niedziela, 21 lipca 2019

Rozdział XXXII – „Dreugh”

     Gjalund spóźniał się. „Dziewica Północy” już dwa dni temu powinna przybić do portu. Tymczasem mijał kolejny dzień, a jej prostokątny żagiel wciąż nie pojawiał się na horyzoncie. Zaczynaliśmy się już niepokoić. Co prawda ostatnio wiało trochę mocniej, co można było dostrzec po wzburzonym morzu i kierunku wulkanicznej chmury, która od kilku dni omijała wyspę z daleka, ale nie wydawało nam się, żeby miało to wpływ na rozkład rejsów tak wytrawnego żeglarza. Zrobiło się też nieco chłodniej. Dunmerowie, początkowo zadowoleni ze świeżego, odżywczego powietrza, zaczynali się obawiać o całość swoich upraw, którym niskie temperatury mogły zaszkodzić. Następnego ranka na ziemi leżał szron, dawno nie widziany po tej stronie wyspy. Za to w oddali, na horyzoncie pojawiła się czarna kropka, która powoli, choć zauważalnie rosła. Obserwowaliśmy ją z bastionu Przedmurza, na który od kilku dni wspinaliśmy się każdego ranka, wypatrując statku na horyzoncie. Stąd roztaczał się bardzo rozległy widok, jako że Przedmurze było dość wysokie i stanowiło wygodny punkt obserwacyjny. Uważnie wpatrywaliśmy się w powiększającą się kropkę. Po jakimś czasie zamieniła się w kreskę, a potem w nieregularny, ciemny kształt. Bez wątpienia, był to statek.

Widok z Przedmurza na morze

     - To nie jest „Dziewica Północy” – stwierdził nagle ze zdziwieniem towarzyszący nam Veleth. – To cesarski galeon!

     Zawsze byłem pełen podziwu dla sokolego wzroku kapitana Gwardii Redoran, ale nie wiedziałem, że zna się również na statkach. Dla mnie, przynajmniej z tej odległości, niewiele się one wszystkie od siebie różniły.
     
     - Skąd wiesz? – spytałem.
     
     - Jest o wiele większy – odparł kapitan. – I ma trzy maszty.
     
     Istotnie, po jakimś czasie, gdy statek podpłynął nieco bliżej, sam zauważyłem, że ma zupełnie inny kształt. Nie potrafiłem wprawdzie ocenić, czy istotnie jest większy, bo wokół nie było żadnego punktu odniesienia, ale zauważyłem, że bardzo różnił się od smukłych, norskich barkasów, jakie widywałem w Samotni, Gwieździe Zarannej, czy Wichrowym Tronie. Ten statek wydawał się proporcjonalnie krótszy, szerszy i znacznie wyższy. Nadbudówka nie znajdowała się na śródokręciu, lecz z tyłu, górując nad resztą. Pomijając fakt, że "Dziewica Północy" nie miała żadnej nadbudówki... No i rzeczywiście miał trzy maszty. Na pierwszych dwóch rozpięto żagle prostokątne, na drugim nawet piętrowe, jeden nad drugim. Tylko trzeci żagiel był trójkątny, podobnie jak dwa inne, na samym przodzie, rozpięte na samych linach, rozciągniętych między przednim masztem, a wystającym z przodu długim drzewcem.

     - Płynie od zachodu – Lydia zmarszczyła brwi. – Tak jakby płynął ze Skyrim. I chyba kieruje się do Kruczej Skały.

     - Coś się musiało stać – Veleth pokręcił głową. - Na mocy porozumienia z Kompanią Wschodniocesarską, ten szlak handlowy obsługiwany jest przez statki Nordów. Przecież Cesarscy nie łamaliby praw, które sami wprowadzili.

     - Może to wcale nie jest statek handlowy? – podsunęła Lydia? – Tylko jakiś transport wojska. Może Cesarscy dowiedzieli się o uruchomieniu kopalni i znowu zechcą zawładnąć wyspą?

     - Zupełnie nie w ich stylu. – Veleth zmarszczył nos. – Dunmerowie otrzymali tę wyspę od Skyrim, które jest częścią Cesarstwa. Wyspa należy do Morrowind, a Cesarstwu na pewno nie zależy na wojnie z Dunmerami. Zresztą, wtedy widzielibyśmy całą armadę, a nie jeden okręt. To raczej jakaś misja dyplomatyczna. Może cesarz chce tu urządzić ambasadę, żeby zapewnić dobrosąsiedzkie stosunki? Tylko dlaczego w takiej małej dziurze jak Krucza Skała?

