- To chyba tu – odezwała się Serana niepewnym głosem.
Roześmiałem się.
- Tak, raczej – skwitowałem. – Cóż innego mogłoby to być.
- Nigdy wcześniej nie widziałam takiej budowli – szepnęła zaaferowana. – Wygląda mi to na świątynię. Taka jakaś nierzeczywista…
![]() |
Wejście do sanktuarium |
Przyznałem jej rację. Sanktuarium, w porównaniu do poprzednio widzianych obiektów, było ogromne. Wbudowane między skały, charakteryzowało się wysokimi, strzelistymi kształtami, a przy tym naturalną, elfią lekkością formy. Biały kamień, z którego go wzniesiono, jeszcze bardziej dodawał mu lekkości i jakiejś nieziemskiej nuty.
- Widziałeś kiedyś coś takiego? – spytała.
- I tak, i nie – uśmiechnąłem się. – Widziałem ruiny ayleidzkich budowli. Wyglądają bardzo podobnie. Ten sam styl. Biały kamień, lekkość formy, strzeliste kształty… Przynajmniej przypomina go na pierwszy rzut oka.
- Widziałeś ayleidzkie budowle? – spytała Serana. – Gdzie?
- Tylko ruiny – potrząsnąłem głową. – Do dziś niewiele z nich zostało. A gdzie? W Cyrodiil, oczywiście. Tam tego pełno.
Zmarszczyła czoło.
- Wstyd przyznać, ale nigdy nie wychyliłam nosa poza Skyrim – westchnęła żałosnym tonem.
- Nic straconego – wzruszyłem ramionami. – Oczywiście, zakładając że oboje wyjdziemy żywi z całej tej historii.
Ruszyliśmy w stronę wysokiej, jasnej bramy. Budowla rzeczywiście wyglądała niesamowicie. Nie dość, że miała niespotykaną w Skyrim architekturę, to jeszcze cała była skuta lodem. Długie sople zwisały z każdego zakątka, skrząc się zimnym blaskiem i nadając temu miejscu jeszcze bardziej nierzeczywisty wygląd.
Zaraz za bramą natrafiliśmy na wielki, kamienny posąg jakiegoś elfa. Kiedyś powiedziałbym nawet, że to gigantyczny posąg, ale przecież widywałem już w Skyrim znacznie większe, jak choćby pomnik Azury niedaleko Zimowej Twierdzy.
![]() |
Posąg w sanktuarium |
- To posąg Auriela – stwierdziła Serana.
- Pewnie tak – przytaknąłem niepewnie.
- Na pewno – powiedziała z naciskiem. – Są na nim symbole jego mocy. Stare, bardzo stare. Ta świątynia musi być znacznie starsza, niż nam się wydaje.
Nie dyskutowałem z nią na ten temat. Zdawałem sobie sprawę, że nie odebrałem tak starannej edukacji jak ona. Byłem prostym synem kowala i choć niejedną księgę w życiu pochłonąłem, nigdy nie dane mi było studiować dziejów starożytnych. Nie poznałem nigdy znaczenia dawnych symboli, zwłaszcza jeśli pochodziły od rasy, która niemal całkowicie wymarła przed wiekami.
- Łuk musi być tutaj – szepnęła jeszcze moja towarzyszka z nadzieją w głosie.
Po obu stronach posągu znajdowały się lekko skręcone schody, prowadzące na taras za pomnikiem. Wspięliśmy się na nie i naszym oczom ukazała się brama. Prowadziła do środka świątyni, jednak gdy próbowałem ją otworzyć, ani drgnęła.
- Zamarzła na kość – mruknąłem niezadowolony.
- Raczej trzyma ją jakaś magia – dodała Serana. – Proponuję użyć tego – wskazała dłonią za nasze plecy.
Odwróciłem się. Moim oczom ukazała się kamienna misa, stojąca za posągiem. Uśmiechnąłem się sam do siebie.
- Prawda – mruknąłem nieco głośniej. – To zapewne coś więcej niż tylko symboliczny rytuał.
Serana podeszła do misy i powolnym, pełnym namaszczenia ruchem przelała zawartość dzbana do misy. Ta, zamiast w niej pozostać, znikła nagle, jakby uciekła przez jakiś niewidoczny otwór, ale za to naprzeciwko rozległ się zgrzyt i… Brama stanęła otworem.
