środa, 19 lutego 2025

Rozdział XXXVI – Arcykurator

     - To chyba tu – odezwała się Serana niepewnym głosem.

     Roześmiałem się.

     - Tak, raczej – skwitowałem. – Cóż innego mogłoby to być.

     - Nigdy wcześniej nie widziałam takiej budowli – szepnęła zaaferowana. – Wygląda mi to na świątynię. Taka jakaś nierzeczywista…

Wejście do sanktuarium

     Przyznałem jej rację. Sanktuarium, w porównaniu do poprzednio widzianych obiektów, było ogromne. Wbudowane między skały, charakteryzowało się wysokimi, strzelistymi kształtami, a przy tym naturalną, elfią lekkością formy. Biały kamień, z którego go wzniesiono, jeszcze bardziej dodawał mu lekkości i jakiejś nieziemskiej nuty.

     - Widziałeś kiedyś coś takiego? – spytała.

     - I tak, i nie – uśmiechnąłem się. – Widziałem ruiny ayleidzkich budowli. Wyglądają bardzo podobnie. Ten sam styl. Biały kamień, lekkość formy, strzeliste kształty… Przynajmniej przypomina go na pierwszy rzut oka.

     - Widziałeś ayleidzkie budowle? – spytała Serana. – Gdzie?

     - Tylko ruiny – potrząsnąłem głową. – Do dziś niewiele z nich zostało. A gdzie? W Cyrodiil, oczywiście. Tam tego pełno.

     Zmarszczyła czoło.

     - Wstyd przyznać, ale nigdy nie wychyliłam nosa poza Skyrim – westchnęła żałosnym tonem.

     - Nic straconego – wzruszyłem ramionami. – Oczywiście, zakładając że oboje wyjdziemy żywi z całej tej historii.

     Ruszyliśmy w stronę wysokiej, jasnej bramy. Budowla rzeczywiście wyglądała niesamowicie. Nie dość, że miała niespotykaną w Skyrim architekturę, to jeszcze cała była skuta lodem. Długie sople zwisały z każdego zakątka, skrząc się zimnym blaskiem i nadając temu miejscu jeszcze bardziej nierzeczywisty wygląd.

     Zaraz za bramą natrafiliśmy na wielki, kamienny posąg jakiegoś elfa. Kiedyś powiedziałbym nawet, że to gigantyczny posąg, ale przecież widywałem już w Skyrim znacznie większe, jak choćby pomnik Azury niedaleko Zimowej Twierdzy.

Posąg w sanktuarium

     - To posąg Auriela – stwierdziła Serana.

     - Pewnie tak – przytaknąłem niepewnie.

     - Na pewno – powiedziała z naciskiem. – Są na nim symbole jego mocy. Stare, bardzo stare. Ta świątynia musi być znacznie starsza, niż nam się wydaje.

     Nie dyskutowałem z nią na ten temat. Zdawałem sobie sprawę, że nie odebrałem tak starannej edukacji jak ona. Byłem prostym synem kowala i choć niejedną księgę w życiu pochłonąłem, nigdy nie dane mi było studiować dziejów starożytnych. Nie poznałem nigdy znaczenia dawnych symboli, zwłaszcza jeśli pochodziły od rasy, która niemal całkowicie wymarła przed wiekami.

     - Łuk musi być tutaj – szepnęła jeszcze moja towarzyszka z nadzieją w głosie.

     Po obu stronach posągu znajdowały się lekko skręcone schody, prowadzące na taras za pomnikiem. Wspięliśmy się na nie i naszym oczom ukazała się brama. Prowadziła do środka świątyni, jednak gdy próbowałem ją otworzyć, ani drgnęła.

     - Zamarzła na kość – mruknąłem niezadowolony.

     - Raczej trzyma ją jakaś magia – dodała Serana. – Proponuję użyć tego – wskazała dłonią za nasze plecy.

     Odwróciłem się. Moim oczom ukazała się kamienna misa, stojąca za posągiem. Uśmiechnąłem się sam do siebie.

     - Prawda – mruknąłem nieco głośniej. – To zapewne coś więcej niż tylko symboliczny rytuał.

     Serana podeszła do misy i powolnym, pełnym namaszczenia ruchem przelała zawartość dzbana do misy. Ta, zamiast w niej pozostać, znikła nagle, jakby uciekła przez jakiś niewidoczny otwór, ale za to naprzeciwko rozległ się zgrzyt i… Brama stanęła otworem.

     Wampirzyca roześmiała się.

     - Nareszcie!

     To mówiąc, odstawiła na posadzkę Dzban Nowicjusza.

     - Wreszcie się tego pozbędę…

     Urwała jednak, gdy tylko przekroczyła bramę. Podążyłem za nią. Wewnątrz świątynia nie wyglądała już tak malowniczo. Wyszczerbiona posadzka, połamane kolumny, tu i ówdzie zawalone sklepienie. I Falmerowie. W dodatku w towarzystwie chaurusów. Tylko nieruchomi, ze zwisającymi zewsząd soplami lodu.

     Serana wyciągnęła rękę w kierunku najbliższego Falmera. Dotknęła go i z lękiem, którego nie potrafiła ukryć, zwróciła oczy na mnie.

     - Ci Falmerowie są zamrożeni w lodzie! – wydyszała.

Zamrożeni Falmerowie

     Podszedłem do najbliższego Falmera. Stał z opuszczonymi rękami i lekko przekrzywioną głową. Wyglądał zupełnie, jakby nasłuchiwał. Dotknąłem go. Wyczułem pod palcami tylko lód. Ten lód zresztą zwisał z niego, w postaci drobnych sopli.

     - To się stało nagle – szepnęła Serana. – Popatrz tylko, oni wszyscy wyglądają tak, jakby zamarzli w jednej chwili. Wszyscy stoją, jak stali! Ten tutaj nawet nie zdążył opuścić ręki.

     Poczułem, że włosy jeżą mi się na karku. Mój instynkt ostrzegał mnie tak przed niebezpieczeństwem.

     - Masz rację – odpowiedziałem również szeptem. – To nie mróz ich unieruchomił. To zrobiła jakaś magia.

     - Która równie dobrze może ich w jednej chwili ożywić – skinęła głową. – Musimy uważać… Ciekawe, od jak dawna są w takim stanie.

     - Lód pewnie pokrył ich już po unieruchomieniu – dodałem. – Wygląda na stary. Jest przejrzysty, twardy i gruby… Więc chyba dość dawno.

     Ruszyliśmy ostrożnie naprzód, do wnętrza świątyni, wciąż uważnie obserwując zamrożoną grupkę Falmerów. Nic się jednak nie wydarzyło. Żaden z nich się nie poruszył. Trwali tak, jak nieruchome rzeźby, stworzonego przez szalonego artystę.

     - A ja myślałam, że to Kopiec Dusz jest upiorny – szepnęła jeszcze na odchodnym.

     Nawet nią wstrząsnął ten widok. A wydawałoby się, że niewiele rzeczy na świecie jest w stanie przerazić wampira.

     Sanktuarium było spore. Składało się z wielu komnat i korytarzy. I już w pierwszej z nich, w której natknęliśmy się na kilka nowych, zamrożonych postaci, doszło do walki. Ni stąd, ni zowąd jeden z Falmerów nagle ożył! Ożył i zaatakował. Szkody nam wprawdzie nie zdążył wyrządzić, bo jak tylko się poruszył, dostał z dwu stron, strzałą i błyskawicą, ale przeraził nas nie na żarty. Co ciekawe, ożył tylko jeden – pozostałe nadal trwały nieruchomo.

     - To mnie jeszcze bardziej deprymuje – mruknąłem. – Nie wiem, kiedy i skąd spodziewać się ataku. Podchodzisz i nie wiesz: ożyje, czy nie.

     - A twoja broń zadziała na martwego? – spytała Serana.

     - Nie wiem – wzruszyłem ramionami. – Spróbujmy.

     Ale strzała, wypuszczona w kierunku zamarzniętego Falmera, nie dała żadnego efektu. Ześlizgnęła się po oblodzonym tułowiu, lekko tylko zarysowując jego lodową powłokę.

     - Ten lód jest twardy jak kamień – Serana, dotknęła ślad po grocie. – Widziałam już coś takiego, w jednej jaskini na północy. Tak się dzieje, gdy lód narasta warstwami przez lata. Trudno go odkuć nawet kilofem.