     - No i przecież w Skyrim jest kilka kopalni ebonu – dodałem. – Choćby Skała Shora. Nikt nie wszczynałby wojny z jego powodu, a już na pewno nie Cesarscy.

     - Cesarscy raczej zaproponowaliby jakiś kontrakt, umowę handlową, czy coś w tym rodzaju – zgodził się Veleth. – To bardziej w ich stylu. I kto wie, może właśnie po to tu płyną.

     Zgodziliśmy się, że tak może być. Mimo to, pełni niepokoju zeszliśmy na dół. Wciąż bowiem byliśmy niespokojni o los kapitana Gjalunda i „Dziewicy Północy”. Mieliśmy nadzieję dowiedzieć się czegoś od załogi zdążającego tu galeonu. Chciałem udać się od razu do portu, ale Lydia stwierdziła, że jeszcze na to za wcześnie. Statku zapewne nawet nie było stamtąd widać. Minie pół dnia, zanim zawinie do Kruczej Skały, o ile w ogóle się tu wybierał.

     Miała rację. Galeon dobił do portu dopiero wczesnym wieczorem, gdy słońce już się czerwieniło. Nie przybił jednak do kei, tylko stanął na kotwicy na środku zatoki. A potem marynarze, korzystając tylko z ostatniego nie opuszczonego jeszcze, trójkątnego żagla, obrócili stojący na kotwicy statek dziobem w stronę morza. Naszym oczom ukazała się wysoko spiętrzona rufa, przypominająca dwupiętrowy, drewniany pałacyk, błyszczący taflami szyb, wstawionych w prostokątne okna. Pod nimi, złocąc się wypolerowanymi, mosiężnymi literami, błyszczała nazwa statku: „Dreugh”. Imię galeonu oznaczało morskie stworzenie, występujące w cieplejszych rejonach mórz, sporego skorupiaka, który potrafił poprzez dotknięcie ofiary sparaliżować ją, niby magią błyskawic. Na maszcie powiewała czarna, cesarska bandera ze srebrną winietą smoka. Zwinięto ostatni żagiel, rzucono drugą kotwicę i spuszczono łódź z kilkoma osobami.

     Takie wydarzenie musiało wzbudzić spore zainteresowanie osadników. W porcie trudno było się przecisnąć między mieszkańcami Kruczej Skały, z których każdy chciał obejrzeć cesarski statek, niektórzy po raz pierwszy w życiu. Staliśmy między nimi i musiałem przyznać, że widok naprawdę robił wrażenie. Statek był niemal dwukrotnie większy od „Dziewicy Północy”. Nieco dłuższy, znacznie szerszy i wyższy, głębiej zanurzony. Jak się później dowiedziałem, z tego ostatniego powodu, nie przybił do kei, bowiem kapitan obawiał się, czy jest tu wystarczająco głęboko.

     Na razie nie było mowy o tym, żeby dopchać się do drewnianego pomostu. Nawet Adril Arano musiał przepychać się przez ten tłum, by powitać niespodziewanych gości. Kilka osób, popchniętych przez napierający tłum, z pluskiem wylądowało w wodzie i trzeba ich było wyciągać. Gdzie tłum, tam i hałas. Ludzie przekrzykiwali się wzajemnie i nie było sposobu, żeby cokolwiek usłyszeć.


"Dziewica Północy" w porcie w Kruczej Skale. Według relacji Dunmerów, zawinęła do portu pięć tygodni po opisanych wydarzeniach.


     - Chodźmy do gospody – rzuciłem w pewnej chwili. – Kapitan będzie pewnie chciał coś zjeść. Tam najprędzej go spotkamy.

     - O ile rajca go nie zaprosi do siebie – odparła Lydia. – Jeśli to jakaś misja dyplomatyczna, to może się tak stać.

     Ja jednak liczyłem na to, że Adril, nie przygotowany na taką ewentualność, jeśli nawet zdecyduje się na oficjalne przyjęcie, raczej urządzi je w gospodzie. I miałem rację, choć minęło trochę czasu, zanim w „Rzygającym Parzydłaku” pojawił się drugi rajca, w towarzystwie dwóch nieznajomych Cyrodiilijczyków, w marynarskich, pikowanych bluzach, ozdobionych kolorowymi haftami. Byli to kapitan galeonu i intendent, reprezentujący Kompanię Wschodniocesarską. Kapitan był dość wysokim mężczyzną, o ciemnej czuprynie i krótkiej bródce, przyciętej na cesarską modę. Nie miał jeszcze czterdziestu lat, ale pierwsze siwe włosy pojawiły się już na jego skroniach i brodzie. Smukły i sprężysty, w doskonałej kondycji, zapewne również potrafił się posługiwać krótkim, paradnym mieczem, przypasanym do boku. Drugi był starszy, ale równie czerstwy. Nieco niższy, ale szerszy w barach. Z pewnością był nie tylko intendentem, bo  każdy jego ruch zdradzał wytrawnego wojownika. Mam oko do takich rzeczy. Byłbym gotów się założyć, że w razie czego potrafi złapać za miecz, choć teraz za pasem miał tylko krótki, ozdobny kordzik. Adril zaprosił ich do stołu.

