poniedziałek, 3 marca 2025

Rozdział XXXVII – Narada

     Ale nie można było tak po prostu odejść, nie rozmówiwszy się najpierw z Geleborem.

     Przede wszystkim, pomogliśmy mu uprzątnąć zwłoki Vyrthura. A ściślej, zrobiła to Serana, która sama będąc wampirem, nie obawiała się zarażenia. Ciało arcykuratora spoczęło w głębokim lodzie. Odczekaliśmy, aż elf odprawi obrzędy pogrzebowe, zgodne ze swoją religią. Nie trwało to długo. A potem usiedliśmy w trójkę na tarasie i zaczęła się rozmowa. Spytałem o Łuk Auriela. Byłem ciekaw, skąd się wziął.

     - Łuk ten dzierżył ponoć sam Auri-El, w bitwie przeciw siłom Lorkhana – odrzekł. – Toczyła się w starożytnych, mitycznych czasach. Nie ma sobie równych nigdzie w Tamriel. Poza nim, najpewniej też…

     Pomyślałem o swoim, niemal już gotowym' łuku z kości smoka, który budowałem sobie w Białej Grani. Kto wie, może to właśnie mnie uda się wykonać ten jeden, jedyny łuk potężniejszy od broni Auriela?

     - W jaki sposób on działa? – zapytałem.

     Spojrzał na mnie zdziwiony, robiąc taką minę, że aż się roześmiałem.

     - Oczywiście, nie chodzi mi o to, jak działa łuk – dodałem. – To wiem. Chodzi mi o jego moc. Dlaczego potrzebujemy akurat tego łuku?

     Elf również się uśmiechnął, choć w tym uśmiechu widać było smutek. Nie sposób mu się dziwić, w końcu nie dość, że stracił brata, w dodatku w takich okolicznościach, to jeszcze został jedynym żyjącym na świecie przedstawicielem swojej rasy.

     - Czerpie on swoją siłę z samego Aetheriusa – wyjaśnił. – Za pośrednictwem słońca. Dlatego, gdy wystrzelisz strzałę z tego łuku, wywoła ona magiczny efekt, przypominający spalenie.

     - Potężna rzecz – pokiwałem głową.

     Pomyślałem, że słusznie Harkon obawiał się tej broni. Co jak co, ale magia słońca musiała być dla wampira zabójcza. Nawet jeśli nie miałby jej użyć w innym celu, dobrze byłoby na jego miejscu mieć tę broń u siebie. Choćby po to, by nikt nie mógł użyć jej przeciwko niemu.

     - To tak naprawdę jedynie odrobina jego mocy – dodał Gelebor. – Dzięki poświęconym Słonecznym Strzałom, wywołasz bardziej widowiskowy efekt w walce. Wtedy można spowodować wybuchy światła słonecznego wokół przeciwników. I to światło zada obrażenia każdej istocie! Jest jednak szczególnie niebezpieczne dla nieumarłych.

     No proszę! Oto stałem się posiadaczem aż dwóch artefaktów, które stworzono po to, by zwalczać nieumarłych! Mój miecz, dar Meridii, miał przecież podobną moc. Jednak zastanowiło mnie coś innego. Nadal nie rozumiałem, do czego potrzebna była krew wampira. Zapytałem o to.

     - Każdą broń można wykorzystać dwojako – uśmiechnął się w zadumie. – Jeśli użyjesz strzał, zanurzonych we krwi, efekt będzie zgoła odmienny, wypaczony.

     Spojrzał mi prosto w oczy.

     - Oczywiście, jeśli zabraknie ci rozumu i postanowisz spróbować!

     Roześmiałem się na te słowa.

     - Pytam z czystej ciekawości – zapewniłem. – Nie mów, jeśli nie chcesz. Nie mam zamiaru korzystać z tej możliwości. Ale wspomniałeś o poświęconych strzałach…

     - W tej kwestii mogę ci pomóc – skinął głową. – Jeśli dostarczysz mi dobrej jakości elfie strzały, mogę odprawić nad nimi odpowiednie rytuały i inkantacje.