     Ostrożnie poruszaliśmy się naprzód. Przeszliśmy jeszcze kilka podobnych do siebie pomieszczeń. W niektórych z nich również tkwiły zamrożone postacie. I jeszcze kilka razy zdarzyło się, że któraś z nich ożyła, zmuszając nas do użycia broni. Potem skradaliśmy się dalej, ale mnie bardzo nie podobała się taka sytuacja. Wolałbym mieć pewność, że nie zostawiam za swoimi plecami żadnych przeciwników. Któż bowiem mógł mi zaręczyć, że pozostali Falmerowie nagle nie ożyją i nie zaatakują?

     Ale nic na to nie mogliśmy poradzić. Powoli, uważnie lustrując każdą z owych upiornych, lodowych rzeźb, posuwaliśmy się naprzód. Aż w pewnej chwili znaleźliśmy się w jasnej i obszernej sali. Tu zamrożonych postaci było znacznie więcej. Wyglądało to, jak sala tronowa, w której wszyscy obecni, zwróceni w stronę tronu, słuchali uważnie woli swego władcy. Sam tron znajdował się na niewielkim podwyższeniu i od reszty sali oddzielała go prawdziwa lodowa bariera, zbudowana z ostrych sopli, które na pewno nie powstawały powoli. Takie lodowe kryształy powstają bowiem wtedy, gdy woda zamarznie nagle, w jednej chwili. Trudno coś takiego zaobserwować w naturze – tu na pewno zadziałała jakaś mroczna magia.

Sala tronowa

     Biała postać na lodowym tronie tkwiła równie nieruchomo, co pozostałe. A tak mi się przynajmniej wydawało, dopóki nie podszedłem bliżej. Wtedy postać poruszyła się. Za to ja zamarłem w bezruchu. To nie był Falmer! To był śnieżny elf!

     Odgadłem, że mam przed sobą arcykuratora Vyrthura. Mimo powagi sytuacji, nie mogłem się oprzeć porównaniu go do jego brata i ze zdziwieniem stwierdziłem, że próżno między nimi szukać podobieństwa. Gelebor miał bowiem prawie ludzkie rysy twarzy, podczas gdy Vyrthur reprezentował niemal altmerską urodę. Wąska, wydłużona żuchwa, duże oczy, trójkątna głowa i bardzo spiczaste uszy – aż trudno było uwierzyć w ich pokrewieństwo. A może to wcale nie byli rodzeni bracia? Może wśród kapłanów mówi się tak o każdym innym członku bractwa?

     Moje rozmyślania przerwał Vyrthur.

     - Naprawdę przybywacie tu, spodziewając się, że zdobędziecie Łuk Auriela? – spytał z wysokości tronu.

     Głos też miał zupełnie inny. Gelebor mówił głosem spokojnym i dźwięcznym, podczas gdy głos arcykuratora brzmiał skrzekliwie i nieprzyjemnie dla ucha.

     Zerknął na Seranę, potem znów na mnie i uśmiechnął się. Ale nie był to miły uśmiech.

     - Czynisz dokładnie tak, jak przewidziałem – rzekł z przekąsem – sprowadzając do mnie swą ujmującą towarzyszkę.

     Zdziwiony spojrzałem na Seranę, ona na mnie. Nie trzeba było bystrości, by odgadnąć, że ją to wyznanie zaskoczyło tak samo jak mnie. Zrobiłem krok w stronę tronu, ale wampirzyca chwyciła mnie za ramię.

     - Zaczekaj, czy on mówi o mnie? – szepnęła.

     Akustyka w sanktuarium była znakomita, albo Vyrthur miał bardzo czuły słuch. Dość, że ją usłyszał i roześmiał się.

     - O tobie, moja droga, o tobie! – zapewnił, po czym dodał, przenosząc wzrok na mnie. – Co stwierdzam z przykrością, oznacza, że twoja przydatność się kończy!

     Miałem już do czynienia z Altmerami z Thalmoru i znałem ich zamiłowanie do teatralnych scen. I zapewne poprzez podobieństwo Vyrthura do tej rasy, niebezpieczeństwo wyczułem podświadomie. Chwyciłem miecz jeszcze zanim ożyły zamrożone postacie.

     Pierwsze zaatakowały chaurusy. Potem ożyli Falmerowie…

     Z samej walki niewiele pamiętam. Walczyłem jak w amoku. I Serana również, z błyskawicą w jednej dłoni i mieczem w drugiej. Odruchowo stanęliśmy do siebie plecami, osłaniając się wzajemnie. Ciąłem, rąbałem kłułem i odbijałem ciosy, zupełnie odruchowo, w ogóle o tym nie myśląc. Falmerowie nie dali mi czasu na myślenie. Nie miałem nawet sposobności, by zerknąć za siebie, sprawdzając jak radzi sobie moja sojuszniczka. Duża liczba przeciwników początkowo przygniotła nas, ale dzięki naszej taktyce, Falmerowie nie mogli zaatakować nas jednocześnie. W dodatku, nie wiem, czy to na skutek długiego trwania w hibernacji, czy za pomocą oszołomienia jakąś magiczną miksturą, ich ruchy zdawały się spowolnione i niezdarne. Kilka ciosów, których nie zdołałem zablokować, w ogóle we mnie nie trafiło. Kilka innych odbiło się od moich blach.

     Jak długo trwała walka, nie wiem sam. Pewnie kilka minut. Ale zakończona została naszym druzgocącym zwycięstwem. Ani jeden Falmer nie ocalał.

     Ruszyłem w kierunku tronu. Vyrthur z trudem tłumił gniew.

     - Imponujący pokaz – wysyczał. – Ale zupełnie daremny! Odwlekasz jedynie waszą śmierć!

     I uniósł nagle obie ręce w górę. Rozległ się huk, jakby pękającego lodu.

     - Uważaj! – krzyknęła Serana w moją stronę. – Ściąga dół cały sufit!

     Zerknąłem nad swoją głowę. Niestety, miała rację. Białe sklepienie ponad nami zaczęło szybko pękać i sypać deszczem lodu i kamieni. Rzuciłem się w tył, jednocześnie z Seraną, dosłownie w ostatniej chwili, zanim całe sklepienie zawaliło się w miejscu, w którym staliśmy jeszcze przed okamgnieniem. Czyste dotąd powietrze zasnuło się pyłem i lodową mgłą. I na domiar złego, otoczyli nas pozostali Falmerowie, którzy właśnie ożyli.

     Tym razem było ich mniej. Wiedząc już, że są niemrawi i słabi, mieliśmy nadzieję, że poradzimy sobie z nimi szybko, ale to wcale nie był koniec. Między nimi pojawił się atronach lodu!

     To bardzo groźny i silny przeciwnik. Atronach to rodzaj daedry, będący uosobieniem siły żywiołu. W tym przypadku – zimna, mrozu i lodu. Wyglądał, jakby zbudowany był z lodu. Tułów był jednym, wielkim soplem, podobnie jak kończyny, a głowy nie miał wcale, tylko jakąś niską, lodową narośl na samej górze. Skąd się wziął – nietrudno było zgadnąć. Przywołał go Vyrthur. Tak jak Dunmerowie szczególnie łatwo radzili sobie z czarami ognia, tak zapewne śnieżne elfy miały wrodzoną zdolność do magii lodu. I to zapewne sprawiło, że w tej walce mieliśmy przewagę. Cóż bowiem jest najskuteczniejszym sposobem na magię lodu? No cóż, magia ognia! Serana natychmiast przywołała czar Płomienie i skierowała go na atronacha. Ja tłukłem go mieczem ile wlezie, nie zważając na to, gdzie trafię. Bo to nie był przecież zwykły miecz, to był Przedświt, dar samej Meridii, zaklęty ogniem. Myślę, że to właśnie dzięki temu zwyciężyliśmy w tym starciu – oboje atakowaliśmy go ogniem, co bardzo go osłabiało. I także dzięki temu, że w czas przypomniałem sobie, kim jestem. Nabrałem powietrza w płuca.

     - Yol! Toor! Shul!

     Krzyk Ognisty Oddech zabrzmiał jak grzmot. Potężny jęzor ognia rzucił atronachem o kamienną ścianę i na pół go roztopił. Wstał wprawdzie, ale widać było, że jest już bardzo słaby. Sieknąłem go mieczem raz i drugi.