     Ale kapitan nie od razu usiadł. Dyplomacja to, wydawałoby się, umiejętność, której moi rodacy nie muszą się uczyć. Oni się z nią rodzą. Kapitan najpierw skłonił się lekko i w kilku słowach podziękował wszystkim obecnym za ciepłe przyjęcie, a potem, ku mojemu zdziwieniu, podszedł do mnie i wyciągnął prawicę.

     - Witaj rodaku – wesoło błysnął oczami. – Nie spodziewałem się zastać tu Cesarskiego. Mówiono mi, że to wyłącznie dunmerska osada.

     Przedstawiliśmy się sobie. Nazywał się Maximilian Cronus, a gdy ja wymieniłem swoje imię,  okazało się, że słyszał już o mnie.

     - Ten Wulfhere? – przyjrzał mi się uważnie. – To o tobie mówią Dovahkiin?

     - To ja – uśmiechnąłem się. – Tak nazywają mnie Nordowie ze Skyrim, gdzie mieszkam.

     Zaprosił nas do swojego stołu. Całą trójkę, bowiem wciąż towarzyszył nam Veleth. Adril zamówił kolację. Zanim ją podano, kapitan Cronus zdążył nam odpowiedzieć na kilka pytań. Przede wszystkim spytałem o „Dziewicę Północy”.

     - Gjalund miał niemiłą przygodę – odparł kapitan. – Nastąpiło jakieś tąpnięcie, czy coś, w każdym razie wywołało to bardzo silną i zupełnie niespodziewaną falę, u ujścia Białej Rzeki. „Dziewica Północy” właśnie wypływała z portu. Fala była tak silna, że rzuciło ją na pobliską rafę. Mieli pecha, akurat stali burtą do tej fali. No, ale kto to mógł przewidzieć?

     - Zatonęła? – zaniepokoiliśmy się.

     - Osiadła na rafie – uspokoił nas Cronus. – Uszkodziła tylko poszycie i chyba kilka wręg. Pomagaliśmy ją stamtąd ściągać. Prowizorycznie załataliśmy dziurę i ściągnęliśmy statek na wodę, żeby go przeciągnąć na brzeg. Tam został wyciągnęliśmy go  z wody. Paskudna dziura w prawej burcie. Czeka go większa naprawa. Na kilka tygodni statek jest wyłączony z żeglugi.

     - A ty ofiarowałeś się, że weźmiesz jego ładunki? – spytała Lydia.

     Cronus uśmiechnął się do niej uprzejmie. Widać było, że moja żona bardzo mu się podoba, co mnie wcale nie dziwiło.

     - My, ludzie morza, zawsze sobie pomagamy – odrzekł skromnie. – Przeładowaliśmy jego ładunek na „Dreugha”. Ale to nie tak, że ja to zrobiłem za darmo. Wszystko po prostu od niego kupiłem. Oddał mi swój jednorazowy kontrakt na dostawę, chcąc się odwdzięczyć za pomoc. Zgodziłem się jedynie na trochę wyższą cenę, bo Gjalund potrzebował pieniędzy na naprawę statku, a przez to trochę mniejszy zysk dla nas. Nie narzekam, bo to i tak zysk nadprogramowy i niespodziewany. Jutro, za dnia, to wszystko wyładujemy.

     - Z co z powrotem? – spytał Veleth. – Mam pocztę do Wichrowego Tronu.

     - Ja również – Adril skinął głową.

     - A my chcielibyśmy wrócić do Skyrim – dodałem.

     Kapitan spojrzał na swego towarzysza. Tamten skrzywił się lekko i pokręcił głową.

     - Nie da rady – odparł. – Za dwa tygodnie musimy być w Leyaviin. Nie zdążymy.

     - Ano, nie możemy – wetchnął kapitan. – Mamy też swoje kontrakty, z trudem zdobyte. Musimy dotrzymywać terminów. Jutrzejszy dzień poświęcimy na rozładunek, ale następnego ranka musimy wyruszyć do Cyrodiil.