     Sięgnąłem do kołczana. Miałem sporo elfich strzał, bowiem przy strzelaniu na duże odległości, nie było lepszych. Może, poza ebonowymi, ale te starałem się oszczędzać, ponieważ były drogie i trudno dostępne, a ebonowe groty świetnie sprawdzały się w walce ze smokami.

     Elfich strzał miałem dwadzieścia kilka. Musi wystarczyć.

     A potem Gelebor wskazał nam w miarę ciepłe i wygodne miejsce, w którym mogliśmy się trochę przespać. Zbliżało się bowiem południe i zmęczenie porządnie dawało nam się we znaki. On w tym czasie zaofiarował się odprawić rytuał ze strzałami.

     Obudziłem się tuż po zmierzchu. Serana jeszcze spała. Nie chciałem jej budzić, bowiem po wczorajszej walce, którą zmuszona była prowadzić w dzień, potrzebowała dłuższej regeneracji sił. Podszedłem wiec do Gelebora, który zamyślony siedział niedaleko, na tym, co pozostało z kolumny, podpierającej sklepienie. Uśmiechnął się i zwrócił mi moje strzały. Wibrowały magią. Podziękowałem i usiadłem obok niego, wpatrując się we wschodzący księżyc. Secunda, mniejszy z dwóch księżyców Nirnu, wyłoniła się zza gór. Niedługo wzejdzie również Masser.

     - Opowiedz mi o Zdradzonych – poprosiłem szeptem, aby nie budzić śpiącej wampirzycy, która miała bardzo czuły słuch. – Czy mogą kiedykolwiek zostać wyleczeni?

     - Masz na myśli, czy można ich uleczyć z nienawiści? – spytał równie cicho.

     - Nie, mówię o całkowitym wyleczeniu – odparłem. – Aby na powrót stali się śnieżnymi elfami. Takimi jak ty.

     Potrząsnął niepewnie głową.

     - Do Zdradzonych czuję wyłącznie sympatię – zaczął. – I to pomimo moich działań, wymierzonych przeciwko nim. Bardzo bym tego chciał, ale obawiam się, że w tym momencie jest już o wiele za późno na wyleczenie.

     - Dlaczego? – spytałem. – Skoro użyto toksyny, aby ich spaczyć, może da się stworzyć lek, który odwróci ten proces?

     - To nie tak – zaprzeczył. – Zniekształcenia, jakich doznali, nie dokonały się w ciągu jednej nocy. To nie choroba, ani plaga zniszczyły nasz lud. Dwemerowie pozbawili ich wzroku, ale tym, czym są teraz, stawali się przez wiele pokoleń. Zdążyła się nawet wykształcić falmerska kultura, prymitywna wprawdzie, ale rzeczywista. To nie tak łatwo odwrócić.

     - Więc nie ma dla nich nadziei?

     Nie odpowiedział od razu. Namyślał się przez chwilę.

     - Może nigdy nie powrócą do swojego dawnego wyglądu – powiedział powoli. – Przez stulecia jednak zauważyłem wzrost ich inteligencji. Gdyby udało się nawiązać z nimi jakiekolwiek porozumienie, może odnaleźliby spokój. To jedyny sposób, by mogli dowiedzieć się, że nie zawsze byli źli… Że byli niegdyś dumną i bogatą rasą.

     Pokiwałem głową. Istotnie, beznadziejna sprawa. Zwłaszcza, że również sanktuarium uległo zniszczeniu. Powiodłem wzrokiem po ruinach, które jeszcze wczoraj były dumnie pnącą się w górę świątynią. Zaniedbaną wprawdzie, chylącą się ku upadkowi – ale całą.

     - Co się teraz stanie ze świątynią? – zapytałem.

     Wzruszył ramionami.

     - Choć przywrócenie dawnej chwały tej świątyni wielce by mnie uradowało, jej czas już dawno minął. Teraz, gdy mój brat nie żyje, mogę być ostatnim z mojego gatunku.

