środa, 5 lutego 2025

Rozdział XXXV – Zapomniana Dolina

     Po przekroczeniu portalu zrobiło się jaśniej. I chłodniej. Jednocześnie zmienił się zapach. Już nie było czuć stęchlizny, ani tej charakterystycznej woni podziemi. Przeciwnie, powietrze stało się czyste i odżywcze.

     - Czujesz tę lekką goryczkę? – spytała Serana.

     Wciągnąłem powietrze tak, jak uczył mnie kiedyś Eanor: delikatnie, częściowo nosem, częściowo ustami. Ten sposób pozwalał na rozpoznawanie najdelikatniejszych zapachów.

     - Nic nie czuję – stwierdziłem. – Czuję jedynie świeże powietrze.

     I w tym momencie poczułem lekkie ukłucie zazdrości, że wampirzyca nie tylko lepiej widzi w ciemnościach, ale jeszcze ma lepszy węch. Chciałbym mieć tak wyczulone zmysły.

     - Nieważne – mruknęła. – Nie wiem, jak ci to wytłumaczyć. W każdym razie, ten zapach jest bardzo przyjemny. Często czuję go w górach, albo nad morzem.

     O czym wtedy mówiła, zrozumiałem dopiero po wielu latach i to nie sam, a przy pomocy magów z Akademii. Wytłumaczyli mi to, co wyczuwałem od zawsze.

     Bo nie jest prawdą, że nie poczułem wtedy tego zapachu. Po prostu, nie wiedziałem, jak go nazwać, a z goryczą wcale mi się nie kojarzył. Otóż, moi uczeni przyjaciele opowiedzieli mi, że powietrze to mieszanina różnych substancji, z czego jedna jest szczególnie ważna dla naszego życia. Nazywali ją Oxygenium. To właśnie owa substancja służy nam do oddychania. Jeśli się wyczerpie, człowiek się dusi. I nie tylko człowiek – każde żywe stworzenie. Ów gaz jest niezbędny nie tylko do podtrzymania życia, ale również ognia – tak przynajmniej twierdzili magowie. I niech mi teraz ktoś powie, że ogień nie jest żywą istotą!

     Tyle tylko, że oni uważali ów gaz za zupełnie niewyczuwalny. Ponoć nie miał on zapachu. Ale ja nauczyłem się go wyczuwać – właśnie jako odżywczą, ledwo wyczuwalną goryczkę, bardzo miłą dla nosa. Poczuć można było ją zwłaszcza, gdy opuściło się duszne pomieszczenie i wyszło na świeże powietrze. Albo gdy w dusznym pokoju nagle otworzyć okno. Tak właśnie pachniało owo Oxygenium. Widać, Serana również umiała go wyczuć.

     Tak czy owak, zapach ów powiadomił nas, że duszne podziemia, przynajmniej na razie, skończyły się i prawdopodobnie niedługo ujrzymy niebo. Na razie ujrzeliśmy nad głowami jedynie kamienny strop, ale znacznie wyżej, niż dotychczas. Zarówno jaskinia, jak i odchodzący od niej, prowadzący w górę korytarz, miały bardzo wysokie sklepienie. Wyczuwało się w nich wyraźną cyrkulację powietrza. Ruszyliśmy więc jedynym chodnikiem, który prowadził z jaskini. Był dość długi i kręty, ale za to wolny od jakichkolwiek pułapek. 

     - Czy mi się wydaje, czy robi się coraz jaśniej? – spytała w pewnym momencie Serana.

     - Chyba tak – potwierdziłem. – Mnie też się tak wydaje.

     Różnica była minimalna i byłbym gotów złożyć ją na karb przyzwyczajenia oczu do mroku, gdyby nie uwaga mojej towarzyszki.

     Wkrótce chodnik zamienił się naturalną galerię, oplatającą sporą jaskinię. Zadarłem głowę.

     - To nie jaskinia – stwierdziłem. – Widzę chmury!

     Niebo nad nami było wprawdzie zasnute obłokami i nie było mowy, aby ujrzeć gwiazdy. Ale bez wątpienia, było to niebo, bowiem kłębiaste cienie chmur przesuwały się leniwie w stronę, z której przyszliśmy. Znajdowaliśmy się w rozległym kraterze, ze wszystkich stron otoczeni skalnymi ścianami.