     - Ale naprawa „Dziewicy” nie powinna długo trwać – dodał intendent. – Widziałem to uszkodzenie. Musi naprawić dwie, czy trzy wręgi i wymienić kilkanaście desek z poszycia. Chętnych do pomocy mu nie brakuje. Włącznie z uszczelnianiem i smołowaniem, może mu to zająć jakieś dwa, może trzy tygodnie.

     Trzy tygodnie! Plus kilka dni na zdobycie kontraktu i załadunek, przy dobrym wietrze jedna doba na podróż, przy złym prawie dwa dni. A potem zwyczajowy trzydniowy pobyt w Kruczej Skale, czekanie na załadunek, wypełnianie ksiąg. No i załoga też musi trochę odpocząć na lądzie. Z trzech tygodni nagle zrobił się cały miesiąc.

     Lydia przygryzła wargę. Liczyła na to, że jednak wyruszymy wcześniej. Ja też miałem taką nadzieję. Miesiąc bezczynnego czekania wcale mi się nie uśmiechał. Gdyby chociaż można było się przez ten czas czymś zająć. Cóż, mogłem wprawdzie wyruszyć w góry, poszukać stalhrimu dla Baldora, ale szczerze mówiąc, paliłem się już do powrotu. Tamta sprawa nie wydała mi się wcale taka pilna.

     - Leyawiin jest na samym południu, prawda? – spytała Lydia. – Stamtąd daleko do Skyrim…

     Uśmiechnąłem się. Też o tym pomyślałem.

     - Tak, to na południowym krańcu kontynentu, nad morzem Topal – odparł Cronus. – Do Skyrim istotnie daleko.

     - Ile dni pieszo?

     - Nie wiem – roześmiał się. – Ja podróżuję statkiem. Wschodnim szlakiem będzie to dziesięć do dwunastu dni zależnie od wiatru. A lądem – rozłożył ręce – nie mam pojęcia.

     - Ale to przecież Cyrodiil – wtrącił się intendent. – Po co podróżować pieszo? Przecież są konie. A wy wyglądacie na kogoś, kogo stać na kupno, czy wynajem wierzchowca. W tydzień bylibyście na granicy.

     Miał rację! Że też nie przyszło mi to do głowy. W Cyrodiil każde miasto prowadziło własną stadninę. Tam nie podróżowało się pieszo, jak w Skyrim, gdzie strome, górskie szlaki zwykle nie pozwalały na użycie koni. Mimo większych odległości, drogę między miastami, nawet na piechotę pokonywało się szybciej, bo nie trzeba było co chwila omijać stromych, niezdobytych gór. To nie Skyrim gdzie szlak zwykle przypominał meandry rzeki, kręcąc się raz w jedną, raz w drugą stronę. W Cyrodiil drogi były znacznie prostsze, nachylone bez porównania łagodniej, lub wręcz wcale, a stajnie konkurowały ze sobą, oferując bardzo dogodne warunki wynajmu lub sprzedaży wierzchowców. Leyawiin na przykład szczyciło się wyhodowaniem rasy świetnych, wytrzymałych koni, zwykle o srokatym umaszczeniu. Widywałem takie u podróżnych, w pobliżu naszej wioski.
Spojrzeliśmy na siebie z Lydią. Słowa nie były potrzebne.

     - Zabierzecie dwoje pasażerów? – spytałem. – Cena nie gra roli.

     Kapitan zdawał się być zakłopotany.

     - Ja nie odmawiam – odrzekł powoli. – Problem w tym, że nie mam miejsc i nie mogę zaofiarować wam żadnej kabiny. To statek handlowy, nie pasażerski.

     - Nie przywykliśmy do luksusów – zapewniłem go. – Wystarczy byle jaki kąt do spania i coś, żebyśmy nie umarli z głodu.

     - Statek wyładowany po brzegi – westchnął. – A rejs zajmie nam trochę czasu. Jeden, czy dwa dni wytrzymacie w jakimś kącie, ale dwa tygodnie?

     - Po wyładowaniu skrzyń od Gjalunda będzie miejsce w górnej ładowni – intendent potarł brodę. – Wygód nie ma, ale hamaki będzie gdzie rozwiesić. Dwie osoby spokojnie się zmieszczą. Dużo macie bagażu?

     - To co mamy na sobie – odparła Lydia. – Do tego nasze zbroje i broń.

     - I jedna skrzynia – dodałem. – Nieduża, ale ciężka.