     - Więc to na nas – zająknąłem się. – To na mnie spoczywa odpowiedzialność… Powiedzmy, część odpowiedzialności za wasze wyginięcie…

     Uśmiechnął się.

     - Nie ma powodu, by tak mówić – zapewnił. – Twierdzę tylko, że to możliwe. Jest też całkiem możliwe, że w innych miejscach Nirnu również znajdują się odizolowane kolonie śnieżnych elfów. Świat nie kończy się na Tamriel… I niepotrzebnie się obwiniasz. Zakładam, że Vyrthur nie dał wam możliwości uniknięcia walki.

     - Nie dał – skinąłem głową. – Co teraz zamierzasz?

     - Nic się nie zmieni – szepnął. – Pozostanę tu na straży i będę strzegł Sanktuarium przed Zdradzonymi. To moja misja i nikt mnie z niej nie zwolnił. A ty – spojrzał na mnie, – ty zawsze możesz tu wrócić. Jeśli zechcesz…

     - I jeśli wyjdę cało z tej historii – dodałem z ironią.

     - Na to – uśmiechnął się gorzko – nie potrafię nic poradzić.

     Coś poruszyło się przy nas. To Serana przetarła oczy i podeszła do nas, witając nas skinieniem głowy. Zerknęła w gwiazdy i ziewnęła, dyskretnie przysłaniając usta dłonią.

     - Późno już – zauważyła.

     - Tak, czas nam w drogę – przytaknąłem, wstając i zabierając podany mi pęk strzał – Żegnaj Geleborze – uścisnęliśmy sobie dłonie. – Mam nadzieję, że jeszcze się spotkamy.

     - Niech ciepło Auri-Ela da wam siłę – pożegnał nas elf.

*          *          *

     Droga powrotna przez świątynię była znacznie krótsza niż poprzednio. Skorzystaliśmy po prostu z kapliczki, która przeniosła nas do pierwszej jaskini, a stamtąd wyszliśmy na zewnątrz. Gdy znaleźliśmy się na skalnej grani, ruszyliśmy na południe, w kierunku Karthwasten. Przez samą osadę przeszliśmy w nocy. W żadnej chacie nie paliło się światło. Górnicy odsypiali właśnie całodzienny znój w kopalniach. Minęliśmy osadę i zeszliśmy traktem, prowadzącym na wschód.

     Po drodze do Białej Grani nie było żadnego cywilizowanego miejsca, w którym moglibyśmy spędzić dzień. Do Rorikstead wolałem nie zbaczać. Wiadomo było, że do samej Białej Grani nie starczy nam nocy. Ta zaczęła jaśnieć już w miejscu, w którym od głównego traktu odchodziła droga na Falkret. Jednak po zerknięciu w niebo, które na powrót zasnuło się chmurami, Serana zaofiarowała się wędrować w dzień. I tak dotarliśmy do Wietrznego Domku, zanim jeszcze minęło południe.

     Byliśmy tak skonani, że położyliśmy się spać niemal od razu. Ona w dawnym pokoiku Lydii, ja w naszej sypialni. Nie obudził nas ani miejski gwar, ani stukanie młotem przez Adrianne, w sąsiedniej kuźni. Spaliśmy do samego wieczora, zanim Serana, zbudziwszy się pierwsza, zapukała do moich drzwi, z pytaniem, czy jestem gotowy.

     Podróż do Pękniny zajęła nam dwa dni, a w zasadzie dwie noce. To była szybka podróż, ale udało nam się tylko dlatego, że ograniczyliśmy odpoczynek i Serana zgodziła się wędrować przez cały ranek. Odpoczęliśmy dłużej dopiero w Pękninie i wyruszyliśmy do zamku już po północy. Mogliśmy sobie na to pozwolić, bowiem do Twierdzy Świtu było blisko. Cała podróż przebiegała spokojnie, dopiero pod Pękniną zostaliśmy napadnięci przez trzech zbójów. Wbrew pozorom, była to sprzyjająca okoliczność – uwolniliśmy świat od trzech przestępców, a przy okazji Serana posiliła się sowicie ich życiową energią i nabrała sporo sił. Jeszcze nie świtało, gdy otworzyliśmy bramę zamku i weszliśmy do środka.