     - A to pewnie wyjście – Serana wskazała na dalszą część galerii, która oplotła wnętrze krateru na kształt serpentyny, cały czas prowadząc w górę.

     Spragnieni widoku nieba, ruszyliśmy ową serpentyną. Szło się jak po kręconych schodach. Zauważyłem, że w niektórych miejscach, istotnie znajdowały się wycięte w skale stopnie, znacznie ułatwiające wspinaczkę. Ta zresztą szybko się skończyła. Znaleźliśmy się na stromym zboczu góry, a pod nami rozciągała się malownicza dolina, przykryta śniegiem.

     - Rewelacja! – szepnęła zachwycona Serana. – Normalnie, inny świat!

Zapomniana dolina nocą

     Po czym zwróciła na mnie swoje błyszczące oczy. Odniosłem wrażenie, że błyszczą nie tylko owym niepokojącym ogniem wampirów, ale też zwyczajną, ludzką radością.

     - Łuk musi być gdzieś tu – oznajmiła niespodziewanie. – W tej dolinie! Czuję to.

     Skinąłem głową.

     - Ja tego nie czuję – odrzekłem z ironią. – Ale wędrówki z Lydią nauczyły mnie nie lekceważyć kobiecej intuicji. Nawet jeśli to kobieta nie do końca żywa…

     Ugryzłem się w język, zdając sobie sprawę, że mnie poniosło. Niewybaczalny nietakt!

     Ale Serana roześmiała się serdecznie.

     - To było śmieszne, wiesz? – spojrzała na mnie wesoło. – No proszę, potrafisz być zabawny!

     Po czym ruszyła przodem, po wydeptanej ścieżce, łagodnie opadającej ku dolinie. Na dole kolejna niespodzianka – jej dno wybrukowano jasnym kamieniem. Dawno wprawdzie, bo stan tej drogi nie był już najlepszy. Kamienie przez wieki wyszczerbiły się, poprzekrzywiały, wypchnięte przez korzenie wszechobecnych tutaj krzewów, a miejsca pomiędzy nimi zarosły trawą. Niemniej kiedyś miejsce to musiało wyglądać bardzo malowniczo.

     Zaczęło śnieżyć. Delikatnie i drobnymi płatkami. Mimo to, noc pozostała jasna. Zapewne to z powodu zalegającego wokół śniegu, odbijającego wszelkie, nawet nieznaczne ilości docierającego tu światła.

     Serana zerknęła w niebo i odezwała się pogodnym głosem.

     - To zapewne ta piękna pogoda Skyrim, o której tak wiele słyszałam.

     - Nie wiem, czy wciąż jesteśmy w Skyrim – odparłem. – Bogowie wiedzą, dokąd nasz przeniosło. Przewędrowałem swego czasu całe Skyrim wzdłuż i wszerz, ale tego miejsca nigdy nie znalazłem.

     - Widocznie niektóre części tej krainy są niedostępne dla zwykłego piechura – skwitowała.

     Przyznałem jej rację. Przecież sam odwiedziłem kiedyś świątynię Skuldafn, gdzie znajdował się portal do Sovngardu, a nie dotarłbym tam nigdy, gdyby nie pomoc Odahviinga, mego smoczego przyjaciela. Ba, nie miałem pojęcia, że takie miejsce w ogóle istnieje!

     - Byłeś w Sovngardzie? – oczy Serany rozszerzyły się ze zdziwienia.

     - Ano, byłem – odrzekłem, czując przypływ czegoś w rodzaju dumy. – Mówiłem przecież, że odwiedziłem wiele miejsc. Włóczęgowską mam naturę…

     - Opowiesz mi o tym?

     - Jeśli chcesz – wzruszyłem ramionami. – Ale to długa historia, więc może lepiej później, na jakimś postoju.

     Skinęła głową. Forsowny marsz to nie najlepsza chwila na snucie opowieści. Zwłaszcza, że ścieżka zaczęła wspinać się pod górę, do płytkiego wąwozu. I co ciekawe, pojawiło się nad nią kilka kamiennych łuków, jakby bram bez skrzydeł, jednak nie wiadomo co oddzielających, bo żadnych murów tu nie było.