     Miałem bowiem zamiar zabrać do domu trochę złota i kosztowności ze skarbu Śmiercionoścy. Niedużo. Jakieś dwadzieścia, może trzydzieści tysięcy septimów. Miałem zamiar zdeponować je w Leyawiin i wymienić na cesarskie asygnaty, honorowane również przez wszystkich kupców w Skyrim. Resztę zostawiliśmy w grobowcu, zawczasu powierzając klucz Frei i wymuszając na niej obietnicę, że jeśli kiedykolwiek ona, lub jej lud znajdą się w potrzebie, mają z niego bez skrępowania skorzystać. Łatwo nie było, to w końcu Nordowie. Przekonał ją dopiero argument, że skarb ten pochodzi również z dóbr zrabowanych Skaalom.

     Cronus zgodził się na trzysta septimów za przewiezienie nas do Leyawiin. To niewielka cena, zważywszy na to, że będzie miał nas na karku przez tydzień, albo i dłużej, żywiąc nas i odpowiadając na nasze głupie pytania, jakie na pewno się podczas tej podróży pojawią. Byłem gotów zapłacić dwa, albo i trzy razy tyle, ale Cronus nie był chciwy.

     - Pusto tu będzie bez was – stwierdził Veleth. – Nie zostalibyście trochę dłużej?

     - Musimy wracać – odparłem rozmarzonym głosem. – Tęsknimy już do domu i przyjaciół w Skyrim. Każdy z nas ma swoje miejsce na świecie. Tak to już jest… Modyn.

     Kapitan straży spiorunował mnie wzrokiem spod brwi.

     - Nie było tematu – mruknął, wywołując salwę śmiechu.

*          *          *

     Dziwnie się czułem ze świadomością, że to nasza ostatnia noc w Posiadłości Severinów. Kapitan wymógł bowiem na nas, byśmy noc, bezpośrednio poprzedzającą rejs, spędzili na statku. Chciał odpłynąć wczesnym rankiem i nie miał zamiaru tracić czasu na szukanie nas po mieście, na wypadek gdybyśmy zaspali. Na statku kapitan ma władzę absolutną, nawet jeśli ktoś płaci za rejs. Nawet nie przyszło mi do głowy, żeby oponować. Przeciwnie, oboje staraliśmy się być jak najmniej kłopotliwymi pasażerami.

     Długo nie mogłem zasnąć. Myślami błądziłem po wyspie, odwiedzając każde z poznanych dotychczas miejsc. Stały mi się bliskie, podobnie jak bliscy stali mi się ich mieszkańcy. Przed oczami przesuwały mi się twarze przyjaciół, jakich tu zostawiam. Skaalowie – Baldor, Fanari, Frea… Czy Dunmerowie jak Veleth, Adril, czy Neloth. Albo Glover, pracowicie stukający młotem, czy Crescius, pomimo wieku, z kilofem na ramieniu dziarskim krokiem udający się do kopalni.

     Skyrim, tak wytęsknione i wyczekiwane przez cały ten czas, tej nocy odpłynęło gdzieś daleko, w nieznane. Tej nocy najbliższa była Krucza Skała.

     - Nie śpisz – usłyszałem w ciemności szept Lydii.

     - Nie śpię – odrzekłem.

     Położyła mi głowę na piersi. Otoczyłem ją ramieniem.

     - Ja też nie mogę spać – przyznała się. – Chyba będę tęsknić do tego miejsca.

     - Ja też – odrzekłem. – Niechętnie opuszcza się miejsca, w których człowiek dobrze się czuje.

     - A nie cieszysz się, że zobaczysz swoją ojczyznę? – spytała. – Wiem, nie planowaliśmy podróży do Cyrodiil, ale chyba miło ci będzie znów je odwiedzić?

     - Pewnie tak – uśmiechnąłem się sam do siebie. – To piękne miejsce.

     - Widziałam tylko Brumę i okolice twojej wioski – przesunęła dłonią po mojej piersi. – Przypominało to Skyrim. Trochę, zwłaszcza w Brumie.

     - Tym razem udajemy się na południe – odrzekłem. – Do Czarnego Lasu. Tam jest zupełnie inaczej. Tam nie ma gór, jest bardzo ciepło i wilgotno.

     - Czarny Las?

     - Tak nazywa się ta część Cyrodiil. Las jest tam tak gęsty, że nawet w słoneczne dni pozostaje mroczny. Podobno, bo nigdy na własne oczy tego nie widziałem. Nigdy nie byłem tak daleko na południu.

     - Dreugh… - szepnęła znów. – Statek nazywa się tak jak ten wodny stwór. Ciekawa jestem, czy to rozumne stworzenie, jak niektórzy gadają. To prawda, że one żyją w Cyrodiil? I wychodzą tam na brzeg?

