czwartek, 11 stycznia 2018

Rozdział X – Ostateczne oczyszczenie

     Chodnik był wąski i kręty, z całą pewnością zbudowany z naturalnego jaskiniowego komina. Prowadził w górę i kończył się sporym głazem, zagradzającym przejście. Głaz był ruchomy i, w przeciwieństwie do innych norskich tajemnych przejść, wykonany niezbyt precyzyjnie. Jego krawędzie niedokładnie przylegały do otworu. Odniosłem wrażenie, że nie jest to oryginalny kamień, zastosowany przez pradawnych budowniczych, choć umieszczono go w tym samym mechanizmie, poruszanym dźwignią.

     Przez szpary dostrzegliśmy światło i dosłyszeliśmy jakiś męski głos.

     - Jeszcze jedna butelkę, może dwie – bełkotał głos. – Tak na sen…

     Któż może się kryć w takim miejscu? Najprawdopodobniej rozbójnicy. Ostrożnie, aby nie brzęknąć ostrzem, wysunąłem z pochwy Rozdzieracz Chłodu, Lydia zrobiła to samo z Mieczem Wampira. Szarpnąłem za dźwignię.

     Zbójów było dwóch. Nie można było mieć żadnych wątpliwości co do ich profesji. Za sam wygląd dostaliby wejściówkę na szafot. Choć pijani, rzucili się na nas, o nic nie pytając. Byli łatwymi przeciwnikami.
Pomieszczenie było kryptą, którą rozbójnicy zamienili sobie na melinę. Widocznie obecność zabalsamowanych zwłok w ogóle im nie przeszkadzała. Wstawili tu łóżka, szafy i kufer, mieli tu stół i krzesła. Nawet parę książek. No i światło. Co za makabryczne miejsce zamieszkania!

     Zlustrowaliśmy cale pomieszczenie. Znaleźliśmy trochę złota i kosztowności, zrabowanych zapewne podróżnym. Z książek zainteresowała mnie jedna. „Śmiercionośca” – głosił tytuł. Gdzieś już słyszałem to słowo… Zabrałem tę nieco podniszczoną książkę, z trudem wpychając ją do plecaka, by zająć się nią później.

     A potem stwierdziliśmy, że to nieciekawe miejsce na odpoczynek. Obecność zbójów była dowodem na to, że gdzieś tutaj musi być wyjście. Poszliśmy w najbliższy korytarz. Rozwidlał się. Po prawej stronie rozszerzał się w niewielką jaskinię. Tam, niedbale porzucone w kącie leżały zwłoki dwu osób, z pewnością nietutejszych. Cyrodiilijczyk i młoda Altmerka – nieczęsto spotykało się tu te rasy. Zwłoki były sztywne, ale ich rozkład jeszcze się rozpoczął. Musieli zginąć niedawno. Biedacy…

     Zagotowało się we mnie krew na ten widok. Dlatego, gdy idąc drugim korytarzem, ujrzałem trzeciego zbója, nie było litości. Nie zdążył nawet wyciągnąć miecza. Szybki cios przez czaszkę i dołączył do swoich kamratów. Przekroczyliśmy go bez cienia współczucia i ruszyliśmy w stronę widniejących w oddali schodów. Na ich szczycie otworzyliśmy drewniane drzwi. Powiało świeżym powietrzem. Tu było wyjście.

     Znaleźliśmy się nagle na kamiennym moście. Światło dnia trochę nas oślepiło. Był już wieczór, a wyszliśmy po zachodniej stronie wyspy, prosto w stronę zachodzącego słońca. Musieliśmy zmrużyć oczy.

     Strzała, która uderzyła w mój hełm, uzmysłowiła mi, że to nie koniec walki. Cofnąłem się odruchowo do kamiennej budowli i ściągnąłem łuk z ramienia.

     Most prowadził do podwójnej wieży. Czaiło się w niej jeszcze trzech banitów. Wieże wykonano w norskim stylu, podobnie jak w Skyrim. Miały one zewnętrzne podesty, prowadzące do wnętrza. Na jednym z nich dojrzałem przyczajonego łucznika. Strąciłem go dwemerską strzałą, aż jego ciało z gruchotem grzmotnęło o skalistą ziemię. W tym momencie Lydia wyrwała się przed siebie i szybko przebiegła przez most do wieży. Tam usłyszałem odgłosy walki. Zdążyłem przebiec przez most, zanim z otworu w wieży wyłoniła się Lydia z zakrwawionym mieczem. Zerknąłem do środka – leżały tam świeże zwłoki dwóch innych. Tymczasem Lydia wykonała dłonią ruch, jakby używała zaklęcia. Zrozumiałem. Przywołałem Wykrycie Życia. Postać Lydii zajarzyła się błękitnym blaskiem, ale poza tym było ciemno. Więcej zbójów dostrzegłem.