Atronach lodu. Ikonografia przedstawia scenę z innego obszaru Skyrim

     Magiczna eksplozja, jaką Prześwit wywołał w chwili śmierci atronacha, zachwiała nieco dwoma pozostałymi przy życiu Falmerami, choć ich oczywiście nie zabiła, bo nie mogła uczynić nic złego żywym. Niemniej, wytrąciła ich z równowagi na krótką chwilę, czego nie omieszkaliśmy wykorzystać.

     Gdy przeszyłem sztychem ostatniego Falmera, niemal na oślep rzuciłem się w stronę tronu. Przez cały czas naszej wędrówki targały mną wątpliwości, czy na pewno powinienem zabić Vyrthura, jak chciał tego Gelebor. Teraz byłem pewien – śmierć arcykuratora to była konieczność. Geleborowi zapewne jeszcze trudniej było podjąć tę decyzję, ale miał czas się z nią oswoić. Nie mógł jednak dosięgnąć go własnoręcznie, a zapewne także nie chciał, co akurat w jego przypadku było całkowicie zrozumiałe. W każdym razie, w tym momencie tłukła mi się po głowie tylko jedna myśl – zabić Vyrthura!

     On sam stał oszołomiony przy tronie i z niedowierzaniem patrzył na pole bitwy, Nie spodziewał się takiego wyniku. Zacząłem siec mieczem w lodową barierę. Poddawała się łatwo. Za chwilę przerąbię się do niego. Obok mnie pojawiła się Serana, również z mieczem w ręce.

     - Nie! – wrzasnął przeraźliwie Vyrthur. – Nie pozwolę ci zmarnować tylu stuleci przygotowań!

     - Poddaj się i daj nam łuk! – zawołała Serana, nie przestając rąbać lodowej zapory.

     - Najpierw śmierć! – warknął arcykurator i skierował obie dłonie w naszą stronę.

     Tu moje wspomnienia urwały się na moment. Pamiętałem tylko jakiś huk, który sprawił, że ogłuchłem na chwilę, a potem cała świątynia zwaliła nam się na głowy. Poczułem ból, jakby coś ciężkiego uderzyło mnie w głowę, a potem ciemność, jakbym spadał w jakąś mroczną otchłań. Straciłem przytomność.

     Na krótko, jak zapewniła mnie potem moja towarzyszka. Gdy otworzyłem oczy, ujrzałem ją pochyloną nad sobą. Pompowała we mnie uzdrawiający czar. Musiałem jednak przymknąć oczy, gdyż poraził mnie nagły blask słońca, jaki niespodziewanie się tu pojawił. Odetchnąłem głęboko.

     - Nic ci nie jest?

     Pomimo powagi sytuacji, wyczułem w jej głosie troskę. Rozczuliła mnie tym.

     - Przeżyję – wydusiłem z siebie. – Dziękuję ci…

     Rzuciła na mnie jeszcze jedną porcję magii, co wyraźnie dodało mi sił. Biedaczka, zużyła na to prawie całą swoją manę.

     - Chodź, uda nam się – wyciągnęła do mnie ramię. – Czuję to.

     Z wdzięcznością chwyciłem podaną mi dłoń, nie zważając na to, jak zimny i nieprzyjemny był to dotyk. W tej chwili był to dotyk przyjazny i tylko to się liczyło. Przy jej pomocy podniosłem się na nogi. Rozejrzałem się wokół z niedowierzaniem. Z sanktuarium pozostały ruiny. Magiczna eksplozja zniszczyła je kompletnie. Zamiast w cieniu jego sklepienia, staliśmy na otwartym powietrzu, oświetlonym ostrym, górskim słońcem. Serana odruchowo naciągnęła kaptur.

     - Gdzie Vyrthur? – spytałem, szukając go wzrokiem.

     Serana wskazała w stronę słońca. Znajdował się tam nie tknięty przez eksplozję taras, a na nim nieruchoma, jasna postać.

     - Jest tam, na balkonie – wydyszała. – Chodź!

     Ruszyliśmy w tamtym kierunku. W miarę, jak zbliżaliśmy się do arcykuratora, stawało się jasne, że nic nam już z jego strony nie grozi. Był ranny. I to chyba poważnie ranny. Ledwo stał na nogach i trzymał się za ramię. Musiał oprzeć się o kamienną ścianę tarasu.

Balkon za salą tronową. Na pierwszym planie widoczne ruiny sanktuarium

     - Dość Vyrthurze! – odezwała się Serana zdecydowanym tonem. – Przegrałeś. Daj nam łuk!

     Vyrthur wpatrywał się w nią z nienawiścią w oczach przez dłuższą chwilę.

     - Jak śmiesz? – wydyszał z wysiłkiem. – Do mnie należała funkcja arcykuratora Auri-Ela, dziewko! Me uszy były uszami boga!

     - Dopóki nie skaził cię wpływ Zdradzonych – odparła wampirzyca z ironią. – Tak, tak, znamy tę smutną opowieść.

     Ku mojemu zdumieniu, Vyrthur zaśmiał się szyderczo.

     - Wiem nawet skąd ją znasz – warknął. – Ale Gelebor i jemu podobni to głupcy, którymi łatwo manipulować!

     - W języku złoczyńców znaczy to uczciwi – odparła spokojnie Serana. – Wszyscy złoczyńcy tak mówią o uczciwych i dobrych ludziach…

     - Nadal nic nie rozumiesz! – przerwał jej Vyrthur. – Spójrz w moje oczy, Serano! Spójrz i powiedz mi, czym jestem!

     Zdumienie pojawiło się na twarzy mojej towarzyszki. Ogromne zdumienie. Podszedłem bliżej i przyjrzałem się oczom Vyrthura. Nie dostrzegłem niczego niezwykłego. Chociaż… Ten blask…

     - Ty… Ty jesteś wampirem! – wydyszała zdumiona Serana. – Jak to możliwe? Przecież Auriel powinien był was ochronić…

     Na chwilę z twarzy arcykuratora znikła hardość, a pojawił się na niej smutek.

     - Tak, powinien – pokiwał głową. – Ale z chwilą, gdy skaził mnie mój własny nowicjusz, Auri-El odwrócił się ode mnie. Przyrzekłem, że się zemszczę, niezależnie od ceny…

     Serana z niedowierzaniem pokręciła głową.

     - Chciałeś się zemścić? – powtórzyła zdumiona. – Na bogu?

     Vyrthur prychnął z niesmakiem.

     - Może i sam Auri-El znajdował się poza moim zasięgiem – wydyszał. – Ale nie wpływ, jaki wywierał na nasz świat. Potrzebna mi była jedynie krew wampira i jego własna broń, Łuk Auri-Ela…

Serana i Vyrthur

     Urwał i zakaszlał. Musiał mieć uszkodzone płuca, bo głos jego stał się charkotliwy. A my staliśmy jak wryci, zdumieni jego wyznaniem.

     - Krew wampira – szepnęła Serana. – Łuk Auriela… Więc to ty? To od ciebie pochodziło proroctwo…

     Zamiast odpowiedzi, uśmiechnął się szyderczo.

     - Proroctwo, do którego wymagany był ostatni element – rzekł z wysiłkiem – Czysta, wampirza krew. Krew Córy Mroźnego Azylu…

     Teraz wszystko stało się jasne. To Vyrthur uknuł przed wiekami intrygę, która zawładnęła umysłem lorda Harkona. I nie zrobił tego, by dać nowe możliwości wampirom – on chciał zemścić się na bogu, który nim wzgardził. Nie chodziło o wampiry. On chciał zniszczyć dzieło Akatosha, którego zwał Auri-Elem. A korzyść, jaką zyskałby Harkon nie obchodziła go zupełnie. Ileż musiało być w nim nienawiści!

     W jednej chwili poczułem do niego obrzydzenie. Do tej pory mogłem odczuwać coś na kształt litości, gdy dowiedziałem się, że został przemieniony, czy to przez Zdradzonych, czy przez wampira. Ale teraz, gdy zrozumiałem jego pobudki i gdy dotarło do mnie jak długo hodował w sobie to uczucie nienawiści, cała litość znikła jak zdmuchnięty płomień świecy. Zawrzała we mnie krew.

     I Serana poczuła chyba to samo. Z żądzą mordu w oczach chwyciła go za gardło i… Podniosła, jakby nic nie ważył. Spojrzała mu w oczy z gniewem, którego nawet nie próbowała ukryć.

     - Tyle czekania, aż zjawi się ktoś z moją krwią – wysyczała. – Cóż, masz pecha! Chyba sobie ją zatrzymam. Zobaczmy, czy w twojej krwi drzemie jakakolwiek moc!