     Muszę tu również nadmienić, że podróż nasza przebiegła w zupełnie innej atmosferze, niż dotychczas. Bez wzajemnej nieufności, czy dystansu. Nawet dosłownie, bowiem w pewnym oblodzonym miejscu, Serana, tracąc równowagę, złapała mnie pod ramię. Moje elfie buty, z chropowatą podeszwą, znacznie lepiej trzymały się drogi, więc przez pewien czas prowadziłem ją po oblodzonej ścieżce, a dla kogoś z zewnątrz zapewne wyglądało to, jakbyśmy byli parą starych przyjaciół, albo nawet kochanków. Uśmiechaliśmy się do siebie znacznie częściej, znacznie częściej padały z naszych ust żartobliwe uwagi i zwyczajnie czuliśmy się dobrze w swoim towarzystwie.

     Niosłem oba łuki – swój, szklany oraz Łuk Auriela. Serana nie chciała go nieść.

     - Jestem wampirem – oznajmiła. – Nie mam pojęcia, czy mój dotyk w jakiś sposób go nie skazi. Trzeba go chronić przed wampirami i lepiej nie ryzykować niepotrzebnie.

     - To krew wampira miałaby go skazić – odparłem nie przekonany. – I to chyba raczej strzały, niż łuk. Nie wiem zresztą…

     - Sam widzisz – uśmiechnęła się. – Żałuję, że nie wypytaliśmy Gelebora dokładniej o te sprawy. Ale lepiej dmuchać na zimne. Jeśli ci niewygodnie, mogę ponieść twój.

     To z kolei mnie się nie podobało. Byliśmy przecież w Skyrim, w którym czyhało na nas bezustannie wiele niebezpieczeństw. Wolałem mieć przy sobie wypróbowaną broń, tak na wszelki wypadek.

     Tak dotarliśmy do Twierdzy Świtu.

     Mimo wczesnej pory, nie wszyscy w zamku odpoczywali. Już przy wejściu usłyszeliśmy głosy Sorine i Gunnmara, zawzięcie o czymś dyskutujących.

     - Nie rozumiem tego – mówiła Sorine, lekko przyciszonym głosem. – Skąd wziął się taki pomysł? Dlaczego w ogóle próbujesz wcisnąć zbroję na trolla?

     Gunnmar odpowiedział jakimś zdawkowym burknięciem.

     - Jak może w ogóle myśleć o czymś takim? – Sorine nie dawała się zbyć.

     - Ech – westchnął Gunnmar. – Ja też nie jestem do końca pewien. Dlatego chcę zabrać tylko jednego.

     - Ale skąd ci się to wzięło?

     Gunnmar roześmiał się cicho.

     - Widzisz, to chyba efekt walki z nimi – wyjaśnił. – Nie każdy da się oswoić, często trzeba walczyć. Bijesz się z nim i myślisz wtedy, co może być gorszego od trolla. No i przychodzi ci na myśl troll w zbroi, który nie dość, że błyskawicznie zalecza swoje rany, to jeszcze trudno mu je zadać.

     - I myślisz, że wampiry się ich boją?

     - Na pewno – przytaknął. – Z trollami nie sprawdza się wysysanie życia. To za długo trwa, a troll regeneruje się w mgnieniu oka. Trzeba z nim walczyć wręcz, zadawać mu fizyczne rany. A jeśli będzie miał zbroję?

Hodowla trolli bojowych w podziemiach Twierdzy Świtu

     - Ma to sens – mruknęła Sorine. – Ale lepiej byłoby to wypróbować. Może gdy wróci Serana…

     - Lepiej nie – zaprzeczył Gunnmar. – Jeśli spróbuje na nim wampirzej magii, troll już zawsze będzie traktował ją jak wroga. A tak trudno było go oswoić…

     - Fakt – skwitowała Sorine. – Lepiej żeby atakował inne wampiry.