     Wieże miały zdrowe mury, ale podłogi tak spróchniałe, że strach było po nich chodzić. Nie traciliśmy więc czasu na dokładne ich przeszukanie. Po chwili byliśmy na dole.

     - Jakbym wróciła do Białej Grani – roześmiała się Lydia, patrząc z dołu na całą budowlę. – To przecież niemal wieże Valtheim!

Most przy Kurhanie Krwiopuszcza

     Istotnie, most i jedna z wież jakby żywcem przeniesiona ze Skyrim. Najpierw też się roześmiałem, ale po chwili ogarnęła mnie nostalgia. Czy ja jeszcze kiedyś zobaczę Skyrim? Czy uda nam się tam wrócić? Czy też zostanę tutaj na wieki, pokonany przez Miraaka?

     Starałem się tego nie okazać, ale Lydii nie dało się oszukać. Od razu poznała, co mnie gnębi. Chwyciła mnie za rękę i ścisnęła czule.

     - Dokąd teraz? – spytała. – Krucza Skała chyba będzie na południu.

     Też mi się tak wydawało. Ruszyliśmy więc w tamtym kierunku. Przechodząc pod wieżą, Lydia, chcąc skierować moje myśli gdzie indziej, wskazała jakąś roślinę o czerwonawych liściach.

     - Wiesz co to? – spytała.

     - Nie mam pojęcia – odparłem. – Wygląda jak agawa.

     - To boleśniak – roześmiała się. – Zachodnie i południowe wybrzeże całe jest nim porośnięte.

     - Rośnie tak sobie na dziko? – zdziwiłem się. – Myślałem, że to się uprawia.

     - Uprawia się – odparła Lydia. – Ale na dziko też rośnie.

     - Całkiem smaczna – bąknąłem od niechcenia.

     Ale istotnie poczułem się lepiej.

Boleśniak ma jadalne, słodkawe, mięsiste liście, które najpierw trzeba obrać z kolców. W stanie surowym trochę łykowate, po ugotowaniu jednak łatwo obrać je z łykowatej skórki, pozostawiając smaczny miąższ

     Było już ciemno, gdy dotarliśmy do Kamienia Ziemi. Ku naszemu zdziwieniu, zastaliśmy tam kapitana Veletha. Stał zamyślony, spoglądając na zielonkawe światło kamienia. Gdy nas dostrzegł, wyraźnie się ucieszył. Powitał nas i zadał kilka zdawkowych pytań o wyprawę, o której zdążył usłyszeć. Wyraził uznanie, gdy dowiedział się o zlikwidowaniu szajki zbójów i obiecał o tym wspomnieć rajcy. Po incydencie za Przedmurzem był do nas nastawiony bardzo przyjaźnie. We trójkę udaliśmy się w stronę  miasta. Po drodze obiecałem mu, że udam się do Fortu Nocnego Mrozu, ale najpierw muszę jeszcze uwolnić ludzi spod dwóch kamieni żywiołów. Rozumiał to doskonale. Stwierdził, że to istotnie pilniejsza rzecz. Po czym spytał, czy będziemy potrzebowali jego pomocy w Forcie. Nie chciał wysyłać tam strażników, ale osobiście czuł się zobowiązany, aby nam towarzyszyć. Jak twierdził, trzy miecze to nie dwa. Szczerze mu to odradziłem.

     - Mamy już doświadczenie w takich wyprawach – zapewniłem. – Tu nie miecz decyduje, a umiejętność skradania. Trzy pary nóg robią więcej hałasu iż dwie, w dodatku wytrenowane. We dwójkę pójdzie nam łatwiej. Każda dodatkowa osoba to dodatkowe ryzyko. A ty nie jesteś łazikiem, jak my.

     Przyznał mi rację, aczkolwiek widać było, że trochę mu ciąży ta świadomość. Wolałby spłacić swój dług wdzięczności. Ustąpił dopiero wtedy, gdy wyklarowałem mu, że bardziej będzie potrzebny tutaj, gdzie ma na głowie bezpieczeństwo całego miasta. Kto wie, jakie licho zbudzimy podczas tej wyprawy.
     
     Ale był jeszcze inny powód. Od Geldisa przypadkiem dowiedziałem się, ile kapitan miał lat. Choć zupełnie na to nie wyglądał, będąc wciąż dziarskim i sprężystym, nawet jak na Dunmera był to wiek poważny. Zwyczajnie, nie chciałem go narażać. I on w głębi ducha też nie czuł się na siłach, by brać udział w takich wyprawach. Dlatego ustąpił stosunkowo łatwo.

Kapitan Gwardii Redoran Modyn Veleth w służbowej, chitynowej zbroi

     W gospodzie nie było jeszcze tłoku. Skorzystałem z tego, że Geldis nie miał zbyt wiele do roboty i gdy tylko podał nam kolację, uciąłem sobie z nim pogawędkę.

     - Twoja gospoda nosi nietuzinkową nazwę – zagadałem, gdy przechodził obok naszego stolika.

     Uśmiechnął się i przystanął.