     I w tym momencie rzuciła nim o posadzkę, jak szmacianą lalką, po czym błyskawicznie dobyła miecza.

     Ani trochę nie dziwiłem się jej reakcji. To przez Vyrthura całe to szaleństwo ogarnęło jej ojca. To Vyrthur był winien rozpadu jej rodziny, jej uwięzienia w krypcie Dimhollow i ucieczki matki do Kopca Dusz. To on był przyczyną wszystkich nieszczęść, jakie spadły na jej głowę. I wszystko to z niskiej chęci zemsty…

     Vyrthur próbował się bronić, ale był już za słaby. Myślę, że nie dałby jej rady nawet, gdyby był w pełni sił. Furia, jaka ogarnęła wampirzycę, zdawała się mieć nieograniczoną moc. Tak wściekłej nie widziałem jej nigdy przedtem, ani nigdy potem. Elf jeszcze próbował wampirzej magii, ale było za późno. Trzy ciosy, jakie na niego spadły, rozorały mu pierś. Wybałuszył oczy i resztką sił złapał ostatni oddech. Ale wtedy ostatni cios zdruzgotał mu czaszkę. Padł tak jak stał, zalewając się krwią.

     Serana jeszcze przez chwilę dyszała ciężko, po czym ramiona zaczęły jej drgać. Zaszlochała żałośnie, a z jej oczy popłynęły najprawdziwsze łzy. Stałem zbaraniały, nie wiedząc co robić. W odruchu współczucia chwyciłem ją za rękę. Objęła mnie i przylgnęła do mnie, jak mała dziewczynka, szukająca pocieszenia.

     - To wszystko przez niego! – zaszlochała. – Wszystko stało się tylko dlatego, że jakiś niewydarzony wampir poczuł się urażony! Dlaczego tak się dzieje?

     - Z takich samych przyczyn na świecie wybuchają wojny – mruknąłem, bezwiednie głaszcząc ją przez kaptur po głowie. – Czy wiesz, ile żywotów kosztowała pycha Ulrica Gromowładnego?

     Trwaliśmy tak przez dłuższą chwilę, zanim trochę się uspokoiła. Otarła łzy i spojrzała mi w oczy. Spróbowała się uśmiechnąć.

     - Dziękuję ci – szepnęła. – Jesteś moim jedynym przyjacielem na tym świecie.

     Nie odpowiedziałem, bo nie wiedziałem, co powiedzieć. Bezradnie poruszyłem rękami.

     - Nie powiesz nikomu? – spytała nieśmiało. – Wolałabym, żeby nikt nie dowiedział się, jak się rozkleiłam. W Skyrim to nie uchodzi. A już zwłaszcza córce lorda. O wampirze nie wspomnę…

     - Jestem Cyrodiilijczykiem – odparłem, również się uśmiechając. – Dla mnie to normalne, że emocje muszą znaleźć ujście. Zwłaszcza takie emocje. I tak długo tłumione. Ale nie martw się, nie powiem nikomu.

     Uśmiechnęła się lekko i w podzięce ścisnęła mnie lekko za ramię. Odniosłem wrażenie, że chciała coś jeszcze powiedzieć, ale naszą uwagę zajął nagły zgrzyt pod naszymi nogami. Wychyliliśmy się z tarasu. Dopiero teraz zauważyłem, że znajdowała się tam kopułka kapliczki, która właśnie wysuwała się z podziemi.

     Zacisnąłem rękę na mieczu, ale zaraz puściłem jego rękojeść, bowiem z kapliczki wyłonił się Gelebor. Powolnym krokiem wszedł na taras i rozejrzał się. Na jego twarzy malował się smutek.

     - A więc czyn się dokonał – szepnął. – Ponowne otwarcie tej kapliczki mogło oznaczać tylko to, że Vyrthur nie żyje, a Zdradzeni nie mają już nad nim kontroli.

     Westchnąłem głęboko.

     - Przykro mi to mówić, Geleborze – odrzekłem. – Ale to nie wina Zdradzonych.

     - Co? – spojrzał na mnie zaskoczony. – O czym ty mówisz?

     - To on kontrolował ich, nie oni jego – westchnąłem. – Twój brat był wampirem.

     Przez chwilę stał jak skamieniały. Ta wiadomość zaskoczyła go tak samo jak nas.

     - Wampirem – powtórzył wolno. – No proszę… To by wiele wyjaśniało.

     Zerknął na ciało Vyrthura, i zrobił ruch, jakby chciał ruszyć w jego kierunku, ale chwyciłem go za ramię.

     - Lepiej nie podchodź do niego – ostrzegłem. – On, w przeciwieństwie do Serany, może cię zarazić wampiryzmem. To działa nawet po śmierci.

     Serana przytaknęła.

     - Nie został przemieniony rytualnie, tylko zarażony – wyjaśniła. – Sam to powiedział.

     Gelebor odetchnął głęboko.

     - W głębi duszy cieszę się, że to nie Zdradzeni ponoszą winę za to, co się stało – wyznał.

     - Dlaczego? – spytaliśmy jednocześnie.

     - Bo to oznacza, że wciąż jest nadzieja, że porzucą swą nienawiść i ponownie uwierzą w Auri-Ela. – Westchnal przeciągle. – Minęło wiele czasu, od kiedy tak się czułem. O wiele za dużo. Waszej dwójce należą się moje podziękowania.

     Spróbował się uśmiechnąć, ale z uwagi na okoliczności, nie wyszło mu to najlepiej.

     - Próba odzyskania Łuku Auri-Ela była ogromnym ryzykiem – stwierdził. – A w rezultacie udało się wam przywrócić życie świątyni. Choć fizycznie w ruinie, w głębszym wymiarze odzyskała swą moc – powiódł wzrokiem wokół. – Nie przychodzi mi do głowy nikt, kto bardziej zasługiwałby na to, by go nosić. Jeśli chcesz dowiedzieć się więcej o łuku, lub zdobyć do niego poświęcone, słoneczne strzały, z chęcią pomogę. Wystarczy, że o to poprosisz.

     Przy tych słowach wskazał dłonią kapliczkę. Zajrzałem tam zaciekawiony. Tam, gdzie w innych kapliczkach znajdowała się misa z wodą, lewitował łuk. Wyglądał zwyczajnie, jak każdy elfi łuk, może jedynie jeszcze staranniej wykończony. Migotał magiczną poświatą.



Łuk Auri-Ela, lewitujący w kapliczce

     Wyciągnąłem rękę i chwyciłem za łęczysko. Magiczny łuk został w mojej dłoni.

     - Myślałam, że będzie bardziej błyszczący – uśmiechnęła się Serana. – Mimo wszystko, jest piękny.

     Spróbowałem cięciwy. Była naprężona jak struna. Twardością dorównywał mojemu szklanemu łukowi.

     - Co teraz? – rzuciłem pytanie.

     Serana wzruszyła ramionami.

     - Cóż, to chyba jasne – odparła. – Czas stawić czoła mojemu ojcu. Jeśli tego nie zrobimy, będzie nas ścigał do końca naszych żyć.

     - Jeśli to zrobimy, będzie musiał umrzeć – odrzekłem cicho. – A wiesz już przecież, kto był winien tym wszystkim nieszczęściom.

     Wampirzyca wydęła wargę.

     - Tak, wiem kto był źródłem proroctwa. Ale to niczego nie zmienia. Ono nadal jest aktualne. Nadal można zgasić słońce, a mój ojciec nie wyrzeknie się swego planu.

     Spojrzała na mnie smutno.

     - Już od dawna o tym myślałam – szepnęła. – To niełatwe, ale chyba nie mamy dużego wyboru. Ty jesteś śmiertelny, on nie. Nie będziesz strzegł tego łuku w nieskończoność. Nie, to musi się skończyć tu i teraz.

     Pokiwałem głową.

     - Więc stawmy mu czoła – odezwałem się. – Razem!

     Popatrzyła na mnie ciepło.

     - Jeśli wrócimy do zamku – odezwała się z ironią – i otworzymy drzwi frontowe z kopniaka, znajdziemy się w niemałych kłopotach. Może najpierw chodźmy do Israna. Powiemy mu, czego udało nam się dowiedzieć. Jestem przekonana, że użyczy nam jednego miecza, albo dwóch.

     Jeśli jeszcze miałem jakiekolwiek wątpliwości co do jej intencji, to w tym momencie one wszystkie znikły.