     Zauważyłem, że Serana uśmiechnęła się na te słowa. Swoją lojalnością powoli zdobywała serca co niektórych Obrońców Świtu. Już nie było im wszystko jedno, co się z nią stanie. Skierowała się prosto do komnaty, z której dobiegały głosy. Poszedłem za nią.

     Sorine i Gunnmar wyraźnie ucieszyli się na nasz widok. Sprawiali wrażenie, jakby odczuli wielką ulgę.

     - Długo was nie było – stwierdził Gunnmar. – Wszyscy tutaj niepokoili się o was.

     - I o waszą misję – dodała Sorine. – Ale widzę, że zakończona powodzeniem.

     - Jeszcze się nie skończyła – uśmiechnęła się Serana w zadumie. – W zasadzie, przychodzimy prosić was o pomoc.

     - Serana słusznie zauważyła, że razem mamy większe szanse – dodałem. – Na razie tylko zdobyliśmy to.

     Oboje obracali w rękach Łuk Auriela, podziwiając jego misterne ornamenty i blask magii Słońca, który zdawał się stanowić z nimi jedną całość. Spytałem o Lydię. Odpowiedź sprawiła, że uderzyła mnie fala gorąca. Jest na miejscu, tylko śpi. Serana na te słowa spojrzała na mnie wymownie i zachęciła skinieniem głowy.

     - Długo się nie widzieliście – szepnęła. – Idź do niej. A potem…

     - A potem?

     Westchnęła cicho.

     - A potem pozwól mi z nią porozmawiać w cztery oczy.

     Zdziwiła mnie ta prośba, ale w tej chwili nie zawracałem sobie nią głowy. Myśl, że za chwilę porwę Lydię w ramiona, zawładnęła mną całkowicie. Zapomniałem o łuku, o Isranie, w zasadzie o całym świecie i popędziłem na górę. Cicho, nie robiąc więcej hałasu, niż wślizgująca się do komnaty mysz, wszedłem do małego pomieszczenia, w którym widocznie akurat było wolne łóżko.

     Była tam. Leżała na sienniku, przykryta cienką derką. Na boku, z dłonią podłożoną pod głowę. Mdłe światło kaganka tańczyło po jej rzęsach, rzucając drgające cienie na jej policzek. Wyglądała tak pięknie, że nie mogłem oderwać od niej wzroku.

     I nagle otworzyła oczy.

     No tak, skradanie się to najlepszy sposób na to, by ją obudzić! Gdybym wszedł tam, nie zważając na nic, grzmocąc stopami o posadzkę, pewnie by jej to nie ruszyło. Ale ciche skradanie zawsze ją alarmowało. To zresztą była nasza wspólna cecha.

     Do dziś pamiętam ten uśmiech. I gorący pocałunek, gdy objęła mnie ramionami. Chwilę pomilczeliśmy, trwając w serdecznym uścisku i ciesząc się swoim towarzystwem. Potem kilka czułych szeptów i następny pocałunek. I trwaliśmy tak bez ruchu, obejmując się wzajemnie. I w takim momencie zastała nas Sorine.

     - Wybaczcie, że przerywam tę słodką chwilę – uśmiechnęła się przepraszająco. – Isran wzywa wszystkich obecnych na naradę wojenną. W jadalni!

*          *          *

     Jadalnia nie była wcale największą, ale za to na pewno najprzytulniejszą komnatą w całej twierdzy. Była dość duża, aby zmieścił się tam stół i ławy, mogące pomieścić wszystkich członków Obrońców Świtu – tak nędzna to była garstka. Gdy zeszliśmy na dół, jeszcze w korytarzu przywitał mnie Isran, dzierżąc w dłoni Łuk Auriela. Uścisnął mi dłoń, a oczy błyszczały mu ze wzruszenia.

Jadalnia w Twierdzy Świtu

     - Świetna robota – zapewnił. – Naprawdę świetna.

     Podał mi łuk. Uczynił to takim ruchem, jakby zwracał mi moją własność.

     - Słyszałem opowieści o nim, ale nie sądziłem, że będzie tak piękny – dodał, po czym odciągnął mnie na bok i spytał.

