. Możecie mnie stamtąd wygnać, zanim kapłan odczyta zwój. Możecie mnie w ogóle nie wpuścić do twierdzy. Możecie też mnie w niej uwięzić, albo nawet zabić. Co za problem?

     Głos jej zadrżał, gdy to mówiła. Sybilla przez chwilę wpatrywała się w nią, po czym lekki uśmiech skrzywił jej wargi i wolno pokiwała głową.

     - Brzmi przekonująco – odezwała się powoli. – Wiele ryzykowałaś, przybywając do twierdzy…

     - Jeszcze więcej, nie przybywając – odparła cicho. – Nie znam zamiarów mojego ojca, ale wiem, że mam się stać częścią jakiegoś paskudnego rytuału. Raczej go nie przeżyję…

     Sybilla westchnęła, po czym spojrzała na mnie.

     - Odprowadzisz mnie do pałacu? – spytała. – Falk ma do ciebie jakąś sprawę.

     - Pewnie – odparłem nieco zdumiony.

     Wstaliśmy jednocześnie. Sybilla skinęła Seranie głową. Ta odwzajemniła to skinienie. Oba gesty wyglądały na szczere i życzliwe.

Jadalnia w posiadłości Dumna Wieżyca. To tutaj prawdopodobnie odbyła się opisana wyżej rozmowa.

     Na dworze było już jasno, więc Sybilla naciągnęła na głowę kaptur. Wolnym krokiem skierowaliśmy się do pałacu.

     - Jaką sprawę ma do mnie Falk? – spytałem.

     Pokręciła głową.

     - Nie ma żadnej. Chciałam pogadać na osobności. Powiedz mi, czy w czasie podróży wspominała coś o nieśmiertelności, o wiecznym życiu, bez chorób, starzenia się i tak dalej?

     - Wspominała – przytaknąłem. – Gdy opowiadała mi swoje dzieje.

     - Jednak… Sama zaczęła opowiadać, czy to ty o to pytałeś?

     - Ja pytałem – odrzekłem zdziwiony. – To ważne?

     Skinęła głową.

     - Bardzo ważne. Chętnie opowiadała?

     - Raczej nie – zawahałem się. – Powiedziałbym nawet, że nader niechętnie. Musiałem wyciągać z niej informacje. A w pewnym momencie przerwała i stwierdziła, że nie chce o tym mówić.

     - Zastanawiające – potarła dłonią brodę. – Innymi słowy, nie brzmiało to jak kuszenie?

     - Na pewno nie – potwierdziłem. – Raczej jako wytłumaczenie się z jakiegoś potwornego błędu.

     - O samej przemianie wspominała?

     Przytaknąłem.

     - Ale też niechętnie – dodałem. – I bez szczegółów. Dała mi do zrozumienia, że nie było to miłe doświadczenie. A nawet upokarzające.

     Dotarliśmy do bramy pałacu. Położyła dłoń na wielkiej, żelaznej klamce i znieruchomiała.

     - Innymi słowy, nie próbowała cię przekonać od przemiany – stwierdziła raczej, niż spytała.

     - Na pewno nie – zaprzeczyłem. – Zresztą, ona wie, kim jest dla mnie moja żona i że nie zrobiłbym tego choćby ze względu na nią. Chociaż…

     Spojrzała na mnie pytająco.

     - Nalegała, żebyśmy szli tylko we dwoje. Nie ufała jej, albo uznała za przeszkodę.

     Przez chwilę spoglądała na mnie z tajemniczym uśmieszkiem.

     - Wiesz – odezwała się cicho. – Ona chyba mówi prawdę. Ale niecałą prawdę. Coś ukrywa. Ale niekoniecznie musi to być coś paskudnego. Pamiętaj, że ona została wychowana setki lat temu, kiedy obyczaje były zupełnie inne. O pewnych rzeczach zwyczajowo się wtedy nie mówiło.

     Pokiwałem głową.

     - Domyślasz się czegoś?

     Roześmiała się cicho.