     - Masz rację – odezwałem się. – Chodźmy do Twierdzy Świtu!

środa, 5 lutego 2025

Rozdział XXXV – Zapomniana Dolina

     Po przekroczeniu portalu zrobiło się jaśniej. I chłodniej. Jednocześnie zmienił się zapach. Już nie było czuć stęchlizny, ani tej charakterystycznej woni podziemi. Przeciwnie, powietrze stało się czyste i odżywcze.

     - Czujesz tę lekką goryczkę? – spytała Serana.

     Wciągnąłem powietrze tak, jak uczył mnie kiedyś Eanor: delikatnie, częściowo nosem, częściowo ustami. Ten sposób pozwalał na rozpoznawanie najdelikatniejszych zapachów.

     - Nic nie czuję – stwierdziłem. – Czuję jedynie świeże powietrze.

     I w tym momencie poczułem lekkie ukłucie zazdrości, że wampirzyca nie tylko lepiej widzi w ciemnościach, ale jeszcze ma lepszy węch. Chciałbym mieć tak wyczulone zmysły.

     - Nieważne – mruknęła. – Nie wiem, jak ci to wytłumaczyć. W każdym razie, ten zapach jest bardzo przyjemny. Często czuję go w górach, albo nad morzem.

     O czym wtedy mówiła, zrozumiałem dopiero po wielu latach i to nie sam, a przy pomocy magów z Akademii. Wytłumaczyli mi to, co wyczuwałem od zawsze.

     Bo nie jest prawdą, że nie poczułem wtedy tego zapachu. Po prostu, nie wiedziałem, jak go nazwać, a z goryczą wcale mi się nie kojarzył. Otóż, moi uczeni przyjaciele opowiedzieli mi, że powietrze to mieszanina różnych substancji, z czego jedna jest szczególnie ważna dla naszego życia. Nazywali ją Oxygenium. To właśnie owa substancja służy nam do oddychania. Jeśli się wyczerpie, człowiek się dusi. I nie tylko człowiek – każde żywe stworzenie. Ów gaz jest niezbędny nie tylko do podtrzymania życia, ale również ognia – tak przynajmniej twierdzili magowie. I niech mi teraz ktoś powie, że ogień nie jest żywą istotą!

     Tyle tylko, że oni uważali ów gaz za zupełnie niewyczuwalny. Ponoć nie miał on zapachu. Ale ja nauczyłem się go wyczuwać – właśnie jako odżywczą, ledwo wyczuwalną goryczkę, bardzo miłą dla nosa. Poczuć można było ją zwłaszcza, gdy opuściło się duszne pomieszczenie i wyszło na świeże powietrze. Albo gdy w dusznym pokoju nagle otworzyć okno. Tak właśnie pachniało owo Oxygenium. Widać, Serana również umiała go wyczuć.

     Tak czy owak, zapach ów powiadomił nas, że duszne podziemia, przynajmniej na razie, skończyły się i prawdopodobnie niedługo ujrzymy niebo. Na razie ujrzeliśmy nad głowami jedynie kamienny strop, ale znacznie wyżej, niż dotychczas. Zarówno jaskinia, jak i odchodzący od niej, prowadzący w górę korytarz, miały bardzo wysokie sklepienie. Wyczuwało się w nich wyraźną cyrkulację powietrza. Ruszyliśmy więc jedynym chodnikiem, który prowadził z jaskini. Był dość długi i kręty, ale za to wolny od jakichkolwiek pułapek. 

     - Czy mi się wydaje, czy robi się coraz jaśniej? – spytała w pewnym momencie Serana.

     - Chyba tak – potwierdziłem. – Mnie też się tak wydaje.

     Różnica była minimalna i byłbym gotów złożyć ją na karb przyzwyczajenia oczu do mroku, gdyby nie uwaga mojej towarzyszki.

     Wkrótce chodnik zamienił się naturalną galerię, oplatającą sporą jaskinię. Zadarłem głowę.

     - To nie jaskinia – stwierdziłem. – Widzę chmury!

     Niebo nad nami było wprawdzie zasnute obłokami i nie było mowy, aby ujrzeć gwiazdy. Ale bez wątpienia, było to niebo, bowiem kłębiaste cienie chmur przesuwały się leniwie w stronę, z której przyszliśmy. Znajdowaliśmy się w rozległym kraterze, ze wszystkich stron otoczeni skalnymi ścianami.

     - A to pewnie wyjście – Serana wskazała na dalszą część galerii, która oplotła wnętrze krateru na kształt serpentyny, cały czas prowadząc w górę.

     Spragnieni widoku nieba, ruszyliśmy ową serpentyną. Szło się jak po kręconych schodach. Zauważyłem, że w niektórych miejscach, istotnie znajdowały się wycięte w skale stopnie, znacznie ułatwiające wspinaczkę. Ta zresztą szybko się skończyła. Znaleźliśmy się na stromym zboczu góry, a pod nami rozciągała się malownicza dolina, przykryta śniegiem.

     - Rewelacja! – szepnęła zachwycona Serana. – Normalnie, inny świat!

Zapomniana dolina nocą

     Po czym zwróciła na mnie swoje błyszczące oczy. Odniosłem wrażenie, że błyszczą nie tylko owym niepokojącym ogniem wampirów, ale też zwyczajną, ludzką radością.

     - Łuk musi być gdzieś tu – oznajmiła niespodziewanie. – W tej dolinie! Czuję to.

     Skinąłem głową.

     - Ja tego nie czuję – odrzekłem z ironią. – Ale wędrówki z Lydią nauczyły mnie nie lekceważyć kobiecej intuicji. Nawet jeśli to kobieta nie do końca żywa…

     Ugryzłem się w język, zdając sobie sprawę, że mnie poniosło. Niewybaczalny nietakt!

     Ale Serana roześmiała się serdecznie.

     - To było śmieszne, wiesz? – spojrzała na mnie wesoło. – No proszę, potrafisz być zabawny!

     Po czym ruszyła przodem, po wydeptanej ścieżce, łagodnie opadającej ku dolinie. Na dole kolejna niespodzianka – jej dno wybrukowano jasnym kamieniem. Dawno wprawdzie, bo stan tej drogi nie był już najlepszy. Kamienie przez wieki wyszczerbiły się, poprzekrzywiały, wypchnięte przez korzenie wszechobecnych tutaj krzewów, a miejsca pomiędzy nimi zarosły trawą. Niemniej kiedyś miejsce to musiało wyglądać bardzo malowniczo.

     Zaczęło śnieżyć. Delikatnie i drobnymi płatkami. Mimo to, noc pozostała jasna. Zapewne to z powodu zalegającego wokół śniegu, odbijającego wszelkie, nawet nieznaczne ilości docierającego tu światła.

     Serana zerknęła w niebo i odezwała się pogodnym głosem.

     - To zapewne ta piękna pogoda Skyrim, o której tak wiele słyszałam.

     - Nie wiem, czy wciąż jesteśmy w Skyrim – odparłem. – Bogowie wiedzą, dokąd nasz przeniosło. Przewędrowałem swego czasu całe Skyrim wzdłuż i wszerz, ale tego miejsca nigdy nie znalazłem.

     - Widocznie niektóre części tej krainy są niedostępne dla zwykłego piechura – skwitowała.

     Przyznałem jej rację. Przecież sam odwiedziłem kiedyś świątynię Skuldafn, gdzie znajdował się portal do Sovngardu, a nie dotarłbym tam nigdy, gdyby nie pomoc Odahviinga, mego smoczego przyjaciela. Ba, nie miałem pojęcia, że takie miejsce w ogóle istnieje!

     - Byłeś w Sovngardzie? – oczy Serany rozszerzyły się ze zdziwienia.

     - Ano, byłem – odrzekłem, czując przypływ czegoś w rodzaju dumy. – Mówiłem przecież, że odwiedziłem wiele miejsc. Włóczęgowską mam naturę…

     - Opowiesz mi o tym?

     - Jeśli chcesz – wzruszyłem ramionami. – Ale to długa historia, więc może lepiej później, na jakimś postoju.

     Skinęła głową. Forsowny marsz to nie najlepsza chwila na snucie opowieści. Zwłaszcza, że ścieżka zaczęła wspinać się pod górę, do płytkiego wąwozu. I co ciekawe, pojawiło się nad nią kilka kamiennych łuków, jakby bram bez skrzydeł, jednak nie wiadomo co oddzielających, bo żadnych murów tu nie było.