Wampirzyca roześmiała się.
- Nareszcie!
To mówiąc, odstawiła na posadzkę Dzban Nowicjusza.
- Wreszcie się tego pozbędę…
Urwała jednak, gdy tylko przekroczyła bramę. Podążyłem za nią. Wewnątrz świątynia nie wyglądała już tak malowniczo. Wyszczerbiona posadzka, połamane kolumny, tu i ówdzie zawalone sklepienie. I Falmerowie. W dodatku w towarzystwie chaurusów. Tylko nieruchomi, ze zwisającymi zewsząd soplami lodu.
Serana wyciągnęła rękę w kierunku najbliższego Falmera. Dotknęła go i z lękiem, którego nie potrafiła ukryć, zwróciła oczy na mnie.
- Ci Falmerowie są zamrożeni w lodzie! – wydyszała.
![]() |
Zamrożeni Falmerowie |
Podszedłem do najbliższego Falmera. Stał z opuszczonymi rękami i lekko przekrzywioną głową. Wyglądał zupełnie, jakby nasłuchiwał. Dotknąłem go. Wyczułem pod palcami tylko lód. Ten lód zresztą zwisał z niego, w postaci drobnych sopli.
- To się stało nagle – szepnęła Serana. – Popatrz tylko, oni wszyscy wyglądają tak, jakby zamarzli w jednej chwili. Wszyscy stoją, jak stali! Ten tutaj nawet nie zdążył opuścić ręki.
Poczułem, że włosy jeżą mi się na karku. Mój instynkt ostrzegał mnie tak przed niebezpieczeństwem.
- Masz rację – odpowiedziałem również szeptem. – To nie mróz ich unieruchomił. To zrobiła jakaś magia.
- Która równie dobrze może ich w jednej chwili ożywić – skinęła głową. – Musimy uważać… Ciekawe, od jak dawna są w takim stanie.
- Lód pewnie pokrył ich już po unieruchomieniu – dodałem. – Wygląda na stary. Jest przejrzysty, twardy i gruby… Więc chyba dość dawno.
Ruszyliśmy ostrożnie naprzód, do wnętrza świątyni, wciąż uważnie obserwując zamrożoną grupkę Falmerów. Nic się jednak nie wydarzyło. Żaden z nich się nie poruszył. Trwali tak, jak nieruchome rzeźby, stworzonego przez szalonego artystę.
- A ja myślałam, że to Kopiec Dusz jest upiorny – szepnęła jeszcze na odchodnym.
Nawet nią wstrząsnął ten widok. A wydawałoby się, że niewiele rzeczy na świecie jest w stanie przerazić wampira.
Sanktuarium było spore. Składało się z wielu komnat i korytarzy. I już w pierwszej z nich, w której natknęliśmy się na kilka nowych, zamrożonych postaci, doszło do walki. Ni stąd, ni zowąd jeden z Falmerów nagle ożył! Ożył i zaatakował. Szkody nam wprawdzie nie zdążył wyrządzić, bo jak tylko się poruszył, dostał z dwu stron, strzałą i błyskawicą, ale przeraził nas nie na żarty. Co ciekawe, ożył tylko jeden – pozostałe nadal trwały nieruchomo.
- To mnie jeszcze bardziej deprymuje – mruknąłem. – Nie wiem, kiedy i skąd spodziewać się ataku. Podchodzisz i nie wiesz: ożyje, czy nie.
- A twoja broń zadziała na martwego? – spytała Serana.
- Nie wiem – wzruszyłem ramionami. – Spróbujmy.
Ale strzała, wypuszczona w kierunku zamarzniętego Falmera, nie dała żadnego efektu. Ześlizgnęła się po oblodzonym tułowiu, lekko tylko zarysowując jego lodową powłokę.
- Ten lód jest twardy jak kamień – Serana, dotknęła ślad po grocie. – Widziałam już coś takiego, w jednej jaskini na północy. Tak się dzieje, gdy lód narasta warstwami przez lata. Trudno go odkuć nawet kilofem.