     - Raczej nic ci z jej strony nie grozi – zapewniła. – Ona ci ufa i z jakiegoś powodu chce działać z tobą. Tylko z tobą. Tobie zdradzi to, czego nie powie twoim towarzyszom z twierdzy. I jeśli ty ją poprosisz, zrobi rzeczy, których odmówiłaby komuś innemu. Traktuje cię inaczej, niż innych.

     - Dlaczego? – spytałem zaskoczony. – Dlatego, że wyciągnąłem ją z krypty? Dlatego, że odprowadziłem ją do domu? Dlatego, że stanąłem po jej stronie w twierdzy?

     Jej uśmiech zrobił się na poły ironiczny, na poły pobłażliwy.

     - Może – odrzekła. – Możesz to nazwać czymś w rodzaju przyjaźni. Albo zaufania do opiekuna, którym się mimowolnie stałeś. Ona czuje, że ty jej nie skrzywdzisz. Przeciwnie, raz ją obroniłeś, to obronisz i drugi. I wie, że gdyby ciebie zabrakło, nieprędko znajdzie kogoś na twoje miejsce. I dlatego odwzajemnia ci się tym samym. Czy zdarzyło wam się walczyć z wampirami?

     - Kilkakrotnie – przytaknąłem. – I rzeczywiście, pomagała mi w walce. Bardzo mi pomagała.

     Nacisnęła klamkę i otworzyła drzwi.

     - Stanowicie dziwną parę – skwitowała. – Ale jeśli mogę ci coś doradzić, na razie trzymajcie się razem. Oboje na tym skorzystacie.

     Po czym zniknęła w pałacu.

     Gdy wróciłem, Serana już spała. Położyła się w małym, najciemniejszym pokoiku, starannie zasuwając grube kotary. Ledwo było ją widać w tym mroku. Poszedłem więc na górę, do naszej sypialni, aby również się położyć. I znów dość długo walczyłem ze snem.

     Najpierw pomyślałem o Lydii. Potem moje myśli skradła Serana i rozmowa z Sybillą. Tak, coś w tym było. Dziwne, ale czułem się za nią odpowiedzialny i wiedziałem, że będę jej bronił, na ile dam radę. Chyba nawet na swój sposób ją polubiłem, ale zaraz z tyłu głowy pojawiła się niepokojąca myśl. Nie, to nie ją polubiłem. Polubiłem swoje wyobrażenie o niej. Bo jaka ona była naprawdę, wciąż nie wiedziałem. Czy można zaprzyjaźnić się z wampirem? Brzmi dziwnie, ale mnie udało się zaprzyjaźnić nawet ze smokiem. Wprawdzie smokiem wyjątkowym, ale czy ona, jako wampir, też nie była wyjątkowa?

     A potem aż uśmiechnąłem się na kolejną myśl. Przecież Sybilla też była wampirem. A zatem, było to jak najbardziej możliwe. I z ta myślą usnąłem.

*          *          *

     Do Smoczymostu nie było daleko, więc poczekaliśmy, aż ściemni się całkowicie. Potem wyszliśmy z posiadłości prosto na ulicę. Serana z kapturem, naciągniętym na głowę, nie wzbudzała niczyjego zainteresowania. W mroku trudno było dostrzec bladość jej twarzy, a błyszczące oczy nie były dobrze widoczne spod kaptura. W dodatku znała ona trik z półprzymkniętymi powiekami, zasłaniając oczy długimi rzęsami.

     Gdy przechodziliśmy obok gospody, niespodziewanie parsknęła śmiechem.

     - „Pod Mrugającym Ślizgaczem” – przeczytała szyld. – Urocza nazwa!

     Strażnicy nie zatrzymali nas. Wsunąłem im do rąk po kilka złotych monet za otwarcie bramy. Jeszcze krótki odcinek intensywnie uczęszczanej drogi do portu, a potem wyszliśmy na pusty szlak, wiodący prosto do Smoczymostu.

     Noc była pogodna i jasna, choć powiało chłodem. Maszerowaliśmy dziarsko obok siebie, co jakiś czas rozglądając się uważnie. W nocy rozbójnicy nie byli tak groźni jak w dzień, jednak mogły nam zagrozić wampiry. Dlatego oprócz przeczesywania okolicy zaklęciem, od czasu do czasu posługiwałem się Krzykiem, choć starałem się ograniczać ten sposób tylko do podejrzanych miejsc. Mam nadzieję, że bogini Kyne nie miała nic przeciwko temu i nie uznała tego za nadużywanie umiejętności, jaką zostałem obdarzony.