     - To pewnie jakieś nieczynne portale – mruknęła Serana. – Ciekawe, dokąd prowadziły…

Serana przed domniemanym nieczynnym portalem

     Urwała nagle, wpatrując się w szczyt wąwozu. Skierowałem tam wzrok i dostrzegłem ruch. Momentalnie nałożyłem strzałę na cięciwę.

     Na szczęście, były to tylko pająki. W dodatku tylko dwa. Po strzale na głowę – wystarczyło. To już nie te czasy, kiedy musiałem wpakować w stawonoga kilka strzał. Łuk, zaklęty ogniem, zadawał tym śnieżnym stworzeniom tak poważne obrażenia, że śmierć następowała niemal natychmiast.

     Za wąwozem ścieżka zaczęła znów opadać i zaprowadziła nas do kolejnej doliny. Jej środkiem płynęła rzeka, przykryta częściowo lodem, częściowo krą. Na chybił-trafił ruszyliśmy jej brzegiem w kierunku nurtu.

     - To wygląda niemal nierzeczywiście, wiesz? – roześmiała się moja towarzyszka. – Tylu pięknych widoków nie oglądałam przez całe swoje życie. Warto było wybrać się w tę wędrówkę.

     Nie byłem aż tak entuzjastycznie nastawiony do tego wędrowania, bowiem zaczynało mnie dopadać zmęczenie. Noc musiała zbliżać się do końca, aczkolwiek nie sposób tego stwierdzić z całą pewnością, bowiem cienka warstwa chmur zakryła gwiazdy. Sięgnąłem po fiolkę z miksturą wytrzymałości i łyknąłem słodkawego, gęstego syropu. Znużenie chwilowo ustąpiło.

     - Na górze widzę chyba kolejną kapliczkę – odezwała się nagle Serana, wskazując kierunek ręką. – Chodźmy!

     Zerknąłem we wskazanym kierunku. Początkowo niczego nie dostrzegłem. Padający śnieg przysłaniał widok, a jasna kopułka kapliczki zlewała się z otoczeniem. Ale zaufałem wampirzycy i gdy zbliżyliśmy się do wskazanego miejsca, ujrzałem ją i ja. Obok stała przezroczysta postać kapłana.

Zapomniana Dolina. Na lewym brzegu, nad portalem, ledwo widoczna kopułka kapliczki

     Prałat uśmiechnął się życzliwie na nasz widok. Na nasze pozdrowienie, odpowiedział równie ciepłym głosem. Z całej postaci aż biła dobroć i łagodność. Gelebor miał rację – prałaci byli za życia dobrymi elfami i takimi pozostali po śmierci.

     Ten miał na imię Celegriath. Trudne imię. Poprawiał mnie z życzliwym uśmiechem kilka razy, gdy próbowałem je wymówić.

     - Dotarliście do Kapliczki Nauki – oznajmił.

     Po czym spytał zwyczajowo, czy chcemy zaczerpnąć oświecenia Auri-Ela, a po naszym potwierdzeniu, wysunął z głębi ziemi kapliczkę.

     - Niech ciepło Auri-Ela napełni wasze ciała siłą…

     Serana, niosąca dzban, zaczerpnęła wody. Na tylnej ścianie kapliczki pojawił się portal. Już zamierzałem w niego wejść, ale Celegriath powstrzymał mnie gestem.

     - Ten portal poprowadzi was z powrotem do Jaskini Zmierzchania – oznajmił. – Czy chcecie tam wrócić?

     Spojrzałem na niego zdumiony.

     - Dlaczego? – bąknąłem. – Sądziłem, że przeniesie nas w kolejne miejsce naszej… pielgrzymki.

     - Nie każdy jest gotów, by odbyć tę wędrówkę – odrzekł łagodnie kapłan. – Czasami uświadamia to sobie dopiero w jej trakcie. Dlatego Świątynia każdemu umożliwia bezpieczny powrót.  Czy chcecie wrócić?

     Zgodnie zaprzeczyliśmy.

     - Chcemy dojść do Sanktuarium – oznajmiłem.

     - Więc idźcie w tamtą stronę – kapłan wskazał nam kierunek, z którego przyszliśmy. – Tam znajduje się kolejna kapliczka.

     Podziękowaliśmy i ruszyliśmy we wskazanym kierunku. Minęliśmy wspomniany wąwóz i znów ścieżka zaczęła się podnosić. Tym razem to ja pierwszy dostrzegłem kapliczkę, stojącą na zboczu wzniesienia.

     Prałat miał na imię Athring, natomiast miejsce nosiło nazwę Kapliczki Wzroku. I znów odbył się ten sam rytuał – wysunięcie kapliczki, zaczerpnięcie wody i błogosławieństwo kapłana.

     Podążyliśmy w stronę wąwozu.

     - Można zapomnieć, że oni już nie żyją – mruknąłem, oglądając się za siebie. – Można by pomyśleć, że śmierć ich nie dotyczy.

     - Kogo?

     - No, tych kapłanów – ruchem głowy pokazałem za siebie. – Nie żyją, a rozmawia się z nimi tak zwyczajnie.

     - Ja też nie żyję – wzruszyła ramionami. – Przynajmniej nie w tym sensie, co ty.

     Pozostawiłem tę uwagę bez odpowiedzi, bo właśnie drogę przebiegł nam jeleń. Taki sam, jak w podziemiach. Tu, w świetle księżyców, nie wydawał się taki niezwykły. Tam, w jaskini, odnosiło się wrażenie, że paski i kropki na jego bokach świecą fosforyzującym światłem. Tu niczego takiego nie było widać.

     Zgodnie ze wskazówkami kapłana, po przejściu wąwozu skręciliśmy w prawo. I tak dotarliśmy do Kapliczki Zdecydowania, przy której urzędował widmowy prałat Nirilor. Po otrzymaniu jego błogosławieństwa, ruszyliśmy dalej malowniczą doliną.

Zapomniana Dolina w dzień

     I wtedy zauważyłem, że robi się coraz jaśniej.

     Zerknąłem w górę – niebo, do tej chwili pokryte chmurami, zaczynało się przecierać. Księżyce chyliły się ku zachodowi, a niebo pojaśniało.

     - Świta – westchnąłem przeciągle. – Trzeba będzie poszukać jakiejś groty.

     - Jesteś zmęczony? – spytała Serana.

     - Trochę, ale nie o to chodzi – odparłem. – Niebo się przeciera. Niedługo ta dolina będzie zalana słońcem.

     - Wytrzymam – wzruszyła ramionami. – Mam jeszcze spory zapas strąków dusz. Wolałabym się tu nie zatrzymywać.

     - Dlaczego? – spojrzałem na nią zdziwiony.

     Rozejrzała się wokół i wydało mi się, że w jej oczach dostrzegłem napięcie.

     - Coś tu jest – szepnęła. – Wyczuwam coś, ale nie wiem, co. Wiem tylko, że to niebezpieczne. Nie czujesz się, jakby cię obserwowano?

     Każdy włóczęga ma w sobie taki instynkt. Nie mam pojęcia, skąd on się bierze. Też tak miałem, że instynktownie wyczuwałem, gdy ktoś mnie obserwował. Nie zawsze się to sprawdzało, ale tłumaczyłem to sobie w ten sposób, że po prostu czasami nie zdołałem dostrzec, kto mnie obserwuje. Lepiej tak, niż lekceważyć to, co podpowiada instynkt. Dlatego rozejrzałem się uważnie dookoła, choć sam niczego podobnego nie czułem.

     Na razie jednak było spokojnie. Szliśmy dalej zamarzniętym korytem rzeki, aż zrobiło się jasno. Serana naciągnęła kaptur na oczy. Niewiele jej to jednak pomogło, bo zaraz zza wzgórz wyłoniło się słońce i oślepiło swym blaskiem nawet mnie, a co tu mówić o wampirzycy. Wszechobecna biel wokół nas odbijała jego światło i nijak nie można było się przed nim schronić.

     Moja towarzyszka westchnęła cicho, ale nie skarżyła się na swój los, choć światło słoneczne musiało powodować u niej ból. Teraz uważna obserwacja okolicy spadła na mnie. Do tej pory mogłem liczyć na jej bystry i przyzwyczajony do ciemności wzrok. Teraz sam musiałem przejąć to zadanie, bo ona miała oczy niemal zamknięte – zostawiła sobie jedynie uchylone szparki, by widzieć, co ma pod nogami. Do tej pory kroczyła przodem, teraz skryła się za moimi plecami.