     - To pewnie jakieś nieczynne portale – mruknęła Serana. – Ciekawe, dokąd prowadziły…

Serana przed domniemanym nieczynnym portalem

     Urwała nagle, wpatrując się w szczyt wąwozu. Skierowałem tam wzrok i dostrzegłem ruch. Momentalnie nałożyłem strzałę na cięciwę.

     Na szczęście, były to tylko pająki. W dodatku tylko dwa. Po strzale na głowę – wystarczyło. To już nie te czasy, kiedy musiałem wpakować w stawonoga kilka strzał. Łuk, zaklęty ogniem, zadawał tym śnieżnym stworzeniom tak poważne obrażenia, że śmierć następowała niemal natychmiast.

     Za wąwozem ścieżka zaczęła znów opadać i zaprowadziła nas do kolejnej doliny. Jej środkiem płynęła rzeka, przykryta częściowo lodem, częściowo krą. Na chybił-trafił ruszyliśmy jej brzegiem w kierunku nurtu.

     - To wygląda niemal nierzeczywiście, wiesz? – roześmiała się moja towarzyszka. – Tylu pięknych widoków nie oglądałam przez całe swoje życie. Warto było wybrać się w tę wędrówkę.

     Nie byłem aż tak entuzjastycznie nastawiony do tego wędrowania, bowiem zaczynało mnie dopadać zmęczenie. Noc musiała zbliżać się do końca, aczkolwiek nie sposób tego stwierdzić z całą pewnością, bowiem cienka warstwa chmur zakryła gwiazdy. Sięgnąłem po fiolkę z miksturą wytrzymałości i łyknąłem słodkawego, gęstego syropu. Znużenie chwilowo ustąpiło.

     - Na górze widzę chyba kolejną kapliczkę – odezwała się nagle Serana, wskazując kierunek ręką. – Chodźmy!

     Zerknąłem we wskazanym kierunku. Początkowo niczego nie dostrzegłem. Padający śnieg przysłaniał widok, a jasna kopułka kapliczki zlewała się z otoczeniem. Ale zaufałem wampirzycy i gdy zbliżyliśmy się do wskazanego miejsca, ujrzałem ją i ja. Obok stała przezroczysta postać kapłana.

Zapomniana Dolina. Na lewym brzegu, nad portalem, ledwo widoczna kopułka kapliczki

     Prałat uśmiechnął się życzliwie na nasz widok. Na nasze pozdrowienie, odpowiedział równie ciepłym głosem. Z całej postaci aż biła dobroć i łagodność. Gelebor miał rację – prałaci byli za życia dobrymi elfami i takimi pozostali po śmierci.

     Ten miał na imię Celegriath. Trudne imię. Poprawiał mnie z życzliwym uśmiechem kilka razy, gdy próbowałem je wymówić.

     - Dotarliście do Kapliczki Nauki – oznajmił.

     Po czym spytał zwyczajowo, czy chcemy zaczerpnąć oświecenia Auri-Ela, a po naszym potwierdzeniu, wysunął z głębi ziemi kapliczkę.

     - Niech ciepło Auri-Ela napełni wasze ciała siłą…

     Serana, niosąca dzban, zaczerpnęła wody. Na tylnej ścianie kapliczki pojawił się portal. Już zamierzałem w niego wejść, ale Celegriath powstrzymał mnie gestem.

     - Ten portal poprowadzi was z powrotem do Jaskini Zmierzchania – oznajmił. – Czy chcecie tam wrócić?

     Spojrzałem na niego zdumiony.

     - Dlaczego? – bąknąłem. – Sądziłem, że przeniesie nas w kolejne miejsce naszej… pielgrzymki.

     - Nie każdy jest gotów, by odbyć tę wędrówkę – odrzekł łagodnie kapłan. – Czasami uświadamia to sobie dopiero w jej trakcie. Dlatego Świątynia każdemu umożliwia bezpieczny powrót.  Czy chcecie wrócić?

     Zgodnie zaprzeczyliśmy.

     - Chcemy dojść do Sanktuarium – oznajmiłem.

     - Więc idźcie w tamtą stronę – kapłan wskazał nam kierunek, z którego przyszliśmy. – Tam znajduje się kolejna kapliczka.

     Podziękowaliśmy i ruszyliśmy we wskazanym kierunku. Minęliśmy wspomniany wąwóz i znów ścieżka zaczęła się podnosić. Tym razem to ja pierwszy dostrzegłem kapliczkę, stojącą na zboczu wzniesienia.