     Do samego Smoczymostu nie spotkała nas żadna przygoda.

     Wieś spała już od dawna. Nawet w gospodzie nie paliło się światło. Znajdowała się tu jednak niewielka, wojskowa placówka, dowodzona przez znanego mi kapitana Maro. Zamierzałem tam popytać o kapłana Ćmy. Nie chciałem wprawdzie wyciągać go z łóżka. Wojsko ma jednak to do siebie, że zawsze, niezależnie od wszelkich okolicznościach, jest tam ktoś, kto nie śpi, a tym kimś jest wartownik. Miałem nadzieję, że coś będzie wiedział. Ponadto, zawsze w wiosce pełniło służbę kilku strażników miejskich z Samotni i właśnie jeden z nich, powoli przechadzając się po okolicy, dojrzał nas i zatrzymał się na nasz widok.

     - Poczekasz? – spytałem Seranę.

     Skinęła głową. Podszedłem sam do strażnika i pozdrowiłem go gestem. Odpowiedział tym samym. Obrzucił mnie nieufnym spojrzeniem, ale gdy się odezwałem, poznał mnie. Lody między nami od razu stopniały.

     - Bez względu na wszystko, strażnicy zawsze będą ci wdzięczni – zapewnił. – Udało ci się pokonać wielkie zło.

     Miał na myśli oczywiście moją walkę z Alduinem, o której głośno było w całym Skyrim. Wymieniliśmy kilka uprzejmości, co przyszło tym łatwiej, że okazał się być moim rodakiem z Cyrodiil. Miał na imię Cyrus. Przybył tu wraz z Legionem, ale po wojnie ożenił się z miejscową dziewczyną i postanowił osiąść na miejscu. Wspomniał też, że zanim się zaciągnął, prowadził podobny tryb życia do mojego. Na moje pytanie, czy nie kusi go znów wędrówka po świecie, roześmiał się.

     - Kiedyś poszukiwanie przygód było moim zamiłowaniem – rzekł ze śmiechem. – Szkoda, że strzała w kolano zniweczyła moje marzenie o awanturniczym życiu.

     Roześmiałem się. „Strzałą w kolano” w Skyrim określano bynajmniej nie ranę, ale po prostu ożenek. Wzięło się to stąd, że od tej chwili człowiek stawał się już uwiązany do jednego miejsca, jak ktoś, kto ma trudności z poruszaniem się. Zapytałem go oczywiście o kapłana Ćmy.

     - Kapłan Ćmy? – zdziwił się, po czym westchnął przeciągle. – Ach, więc to był kapłan Ćmy! Szkoda, że nie wiedziałem. Zawsze mnie oni fascynowali. Dzisiaj, koło południa przejechał przez wieś w obstawie trzech żołnierzy. Nie zatrzymywali się na długo. Coś tam zjedli, wypili i ruszyli na południe, przez most.

     Podziękowałem za informację. Pożegnałem strażnika i wróciłem do Serany. W kilku słowach streściłem jej rozmowę ze strażnikiem.

     - Musimy się pospieszyć, to może ich dopadniemy – oznajmiłem. – Na południe, przez most.

     Skinęła głową i ruszyła za mną. Przechodząc przez most, uśmiechnęła się.

     - Pamiętam ten most – oznajmiła. – Jest bardzo stary. Istniał jeszcze w moich czasach.

Serana na trakcie ze Smoczymostu

     Po czym zgodnie przyspieszyliśmy kroku. Znałem dobrze ten szlak. Droga prowadziła na drugi, znacznie skromniejszy most, przy którym kiedyś, wraz z Lydią znaleźliśmy zwłoki pary kupców, zamordowanych prawdopodobnie przez Falmerów. Dalej droga rozwidlała się. Można było pójść w lewo, gdzie kilkaset kroków dalej łączyła się ze szlakiem do Morthalu, albo w prawo, w stronę Wąwozu Rabusiów i Rorikstead.