Ostrożnie poruszaliśmy się naprzód. Przeszliśmy jeszcze kilka podobnych do siebie pomieszczeń. W niektórych z nich również tkwiły zamrożone postacie. I jeszcze kilka razy zdarzyło się, że któraś z nich ożyła, zmuszając nas do użycia broni. Potem skradaliśmy się dalej, ale mnie bardzo nie podobała się taka sytuacja. Wolałbym mieć pewność, że nie zostawiam za swoimi plecami żadnych przeciwników. Któż bowiem mógł mi zaręczyć, że pozostali Falmerowie nagle nie ożyją i nie zaatakują?
Ale nic na to nie mogliśmy poradzić. Powoli, uważnie lustrując każdą z owych upiornych, lodowych rzeźb, posuwaliśmy się naprzód. Aż w pewnej chwili znaleźliśmy się w jasnej i obszernej sali. Tu zamrożonych postaci było znacznie więcej. Wyglądało to, jak sala tronowa, w której wszyscy obecni, zwróceni w stronę tronu, słuchali uważnie woli swego władcy. Sam tron znajdował się na niewielkim podwyższeniu i od reszty sali oddzielała go prawdziwa lodowa bariera, zbudowana z ostrych sopli, które na pewno nie powstawały powoli. Takie lodowe kryształy powstają bowiem wtedy, gdy woda zamarznie nagle, w jednej chwili. Trudno coś takiego zaobserwować w naturze – tu na pewno zadziałała jakaś mroczna magia.
![]() |
Sala tronowa |
Biała postać na lodowym tronie tkwiła równie nieruchomo, co pozostałe. A tak mi się przynajmniej wydawało, dopóki nie podszedłem bliżej. Wtedy postać poruszyła się. Za to ja zamarłem w bezruchu. To nie był Falmer! To był śnieżny elf!
Odgadłem, że mam przed sobą arcykuratora Vyrthura. Mimo powagi sytuacji, nie mogłem się oprzeć porównaniu go do jego brata i ze zdziwieniem stwierdziłem, że próżno między nimi szukać podobieństwa. Gelebor miał bowiem prawie ludzkie rysy twarzy, podczas gdy Vyrthur reprezentował niemal altmerską urodę. Wąska, wydłużona żuchwa, duże oczy, trójkątna głowa i bardzo spiczaste uszy – aż trudno było uwierzyć w ich pokrewieństwo. A może to wcale nie byli rodzeni bracia? Może wśród kapłanów mówi się tak o każdym innym członku bractwa?
Moje rozmyślania przerwał Vyrthur.
- Naprawdę przybywacie tu, spodziewając się, że zdobędziecie Łuk Auriela? – spytał z wysokości tronu.
Głos też miał zupełnie inny. Gelebor mówił głosem spokojnym i dźwięcznym, podczas gdy głos arcykuratora brzmiał skrzekliwie i nieprzyjemnie dla ucha.
Zerknął na Seranę, potem znów na mnie i uśmiechnął się. Ale nie był to miły uśmiech.
- Czynisz dokładnie tak, jak przewidziałem – rzekł z przekąsem – sprowadzając do mnie swą ujmującą towarzyszkę.
Zdziwiony spojrzałem na Seranę, ona na mnie. Nie trzeba było bystrości, by odgadnąć, że ją to wyznanie zaskoczyło tak samo jak mnie. Zrobiłem krok w stronę tronu, ale wampirzyca chwyciła mnie za ramię.
- Zaczekaj, czy on mówi o mnie? – szepnęła.
Akustyka w sanktuarium była znakomita, albo Vyrthur miał bardzo czuły słuch. Dość, że ją usłyszał i roześmiał się.
- O tobie, moja droga, o tobie! – zapewnił, po czym dodał, przenosząc wzrok na mnie. – Co stwierdzam z przykrością, oznacza, że twoja przydatność się kończy!
Miałem już do czynienia z Altmerami z Thalmoru i znałem ich zamiłowanie do teatralnych scen. I zapewne poprzez podobieństwo Vyrthura do tej rasy, niebezpieczeństwo wyczułem podświadomie. Chwyciłem miecz jeszcze zanim ożyły zamrożone postacie.