     Prałat miał na imię Athring, natomiast miejsce nosiło nazwę Kapliczki Wzroku. I znów odbył się ten sam rytuał – wysunięcie kapliczki, zaczerpnięcie wody i błogosławieństwo kapłana.

     Podążyliśmy w stronę wąwozu.

     - Można zapomnieć, że oni już nie żyją – mruknąłem, oglądając się za siebie. – Można by pomyśleć, że śmierć ich nie dotyczy.

     - Kogo?

     - No, tych kapłanów – ruchem głowy pokazałem za siebie. – Nie żyją, a rozmawia się z nimi tak zwyczajnie.

     - Ja też nie żyję – wzruszyła ramionami. – Przynajmniej nie w tym sensie, co ty.

     Pozostawiłem tę uwagę bez odpowiedzi, bo właśnie drogę przebiegł nam jeleń. Taki sam, jak w podziemiach. Tu, w świetle księżyców, nie wydawał się taki niezwykły. Tam, w jaskini, odnosiło się wrażenie, że paski i kropki na jego bokach świecą fosforyzującym światłem. Tu niczego takiego nie było widać.

     Zgodnie ze wskazówkami kapłana, po przejściu wąwozu skręciliśmy w prawo. I tak dotarliśmy do Kapliczki Zdecydowania, przy której urzędował widmowy prałat Nirilor. Po otrzymaniu jego błogosławieństwa, ruszyliśmy dalej malowniczą doliną.

Zapomniana Dolina w dzień

     I wtedy zauważyłem, że robi się coraz jaśniej.

     Zerknąłem w górę – niebo, do tej chwili pokryte chmurami, zaczynało się przecierać. Księżyce chyliły się ku zachodowi, a niebo pojaśniało.

     - Świta – westchnąłem przeciągle. – Trzeba będzie poszukać jakiejś groty.

     - Jesteś zmęczony? – spytała Serana.

     - Trochę, ale nie o to chodzi – odparłem. – Niebo się przeciera. Niedługo ta dolina będzie zalana słońcem.

     - Wytrzymam – wzruszyła ramionami. – Mam jeszcze spory zapas strąków dusz. Wolałabym się tu nie zatrzymywać.

     - Dlaczego? – spojrzałem na nią zdziwiony.

     Rozejrzała się wokół i wydało mi się, że w jej oczach dostrzegłem napięcie.

     - Coś tu jest – szepnęła. – Wyczuwam coś, ale nie wiem, co. Wiem tylko, że to niebezpieczne. Nie czujesz się, jakby cię obserwowano?

     Każdy włóczęga ma w sobie taki instynkt. Nie mam pojęcia, skąd on się bierze. Też tak miałem, że instynktownie wyczuwałem, gdy ktoś mnie obserwował. Nie zawsze się to sprawdzało, ale tłumaczyłem to sobie w ten sposób, że po prostu czasami nie zdołałem dostrzec, kto mnie obserwuje. Lepiej tak, niż lekceważyć to, co podpowiada instynkt. Dlatego rozejrzałem się uważnie dookoła, choć sam niczego podobnego nie czułem.

     Na razie jednak było spokojnie. Szliśmy dalej zamarzniętym korytem rzeki, aż zrobiło się jasno. Serana naciągnęła kaptur na oczy. Niewiele jej to jednak pomogło, bo zaraz zza wzgórz wyłoniło się słońce i oślepiło swym blaskiem nawet mnie, a co tu mówić o wampirzycy. Wszechobecna biel wokół nas odbijała jego światło i nijak nie można było się przed nim schronić.

     Moja towarzyszka westchnęła cicho, ale nie skarżyła się na swój los, choć światło słoneczne musiało powodować u niej ból. Teraz uważna obserwacja okolicy spadła na mnie. Do tej pory mogłem liczyć na jej bystry i przyzwyczajony do ciemności wzrok. Teraz sam musiałem przejąć to zadanie, bo ona miała oczy niemal zamknięte – zostawiła sobie jedynie uchylone szparki, by widzieć, co ma pod nogami. Do tej pory kroczyła przodem, teraz skryła się za moimi plecami.