     Ale nie doszliśmy do mostu, bowiem w pewnym momencie Serana zatrzymała się gwałtownie. Przystanąłem również, nieco zdziwiony. Tymczasem moja towarzyszka wbiła wzrok w coś, co znajdowało się przed nami. Odruchowo przeczesałem to miejsce zaklęciem, ale niczego mi ono nie pokazało.

     - Co się stało? – spytałem.

     Nie odpowiedziała od razu, gestem nakazując mi ciszę. Nadstawiła uszu, i przez chwilę wsłuchiwała się w odgłosy nocy, po czym z rezygnacją potrząsnęła głową.

     - Przed nami pobojowisko – oznajmiła. – Czuję krew. I widzę kilka ciemnych kształtów.

     Szept Aury też niczego nie pokazał, zatem nie musieliśmy się obawiać, że czeka tam na nas jakiś zaczajony wampir. Pobiegliśmy do przodu. Niestety, Serana miała rację. Natknęliśmy się na martwe truchło konia, popsuty wóz oraz zwłoki dwóch strażników i jednego wampira.

     Zdusiłem przekleństwo, jakie nasuwało mi się na usta. Pewności nie miałem, ale wszystko wskazywało na to, że była to furmanka kapłana Ćmy i jego obstawa. Kapłan zniknął, a wraz z nim możliwość odczytania zwoju.

     - To zrobiły wampiry – Serana wskazała na zwłoki, odziane w charakterystyczny, skórzany strój z klanu Volkihar. – A skoro to one… To raczej go nie zabiły! – dodała z pewnością w głosie.

     - Skąd ta pewność?

     Pokręciła głową.

     - Po co miałyby to robić? – spytała. – Kapłan Ćmy jest im potrzebny. Uprowadziły go dokądś i uwięziły.

     Milczałem, zbierając myśli.

     - A skoro tak – odezwała się znów Serana – to być może… Nie wiem na pewno, ale chyba wciąż możemy go odbić. Tylko trzeba odgadnąć, gdzie on teraz jest…

     - Rozejrzyjmy się – zgodziłem się z nią. – Może są tu jakieś ślady.

     Nie jest bezpiecznie zapalać światło w nocy. Jest się wtedy doskonale widocznym, podczas gdy samemu nie widzi się niemal niczego poza oświetlonym kręgiem. Ale szukanie śladów w tych ciemnościach mijało się z celem. Skorzystałem więc z zaklęcia Płomień Świecy. Jasne, lekko niebieskawe światło zalało pobojowisko. Zacząłem rozglądać się uważnie.

     W jaki sposób wampiry napadły na karawanę, nie było trudno zgadnąć. Najpierw uderzono zaklęciem w konia, aby kapłan i strażnicy nie zdołali uciec. Potem zginęli dwaj strażnicy, bez wątpienia porażeni błyskawicami. Wampir leżał na brzuchu, twarzą do ziemi, z roztrzaskaną głową. Zginął od miecza jednego z cesarskich – tego samego, którego zwłoki leżały obok niego. Na wozie znajdowało się kilka kuferków z rzeczami osobistymi. Nic, co mogłoby nas naprowadzić na jakiś ślad.

     Obmacałem truchło wampira. W przytroczonej do pasa sakiewce znalazłem list. Z ciekawością rozłożyłem świstek papieru. Zawierał lakoniczną wiadomość.


     Mam dla ciebie nowe rozkazy.

     Przygotuj pułapkę na południe od Smoczymostu. Zabierz kapłana Ćmy do Kryjówki Przodków i przetrzymaj go tam, póki nie złamiesz jego woli.


     Pod tymi słowami widniał podpis: Malkus.

     - Malkus! – odezwała się Serana. – Znam go. Spotkałam na zamku. To jeden z zaufanych mojego ojca. Dziwny typ, nawet jak na wampira.

     Po czym przebiegła oczami treść kartki i zaskoczyła mnie ponownie.

     - Kryjówka Przodków? – powiedziała wolno. – To gdzieś niedaleko. Pamiętam, że ze Smoczymostu było mniej niż dwie godziny marszu.

     Spojrzałem na nią zdziwiony.