     - Za tą nazwą kryje się wesoła historia – odparł.

     Zachęcony przeze mnie, rozejrzał się po bokach i stwierdził, że może sobie pozwolić na chwilę luzu. Usiadł obok mnie i zaczął opowiadać.

     - Kilka lat temu w dokach wpadł na mnie zataczający się Dunmer z butelką sujammy w ręku. To był jeden ze stałych bywalców który lubił wypić, więc nic nowego. 

     - To chyba nic niezwykłego – uśmiechnąłem się.

     - Ten Dunmer był jednak nagi, jak go natura stworzyła – zaśmiał się. – I strasznie fałszował, próbując śpiewać na całe gardło. Obserwuje to przedstawienie i widzę parzydłaka, przelatującego nad Przedmurzem i zmierzającego wprost na niego. Facet patrzy na parzydłaka i drze się „Łyknij se!”, a potem rzuca butelkę…która trafia prosto w cel.

     Zaniósł się śmiechem na to wspomnienie.

     - Co zrobił parzydłak? – spytałem.

     - Butelka się rozbiła na parzydłaku – zachichotał, - który zapewne połknął zawartość, bo dziwnie się przekrzywił. W końcu przestał się ruszać i zadygotał.

     Również zacząłem się śmiać. Musiał to być bardzo komiczny widok.

     - Chwilę później z gęby zaczął mu tryskać najohydniejszy płyn, jaki kiedykolwiek było mi dane powąchać! Widziałem w karierze wielu pijaków i powiem ci, że ten parzydłak się zachlał!

     - Teraz rozumiem – wydusiłem z siebie przez śmiech, jaki mnie ogarnął.

     - Prawdziwa historia – Geldis uderzył się w pierś. – Najprawdziwsza!

     Tego wieczoru poszliśmy spać wcześnie. Byliśmy skonani i zasnęliśmy od razu. Rano obudziłem się późno i długo nie mogłem dojść do siebie, tak kleiły mi się oczy. Zmusiłem się, aby wstać, zostawiając Lydię śpiącą. Czekała nas dziś wyprawa do Kamienia Wody, dość daleko na północy, a jeszcze przedtem chciałem odwiedzić Cresciusa i poinformować go, że jednak miał rację. Byłem pewien, ze ta wiadomość sprawi staruszkowi dużą przyjemność.

     Chwyciłem w ręce Ostrze Krwiopuszcza. Zamierzałem mu je pokazać, ale po namyśle odłożyłem miecz z powrotem pod ścianę. Niby dlaczego to właśnie miałoby go zainteresować? Miałem przecież coś znacznie dla niego cenniejszego. Był to dziennik Gratiana. Należał do jego przodka i z pewnością będzie chciał go przeczytać. Postanowiłem mu go zwrócić. Owinąłem rozlatujący się kajet pakowym papierem, który dał mi Geldis Sadri i ruszyłem w stronę niskiej kamieniczki w dzielnicy portowej, gdzie, jak wiedziałem, mieszkał stary górnik.

     Kamieniczka wyglądała skromnie, lecz solidnie. Zapukałem i gdy usłyszałem zaproszenie, otworzyłem drzwi, których zawiasy nie widziały smaru od wieków i znalazłem się w skromnie urządzonej, ale czystej i schludnej izbie. Na mój widok staruszek poderwał się z miejsca, jakby ubyło mu ze dwadzieścia lat.

     - Jesteś z powrotem! – zawołał zaskoczony. – Proszę powiedz, co udało ci się znaleźć?

     Zaciągnął mnie na drewniana lawę i z ciekawością wlepił we mnie wzrok. Musiałem się uśmiechnąć.

     - Racja była cały czas po twojej stronie – odrzekłem pewnym głosem.

     A potem w kilku słowach opowiedziałem mu o naszym znalezisku. Na koniec podałem mu owinięty w papier dziennik Gratiana Caereliusa.

     - Pokaż to…

     Chwycił szary pakunek i zaczął go niecierpliwie rozwijać. Kilka kartek spadło mu na podłogę. Podniósł je i troskliwie umieścił z powrotem na miejscu..

     - Ha! – uśmiechnął się z tryumfem. – Wiedziałem! Gratian nie zginął przez osunięcie się skał. Ta historyjka miała trzymać ludzi z dala od grobowców.

     Po czym tryumfalnie zacisnął ręce na dzienniku Gratiana.

     - Mając ten dziennik mogę uzyskać jakieś wyjaśnienia od Kompanii Wschodniocesarskiej – rzekł rozmarzonym tonem. – Zapłacą za swoje kłamstwa.

     - Powodzenia – mruknąłem z ironią.

     Staruszek chyba nie wiedział, na kogo się porywa. Za wielki sukces uznałbym, gdyby w ogóle ktoś zechciał mu odpowiedzieć. On jednak zrozumiał moje słowa dosłownie.