     Wąwóz rozszerzył się w rozległą dolinę, a rzeka, której brzegiem maszerowaliśmy, zamieniła się w pokryte lodem i śniegiem jezioro. Stało się jeszcze jaśniej i nawet ja musiałem przymknąć nieco powieki, bowiem blask słoneczny, odbity od śnieżnej pokrywy, kłuł niemiłosiernie w oczy. Mimo to, dostrzegłem niewielką, stromą wysepkę na środku jeziora.

Jezioro w Zapomnianej Dolinie. Po lewej stronie widoczna Smocza Ściana

     Przystanąłem, zdumiony. Zrobiłem to tak gwałtownie, że idąca za mną Serana zderzyła się ze mną.

     - Co się stało?

     Wbiłem wzrok w wysepkę.

     - Tam jest – uniosłem ramię. – Chyba, tak mi się wydaje…

     - Co takiego? – próbowała spojrzeć we wskazanym kierunku, ale blask był tak silny, że musiała zasłonić oczy.

     - Smocza ściana!

     Znów spróbowała zerknąć i znów nic z tego nie wyszło.

     - Taka jak w Skyrim?

     - Tak mi się wydaje – przytaknąłem. – Chciałbym to sprawdzić.

     Ruszyłem w kierunku wysepki. Serana skinęła głową i podążyła za mną.

     - Najlepszy dowód na to, że wciąż jesteśmy w Skyrim – uśmiechnęła się. – Nie słyszałam, żeby takie ściany występowały gdzie indziej…

     Urwała nagle, bowiem w tym momencie, od strony wyspy rozległ się głośny huk. Oboje spojrzeliśmy w kierunku wysepki. Niedaleko niej, w dwóch miejscach pojawiły się dwie wielkie wyrwy w grubym lodzie, a po chwili wyleciały z nich dwa ciemne kształty. W pierwszej chwili myślałem, że to wybuch jakiegoś gejzeru, albo coś w tym rodzaju, ale szybko przekonałem się, że to o wiele groźniejsze zjawisko.

     - Smoki!

     Nie wiem jak, nie wiem w jaki sposób, nie wiem, skąd się tam wzięły, ale naprawdę spod lodu wyfrunęły smoki! I nie było gdzie ukryć się przed nimi, bowiem znajdowaliśmy się niemal na środku jeziora. Łuk cały czas trzymałem w dłoni. Momentalnie na cięciwie pojawiła się strzała z ebonowym grotem.

     Jeden ze smoków zaczął okrążać dolinę. Drugi, który znajdował się bliżej nas, zaatakował niemal od razu. Z jego paszczy w moim kierunku wydobył się jęzor ognia. Przeturlałem się w bok, a płomień zeszklił lód w miejscu, w którym stałem przed chwilą. Gdybym spóźnił się o okamgnienie, smok usmażyłby mnie w moich skorupach jak zająca w brytfannie. Serana zmusiła się do szerszego otwarcia oczu i poczęstowała gada błyskawicą. Skutecznie. Widziałem, że smok zachwiał się w powietrzu, jakby stracił koordynację ruchów, na skutek nagłego paraliżu. Zdążyłem władować w niego dwie strzały. Nie wystarczyło to, by go zabić, ale dość, by stracił siły do lotu i oszołomiony opadł bezwładnie kilkadziesiąt kroków od nas. Teraz był już łatwym celem. Dwie kolejne strzały dokończyły dzieła, a ja wziąłem na cel drugiego przeciwnika.

     Mieliśmy szczęście, że nie zaatakowały jednocześnie. Prawdopodobnie stało się tak na skutek właściwej smokom buty, która kazała im zlekceważyć takie dwie małe i kruche istoty jak my. Nie mieściło im się w głowach, że jeden smok nie da im rady. Nie spotkały do tej pory na swej drodze Smoczego Dziecięcia. Dlatego drugi ze smoków, gdy tylko ujrzał klęskę swego pobratymca, natychmiast skierował się ku nam. Nadlatywał szybko, w linii niemal prostej, niby atakujący sokół. W pewnym momencie otworzył paszczę. Za chwilę liźnie mnie jęzorem ognia. Byłem szybszy.

     - Joor! Zah! Frul! – krzyknąłem w jego kierunku.