     - Podobno – mruknąłem tylko, bo niewiele o nich wiedziałem.

     - Czytałam kiedyś, że wywodzą się od wodnych elfów.

     - Elfów? – uniosłem głowę. – Przecież to zwierzęta. Neloth kiedyś o nich wspominał. Podobno u wybrzeży Vvardenfell jest tego zatrzęsienie.

     - Neloth twierdzi tak o każdym, kto nie jest Dunmerem – prychnęła w odpowiedzi.

     Trochę racji miała. Ale nie sądziłem, by dreugh był rozumnym stworzeniem. Były to wielkie, wodne skorupiaki, rozmiarami i sylwetką trochę tylko przypominające humanoida. Nie miały nóg, tylko cztery macki, jak ośmiornica. Ich pyski, istotnie przypominające odrobinę ludzkie twarze, były pokryte chityną, a zamiast dłoni stworzenia miały szczypce, jak kraby błotne. Tak przynajmniej opisywano je w książkach. Ja sam nigdy takiego stwora nie widziałem. Zamieszkiwały ciepłe wody, jakich nie uświadczyło się w Skyrim, ani u wybrzeży Solstheim. Występowały na południu i podobno gdy przychodził ich okres godowy, przepoczwarzały się i wychodziły na brzeg. Na jakiś rok stawały się stworzeniami lądowymi, przypominającymi wielkie modliszki, po czym, gdy złożyły już jaja i wylęgły się larwy, wracały do morza.

     - Podobno używają magii błyskawic – odezwała się Lydia. – Nierozumne stworzenie nie potrafi używać magii.

     - Neloth twierdzi, że to nie jest magia i pod tym względem mu wierzę – odparłem. – Zna się na magii jak mało kto. To podobno naturalne zjawisko, takie samo jak iskry, co przeskakują po  pocieraniu wełnianej tkaniny. Podobnie zresztą działa. Dreugh potrafi porazić tylko wtedy, gdy cię dotknie.

     - Widziałeś kiedyś dreugha?

     - Nigdy – odparłem. – Zresztą, w Cyrodiil podobno są rzadkością. Wybili je myśliwi. Jak wszystko.

     - Jak można wybić wszystko?

     - No, nie wszystko… Mówię tu o stworach nie do końca naturalnego pochodzenia. Kiedyś żyły tam ogry, minotaury, świetliki, impy. Podobno wciąż jeszcze są, ale bardzo trudno je spotkać. Jeszcze dwieście lat temu było ich więcej.

     - A wiły?

     - Są. Niewiele, ale są. I jest to jakiś inny gatunek niż w Skyrim, czy tutaj. Wiły w Cyrodiil są piękniejsze. Sam taką kiedyś widziałem. Fakt, tylko raz. I potem jeszcze jedną nieżywą, w chatce Eanora. Tylko ta druga bardziej przypominała tutejszą.

     - Piękniejsze, to znaczy jakie?

     - Jakby to powiedzieć… - zająknąłem się. – Tutejsze wyglądają, jak ożywione pniaki. Bardziej przypominają kawałki drewna. Południowe wiły wyglądają jak młode, zielone kobiety, w ubraniu z gałązek, albo raczej jak obrośnięte bluszczem. Człowiekowi trudno uwierzyć, że to tak groźne stworzenie. Ma raczej ochotę porwać je w ramiona.

     Dała mi żartobliwego kuksańca.

     - Naprawdę – uśmiechnąłem się. – Wiłę z Cyrodiil z daleka można wziąć za młodą kobietę. Zwłaszcza gdy idzie. Porusza się wdzięcznie, jak dama. Ma w sobie coś zmysłowego.

     - A mamuty?

     - Nie ma. I nigdy nie było. Ale są trolle. Też inne, leśne. Są trochę mniejsze, ale zwinniejsze. I też już ich niewiele. Wybito je, bo zagrażały ludziom. No i łój trolla jest ceniony przez alchemików.

     Przez chwilę milczeliśmy. Lydia w zamyśleniu przebierała palcami po mojej piersi, ja zaś delikatnie gładziłem ją w miejsce, gdzie zaczynało się biodro, bo dalej nie mogłem dosięgnąć. Było nam dobrze i błogo.

     - Czytałam o minotaurach – odezwała się znów. – Podobno to też rozumne stworzenia. Kiedyś potrafiły mówić i nawet żyły między ludźmi, ale zatraciły tę umiejętność.