     Wąwóz rozszerzył się w rozległą dolinę, a rzeka, której brzegiem maszerowaliśmy, zamieniła się w pokryte lodem i śniegiem jezioro. Stało się jeszcze jaśniej i nawet ja musiałem przymknąć nieco powieki, bowiem blask słoneczny, odbity od śnieżnej pokrywy, kłuł niemiłosiernie w oczy. Mimo to, dostrzegłem niewielką, stromą wysepkę na środku jeziora.

Jezioro w Zapomnianej Dolinie. Po lewej stronie widoczna Smocza Ściana

     Przystanąłem, zdumiony. Zrobiłem to tak gwałtownie, że idąca za mną Serana zderzyła się ze mną.

     - Co się stało?

     Wbiłem wzrok w wysepkę.

     - Tam jest – uniosłem ramię. – Chyba, tak mi się wydaje…

     - Co takiego? – próbowała spojrzeć we wskazanym kierunku, ale blask był tak silny, że musiała zasłonić oczy.

     - Smocza ściana!

     Znów spróbowała zerknąć i znów nic z tego nie wyszło.

     - Taka jak w Skyrim?

     - Tak mi się wydaje – przytaknąłem. – Chciałbym to sprawdzić.

     Ruszyłem w kierunku wysepki. Serana skinęła głową i podążyła za mną.

     - Najlepszy dowód na to, że wciąż jesteśmy w Skyrim – uśmiechnęła się. – Nie słyszałam, żeby takie ściany występowały gdzie indziej…

     Urwała nagle, bowiem w tym momencie, od strony wyspy rozległ się głośny huk. Oboje spojrzeliśmy w kierunku wysepki. Niedaleko niej, w dwóch miejscach pojawiły się dwie wielkie wyrwy w grubym lodzie, a po chwili wyleciały z nich dwa ciemne kształty. W pierwszej chwili myślałem, że to wybuch jakiegoś gejzeru, albo coś w tym rodzaju, ale szybko przekonałem się, że to o wiele groźniejsze zjawisko.

     - Smoki!

     Nie wiem jak, nie wiem w jaki sposób, nie wiem, skąd się tam wzięły, ale naprawdę spod lodu wyfrunęły smoki! I nie było gdzie ukryć się przed nimi, bowiem znajdowaliśmy się niemal na środku jeziora. Łuk cały czas trzymałem w dłoni. Momentalnie na cięciwie pojawiła się strzała z ebonowym grotem.

     Jeden ze smoków zaczął okrążać dolinę. Drugi, który znajdował się bliżej nas, zaatakował niemal od razu. Z jego paszczy w moim kierunku wydobył się jęzor ognia. Przeturlałem się w bok, a płomień zeszklił lód w miejscu, w którym stałem przed chwilą. Gdybym spóźnił się o okamgnienie, smok usmażyłby mnie w moich skorupach jak zająca w brytfannie. Serana zmusiła się do szerszego otwarcia oczu i poczęstowała gada błyskawicą. Skutecznie. Widziałem, że smok zachwiał się w powietrzu, jakby stracił koordynację ruchów, na skutek nagłego paraliżu. Zdążyłem władować w niego dwie strzały. Nie wystarczyło to, by go zabić, ale dość, by stracił siły do lotu i oszołomiony opadł bezwładnie kilkadziesiąt kroków od nas. Teraz był już łatwym celem. Dwie kolejne strzały dokończyły dzieła, a ja wziąłem na cel drugiego przeciwnika.

     Mieliśmy szczęście, że nie zaatakowały jednocześnie. Prawdopodobnie stało się tak na skutek właściwej smokom buty, która kazała im zlekceważyć takie dwie małe i kruche istoty jak my. Nie mieściło im się w głowach, że jeden smok nie da im rady. Nie spotkały do tej pory na swej drodze Smoczego Dziecięcia. Dlatego drugi ze smoków, gdy tylko ujrzał klęskę swego pobratymca, natychmiast skierował się ku nam. Nadlatywał szybko, w linii niemal prostej, niby atakujący sokół. W pewnym momencie otworzył paszczę. Za chwilę liźnie mnie jęzorem ognia. Byłem szybszy.

     - Joor! Zah! Frul! – krzyknąłem w jego kierunku.

     Ledwo dostrzegalna, ale mimo wszystko widoczna fala Krzyku zderzyła się z nadlatującym smokiem. Błękitna mgła otoczyła gada ze wszystkich stron i sparaliżowała go. Był na tyle blisko, że wyraźnie ujrzałem w jego oczach lęk i niedowierzanie. Krzyk Smokogrzmot był dla niego czymś zupełnie nowym, czego absolutnie się nie spodziewał. Stoczył się z nieba i z hukiem uderzył o twardy lód, aż ten pękł, unieruchamiając gada ostatecznie. Dwie strzały i błyskawica Serany dokończyły dzieła.

     - Miałaś rację – westchnąłem, dysząc lekko z emocji. – Ktoś nas obserwował.

     Serana z ciekawością podeszła do bliższego ze smoczych trucheł. Zaaferowana dotknęła jego łuski i zerknęła w paszczę, pełną ostrych zębów. Ale w tym momencie jej ekspertyza musiała się zakończyć, bowiem gdy tylko ja zbliżyłem się do niej i do smoka, zaczęło się to, co zwykle.

     - Co się dzieje? – spojrzała na mnie przestraszona, gdy smocze zwłoki zaczęły rozpuszczać się w powietrzu.

     Uśmiechnąłem się tylko. Po co mam jej tłumaczyć coś, co sama za chwilę zobaczy na własne oczy? Tymczasem smocze łuski zaczęły się unosić, rozpuszczać w powietrzu i zamieniać w złotą mgiełkę. Gdy owa mgła popłynęła w moją stronę i gdy wchłonąłem wreszcie smoczą duszę, poczułem zwykły w takich razach przypływ sił, a w mojej głowie rozległ się chór pradawnych herosów, wampirzyca wydawała się oszołomiona i zachwycona.

     - Co to było?

     Chciałoby się powiedzieć, że zadała to pytanie z oczami szeroko otwartymi ze zdziwienia, ale nie byłaby to prawda. Jej oczy wciąż musiały pozostać zmrużone i przysłonięte.

     - To był jeden z rytuałów Smoczego Dziecięcia – wyjaśniłem. – Wchłonięcie smoczej duszy.

     Patrzyła na mnie zdumiona przez dłuższą chwilę. Przeniosła wzrok na pusty i poszarzały szkielet smoka, leżący przed nią. A potem znów spojrzała na mnie.

     - Więc to nie jest legenda? – szepnęła. – Więc ty naprawdę kradniesz ich dusze? Ty naprawdę jesteś dzieckiem smoczej krwi?

     - Myślałem, że wiesz – odrzekłem, nieco zaskoczony. – Wspominałaś, że magowie z Akademii wytłumaczyli ci, kim jestem.

     - Wiem – skinęła głową. – Ale wciąż wydawało mi się, że to legenda, którą ludzie o tobie opowiadają. Sądziłam, że to dlatego, że umiesz zabić smoka i niejednego masz już na rozkładzie. Nordowie zawsze komuś takiemu przypisują cechy nadprzyrodzone. Zawsze dopowiadają swoje. A tutaj – pokręciła głową – prawdziwa, pradawna magia.

     Milczała przez chwilę, zapewne przetrawiając to wszystko, co widziała. Nagle uniosła głowę i spojrzała mi w oczy.

     - Z tamtym smokiem zrobisz to samo? – wskazała na drugie truchło.

     - To samo – potwierdziłem. – Ale nie ja to zrobię. To się dzieje bez mojego udziału. Samo z siebie. Taki dar otrzymałem od bogów…

     Podeszliśmy do drugiego smoka. Cały rytuał odbył się ponownie. A ja znów poczułem przypływ sił. Całe zmęczenie opadło ze mnie i poczułem, że mógłbym maszerować przez cały kolejny dzień.

     Tymczasem jednak podszedłem tylko do smoczej ściany. Jej zew wołał mnie już od dłuższego czasu. Pulsujące Słowo oderwało się od niego i rozbrzmiało w mojej głowie potężnym akordem.

     - Haas – szepnąłem sam do siebie. – Zdrowie…

     Wchłonięta dusza smoka użyczyła mi zrozumienia tego słowa. Poczułem się przez chwilę, jakbym stał się wampirem i wysysał z kogoś jego żywotną energię. Przez chwilę. Krótką chwilę...