     Ledwo dostrzegalna, ale mimo wszystko widoczna fala Krzyku zderzyła się z nadlatującym smokiem. Błękitna mgła otoczyła gada ze wszystkich stron i sparaliżowała go. Był na tyle blisko, że wyraźnie ujrzałem w jego oczach lęk i niedowierzanie. Krzyk Smokogrzmot był dla niego czymś zupełnie nowym, czego absolutnie się nie spodziewał. Stoczył się z nieba i z hukiem uderzył o twardy lód, aż ten pękł, unieruchamiając gada ostatecznie. Dwie strzały i błyskawica Serany dokończyły dzieła.

     - Miałaś rację – westchnąłem, dysząc lekko z emocji. – Ktoś nas obserwował.

     Serana z ciekawością podeszła do bliższego ze smoczych trucheł. Zaaferowana dotknęła jego łuski i zerknęła w paszczę, pełną ostrych zębów. Ale w tym momencie jej ekspertyza musiała się zakończyć, bowiem gdy tylko ja zbliżyłem się do niej i do smoka, zaczęło się to, co zwykle.

     - Co się dzieje? – spojrzała na mnie przestraszona, gdy smocze zwłoki zaczęły rozpuszczać się w powietrzu.

     Uśmiechnąłem się tylko. Po co mam jej tłumaczyć coś, co sama za chwilę zobaczy na własne oczy? Tymczasem smocze łuski zaczęły się unosić, rozpuszczać w powietrzu i zamieniać w złotą mgiełkę. Gdy owa mgła popłynęła w moją stronę i gdy wchłonąłem wreszcie smoczą duszę, poczułem zwykły w takich razach przypływ sił, a w mojej głowie rozległ się chór pradawnych herosów, wampirzyca wydawała się oszołomiona i zachwycona.

     - Co to było?

     Chciałoby się powiedzieć, że zadała to pytanie z oczami szeroko otwartymi ze zdziwienia, ale nie byłaby to prawda. Jej oczy wciąż musiały pozostać zmrużone i przysłonięte.

     - To był jeden z rytuałów Smoczego Dziecięcia – wyjaśniłem. – Wchłonięcie smoczej duszy.

     Patrzyła na mnie zdumiona przez dłuższą chwilę. Przeniosła wzrok na pusty i poszarzały szkielet smoka, leżący przed nią. A potem znów spojrzała na mnie.

     - Więc to nie jest legenda? – szepnęła. – Więc ty naprawdę kradniesz ich dusze? Ty naprawdę jesteś dzieckiem smoczej krwi?

     - Myślałem, że wiesz – odrzekłem, nieco zaskoczony. – Wspominałaś, że magowie z Akademii wytłumaczyli ci, kim jestem.

     - Wiem – skinęła głową. – Ale wciąż wydawało mi się, że to legenda, którą ludzie o tobie opowiadają. Sądziłam, że to dlatego, że umiesz zabić smoka i niejednego masz już na rozkładzie. Nordowie zawsze komuś takiemu przypisują cechy nadprzyrodzone. Zawsze dopowiadają swoje. A tutaj – pokręciła głową – prawdziwa, pradawna magia.

     Milczała przez chwilę, zapewne przetrawiając to wszystko, co widziała. Nagle uniosła głowę i spojrzała mi w oczy.

     - Z tamtym smokiem zrobisz to samo? – wskazała na drugie truchło.

     - To samo – potwierdziłem. – Ale nie ja to zrobię. To się dzieje bez mojego udziału. Samo z siebie. Taki dar otrzymałem od bogów…

     Podeszliśmy do drugiego smoka. Cały rytuał odbył się ponownie. A ja znów poczułem przypływ sił. Całe zmęczenie opadło ze mnie i poczułem, że mógłbym maszerować przez cały kolejny dzień.

     Tymczasem jednak podszedłem tylko do smoczej ściany. Jej zew wołał mnie już od dłuższego czasu. Pulsujące Słowo oderwało się od niego i rozbrzmiało w mojej głowie potężnym akordem.

     - Haas – szepnąłem sam do siebie. – Zdrowie…

     Wchłonięta dusza smoka użyczyła mi zrozumienia tego słowa. Poczułem się przez chwilę, jakbym stał się wampirem i wysysał z kogoś jego żywotną energię. Przez chwilę. Krótką chwilę...