Pierwsze zaatakowały chaurusy. Potem ożyli Falmerowie…
Z samej walki niewiele pamiętam. Walczyłem jak w amoku. I Serana również, z błyskawicą w jednej dłoni i mieczem w drugiej. Odruchowo stanęliśmy do siebie plecami, osłaniając się wzajemnie. Ciąłem, rąbałem kłułem i odbijałem ciosy, zupełnie odruchowo, w ogóle o tym nie myśląc. Falmerowie nie dali mi czasu na myślenie. Nie miałem nawet sposobności, by zerknąć za siebie, sprawdzając jak radzi sobie moja sojuszniczka. Duża liczba przeciwników początkowo przygniotła nas, ale dzięki naszej taktyce, Falmerowie nie mogli zaatakować nas jednocześnie. W dodatku, nie wiem, czy to na skutek długiego trwania w hibernacji, czy za pomocą oszołomienia jakąś magiczną miksturą, ich ruchy zdawały się spowolnione i niezdarne. Kilka ciosów, których nie zdołałem zablokować, w ogóle we mnie nie trafiło. Kilka innych odbiło się od moich blach.
Jak długo trwała walka, nie wiem sam. Pewnie kilka minut. Ale zakończona została naszym druzgocącym zwycięstwem. Ani jeden Falmer nie ocalał.
Ruszyłem w kierunku tronu. Vyrthur z trudem tłumił gniew.
- Imponujący pokaz – wysyczał. – Ale zupełnie daremny! Odwlekasz jedynie waszą śmierć!
I uniósł nagle obie ręce w górę. Rozległ się huk, jakby pękającego lodu.
- Uważaj! – krzyknęła Serana w moją stronę. – Ściąga dół cały sufit!
Zerknąłem nad swoją głowę. Niestety, miała rację. Białe sklepienie ponad nami zaczęło szybko pękać i sypać deszczem lodu i kamieni. Rzuciłem się w tył, jednocześnie z Seraną, dosłownie w ostatniej chwili, zanim całe sklepienie zawaliło się w miejscu, w którym staliśmy jeszcze przed okamgnieniem. Czyste dotąd powietrze zasnuło się pyłem i lodową mgłą. I na domiar złego, otoczyli nas pozostali Falmerowie, którzy właśnie ożyli.
Tym razem było ich mniej. Wiedząc już, że są niemrawi i słabi, mieliśmy nadzieję, że poradzimy sobie z nimi szybko, ale to wcale nie był koniec. Między nimi pojawił się atronach lodu!
To bardzo groźny i silny przeciwnik. Atronach to rodzaj daedry, będący uosobieniem siły żywiołu. W tym przypadku – zimna, mrozu i lodu. Wyglądał, jakby zbudowany był z lodu. Tułów był jednym, wielkim soplem, podobnie jak kończyny, a głowy nie miał wcale, tylko jakąś niską, lodową narośl na samej górze. Skąd się wziął – nietrudno było zgadnąć. Przywołał go Vyrthur. Tak jak Dunmerowie szczególnie łatwo radzili sobie z czarami ognia, tak zapewne śnieżne elfy miały wrodzoną zdolność do magii lodu. I to zapewne sprawiło, że w tej walce mieliśmy przewagę. Cóż bowiem jest najskuteczniejszym sposobem na magię lodu? No cóż, magia ognia! Serana natychmiast przywołała czar Płomienie i skierowała go na atronacha. Ja tłukłem go mieczem ile wlezie, nie zważając na to, gdzie trafię. Bo to nie był przecież zwykły miecz, to był Przedświt, dar samej Meridii, zaklęty ogniem. Myślę, że to właśnie dzięki temu zwyciężyliśmy w tym starciu – oboje atakowaliśmy go ogniem, co bardzo go osłabiało. I także dzięki temu, że w czas przypomniałem sobie, kim jestem. Nabrałem powietrza w płuca.
- Yol! Toor! Shul!
Krzyk Ognisty Oddech zabrzmiał jak grzmot. Potężny jęzor ognia rzucił atronachem o kamienną ścianę i na pół go roztopił. Wstał wprawdzie, ale widać było, że jest już bardzo słaby. Sieknąłem go mieczem raz i drugi.