     - Tu jestem w stanie uwierzyć – przytaknąłem. – Choćby dlatego, że umieją posługiwać się bronią. Spotykano minotaury, uzbrojone w topory, albo młoty bojowe. Niektóre nawet nosiły w nosie złote, albo srebrne kółka, jak kolczyki. No i nie rozumiem tej ich agresji. Nie są drapieżnikami, więc po co atakują ludzi?

     - Może z zemsty? – podsunęła Lydia. – Za to że ludzie ich odtrącili i otoczyli pogardą.

     - Może…

     - A co to są impy?

     - To takie małe, latające stworzenia. Trochę przypominają nietoperze. Potrafią atakować małymi kulkami mroźnej mgły.

     - To chyba niegroźne?

     - Groźne o tyle, że żyją stadnie. Zamieszkują jaskinie. Nie wiadomo nawet, czy jeszcze jakieś się zachowały. O, jaskinie! Teraz sobie przypomniałem. W jaskiniach żyją gobliny. Widziałem ich ślady. I widziałem zwłoki człowieka, zabitego przez gobliny, które zajęły jakieś podziemia w pobliżu Cesarskiego Miasta. Widziałem, jak straż formowała grupę uderzeniową, żeby je zlikwidować. I gobliny już na pewno są rozumne. Wytwarzają nawet prymitywną broń, a ich szamani posługują się magią. Tylko za nic w świecie nie daje się z nimi porozumieć. To jakieś zdegenerowane plemię elfów.

     - Coś jak Falmerowie?

     - Coś jak oni – przytaknąłem – Tylko nie są ślepi. Przeciwnie, mają doskonały wzrok. Tak przynajmniej twierdzili strażnicy.

     - Mówiłeś, że są tam dziki.

     - Są – potwierdziłem. – Zwierzyny tam sporo. Samych niedźwiedzi chyba trzy gatunki. Dziki, wilki, górskie lwy.

     - Lwy?

     - Krewni waszych kotów szablozębnych – odparłem. – Trochę mniejsze, ale bez porównania zwinniejsze. Niebezpieczne zwierzęta. Na szczęście żyją samotnie i raczej unikają ludzi. Trzymają się z dala od szlaków.

     Jeszcze jakiś czas rozmawialiśmy półgłosem, jakbyśmy bali się kogoś obudzić, choć nikogo, poza nami tu nie było. Ale wkrótce zmorzył nas sen.

     Rankiem zaczęliśmy się przygotowywać do podróży. Trzeba było zdecydować, co bierzemy ze sobą, co zostawiamy. Zbroje na statku do niczego przydać się nie mogły, więc spakowaliśmy je do płóciennego tobołu, podobnie jak broń. Tobół i ciężka skrzynka ze złotem zostały wystawione do przedsionka na górze. Co jeszcze? Trochę zapasów na drogę. Niewiele, bo Cronus zapewnił nam wyżywienie. Trochę lekarstw, kilka wielkich klejnotów duszy do podładowania zaklętej broni, zapas strzał. Chyba wszystko? Kusiło mnie, żeby zabrać kilka brył stalhrimu, ale poniechałem tego zamiaru. Na miejscu czekała nas następna podróż, a transport kruszcu przez całe Cyrodiil na własnych plecach mijał się z celem. Będzie jeszcze okazja odwiedzić to miejsce w dogodniejszych warunkach, to go sobie zabiorę. Starożytny kilof Nordów powędrował do jednej ze skrzyń. Był częścią Solstheim i niech na niej pozostanie. Zresztą, do czegóż mógł mi się przydać gdzie indziej, gdzie nie występował stalhrim? Czarne Księgi powędrowały do sejfu. Były niebezpieczne, więc lepiej zamknąć je w niedostępnym miejscu. Żałowałem, że nie miałem czasu na wyprawę do Tel Mithryn, by zdeponować je u Nelotha. Nie dość, że byłyby tam bezpieczne, to jeszcze mistrz miałby obiekt do swoich badań. Ale kapitan nie dał nam na to czasu. Zatrzasnąłem je więc w stalowej skrzyni.

     - To chyba wszystko?

     Rozejrzałem się po posiadłości. Pozostawiałem tu niezliczone bogactwa, w postaci zbroi Ahzidala i Śmiercionoścy, dużego zapasu kruszców, alchemicznych składników, klejnotów dusz, czy niezwykłej broni, o workach złota i kosztowności nawet nie wspominając. Ale nie zamierzałem tego zabierać ze sobą.

     - Zostawmy to miejsce czyste – Lydia wcisnęła mi w dłoń miotłę. – Postaraj się nie kurzyć za bardzo.

     Sama chwyciła kawał płótna i drewniany skopek z wodą, by przetrzeć wilgotną szmatką wszystkie sprzęty.