     - Dziękuję! – uśmiechnął się radośnie. – Wydaje mi się, że za twój trud jestem ci winien o wiele więcej niż wdzięczność.

     Wstał i pogrzebał chwilę w niewielkim kuferku pod ścianą. Wyciągnął z niego kiesę, pełną złotych monet.

     - Proszę – wyciągnął rękę. – To niedużo, ale najwięcej, na ile może sobie pozwolić  emerytowany górnik.

     Próżno się wykręcałem. Nie miałem sumienia brać od starego pieniędzy, zwłaszcza, że woreczek wydał mi się całkiem pękaty. Bałem się, że staruszek, w przypływie radości, daje mi swoje wszystkie oszczędności i pozostawia się bez środków do życia, licząc na zadośćuczynienie od Kompanii. Równie dobrze mógłby żądać go od dziewięciorga bóstw… Ale Crescius uparł się i powołał na stary, norski obyczaj, zapominając przy tym, że obaj jesteśmy Cyrodiilijczykami. Gdy mu to przypomniałem, burknął tylko coś pod nosem i wcisnął mi kiesę w ręce. Co było robić? Ze szczerego serca dane, trzeba ze szczerym sercem przyjąć.

     - Czy w Kruczej Skale są jeszcze jacyś Cesarscy? – spytałem na odchodnym.

     Crescius zaperzył się. Zbyt długo żył wśród Dunmerow, żeby nie przejąć przynajmniej po części ich sposobu myślenia. A nie kochano tu Cesarskich i, co gorsza, były ku termu powody.

     - Ci tchórze odeszli dziesiątki lat temu! – wybuchnął. – Co do jednego! Kiedy skończyły się złoża ebonu, zwinęli swoje manele. Niedorzeczność…

     Spojrzałem na niego zaciekawiony.

     - Niedorzeczność? – powtórzyłem. – Dlaczego?

     Zbliżył się ku mnie i ściszył głos.

     - Na Solstheim wciąż jest mnóstwo rudy ebonu – szepnął. – Wiem, że jest jej więcej… Czuję to. Jestem górnikiem w trzecim pokoleniu i mówię ci, że Kompania Wschodniocesarska popełniła błąd. Po prostu, nie chcą wydawać więcej pieniędzy, by spróbować ją znaleźć.

     Nie wiedziałem, co o tym sądzić. Wydawało się, że znowu buja w obłokach, ale przecież w sprawie Gratiana też mi się tak wydawało. Pozostawiłem go więc w nastroju uniesienia.

     - Posłuchaj mnie – rzekł, gdy już stałem w drzwiach. – Krucza Skała jeszcze nie przepadła!

     W dobrym humorze wróciłem do gospody, w sam raz na spóźnione śniadanie, które Lydia w międzyczasie zamówiła u Geldisa. A potem niezwłocznie wdzialiśmy zbroje, chwyciliśmy broń i wyruszyliśmy prosto na północ, ku Kamieniowi Wody.

     Początkowo szliśmy piaszczystym wybrzeżem, mając nadzieję, że droga będzie łatwa. Kilkakrotnie mijaliśmy snujące się ponad powierzchnią morza parzydłaki. Raz nawet całą rodzinę – dwa duże i dwa małe. Potem brzeg zmienił się na skalisty i już nie było tak łatwo. Raz skała dochodziła do samego morza i trzeba było wspinać się pod górę, by ją obejść.

     - Zrobiliśmy głupstwo – westchnąłem. – W porcie pewnie znaleźlibyśmy kogoś, kto zapakowałby nas w łódkę i przetransportował na miejsce.

     - Fakt – przyznała Lydia. – Nie pomyśleliśmy…

     Dalej kamieniste nadbrzeże nieco złagodniało. Pojawiły się nawet na nim niskie zarośla i kilka drzew. W pewnym miejscu zaatakowała nas wiła. Ale jakaś inna, nie przypominająca wił, spotykanych w Skyrim. Wyglądała jak osmalona, albo nadpalona. Nie zdołała zrobić nam krzywdy, zanim sama padła. Jej ni to kończyny, ni to gałęzie, nie zdołały przebić elfich blach.

     - Czego one od nas chcą? – westchnąłem. – Wcale nie chcę ich zabijać. Dlaczego nas atakują?

     - Nie wiem, Wulf – odrzekła Lydia równie smutnym głosem. – Może po prostu bronią się przed nami, jak przed najeźdźcami.

     - Rozumiem, w lesie – odparłem gderliwym tonem. – Ale tutaj? Na skalistym wybrzeżu? To człowiek już nigdzie nie ma wstępu?

     - Szkoda, że nie można się z nimi porozumieć – przyznała Lydia. – Ale pamiętaj, co mówił Storn. Tu działa jakaś potężna siła. Może to ona nasyła na nas te wiły?

     Dalej wybrzeże zamieniło się w niewielką zatoczkę. Trzeba było ją obejść. Ruszyliśmy więc błotnistym brzegiem, gdy nagle stanąłem jak wryty. W ziemi ujrzałem wyraźnie odciśnięte ślady racic.