![]() |
Atronach lodu. Ikonografia przedstawia scenę z innego obszaru Skyrim |
Magiczna eksplozja, jaką Prześwit wywołał w chwili śmierci atronacha, zachwiała nieco dwoma pozostałymi przy życiu Falmerami, choć ich oczywiście nie zabiła, bo nie mogła uczynić nic złego żywym. Niemniej, wytrąciła ich z równowagi na krótką chwilę, czego nie omieszkaliśmy wykorzystać.
Gdy przeszyłem sztychem ostatniego Falmera, niemal na oślep rzuciłem się w stronę tronu. Przez cały czas naszej wędrówki targały mną wątpliwości, czy na pewno powinienem zabić Vyrthura, jak chciał tego Gelebor. Teraz byłem pewien – śmierć arcykuratora to była konieczność. Geleborowi zapewne jeszcze trudniej było podjąć tę decyzję, ale miał czas się z nią oswoić. Nie mógł jednak dosięgnąć go własnoręcznie, a zapewne także nie chciał, co akurat w jego przypadku było całkowicie zrozumiałe. W każdym razie, w tym momencie tłukła mi się po głowie tylko jedna myśl – zabić Vyrthura!
On sam stał oszołomiony przy tronie i z niedowierzaniem patrzył na pole bitwy, Nie spodziewał się takiego wyniku. Zacząłem siec mieczem w lodową barierę. Poddawała się łatwo. Za chwilę przerąbię się do niego. Obok mnie pojawiła się Serana, również z mieczem w ręce.
- Nie! – wrzasnął przeraźliwie Vyrthur. – Nie pozwolę ci zmarnować tylu stuleci przygotowań!
- Poddaj się i daj nam łuk! – zawołała Serana, nie przestając rąbać lodowej zapory.
- Najpierw śmierć! – warknął arcykurator i skierował obie dłonie w naszą stronę.
Tu moje wspomnienia urwały się na moment. Pamiętałem tylko jakiś huk, który sprawił, że ogłuchłem na chwilę, a potem cała świątynia zwaliła nam się na głowy. Poczułem ból, jakby coś ciężkiego uderzyło mnie w głowę, a potem ciemność, jakbym spadał w jakąś mroczną otchłań. Straciłem przytomność.
Na krótko, jak zapewniła mnie potem moja towarzyszka. Gdy otworzyłem oczy, ujrzałem ją pochyloną nad sobą. Pompowała we mnie uzdrawiający czar. Musiałem jednak przymknąć oczy, gdyż poraził mnie nagły blask słońca, jaki niespodziewanie się tu pojawił. Odetchnąłem głęboko.
- Nic ci nie jest?
Pomimo powagi sytuacji, wyczułem w jej głosie troskę. Rozczuliła mnie tym.
- Przeżyję – wydusiłem z siebie. – Dziękuję ci…
Rzuciła na mnie jeszcze jedną porcję magii, co wyraźnie dodało mi sił. Biedaczka, zużyła na to prawie całą swoją manę.
- Chodź, uda nam się – wyciągnęła do mnie ramię. – Czuję to.
Z wdzięcznością chwyciłem podaną mi dłoń, nie zważając na to, jak zimny i nieprzyjemny był to dotyk. W tej chwili był to dotyk przyjazny i tylko to się liczyło. Przy jej pomocy podniosłem się na nogi. Rozejrzałem się wokół z niedowierzaniem. Z sanktuarium pozostały ruiny. Magiczna eksplozja zniszczyła je kompletnie. Zamiast w cieniu jego sklepienia, staliśmy na otwartym powietrzu, oświetlonym ostrym, górskim słońcem. Serana odruchowo naciągnęła kaptur.
- Gdzie Vyrthur? – spytałem, szukając go wzrokiem.
Serana wskazała w stronę słońca. Znajdował się tam nie tknięty przez eksplozję taras, a na nim nieruchoma, jasna postać.
- Jest tam, na balkonie – wydyszała. – Chodź!
Ruszyliśmy w tamtym kierunku. W miarę, jak zbliżaliśmy się do arcykuratora, stawało się jasne, że nic nam już z jego strony nie grozi. Był ranny. I to chyba poważnie ranny. Ledwo stał na nogach i trzymał się za ramię. Musiał oprzeć się o kamienną ścianę tarasu.
![]() |
Balkon za salą tronową. Na pierwszym planie widoczne ruiny sanktuarium |
- Dość Vyrthurze! – odezwała się Serana zdecydowanym tonem. – Przegrałeś. Daj nam łuk!