     Zabrało nam to czas do południa, gdy wreszcie udaliśmy się na posiłek do gospody. Spotkaliśmy tam kilkunastu marynarzy z załogi „Dreugha”, którzy akurat nie brali udziału w rozładunku. Byli głośni i zachowywali się trochę jak rozbrykane dzieci, ale u marynarzy to podobno normalne. W ten sposób odreagowują żelazną dyscyplinę, jaką mają na co dzień.

     Geldis spodziewał się  nas i bez pytania podał nam dymiący półmisek z jakąś smakowicie wyglądającą potrawą, z kawałków mięsa i posiekanych warzyw. Do tego dzban piwa, pokryty rosą.

Gospoda Rzygający Parzydłak. Za ladą stoi Geldis Sadri


     - Uczta pożegnalna, na koszt firmy – stwierdził. – Żebyście zawsze pamiętali o „Rzygającym Parzydłaku”.

     - Będziemy – zapewniła go Lydia.

     - A marynarzom powiedz, żeby sobie wzięli coś na nasz koszt – dodałem. – I niech sobie nie żałują.

     - Tylko nie proponuj im niczego, co powali ich na ziemię – roześmiała się Lydia. – Bo jeśli jutro nie będą mogli pracować, Cronus nas zabije.

     Jak można się było spodziewać, marynarze zareagowali na to wszystko głośnym entuzjazmem. Napełnili kubki i przepili do nas w podziękowaniu. Była to prawdziwa mieszanina narodowości. Najwięcej było Cesarskich, ale nie zabrakło też kilku Nordów i jednego Redgarda. Dostrzegłem też Orsimera, dwóch Altmerów, Bosmera i nawet Khajita, co zdziwiło mnie niepomiernie, jako że to pustynne plemię ze wszystkim mi się kojarzyło, tylko nie z wodą. Co ciekawe, nie było wśród nich ani jednego Argonianina, którzy, wydawałoby się, z umiejętnością oddychania pod wodą, są znakomitym materiałem na marynarzy.

     Potrawa była znakomita. Wydawało mi się, że każdy jej kęs smakuje inaczej. Geldis, jak widać, nie żałował tutaj ziół i zapewne użył mieszanki mięs, wyciągniętych z różnych marynat.

     A po południu nie mieliśmy już nic więcej do roboty. Chwyciliśmy się za ręce i zaczęliśmy wolno przechadzać się po Kruczej Skale. Uścisnąłem wtedy wiele rąk, żegnając się i zapewniając, że jeszcze tu wrócimy. Pamiętam zarówno żelazny uścisk Glovera, po którym z trudem rozprostowałem palce, jak i delikatny i ciepły dotyk Drelyny Alor, córki Fethisa.

Cesarski galeon u ujścia rzeki Karth, w Samotni. Kompania Wschodniocesarska używała powszechnie tego typu statków,  ponieważ miały większą ładowność niż norskie barkasy

     Potem okazało się, że statek dokonał wyładunku, zatem można było zanieść tam nasze manele. Dostaliśmy całkiem przytulne miejsce w górnej ładowni, wypełnionej skrzynkami z logo Kompani Wschodniocesarskiej. Wszystko zabezpieczone skórzanymi pasami i linami, żeby się nie przesuwało w trakcie kołysania statku. W szkielet kadłuba wkręcono sporo haków, więc było na czym rozwiesić dwa hamaki, które razem z grubymi derkami przynieśli nam dwaj marynarze.

     Po urządzeniu się na statku, wróciliśmy na brzeg, bo do wieczora było jeszcze trochę czasu. Właściwie tylko po to, by pożegnać się z Geldisem, Velethem i Adrilem, z którymi wypiliśmy po pucharze wina – na pożegnanie. A potem pozostał jedynie uścisk ręki i wolnym krokiem udaliśmy się w stronę portu, gdzie na tle zachodzącego słońca kołysał się na martwej fali „Dreugh” – najprawdziwszy cesarski galeon.

4 komentarze:

  1. No i sobie popłyną na tym nieco dziwnie wyglądającym galeonie.Mam nadzieję, że bez problemu dopłyną na miejsce.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Akurat nie na tym. Ten na obrazku to jednostka, należąca do cesarza Titusa II Mede. Oni popłynęli na nieco skromniejszym statku handlowym.

      Usuń
  2. Prawdziwa lekcja biologii. Z przyjemnością poczytałam o tych wszystkich zwierzakach i nie tylko. :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nawet w świecie fantasy istnieje nauka, prawda :)

      Usuń