     - Wiesz, gdzie to jest?

     Potrząsnęła głową.

     - Nie pamiętam dokładnie, gdzie. Byłam tam tylko raz. Wampiry muszą znać okoliczne jaskinie, aby w czas ukryć się przed dziennym światłem. Pokazano mi ją jeszcze przed moim uwięzieniem. Pamiętam, że to spora jaskinia, w której wykuto coś w rodzaju podziemnego bastionu. No i że jest niedaleko. Chyba za mostem… Jakoś tak…

     Przy ciałach legionistów nie znaleźliśmy niczego szczególnego. Rozejrzałem się jeszcze w nadziei, że dostrzegę coś, co by mnie naprowadziło na jakiś trop. Ale niczego nie znalazłem. Znalazła za to Serana.

     - Jest ranny – szepnęła, pochylając się nad ledwo dostrzegalną plamką i dotykając ziemi w jej pobliżu. – Ta krew jest całkiem świeża.

     Podniosła dłoń do ust, powąchała i lekko liznęła.

     - Tak jak myślałam – oznajmiła. – Jest ranny. To krew żywego człowieka.

     - Kapłan?

     Skinęła głową.

     - Albo żołnierz. Strażnik mówił, że było ich trzech, a ciała są tylko dwa.

     Rzeczywiście, nie pomyślałem o tym. Nie miałem pojęcia, jak Serana rozpoznawała, czy krew pochodziła z żył żywego, czy martwego człowieka, ale uznałem, że wcale nie chcę tego wiedzieć. Pochyliłem się nad plamą, pokrywającą źdźbła trawy.

     - Krwawi dosyć mocno – skwitowałem. – Może znajdziemy jeszcze jakieś inne plamy krwi?

     Po chwili rzeczywiście natknąłem się na następną, kilka kroków dalej, w stronę mostu.

     - Ta sama krew – oznajmiła Serana. – Spróbujmy dojść ich po śladach.

     Choćbym myślał cały dzień, nie wymyśliłbym niczego lepszego. Ja badałem ślady wzrokiem, czując się jednak trochę nieswojo, z powodu tego, że musiałem sobie przyświecać zaklęciem. Serana również rozglądała się w poszukiwaniu śladów, ale oprócz tego próbowała węszyć. Tropienie przy świetle nie było to trudne, bo ślady były całkiem świeże. Zwłaszcza dla tak doświadczonego tropiciela jak ja i kogoś o tak wyczulonym węchu jak Serana. Od razu wiedziałem, że osób było co najmniej pięć. Tu złamana gałązka, tu odciśnięty ślad stopy, tu zdeptane zioła, które nie zdążyły się jeszcze podnieść. W pobliżu rzeki, w wilgotnym piasku odbiła się podeszwa cesarskiego buta. Sam takie kiedyś nosiłem, więc dobrze wiedziałem, jak wygląda jego ślad. Czyli rzeczywiście, musieli prowadzić ze sobą ostatniego z cesarskich żołnierzy. I to prawdopodobnie on krwawił, bowiem krew kapała wyłącznie w pobliżu jego śladów. Serana, bardzo wyczulona na zapach krwi, bezustannie znajdywała kolejne plamki, co tylko utwierdzało nas, że idziemy właściwym tropem.

     Przyznam, że przez chwilę poczułem się, jakbym wciąż miał przy sobie Lydię. W tym momencie rozumieliśmy się bez słów, tak doskonale, jak dotąd mogłem rozumieć się tylko z moją ukochaną. Współpracowaliśmy tak bezbłędnie, że aż zrobiło mi się miło na sercu. Rzuciłem Seranie ciepłe spojrzenie, ale ona chyba go nie zauważyła, bo wciąż szła pochylona przede mną i uważnie węsząc szukała kolejnych śladów. Zauważyłem, że robiła to w podobny sposób, w jaki robiłem to ja – z otwartymi ustami, tak że część powietrza wciągała nosem, część przez usta właśnie. Ten sposób, którego nauczył mnie ongi Eanor, pozwalał wyczuć najlżejsze zapachy. A ona, mając węch nieporównywalnie lepszy od mojego, szła tym tropem jak po sznurku.