Vyrthur wpatrywał się w nią z nienawiścią w oczach przez dłuższą chwilę.
- Jak śmiesz? – wydyszał z wysiłkiem. – Do mnie należała funkcja arcykuratora Auri-Ela, dziewko! Me uszy były uszami boga!
- Dopóki nie skaził cię wpływ Zdradzonych – odparła wampirzyca z ironią. – Tak, tak, znamy tę smutną opowieść.
Ku mojemu zdumieniu, Vyrthur zaśmiał się szyderczo.
- Wiem nawet skąd ją znasz – warknął. – Ale Gelebor i jemu podobni to głupcy, którymi łatwo manipulować!
- W języku złoczyńców znaczy to uczciwi – odparła spokojnie Serana. – Wszyscy złoczyńcy tak mówią o uczciwych i dobrych ludziach…
- Nadal nic nie rozumiesz! – przerwał jej Vyrthur. – Spójrz w moje oczy, Serano! Spójrz i powiedz mi, czym jestem!
Zdumienie pojawiło się na twarzy mojej towarzyszki. Ogromne zdumienie. Podszedłem bliżej i przyjrzałem się oczom Vyrthura. Nie dostrzegłem niczego niezwykłego. Chociaż… Ten blask…
- Ty… Ty jesteś wampirem! – wydyszała zdumiona Serana. – Jak to możliwe? Przecież Auriel powinien był was ochronić…
Na chwilę z twarzy arcykuratora znikła hardość, a pojawił się na niej smutek.
- Tak, powinien – pokiwał głową. – Ale z chwilą, gdy skaził mnie mój własny nowicjusz, Auri-El odwrócił się ode mnie. Przyrzekłem, że się zemszczę, niezależnie od ceny…
Serana z niedowierzaniem pokręciła głową.
- Chciałeś się zemścić? – powtórzyła zdumiona. – Na bogu?
Vyrthur prychnął z niesmakiem.
- Może i sam Auri-El znajdował się poza moim zasięgiem – wydyszał. – Ale nie wpływ, jaki wywierał na nasz świat. Potrzebna mi była jedynie krew wampira i jego własna broń, Łuk Auri-Ela…
![]() |
Serana i Vyrthur |
Urwał i zakaszlał. Musiał mieć uszkodzone płuca, bo głos jego stał się charkotliwy. A my staliśmy jak wryci, zdumieni jego wyznaniem.
- Krew wampira – szepnęła Serana. – Łuk Auriela… Więc to ty? To od ciebie pochodziło proroctwo…
Zamiast odpowiedzi, uśmiechnął się szyderczo.
- Proroctwo, do którego wymagany był ostatni element – rzekł z wysiłkiem – Czysta, wampirza krew. Krew Córy Mroźnego Azylu…
Teraz wszystko stało się jasne. To Vyrthur uknuł przed wiekami intrygę, która zawładnęła umysłem lorda Harkona. I nie zrobił tego, by dać nowe możliwości wampirom – on chciał zemścić się na bogu, który nim wzgardził. Nie chodziło o wampiry. On chciał zniszczyć dzieło Akatosha, którego zwał Auri-Elem. A korzyść, jaką zyskałby Harkon nie obchodziła go zupełnie. Ileż musiało być w nim nienawiści!
W jednej chwili poczułem do niego obrzydzenie. Do tej pory mogłem odczuwać coś na kształt litości, gdy dowiedziałem się, że został przemieniony, czy to przez Zdradzonych, czy przez wampira. Ale teraz, gdy zrozumiałem jego pobudki i gdy dotarło do mnie jak długo hodował w sobie to uczucie nienawiści, cała litość znikła jak zdmuchnięty płomień świecy. Zawrzała we mnie krew.
I Serana poczuła chyba to samo. Z żądzą mordu w oczach chwyciła go za gardło i… Podniosła, jakby nic nie ważył. Spojrzała mu w oczy z gniewem, którego nawet nie próbowała ukryć.
- Tyle czekania, aż zjawi się ktoś z moją krwią – wysyczała. – Cóż, masz pecha! Chyba sobie ją zatrzymam. Zobaczmy, czy w twojej krwi drzemie jakakolwiek moc!