     - Kozy? – spytała Lydia.

     Potrząsnąłem głową.

     - Kozy by mnie nie zdziwiły - odparłem. – To są dziki. I to spore.

     Przyklęknąłem na kolano i dokładnie zbadałem trop. Należał do dwóch zwierząt, które nadeszły z głębi wyspy, trochę pokręciły się po nadbrzeżu, zapewne w poszukiwaniu czegoś do zjedzenia, po czym odeszły na północ. Sądząc po głębokości śladów, musiały być naprawdę duże.

     - Trzymaj łuk w pogotowiu – ostrzegłem Lydię, chwytając łęczysko i nakładając stalową strzałę. – Dziki potrafią być niebezpieczne. Zwłaszcza takie wielkie.

     W Skyrim nie było dzików, więc moja żona nigdy w życiu żadnego nie widziała. Jedynie na obrazkach w książce. Dziwiło mnie to trochę, bo warunki do życia na pewno miałyby tam lepsze niż tu, na tej surowej wyspie. W Skyrim było wiele miejsc, gdzie czułyby się doskonale, zwłaszcza w takich dzielnicach, jak Falkret, czy Rift, które porastał gęsty las. Inna sprawa, że żyły tam też wilki i niedźwiedzie.

     Zobaczyliśmy je wkrótce. Stały na skale, nad brzegiem morza. Nieruchomo jak dwa czarne głazy. Niewątpliwie zwietrzyły nas już i wiedziały o naszej obecności. Mimo to, wcale nie uciekały. Ścisnąłem mocniej łuk. Skoro nie bały się nas, mogły zaatakować. A było się czego bać. Rozmiarami znacznie przekraczały zwierzęta znane mi z ojczystych stron. Były też inaczej zbudowane, wyższe i masywniejsze z przodu. I dysponowały pokaźnym orężem, widocznym z daleka. Szabla dzika, niesamowicie ostra, w powiązaniu z siłą jego grubego karku, była naprawdę niebezpieczną bronią. Zapewne mogłaby przebić i rozedrzeć nawet elfią zbroję. Eanor upolował kiedyś w Cyrodiil dzika, który na szablę nadziany miał kawał stalowej blachy z jakiejś zbroi. Skoro potrafiły przebić stal, to może nie oprze im się i blacha z księżycowego kamienia – mocniejsza wprawdzie, ale też znacznie cieńsza.

     Nie zaatakowały. Ale też nie uciekły. Przyglądały się nam, gdy przechodziliśmy brzegiem. Czułem się dziwnie. Choć dziki nie są drapieżnikami, nie gardzą mięsem i zdarza się, że polują na mniejsze zwierzęta. Te dwa osobniki, wyrośnięte ponad miarę, wyglądały, jakby właśnie rozważały tę opcję.

     - Czuję się jak przekąska – mruknąłem.

     - I to od razu w garnku – Lydia postukała się po napierśniku. – Głupie uczucie. Współczuję królikom, one tak mają na stałe.

     Uśmiechnęliśmy się oboje. Wkrótce dziki zostały za nami, a naszym oczom ukazało się coś innego, co przykuło nasz wzrok. O jakiś strzał z łuku od brzegu, w niewielkiej zatoce, na kotwicy stał nieduży statek. Kołysał się na fali, a na pokładzie było zupełnie pusto. Podeszliśmy do brzegu i przyjrzeliśmy mu się dokładnie.

     - Nie widać śladów życia – stwierdziła Lydia. – Żadnego ruchu. Może ktoś jest pod pokładem?

     - Może… - mruknąłem nieprzekonany. – Statek wygląda jak opuszczony. Chyba dość długo już tu stoi.

     Lydia rozejrzała się wokół, jakby miała nadzieję, że dojrzy gdzieś załogę. Nie dojrzała, ale spostrzegła coś innego. Na brzegu opodal leżały dwie nieduże, drewniane łódki.

     Pobiegliśmy w tym kierunku. W łodziach było sporo wody, ale poza tym wydawały się nie uszkodzone. Kadłub żadnej z nich nie przeciekał. Woda dostała się z deszczu, albo od fal i na pewno nie dziś, bo pogoda była spokojna. W środku były nawet wiosła i jakieś drewniane wiadro.

     - Łodzie pomieszczą z sześć osób – skwitowałem. – Ilu marynarzy może potrzebować taki statek? Mały… Chyba rybacki, bo wszystkie kupieckie statki, jakie widziałem, były znacznie większe.

     - Rybacki byłby poobwieszany sieciami – mruknęła Lydia. – Tak mi się zdaje…

     Żadne z nas nie wiedziało co to za jednostka. Ale uznaliśmy, że być może cała załoga z jakiegoś powodu przypłynęła na brzeg.