     A potem przyszła mi do głowy myśl, od której musiałem się uśmiechnąć.

     - Staję się coraz bardziej podobny do ciebie – mruknąłem ironicznie.

     - Słucham?

     - Na tych ścianach są zapisane Słowa Mocy – wyjaśniłem. – Właśnie poznałem kolejne. To trzecie słowo krzyku Wyssanie Witalności. Robi z przeciwnikiem dokładnie to samo, co ty, kiedy z nim walczysz i karmisz się jednocześnie. Prawdziwie wampirza magia!

     Uśmiechnęła się pogodnie. Do twarzy jej było z tym uśmiechem… Jej urodziwe i szlachetne rysy, w połączeniu z bladością twarzy, dawały w sumie efekt urokliwego posągu jakiejś bogini. Ale w tym momencie, gdy się tak uśmiechała, a w policzkach zrobiły jej się miłe dla oka dołeczki, wcale nie przypominała posągu. Wyglądała tak pięknie i świeżo, że na chwilę zapomniałem, kim na jest. Odwzajemniłem uśmiech.

     Trwało to tylko chwilę, ale tę chwilę zapamiętałem na zawsze. Ilekroć przyszło mi ją wspominać, zawsze ten właśnie obraz pojawiał mi się przed oczami.

     Szybko jednak otrząsnąłem się i powróciłem do rzeczywistości. Już od pewnego czasu moją uwagę przyciągała ciemna szczerba w skale, po drugiej stronie doliny.

     - A teraz proponuję udać się tam – wskazałem przeciwległy brzeg jeziora. – Widzę tam sporą szczelinę. Prawdopodobnie tam znajduje się wyjście z tej doliny, a już na pewno znajdziemy tam trochę cienia.

     Nie musiałem jej popędzać. Jaskrawe światło słoneczne męczyło ją do tego stopnia, że samo słowo „cień” podziałało na nią jak smagnięcie biczem. Ruszyła w jego stronę tak energicznie, że ledwo za nią nadążałem.

     Okazało się, że istotnie była to głęboka szczelina skalna, na kształt długiego i krętego chodnika. I przede wszystkim, zacieniona. Ponieważ żadne z nas nie czuło zmęczenia – ja na skutek wchłonięcia smoczych dusz, Serana z jakiegoś powodu, o który bałem się zapytać – postanowiliśmy poczekać z postojem. Zwłaszcza, że nie bardzo było gdzie go urządzić – wokół lodowe, albo skalne ściany, a pod stopami chrzęszczący, ubity i zbrylony śnieg.

Szczelina

     Niezadługo zrobiło się nieco jaśniej. Kończyła się wąska szczelina, a jej miejsce zajął nieco szerszy wąwóz. Dobra wiadomość była taka, że leżał na linii wschód-zachód, więc słońce nie dochodziło do jego dna. Zła – był zamieszkany. Przez Falmerów!

     Zdegenerowane elfy urządziły tu sobie prawdziwe miasto. Cały wąwóz zapełniony był ich chatami, połączonymi ze sobą całym systemem naziemnych i napowietrznych chodników. W pierwszej chwili chcieliśmy zawrócić ale innej drogi nie było. Trudno, trzeba było się przedrzeć przez to miejsce. I niestety, znów zaznaczyć tę drogę krwią zabitych Falmerów.

     Z ciężkim sercem wspominam tę wędrówkę. Po tym, czego dowiedziałem się o śnieżnych elfach, niechętnie podejmowałem walkę przeciwko ich potomkom. Nie dość, że zostali oszukani przez Dwemerów, oślepieni i pozbawieni własnej cywilizacji, zepchnięci na samo dno, to jeszcze musiała ich spotkać śmierć z mojej ręki! Dlatego ograniczyłem się do obrony. Postanowiłem nie wyrąbywać sobie drogi jak to miałem w zwyczaju, a strzelać jedynie do tych osobników, którzy nas zaatakują. Tyle teorii. W praktyce, niczym się to nie różniło, bowiem atakował nas każdy napotkany Falmer. Wkrótce droga za nami zasłała się trupami.