     - Czy to prawda, że to Serana nalegała, aby tutaj przyjść? Tak twierdzi Sorine.

     - Prawda – skinąłem głową. – Ja początkowo chciałem zrobić to po swojemu, cichcem, w pojedynkę. Ale przekonała mnie, że tego zamku nie zdobędę w ten sposób. Po zachodnim, opuszczonym skrzydle, mogłem się wałęsać niezauważony, ale tam, w zamieszkałej części, nie dam rady iść niepostrzeżenie. Wampiry wyczują mnie z daleka. Dlatego lepiej iść tam większymi siłami.

     - Pewnie ma rację – mruknął w zamyśleniu. – A co z nią? Zabieramy ją ze sobą? Mogę zaryzykować i jej zaufać, ale w końcu, chodzi tu o jej ojca. Kto wie, czy w ostatniej chwili nie zmieni zdania?

     - Zaufałbyś jej? – spytałem.

     - Nie mam wielkiego wyboru, prawda? – wzruszył ramionami. – Ale tak, po tym, co usłyszałem, jestem skłonny jej zaufać. To znaczy, ufam w jej intencje, ale tu do głosu dochodzą potężne emocje. W końcu, musi podnieść rękę na swoich pobratymców, na swoją rodzinę. Kto wie, co w decydującej chwili weźmie nad nią górę? No bo powiedz sam, byłbyś zdolny zabić własnego ojca?

     - Nie – aż się wzdrygnąłem na tę myśl. – Ale mój ojciec nie chce zniszczyć świata, zniewolić ludzi, ani złożyć mnie w ofierze. Ona może różnie o tym myśleć.

     - Pozwólmy jej więc zadecydować – pokiwał głową. – Niech sama powie, co o tym myśli.

     Przy stole zostało jedno wolne miejsce. Isran gestem zaprosił wampirzycę, by na im usiadła. Serana zawahała się, bowiem nie przywykła zajmować miejsca w jadalni, ale przemogła się i usiadła obok Sorine. Co ciekawe, ta nie odsunęła się od niej odruchowo, jak ja sam jeszcze niedawno miałem w zwyczaju. Między wampirzycą i Obrońcami Świtu nawiązała się nić porozumienia.

     Położyłem na stole Łuk Auriela. Isran powiódł wzrokiem po wszystkich obecnych.

     - Sytuacja zmieniła się – oświadczył. – Na naszą korzyść. Dzięki Wulfherowi i Seranie, mamy Łuk Auriela. W wytępieniu wampirów pewnie nie pomoże, ale może pomóc w zniszczeniu najgroźniejszego z nich.

     Rzucił okiem w stronę Serany. Ta skinęła głową.

     - Może pozwólmy im opowiedzieć, co przeżyli i czego się dowiedzieli – zaproponował Gunnmar.

     - Słusznie – Isran skinął głową. – Opowiedz, proszę, co robiliście po opuszczeniu zamku. Mieliście udać się na Polanę Przodków. Tam znaleźliście łuk?

     - To bardziej złożone – pokręciłem głową. – Dłuższa historia.

     I opowiedziałem w skrócie nasze ostatnie przygody. Zauważyłem, że słuchaczy bardzo poruszyło spotkanie ze śnieżnym elfem, ale dopiero gdy doszedłem do wyznania Vyrthura, zrobiło się głośniej.

     - Więc to on! – Florentius Baenius, kapłan Akatosha, nie wydawał się zaskoczony. – To on wymyślił to proroctwo.

     - On – potwierdziłem.

     - Czyli wcale nie musi być prawdziwe – uniósł dłoń. – To wszystko służyło tylko temu, żeby wymusić przyjście Serany!

     - Zgadza się – znów skinąłem głową. – Ale nie wiemy, czy jest prawdziwe.