     Doszliśmy do mostu. Tu ślady były mniej wyraźne, bowiem nad mostem unosiła się mgiełka. Płynąca pod mostem rwącym strumieniem odnoga rzeki Karth, z hukiem i rozbryzgiem odbijała się od okolicznych głazów, pokrywając okoliczne zarośla rosą.

     Światło zaklęcia zgasło nad naszymi głowami. Postanowiłem zaufać Seranie i nie zapalać go więcej. Jeśli mieliśmy niezadługo znaleźć się w jaskini, musiałem na powrót przyzwyczaić wzrok do ciemności. Jej chyba też przeszkadzał ten blask, bo słyszałem, jak cicho odetchnęła z ulgą. Cóż, zaklęcie Płomień Świecy miało jedną wadę – światło, jakie przywoływało, było bardzo jaskrawe i nie miałem pojęcia, jak je złagodzić.

     Przeszliśmy przez most, w miejsce, w które zimna mgiełka nie docierała i poczekaliśmy dłuższą chwilę. Czas naglił, ale musieliśmy odzwyczaić oczy od światła. Nie wiem jak Serana, ale ja jeszcze długo widziałem przed oczami jedynie ciemnozieloną plamę i całe moje umiejętności odczytywania tropów zdały się psu na budę. Na szczęście, plamy krwi były coraz świeższe i zapewne o coraz bardziej intensywnym zapachu. Wampirzyca wyczuwała je bez żadnego trudu i wkrótce stanęliśmy przed wejściem do groty.

Wejście do Kryjówki Przodków

     Tu znów chwilę poczekaliśmy. Głównie na mnie, aż odzyskam zdolność widzenia. Co jak co, ale podczas strzelania z łuku trudno o ważniejszą rzecz niż wzrok. W końcu jednak uznałem, że powinienem dać radę. Zdjąłem łuk z ramienia, na wszelki wypadek nałożyłem elfią, najbardziej precyzyjną strzałę i zagłębiłem się w wąski korytarz. Nie było tak ciemno, jak się obawialiśmy. Po ścianach pełzała łuna, zapewne od zapalonych dalej pochodni. Słychać też było przytłumiony szum, jakby płynącej wody. Wkrótce korytarz wyprowadził nas na niewielką, oświetloną platformę. Gdy na niej stanąłem, aż westchnąłem, trochę ze zdziwienia, trochę z zachwytu. Widok był bowiem imponujący.

     Przed nami otwierała się sporych rozmiarów jaskinia, chyba nawet otwarta, na kształt krateru. Nie można było tego dostrzec, ale wyraźnie czuło się ruch powietrza, który w zamkniętej grocie nie miał prawa się pojawić. Platforma znajdowała się jakieś trzy wysokości człowieka nad podłożem jaskini. Za nią płynęła niewielka, podziemna rzeczka. A za nią, sam nie wiem, czy wymurowana, czy też może wykuta w litej skale, stała budowla, przypominająca niewielki kasztel, czy też może raczej fort. Od przodu odgradzał ją gruby mur, w którym jaśniała brama bez skrzydeł. Paliło się tam ognisko. Dostrzegłem też schody, prowadzące na wyższą kondygnację, gdzie znajdował się niewielki plac. A tam…

     Nie wiem, jak to nazwać. Odbywał się tam jakiś dziwny rytuał, którego nie rozumiałem. Stało tam kilka postaci, a na samym środku tkwiła świetlista, niewątpliwie magicznego pochodzenia, półprzezroczysta kopuła. Wyglądała, jakby wykonano ją z przelewającej się, falującej i jednocześnie fosforyzującej wody. Dostrzegłem też, że wewnątrz ktoś stoi.

Budowla w Kryjówce Przodków. Na górnym tarasie widoczna magiczna kopuła.

     Drgnąłem, gdy Serana dotknęła mojego ramienia. Wampirzyca wyciągnęła ramię w lewo. Tam znajdowały się schody, prowadzące z platformy w dół, a za nimi naturalny most, który umożliwiał przekroczenie podziemnej rzeki suchą nogą. Ale, co ważniejsze, kręciły się tam dwa ogary, które mogły narobić alarmu.