I w tym momencie rzuciła nim o posadzkę, jak szmacianą lalką, po czym błyskawicznie dobyła miecza.
Ani trochę nie dziwiłem się jej reakcji. To przez Vyrthura całe to szaleństwo ogarnęło jej ojca. To Vyrthur był winien rozpadu jej rodziny, jej uwięzienia w krypcie Dimhollow i ucieczki matki do Kopca Dusz. To on był przyczyną wszystkich nieszczęść, jakie spadły na jej głowę. I wszystko to z niskiej chęci zemsty…
Vyrthur próbował się bronić, ale był już za słaby. Myślę, że nie dałby jej rady nawet, gdyby był w pełni sił. Furia, jaka ogarnęła wampirzycę, zdawała się mieć nieograniczoną moc. Tak wściekłej nie widziałem jej nigdy przedtem, ani nigdy potem. Elf jeszcze próbował wampirzej magii, ale było za późno. Trzy ciosy, jakie na niego spadły, rozorały mu pierś. Wybałuszył oczy i resztką sił złapał ostatni oddech. Ale wtedy ostatni cios zdruzgotał mu czaszkę. Padł tak jak stał, zalewając się krwią.
Serana jeszcze przez chwilę dyszała ciężko, po czym ramiona zaczęły jej drgać. Zaszlochała żałośnie, a z jej oczy popłynęły najprawdziwsze łzy. Stałem zbaraniały, nie wiedząc co robić. W odruchu współczucia chwyciłem ją za rękę. Objęła mnie i przylgnęła do mnie, jak mała dziewczynka, szukająca pocieszenia.
- To wszystko przez niego! – zaszlochała. – Wszystko stało się tylko dlatego, że jakiś niewydarzony wampir poczuł się urażony! Dlaczego tak się dzieje?
- Z takich samych przyczyn na świecie wybuchają wojny – mruknąłem, bezwiednie głaszcząc ją przez kaptur po głowie. – Czy wiesz, ile żywotów kosztowała pycha Ulrica Gromowładnego?
Trwaliśmy tak przez dłuższą chwilę, zanim trochę się uspokoiła. Otarła łzy i spojrzała mi w oczy. Spróbowała się uśmiechnąć.
- Dziękuję ci – szepnęła. – Jesteś moim jedynym przyjacielem na tym świecie.
Nie odpowiedziałem, bo nie wiedziałem, co powiedzieć. Bezradnie poruszyłem rękami.
- Nie powiesz nikomu? – spytała nieśmiało. – Wolałabym, żeby nikt nie dowiedział się, jak się rozkleiłam. W Skyrim to nie uchodzi. A już zwłaszcza córce lorda. O wampirze nie wspomnę…
- Jestem Cyrodiilijczykiem – odparłem, również się uśmiechając. – Dla mnie to normalne, że emocje muszą znaleźć ujście. Zwłaszcza takie emocje. I tak długo tłumione. Ale nie martw się, nie powiem nikomu.
Uśmiechnęła się lekko i w podzięce ścisnęła mnie lekko za ramię. Odniosłem wrażenie, że chciała coś jeszcze powiedzieć, ale naszą uwagę zajął nagły zgrzyt pod naszymi nogami. Wychyliliśmy się z tarasu. Dopiero teraz zauważyłem, że znajdowała się tam kopułka kapliczki, która właśnie wysuwała się z podziemi.
Zacisnąłem rękę na mieczu, ale zaraz puściłem jego rękojeść, bowiem z kapliczki wyłonił się Gelebor. Powolnym krokiem wszedł na taras i rozejrzał się. Na jego twarzy malował się smutek.
- A więc czyn się dokonał – szepnął. – Ponowne otwarcie tej kapliczki mogło oznaczać tylko to, że Vyrthur nie żyje, a Zdradzeni nie mają już nad nim kontroli.
Westchnąłem głęboko.
- Przykro mi to mówić, Geleborze – odrzekłem. – Ale to nie wina Zdradzonych.
- Co? – spojrzał na mnie zaskoczony. – O czym ty mówisz?
- To on kontrolował ich, nie oni jego – westchnąłem. – Twój brat był wampirem.
Przez chwilę stał jak skamieniały. Ta wiadomość zaskoczyła go tak samo jak nas.