     - Poza tym – wtrąciła się wampirzyca – wytłumacz to mojemu ojcu! On nie da się przekonać. Nadal będzie nas atakował, przekonany, że zbawia wszystkie wampiry. Chociaż tak naprawdę jednego po drugim wysyła na śmierć…

     - Tak, on jest największym niebezpieczeństwem – mruknął Isran. – On i wampiry z klanu Volkihar. Poza tym, Vyrthur wcale nie musiał kłamać. Skoro chodziło o zemstę na Akatoshu, to jak najbardziej mogło mu chodzić o zgaszenie słońca. Cóż innego mogłoby bardziej zaboleć bóstwo? Jakiż mógłby mieć inny cel?

     Serana spojrzała na niego uważnie.

     - Zakładasz, że proroctwo jest prawdziwe? – spytała.

     - Nie wiem – odrzekł. – Z początku wydawało mi się absurdalne, ale po tym co usłyszałem, mam sporo wątpliwości. Prawda jest taka, że tego nie wiemy. Nie wiemy, czy światu grozi niebezpieczeństwo, ale chyba lepiej założyć, że tak. Bezpieczniej…

     Wszyscy się z nim zgodzili. Uznaliśmy, że tak, czy inaczej, walka z klanem Volkihar jest naszym obowiązkiem, jako Obrońców Świtu.

     - A więc, postanowione – Isran położył obie ręce na stole. – Teraz zastanówmy się, jak tego dokonać. Nasza awangarda – uśmiechnął się lekko w naszą stronę – słusznie zakłada, że tym razem nie da się wejść cichcem i zlikwidować przeciwnika z cienia. Trzeba uderzyć otwarcie.

     - Jest nas za mało – mruknął Gunmar. – Ilu wampirów jest w zamku?

     - Około dwudziestu – odparła Serana. – Nie wiem dokładnie, bo jedni przychodzą, inni wychodzą. Stan wciąż się zmienia. Ale weź pod uwagę, że to są naprawdę potężne wampiry.

     - Damy im radę?

     Wampirzyca w zadumaniu potrząsnęła głową.

     - W otwartej walce raczej nie – odrzekła. – Ale jest coś, o czym musicie wiedzieć. Ich nadzwyczajną mocą kieruje mój ojciec. Bez niego ją stracą.

     - On jest źródłem? – zapytał milczący dotąd Dexion Evicus, kapłan ćmy.

     - Raczej kanałem – odrzekła. – Moc pochodzi od Molaga Bala, który uznał go za swego czempiona. Gdy zabraknie kanału, pozostałe wampiry będą zdane na waszą łaskę i niełaskę.

     - Raczej niełaskę – burknął Gunnmar. – Wybacz, że to mówię, ale przecież wiesz, po co chcemy tam iść.

     - Wiem – głos Serany zadrżał.

     - I mimo to…

     - Tak – skinęła głową. – Mimo to wam pomogę. Lord Harkon już nie jest tą samą osobą, która kiedyś była moim ojcem. Przekonałam się o tym bardzo boleśnie i wiem, że to konieczność. I wiem coś więcej – żaden z was nie zdoła go zabić, jeśli nie będzie miał tego – wskazała na łuk. – Tylko to może pozbawić go życia. Jego więź z Molagiem Balem jest naprawdę silna.

     - Więc może to zrobić tylko jeden z nas – odezwała się Lydia. – Łuk jest tylko jeden.

     - I tylko jeden łucznik, godny go użyć – dodał Isran.

     - Przede wszystkim, potrafiący go użyć – podkreśliła Lydia. – Wulfhere potrafi zadziwić niejednego Bosmera, a jak wiadomo, nie ma na świecie lepszych łuczników niż oni.

     - On sam też nie wystarczy – oznajmiła cicho Serana. – Musi być tam ktoś jeszcze. Ktoś, na kim skupi się złość Harkona, kto chociaż częściowo zwiąże jego siły. A przy tym ktoś, kto potrafi wytrzymać jego atak. Ktoś, kogo ta moc nie zabije od razu.

     - Czyli?

     Wszyscy spojrzeli na nią uważnie. Opuściła głowę.