     Serana przytomnie cofnęła się, aby umożliwić mi strzał. Wiedziałem, że bliższego ogara muszę zabić jednym strzałem, aby nie zauważył tego ten drugi. Zrobiłem coś, czego dotąd nie miałem okazji użyć – otworzyłem małą fiolkę z trucizną.

     - Potrzymaj – szepnąłem, podając ją Seranie.

     Chwyciła mały flakonik. Ja tymczasem zdjąłem strzałę z cięciwy i umoczyłem grot w ciemnoniebieskiej mazi. Ostrożnie, aby nie dotknąć nim swojej rękawicy, ani łęczyska, ułożyłem ją na cięciwie. Krótkie celowanie i… Strzała z cichym sykiem poszybowała do celu.

     Trafiłem. Trucizna momentalnie sparaliżowała cel. Jeśli ogar po moim strzale jeszcze żył, to i tak nic nie mógł zrobić. Ja tymczasem zatrułem drugi grot.

     Drugi strzał był trochę trudniejszy. Ogar kręcił się niespokojnie i co rusz znikał mi za kamiennym, naturalnym filarem. Nie mogłem w nieskończoność trwać z napiętym łukiem. Musiałem poczekać, aż się zza niego wychyli, co też po chwili zrobił, węsząc niespokojnie. Teraz!

     Strzała trafiła bezbłędnie w głowę potwora. Śmierć nastąpiłaby od razu, nawet gdyby grot nie został zatruty. Odetchnęliśmy oboje. Zakorkowałem fiolkę z trucizną i schowałem ją do sakwy. Znów zerknąłem w stronę budowli poniżej. Wydawało mi się, że w cieniu dostrzegłem ruch. I nie tylko mnie się wydawało.

     - Wampirzyca na murach – ledwo słyszalnie szepnęła Serana wprost do mojego ucha. – Po lewej, przy schodach.

     Skinąłem głową. Teraz, gdy wiedziałem gdzie szukać, szybko dostrzegłem wolno idącą postać w długiej szacie. Przechadzała się po murze, obok którego musielibyśmy przejść. Jeśli nas zauważy, zaalarmuje pozostałych. Nie było wyjścia, trzeba ją zdjąć. Ponownie napiąłem łuk.

     Strzał był trochę ryzykowny. Odległość nieco większa, cel w ruchu, w dodatku w dół, na skos, przy niezbyt dobrym świetle. Wszystko to mogło wpłynąć na celność. W myślach poprosiłem Meridię  o pomoc, nim zwolniłem cięciwę. I chyba to ona, najzagorzalsza przeciwniczka wszelkich nieumarłych, poprowadziła za mnie tę strzałę, bowiem trafiłem dokładnie w skroń, a wampirzyca rozpłaszczyła się na szczycie muru jak rzucony na ziemię worek. Droga była wolna. Chyba…

     - Laas!

     Krzyk upewnił mnie, że wampirów jest znacznie więcej, ale prawie wszystkie znajdowały się przy tajemniczej kopule. Tylko jeden tkwił na schodach, prowadzących na owo podwyższenie. Jeśli zakradniemy się wzdłuż muru, nie powinien nas zauważyć. Powoli, ostrożnie stawiając stopy, wszedłem na schody i po chwili znalazłem się na dole. Serana dotrzymywała mi kroku, trzymając się moich pleców. Szybki skok przez mostek na drugą stronę i zaczęliśmy skradać się wzdłuż muru. Znaleźliśmy się przy bramie, ale nie zamierzałem przez nią wchodzić. Wewnątrz było za jasno i zaraz by mnie odkryto. Upewniwszy się, że żaden z wampirów nie jest w stanie mnie dostrzec, szybko przebiegłem przed bramą na drugą stronę i przylgnąłem do muru. Serana wciąż trzymała się blisko.

     - Spróbuję zdjąć go z łuku – szepnąłem. – Ty też na razie pozostań w ukryciu. Nie mieszaj się do walki, chyba, że inne nas zaatakują.