     - Oby Auri-El przyjął was do swego królestwa – szeptałem za każdym razem, a nieznośny ciężar wciąż tkwił mi na sercu. – Mam nadzieję, że tam odzyskacie spokój i to wszystko, co utraciliście tu, w Mundus…

     Przypomniał mi się w tym momencie kapitan Aldis z Samotni. Ten sam, który dokonał egzekucji Roggvira, podczas mojego pierwszego pobytu w tym mieście. To on kiedyś powiedział mi, że nie trzeba nienawidzić, by zabijać, choć sam przyznał, że to pomaga. Ech, jakże dawno to było! A jednak nie straciło nic ze swej aktualności. Nie tylko nie czułem nienawiści do Falmerów, ale wręcz im współczułem. A mimo to – zabijałem. Sam nie potrafię tego pojąć.

     Wąwóz był niezmiernie długi i wkrótce ogarnęło nas zmęczenie. Musieliśmy w końcu odpocząć. Urządziliśmy sobie legowisko w jednej ze stojących na palach chat. Wybraliśmy taką, która wydała nam się najprzytulniejsza i którą można było odizolować od pozostałych, przez odcięcie linowych mostów, łączących ją z systemem napowietrznych dróg. Nie wiem jak Serana, ale ja po skromnym posiłku poczułem senność i zasnąłem niemal natychmiast. Byłem tak zmęczony, że nie dbałem ani o Falmerów, ani o śpiącą obok wampirzycę. Nauczyłem się już nie obawiać się swej towarzyszki, a ona, jak dotąd, ani razu nie nadużyła mojego zaufania.

     Była już późna noc, gdy uniosłem powieki. Zerknąłem na legowisko Serany – było puste. Ona sama siedziała u wejścia, wpatrzona w dal. Z podpartą, lekko przekrzywioną głową, przypominała posąg jakiegoś filozofa, czy innego myśliciela. Twarz miała poważną i skupioną. I chyba smutną – a może mi się tylko tak wydawało.

     Moje śniadanie było dość skromne – kilka podróżnych sucharów i kawałek wędzonego mięsa. Jej posiłek – jeszcze skromniejszy. Ograniczył się do dwóch strąków dusz. A potem spojrzeliśmy po sobie, oboje westchnęliśmy cicho i podnieśliśmy się, bowiem czas był wyruszyć w dalszą drogę.

     Wioska Falmerów okazała się być znacznie większa, niż przypuszczaliśmy. Gdy dotarliśmy do końca wąwozu, zagłębiliśmy się w drugi tunel, w którym trzeba było kilkakrotnie użyć broni. A ów tunel zaprowadził nas do kolejnego wąwozu, również zamieszkanego, choć już nie tak gęsto. Tu stało tylko kilka falmerskich budowli i wyglądały raczej jak jakieś miejsca kultu, albo może strażnice. Stały też w większych odległościach od siebie. Niektóre były tak odległe, jakby stawiano je specjalnie tak, aby utrzymać jedynie kontakt wzrokowy. Nie miałem pojęcia, dlaczego. Przecież Falmerowie byli ślepi! W każdym razie, budowle nie przypominały miejsc zamieszkania. Co nie znaczy, że były puste. Znów trzeba było użyć broni.

     Na szczęście, wkrótce falmerskie zabudowania zostały w tyle. Dalej prowadziły nas wytyczone w wąwozie drogi, często połączone drewnianymi mostami. Kręte drogi, dodajmy, nieraz prowadzące na szczyt wąwozu, innym razem schodzące na samo jego dno. Nogi bolały mnie już od tego wysiłku. Dlatego z wielką ulgą powitałem znajomy widok, jaki zamajaczył w oddali, gdy minęliśmy kolejny zakręt. Przed nami widniała kopułka kapliczki i postać widmowego prałata.

     Kapłan miał na imię Edhelbor. Pozdrowiliśmy go wyuczoną formułką. I wszystko odbyło się tak samo jak poprzednio. Kapłan wysunął spod ziemi kapliczkę, Serana napełniła dzban i prałat pożegnał nas ciepłym błogosławieństwem. Z nadzieją ruszyliśmy do wylotu wąwozu. Jeszcze kilka kroków, jeszcze jeden zakręt i…

     Naszym oczom ukazała się majestatyczna, lśniąca białym kamieniem, elfia świątynia. 


2 komentarze:

  1. Ojej, doszli! A już myślałam,że znów jakaś kolejna przeszkoda.

    OdpowiedzUsuń