     - Ja…

     Zapadło milczenie. Nie wiem, o czy myśleli pozostali, ale mnie ogarnęła fala żalu i współczucia. Miałem nadzieję, że nie będzie musiała patrzeć na śmierć własnego ojca. Że będzie można utrzymać ją z daleka od tego dramatycznego wydarzenia. Tymczasem jej udział okazał się nieodzowny.

     - Jesteś pewna? – spytałem. – Pewna, że chcesz to zrobić?

     Nie odpowiedziała od razu.

     - Jestem pewna, że to musi być zrobione – odparła zdecydowanie. – I że znajdę w sobie siłę, aby to zrobić. A czy chcę? Głupie pytanie. Przecież każdy wie, że nie chcę! Muszę…

     Znów chwila milczenia.

     - To jak to zrobimy? – przerwałem ją w końcu. – Przychodzi wam do głowy jakiś plan?

     Isran pogładził się po brodzie.

     - A gdyby tak zaatakować od frontu – powiedział z namysłem. – Związać walką wampiry, odciągnąć ich uwagę, a wy we dwójkę, w tym samym czasie przemknęlibyście do jego alkowy?

     Spojrzeliśmy z Seraną po sobie.

     - To może się udać – skinęła głową. – Ojciec w takim wypadku zapewne schowa się w kaplicy i stamtąd będzie kierował swą moc na pozostałych. Jeśli Obrońcy Świtu zajmą się wampirami, mogę poprowadzić Wulfhere’a do kaplicy. I tam…

     - I tam dokona się nieuniknione – skinął głowa Isran.

     - No dobrze, ale czy wampiry nie zorientują się, że szykujemy atak? – spytała Sorine. – Będziemy musieli przemaszerować całe Skyrim! I jeszcze pędzić przed sobą opancerzonego trolla…

     - Nie pędzić przed sobą, tylko prowadzić ze sobą! – zaoponował Gunnmar. – Przecież wybrałem już najbardziej przyjaznego z nich.

     - Nie za przyjazny, aby? – spytała Sorine z cieniem ironii. – Nadaje się do walki?

Sorine, pracująca przy dymarce, w warsztatach Twierdzy Świtu

     - Za to ręczę – Gunnmar był bardzo pewny siebie. – Jeśli jakiś wampir go zaatakuje, on odpowie z furią. I tylko przeciw wampirom. Uzna ich za wrogów, a nas nie tknie, jak dotychczas.

     - To dlatego kazałeś nam go niańczyć? – spytała. – Karmić, poklepywać i wyczesywać mu te skołtunione kudły?

     - Dlatego – skinął głową. – I teraz uważa was za swoich. To chyba dobrze, nie?

     - Wampiry mogą nas zaatakować po drodze – zauważyła Lydia. – Takiego pochodu nie da się ukryć.

     - Nie będziemy się kryć – odparł Isran. – To znaczy, będziemy, ale wiadomo, że wampiry i tak nas odkryją. Będziemy przygotowani. Będziemy maszerowali w dzień, wtedy wampiry nie są tak groźne. Myślę, że dotrzemy tam za równy tydzień. W końcu, taka karawana nie podróżuje zbyt szybko. A Wulfhere z Seraną pójdą osobno, wyjdą z zamku dwa dni po nas, cichcem przemkną inną drogą i spotkamy się na miejscu. Tak bezpieczniej. To oni są kluczowymi postaciami w tym starciu. Nie możemy ich stracić.

     - Mogę pójść z nimi? – spytała Lydia.

     Isran westchnął.

     - Nie, Lydio – rozłożył ręce. – Jesteś doświadczonym huskarlem, cesarskim oficerem, weteranem wojny z Gromowładnymi. Potrzebujemy cię w naszym oddziale. Przecież to my bierzemy na siebie główne uderzenie. A jest nas tak mało…

     Spojrzał na mnie, potem znów na nią.

     - Wytrzymajcie jeszcze ten tydzień – uśmiechnął się. – A potem róbcie co chcecie.

     Pokiwała smutno głową  rzuciła mi tęskne spojrzenie. Spróbowałem się uśmiechnąć. Chyba wyszło smutno.