     A potem przyszła mi do głowy myśl, od której musiałem się uśmiechnąć.

     - Staję się coraz bardziej podobny do ciebie – mruknąłem ironicznie.

     - Słucham?

     - Na tych ścianach są zapisane Słowa Mocy – wyjaśniłem. – Właśnie poznałem kolejne. To trzecie słowo krzyku Wyssanie Witalności. Robi z przeciwnikiem dokładnie to samo, co ty, kiedy z nim walczysz i karmisz się jednocześnie. Prawdziwie wampirza magia!

     Uśmiechnęła się pogodnie. Do twarzy jej było z tym uśmiechem… Jej urodziwe i szlachetne rysy, w połączeniu z bladością twarzy, dawały w sumie efekt urokliwego posągu jakiejś bogini. Ale w tym momencie, gdy się tak uśmiechała, a w policzkach zrobiły jej się miłe dla oka dołeczki, wcale nie przypominała posągu. Wyglądała tak pięknie i świeżo, że na chwilę zapomniałem, kim na jest. Odwzajemniłem uśmiech.

     Trwało to tylko chwilę, ale tę chwilę zapamiętałem na zawsze. Ilekroć przyszło mi ją wspominać, zawsze ten właśnie obraz pojawiał mi się przed oczami.

     Szybko jednak otrząsnąłem się i powróciłem do rzeczywistości. Już od pewnego czasu moją uwagę przyciągała ciemna szczerba w skale, po drugiej stronie doliny.

     - A teraz proponuję udać się tam – wskazałem przeciwległy brzeg jeziora. – Widzę tam sporą szczelinę. Prawdopodobnie tam znajduje się wyjście z tej doliny, a już na pewno znajdziemy tam trochę cienia.

     Nie musiałem jej popędzać. Jaskrawe światło słoneczne męczyło ją do tego stopnia, że samo słowo „cień” podziałało na nią jak smagnięcie biczem. Ruszyła w jego stronę tak energicznie, że ledwo za nią nadążałem.

     Okazało się, że istotnie była to głęboka szczelina skalna, na kształt długiego i krętego chodnika. I przede wszystkim, zacieniona. Ponieważ żadne z nas nie czuło zmęczenia – ja na skutek wchłonięcia smoczych dusz, Serana z jakiegoś powodu, o który bałem się zapytać – postanowiliśmy poczekać z postojem. Zwłaszcza, że nie bardzo było gdzie go urządzić – wokół lodowe, albo skalne ściany, a pod stopami chrzęszczący, ubity i zbrylony śnieg.

Szczelina

     Niezadługo zrobiło się nieco jaśniej. Kończyła się wąska szczelina, a jej miejsce zajął nieco szerszy wąwóz. Dobra wiadomość była taka, że leżał na linii wschód-zachód, więc słońce nie dochodziło do jego dna. Zła – był zamieszkany. Przez Falmerów!

     Zdegenerowane elfy urządziły tu sobie prawdziwe miasto. Cały wąwóz zapełniony był ich chatami, połączonymi ze sobą całym systemem naziemnych i napowietrznych chodników. W pierwszej chwili chcieliśmy zawrócić ale innej drogi nie było. Trudno, trzeba było się przedrzeć przez to miejsce. I niestety, znów zaznaczyć tę drogę krwią zabitych Falmerów.

     Z ciężkim sercem wspominam tę wędrówkę. Po tym, czego dowiedziałem się o śnieżnych elfach, niechętnie podejmowałem walkę przeciwko ich potomkom. Nie dość, że zostali oszukani przez Dwemerów, oślepieni i pozbawieni własnej cywilizacji, zepchnięci na samo dno, to jeszcze musiała ich spotkać śmierć z mojej ręki! Dlatego ograniczyłem się do obrony. Postanowiłem nie wyrąbywać sobie drogi jak to miałem w zwyczaju, a strzelać jedynie do tych osobników, którzy nas zaatakują. Tyle teorii. W praktyce, niczym się to nie różniło, bowiem atakował nas każdy napotkany Falmer. Wkrótce droga za nami zasłała się trupami.

     - Oby Auri-El przyjął was do swego królestwa – szeptałem za każdym razem, a nieznośny ciężar wciąż tkwił mi na sercu. – Mam nadzieję, że tam odzyskacie spokój i to wszystko, co utraciliście tu, w Mundus…

     Przypomniał mi się w tym momencie kapitan Aldis z Samotni. Ten sam, który dokonał egzekucji Roggvira, podczas mojego pierwszego pobytu w tym mieście. To on kiedyś powiedział mi, że nie trzeba nienawidzić, by zabijać, choć sam przyznał, że to pomaga. Ech, jakże dawno to było! A jednak nie straciło nic ze swej aktualności. Nie tylko nie czułem nienawiści do Falmerów, ale wręcz im współczułem. A mimo to – zabijałem. Sam nie potrafię tego pojąć.

     Wąwóz był niezmiernie długi i wkrótce ogarnęło nas zmęczenie. Musieliśmy w końcu odpocząć. Urządziliśmy sobie legowisko w jednej ze stojących na palach chat. Wybraliśmy taką, która wydała nam się najprzytulniejsza i którą można było odizolować od pozostałych, przez odcięcie linowych mostów, łączących ją z systemem napowietrznych dróg. Nie wiem jak Serana, ale ja po skromnym posiłku poczułem senność i zasnąłem niemal natychmiast. Byłem tak zmęczony, że nie dbałem ani o Falmerów, ani o śpiącą obok wampirzycę. Nauczyłem się już nie obawiać się swej towarzyszki, a ona, jak dotąd, ani razu nie nadużyła mojego zaufania.

     Była już późna noc, gdy uniosłem powieki. Zerknąłem na legowisko Serany – było puste. Ona sama siedziała u wejścia, wpatrzona w dal. Z podpartą, lekko przekrzywioną głową, przypominała posąg jakiegoś filozofa, czy innego myśliciela. Twarz miała poważną i skupioną. I chyba smutną – a może mi się tylko tak wydawało.

     Moje śniadanie było dość skromne – kilka podróżnych sucharów i kawałek wędzonego mięsa. Jej posiłek – jeszcze skromniejszy. Ograniczył się do dwóch strąków dusz. A potem spojrzeliśmy po sobie, oboje westchnęliśmy cicho i podnieśliśmy się, bowiem czas był wyruszyć w dalszą drogę.

     Wioska Falmerów okazała się być znacznie większa, niż przypuszczaliśmy. Gdy dotarliśmy do końca wąwozu, zagłębiliśmy się w drugi tunel, w którym trzeba było kilkakrotnie użyć broni. A ów tunel zaprowadził nas do kolejnego wąwozu, również zamieszkanego, choć już nie tak gęsto. Tu stało tylko kilka falmerskich budowli i wyglądały raczej jak jakieś miejsca kultu, albo może strażnice. Stały też w większych odległościach od siebie. Niektóre były tak odległe, jakby stawiano je specjalnie tak, aby utrzymać jedynie kontakt wzrokowy. Nie miałem pojęcia, dlaczego. Przecież Falmerowie byli ślepi! W każdym razie, budowle nie przypominały miejsc zamieszkania. Co nie znaczy, że były puste. Znów trzeba było użyć broni.

     Na szczęście, wkrótce falmerskie zabudowania zostały w tyle. Dalej prowadziły nas wytyczone w wąwozie drogi, często połączone drewnianymi mostami. Kręte drogi, dodajmy, nieraz prowadzące na szczyt wąwozu, innym razem schodzące na samo jego dno. Nogi bolały mnie już od tego wysiłku. Dlatego z wielką ulgą powitałem znajomy widok, jaki zamajaczył w oddali, gdy minęliśmy kolejny zakręt. Przed nami widniała kopułka kapliczki i postać widmowego prałata.

     Kapłan miał na imię Edhelbor. Pozdrowiliśmy go wyuczoną formułką. I wszystko odbyło się tak samo jak poprzednio. Kapłan wysunął spod ziemi kapliczkę, Serana napełniła dzban i prałat pożegnał nas ciepłym błogosławieństwem. Z nadzieją ruszyliśmy do wylotu wąwozu. Jeszcze kilka kroków, jeszcze jeden zakręt i…

     Naszym oczom ukazała się majestatyczna, lśniąca białym kamieniem, elfia świątynia.