- Wampirem – powtórzył wolno. – No proszę… To by wiele wyjaśniało.
Zerknął na ciało Vyrthura, i zrobił ruch, jakby chciał ruszyć w jego kierunku, ale chwyciłem go za ramię.
- Lepiej nie podchodź do niego – ostrzegłem. – On, w przeciwieństwie do Serany, może cię zarazić wampiryzmem. To działa nawet po śmierci.
Serana przytaknęła.
- Nie został przemieniony rytualnie, tylko zarażony – wyjaśniła. – Sam to powiedział.
Gelebor odetchnął głęboko.
- W głębi duszy cieszę się, że to nie Zdradzeni ponoszą winę za to, co się stało – wyznał.
- Dlaczego? – spytaliśmy jednocześnie.
- Bo to oznacza, że wciąż jest nadzieja, że porzucą swą nienawiść i ponownie uwierzą w Auri-Ela. – Westchnal przeciągle. – Minęło wiele czasu, od kiedy tak się czułem. O wiele za dużo. Waszej dwójce należą się moje podziękowania.
Spróbował się uśmiechnąć, ale z uwagi na okoliczności, nie wyszło mu to najlepiej.
- Próba odzyskania Łuku Auri-Ela była ogromnym ryzykiem – stwierdził. – A w rezultacie udało się wam przywrócić życie świątyni. Choć fizycznie w ruinie, w głębszym wymiarze odzyskała swą moc – powiódł wzrokiem wokół. – Nie przychodzi mi do głowy nikt, kto bardziej zasługiwałby na to, by go nosić. Jeśli chcesz dowiedzieć się więcej o łuku, lub zdobyć do niego poświęcone, słoneczne strzały, z chęcią pomogę. Wystarczy, że o to poprosisz.
Przy tych słowach wskazał dłonią kapliczkę. Zajrzałem tam zaciekawiony. Tam, gdzie w innych kapliczkach znajdowała się misa z wodą, lewitował łuk. Wyglądał zwyczajnie, jak każdy elfi łuk, może jedynie jeszcze staranniej wykończony. Migotał magiczną poświatą.
![]() |
Łuk Auri-Ela, lewitujący w kapliczce |
Wyciągnąłem rękę i chwyciłem za łęczysko. Magiczny łuk został w mojej dłoni.
- Myślałam, że będzie bardziej błyszczący – uśmiechnęła się Serana. – Mimo wszystko, jest piękny.
Spróbowałem cięciwy. Była naprężona jak struna. Twardością dorównywał mojemu szklanemu łukowi.
- Co teraz? – rzuciłem pytanie.
Serana wzruszyła ramionami.
- Cóż, to chyba jasne – odparła. – Czas stawić czoła mojemu ojcu. Jeśli tego nie zrobimy, będzie nas ścigał do końca naszych żyć.
- Jeśli to zrobimy, będzie musiał umrzeć – odrzekłem cicho. – A wiesz już przecież, kto był winien tym wszystkim nieszczęściom.
Wampirzyca wydęła wargę.
- Tak, wiem kto był źródłem proroctwa. Ale to niczego nie zmienia. Ono nadal jest aktualne. Nadal można zgasić słońce, a mój ojciec nie wyrzeknie się swego planu.
Spojrzała na mnie smutno.
- Już od dawna o tym myślałam – szepnęła. – To niełatwe, ale chyba nie mamy dużego wyboru. Ty jesteś śmiertelny, on nie. Nie będziesz strzegł tego łuku w nieskończoność. Nie, to musi się skończyć tu i teraz.
Pokiwałem głową.
- Więc stawmy mu czoła – odezwałem się. – Razem!
Popatrzyła na mnie ciepło.
- Jeśli wrócimy do zamku – odezwała się z ironią – i otworzymy drzwi frontowe z kopniaka, znajdziemy się w niemałych kłopotach. Może najpierw chodźmy do Israna. Powiemy mu, czego udało nam się dowiedzieć. Jestem przekonana, że użyczy nam jednego miecza, albo dwóch.
Jeśli jeszcze miałem jakiekolwiek wątpliwości co do jej intencji, to w tym momencie one wszystkie znikły.
- Masz rację – odezwałem się. – Chodźmy do Twierdzy Świtu!