     Skinęła głową. Ja natomiast, ze strzałą na cięciwie, zacząłem skradać się wzdłuż muru, prosto na schody, prowadzące na podwyższenie. Wampir cały czas tam stał. Zapewne wystawiono go na czaty, ale on, zamiast uważnie rozglądać się na zewnątrz, bardziej interesował się tym, co działo się wewnątrz kasztelu. Okazja idealna. Wystarczyła jedna strzała. Gdy wampir gruchnął ze schodów, ja wspiąłem się na podwyższenie. Tu, gdzie ściana odgrodziła mnie od szumiącej rzeki, mogłem już usłyszeć, o czym rozmawiały wampiry. I nie tylko wampiry.

     Krwiopijców było trzech. Stali przed kopułą, natomiast wewnątrz wił się kapłan ćmy, z dłońmi przyciśniętymi do skroni i przestrachem na twarzy. Nie trzeba było bystrości, aby odgadnąć, że właśnie poddawany był jakimś magicznym torturom. Po jego ruchach i rozpaczliwiej minie widać było, jak bardzo cierpi. Zacząłem powoli, piąć się po murze, pilnując, by stale trzymać się cienia. Niestety, kapłan musiał jeszcze trochę pocierpieć, zanim uda mi się znaleźć pozycje dogodną do strzału. Seranie wskazałem wampirzycę po lewej stronie. Znów skinęła głową. Ja wziąłem na siebie dwa wampiry, stojące nieco dalej. Akurat na strzał.

     - Wkrótce twoja krew będzie moja – rozległ się kobiecy głos.

     Wampirzyca, stojąca po lewej roześmiała się ze świadomym okrucieństwem, jakby cierpienie kapłana sprawiało jej przyjemność. Parsknąłem z obrzydzeniem, rozglądając się uważnie i planując, w jakiej kolejności zlikwidować oprawców.

     - Im bardziej się opierasz – dodał stojący tyłem do mnie wampir – tym silniejsze będzie twoje cierpienie, śmiertelniku.

     Rzuciłem okiem do wnętrza kopuły. Nie widziałem wyraźnie, bowiem jej powierzchnia falowała, niby tafla wody, ale zdołałem dostrzec, że uwięziony wewnątrz kapłan jest już bardzo zmęczony i lada chwila ulegnie tajemniczej magii. Mimo to, wciąż próbował się opierać.

     - Stawię ci opór, potworze – jęknął z wysiłkiem, zaciskając oczy. – Muszę…

     Jego głos był przytłumiony, jakby dobywał się zza ściany. Słysząc go, wampir pokręcił głową.

     - Jak długo zamierzasz się jeszcze bronić? – spytał zniecierpliwiony. – Kapłanie Ćmy, twój umysł był silny, ale twoje siły się wyczerpują i nie zdołasz mi się przeciwstawić.

     Kapłan jeszcze mocniej zacisnął powieki.

     - Muszę stawić opór…

     Wampir wzruszył ramionami, po czym odezwał się z tryumfem, pobrzmiewającym w jego głosie.

     - Taaak… Czuję, jak twój opór słabnie. – wycedził. – Pragniesz, by się to skończyło! Pragniesz się poddać.

     Kapłan Ćmy opadł na kolana. Widać było, że nie ma już sił walczyć. Dłonie odpadły od skroni i ręce zawisły mu bezwładnie wzdłuż ciała. Wciąż miał oczy zamknięte, ale nie zaciskał już powiek. Opuścił głowę, ze słyszalnym westchnieniem. Wampir roześmiał się szyderczo.

     - A teraz uznaj mnie za swego pana – rzekł rozkazującym tonem.

     Kapłan musiał kilka razy odetchnąć, zanim udało mu się wydobyć z siebie głos. Głos słaby i zmęczony.

     - Tak, panie…

     Wampir zaśmiał się krótko, dając wyraz swemu zadowoleniu.

     Nie wiedział, że jego tryumf będzie trwał bardzo krótko, bowiem właśnie dotarłem do miejsca, z którego mogłem oddać celne strzały do wszystkich trzech wampirów. Napiąłem łuk…


2 komentarze:

  1. Mam nadzieję, że trafił bez problemu.
    anabell

    OdpowiedzUsuń
  2. No musiałes w takim momencie przerwać???
    Ale napięcie!

    OdpowiedzUsuń