     - Musiało to być z tydzień temu – odezwała się Lydia. – Wtedy ostatni raz padało i wiało trochę mocniej. Inaczej w łodziach nie byłoby wody.

     - Mnie się widzi, że jeszcze dawniej – odparłem. – Tydzień temu trochę tylko popadało, a wiatr nie był tak silny. Na dobrą sprawę, jak tu tylko przybyliśmy, nie było żadnej gwałtowniejszej ulewy, ani silnego wiatru.

     - Ciekawe, co się stało z załogą – zastanawiała się Lydia. – Mam nadzieję, że są cali. To norski statek, widywałam takie wiele razy w Samotni… - urwała i przygryzła wargę.

     - Myślisz o tym co ja? – ścisnąłem jej rękę, - Przekonajmy się.

     Nasze obawy sprawdziły się. Gdy spiesznie ruszyliśmy w górę, ku Kamieniowi Wody, ujrzeliśmy pracujących przy nim marynarzy.

Kamień Wody przed oczyszczeniem

     Było ich czworo – jedna kobieta i trzech mężczyzn. Dziewczyna była typową Nordką – wysoka, smukła i jasnowłosa. Mrucząc coś do siebie, wykuwała kilofem kawałki głazów z pobliskiej skały. Barczysty brodacz przenosił je w pobliże artefaktu, gdzie dwóch pozostałych – jeden młody, w futrzanej czapce na wschodnią modłę, drugi znacznie starszy, z długimi, siwymi włosami, związanymi w kucyk – składali kamienną klatkę wokół świętego głazu. W oczach mieli pustkę, jak wszyscy napotkani dotąd niewolnicy Miraaka.

     Nie było sensu przedłużać tej sceny. Zdjęliśmy z ramion łuki, nałożyliśmy strzały. Gdy obaj budowniczowie odeszli na chwilę od budowli, by sięgnąć kamień, nabrałem powietrza w płuca.

     - Gol!

     Chwila ciszy, po czym rozległ się trzask pękającej budowli i łomot walących się głazów. Tuman pyłu, jaki podniósł się wokół budowli, szybko się rozwiał, a w basenie pojawił się spodziewany czyhacz.

     Moją strzałę dostał prosto w szyję, gdy tylko wysunął łeb spod wody. Zatoczył się do tyłu, ale wstał, tylko po to, by zarobić strzałę od Lydii, prosto pod żebro. Znów się zachwiał, jednak spróbował zaatakować. Nieskutecznie. Gdy próbował rzygnąć swoja obrzydliwą mazią, moja strzała wbiła mu się w pierś. Zwinął się i przyklęknął na jedno kolano, a wtedy strzała Lydii wbijając mu się głęboko w skroń, dokończyła dzieła. Walka była skończona. Czyhacz wydał dźwięk, brzmiący jak głębokie westchnienie i osunął się plecami na kamienną cembrowinę, po czym siłą rozpędu wypadł z basenu i legł obok, pod skałą.

     Budowniczowie stanęli bez ruchu, zupełnie zdezorientowani. Wprawdzie obłęd zniknął im z oczu i powróciła do nich przytomność, ale nie trzeba było bystrości, by poznać, jak bardzo są oszołomieni. Nie mieli pojęcia, co się stało. Nie od początku też nas dostrzegli. Spojrzeli najpierw po sobie.

     Pierwszy przemówił marynarz w czapce.

     - Chyba powinniśmy wracać na statek – odezwał się niepewnym głosem, spoglądając na brodacza.

     - Wyruszymy wraz z przypływem – odrzekł brodacz, równie niepewnie. – Już jesteśmy spóźnieni.

     - Wichrowy Tron jest daleko stąd – westchnęła dziewczyna.

     - Nie wiem, dlaczego zdecydowaliśmy się zostać tak długo na brzegu – mruknął brodacz.

     I wtedy mnie zauważyli.

     Lydia stała za głazem, więc jej nie widzieli, ale na mój widok znieruchomieli. Brodacz sięgnął do biodra, jakby chciał złapać za nóż. Dziewczyna stanęła w rozkroku, gotowa do obrony. Widać, że to ludzie twardzi i przywykli do obcowania z niebezpieczeństwem. Postać w thalmorskiej zbroi najwyraźniej nie wzbudzała ich zaufania.

     - Najlepiej stąd zmykaj! – warknął najstarszy z nich, posyłając mi groźne spojrzenie.

     Uśmiechnąłem się tylko, lekko unosząc ręce, w geście mówiącym „nic do was nie mam”. Wtedy Lydia wyłoniła się zza głazu i podeszła do mnie, wieszając łuk na ramieniu. Wyraźnie się stropili, widząc, że przewaga jest po naszej stronie. Dwójka uzbrojonych wojowników to trochę za twardy kąsek dla czwórki marynarzy. Nie wiem, za kogo nas wzięli, ale nie spodobało im się to. Mrucząc coś z cicha, czym prędzej zaczęli się oddalać ścieżką w dół, prowadzącą do miejsca, gdzie stały łódki. Raz po raz puszczali za siebie ukradkowe spojrzenia, jak ludzie, mający nie do końca czyste sumienie. Zacząłem chichotać.

     - Co ci tak wesoło? – burknęła Lydia. – Nawet nie potrafili podziękować.

     Była rozdrażniona. Ze wszystkich osób, które udało nam się uratować, akurat Nordowie, jej rodacy, nie okazali wdzięczności. W dodatku potraktowali nas jak intruzów.

     - Rozchmurz się – chwyciłem jej rękę. – Oni nie wiedzą, co dla nich zrobiliśmy.

     - Wstyd mi za nich – mruknęła naburmuszona.

     - Wiesz już, z kim mieliśmy do czynienia? – zerknąłem na nią.

     - Domyślam się – skinęła głową. – Ani kupcy, ani rybacy.

     - Przemytnicy – skwitowałem. – Jestem pewien. Dlatego tak dziwnie zareagowali na nasze zbroje. Wzięli nas za jakieś urzędowe osoby. Założę się, że byli przerażeni.

     Parsknęła śmiechem. Świadomość, że zmykali w popłochu dała jej odrobinę satysfakcji. Ja zaś wyciągnąłem rękę w kierunku artefaktu. Poczułem magiczne wibracje. Wibracje łagodne i kojące. Kamień został oczyszczony.

     - No, to jeszcze tylko jeden nam został – skrzywiłem wargi. – Ten przy świątyni Miraaka. Ale to już chyba nie dziś.

     Lydia zerknęła na stromą skałę i pokręciła głową.

     - Nie damy rady dojść tam za dnia – westchnęła. – Nie przez takie góry. Może wrócimy do Kruczej Skały i ruszymy z rana?

     To była rozsądna rada. Tak też zrobiliśmy. Droga do Kruczej Skały odbyła się bez żadnych przygód. Pogoda była słoneczna i choć od morza wiał chłodny wiatr, było całkiem znośnie. Maszerowaliśmy bez pośpiechu, w doskonałych nastrojach. Po drodze nikogo nie spotkaliśmy.

*          *          *

     Ranek był chłodny i wietrzny. Słońce nieśmiało wyglądało zza chmur i raczej nie miało zamiaru przygrzać mocniej. Dlatego bez żalu opuściliśmy Kruczą Skalę i udaliśmy się w głąb wyspy, gdzie wiatr powinien być znacznie słabszy. Szliśmy dziarsko, bo drogę już znaliśmy. Było dość daleko, bo niemal po przeciwnej stronie wyspy. Wiedzieliśmy, że zajdziemy tam niedługo przed zmrokiem, ale nic się tym nie przejmowaliśmy. Niedaleko świątyni leżała przecież wioska Skaalów, w której zawsze mogliśmy liczyć na ciepłe przyjęcie. Postanowiliśmy zanocować właśnie tam.

     - Jutro wrócimy do Kruczej Skały – odezwałem się. – I damy sobie cały następny dzień na odpoczynek.

     - Po co czekać? – obruszyła się Lydia. – Pójdziemy sobie powoli do wraku „Ostrego Szkwału” i tam zanocujemy. Stamtąd blisko do fortu.

     - Masz rację – przytaknąłem. – Tak zrobimy.

     - A potem dokąd? – spytała. – Poszukamy Nelotha?

     - Nic innego nie przychodzi mi do głowy – odparłem. – Trzeba będzie tak zrobić.

     - Tęsknię już za Skyrim – westchnęła Lydia. – Chciałabym już mieć to wszystko za sobą, wejść na statek i ruszyć do domu.

     Też chciałem. Ale w myślach próbowałem oddalić tę chwilę, jak tylko się dało. Bardzo balem się konfrontacji z Miraakiem. Wiedziałem, że jest ode mnie dużo potężniejszy. I wiedziałem, że nie mogę opuścić tego miejsca, zanim go nie pokonam. Podzieliłem się swoimi wątpliwościami z Lydią. Spojrzała na mnie czule, po czym chwyciła moja dłoń i mocno ścisnęła. Dalej maszerowaliśmy, trzymając się za ręce i tak doszliśmy do świątyni Miraaka.

     Najpierw wypróbowałem okrzyk na Kamieniu Drzewa, w samej świątyni. Niestety, tak jak przewidywał Storn, ten artefakt został już obudowany magiczną klatką i nie udało mi się go uwolnić. Dunmerowie i Skaalowie, pracujący przy odbudowie świątyni, w ogóle nie zareagowali. Dalej powtarzali swoje mantry i nadal pracowali.

     Nic tu po nas. Zeszliśmy na wybrzeże, gdzie błyszczał Kamień Bestii, ostatni z magicznych kamieni. Było jeszcze jasno, aczkolwiek słońce wisiało już dość nisko i sam głaz stał w cieniu, rzucanym przez strome zbocze. Dlatego nie od razu zauważyliśmy, kto przy nich pracuje.

Kamień Bestii przed oczyszczeniem

     - Dzieci? – zdumiała się Lydia. – Widzę tam tylko dwoje dzieci!

     Rzeczywiście, przy kamieniu pracowały tylko dwie, bardzo niskie osoby. Odruchowo przyspieszyliśmy kroku, tylko po to, by po chwili stwierdzić swoją omyłkę i znieruchomieć ze zdumienia. 

     To nie były dzieci. Nie wiedzieliśmy, co to było, ale wyglądało to strasznie. Przy kamieniu uwijały się jakieś niskie, człekokształtne z grubsza stwory, o sinej skórze, odziane dość skąpo w prymitywną, skórzaną odzież. Proporcje ciała miały podobne do dziecięcych, tylko głowy znacznie większe, z karykaturalnie wielkimi oczami, nosem i ustami. Wyglądały okropnie. Jak jakieś zdeformowane karły.

     - Co to jest? – bąknęła Lydia. – Jakieś orki?

     Żadne z nas nie wiedziało. Próbowaliśmy wsłuchać się w ich pomruki, ale stwory nie mówiły po naszemu. Wydawały tylko jakieś ciche kwiki i piski. Nie wiadomo nawet było, czy to na pewno mowa, czy tylko zwierzęce odgłosy.

     Niemniej pracowały tak samo jak inni niewolnicy Miraaka. I tak samo miały obłęd w oczach.

     - Ktokolwiek, czy cokolwiek to jest, nie pracuje tu z własnej woli – oznajmiłem. – Uwolnimy ich, ale odsuńmy się trochę. Nie wiadomo ilu czyhaczy się pojawi i nie wiadomo, czy te stwory nas nie zaatakują.

     - Mają odzież – szepnęła Lydia, zdejmując łuk z ramienia. – To chyba rozumne stwory. Choć wyglądają na prymitywne…

     Mój Krzyk rozdał powietrze. I stało się tak samo, jak poprzednio – kamienna klatka zawaliła się, a obok kamienia pojawił się czyhacz. Spodziewając się go, naszpikowaliśmy go strzałami, zanim w ogóle zdążył zareagować. Po krótkim starciu legł na ziemi, z ciężkim westchnieniem.

     Oba stwory znieruchomiały, przyglądając się nam ciekawie i z pewną dozą lęku w oczach. Ostrożnie zbliżyliśmy się do tajemniczych karłów. I wtedy oba jednocześnie zaczęły machać przykrótkimi rękami i wydawać dziwne okrzyki.

     Nie rozumieliśmy z tego nic. Ani z gestów, ani z mowy. Ale niewątpliwie była to mowa. Świadczyły o tym różnorodność i modulacja wydawanych przez nie dźwięków. Jakaś zupełnie obca, jakaś dziwna i nieludzka, ale z pewnością mowa. Staliśmy bez ruchu, gapiąc się na podskakujące postacie, widząc to jedynie, że nie zdradzają wobec nas agresywnych zamiarów. Dobre i to…

     Nie trwało to zresztą długo. Widząc, że nie można się z nami porozumieć, stwory wydały jakieś piskliwe dźwięki, niby na pożegnanie, po czym odwróciły się i zabawnie podskakując, udały się do lasu. Wkrótce znikły między zaroślami. Pozostaliśmy sami.

     - Może Storn będzie wiedział – odezwałem się niepewnie. – Te stworki wyglądały na niegroźne.

     - Spytajmy go – odrzekła Lydia. – Niedługo się ściemni. Chodźmy.

     - Chodźmy – zgodziłem się. – Zasłużyliśmy na miskę gorącej zupy.

     Roześmialiśmy się i zgodnie ruszyliśmy na północ, w kierunku przyjaznej wioski.

4 komentarze:

  1. Och, wreszcie !Zaliczam ten odcinek do miłych stron nowego roku.Dzięki, że znowu piszesz.Ty to nawet instrukcję obsługi kuchenki indukcyjnej napisałbyś w ciekawy i barwny sposób i....chwała Ci za to.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Miałem ochotę odpisać "nie kuś!", ale w porę zrozumiałem, że nie wiem, co to jest kuchenka indukcyjna. Czy to ta, w której płyta cały czas jest zimna, tylko garnek robi się gorący?
      Instrukcji obsługi bym nie napisał, bo nigdy nie miałem z nią do czynienia, ale mogę wyjaśnić zasadę działania.

      Usuń
  2. Jak zaczynam czytać, to jestem stracona dla świata zewnętrznego. :)
    Dobrze im idzie. Ale bardzo to wszystko wyczerpujące, nic dziwnego, że chcieliby już znaleźć się w domu...
    Dobre było to o przekąsce i to w garnku. :D :D :D

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Żeby dziki jeszcze chciały gotować... Początkowo miało być o przekąsce w puszce, ale w Tamriel przecież nikt jeszcze tego wynalazku nie znał.

      Usuń