Myliliśmy się oboje. I to bardzo!
Przez niemal pół drogi z Rorikstead do Białej Grani spieraliśmy się, co do położenia owego tajemniczego miejsca, w którym mieliśmy poszukać Kuźni Eterium. Mnie wydawało się, że to gdzieś na Pograniczu, podczas gdy Lydia była pewna, że to nieco bardziej na północ, bliżej Samotni.
Zrozumiałe więc, że po dziennik Katrii sięgnąłem więc, zanim jeszcze zdjąłem plecak. Leżał tam, gdzie go zostawiłem, na komodzie, po lewej stronie od wejścia. I od razu zacząłem go kartkować.
- Daj, sprawdzę – Lydia wyjęła mi go z rąk. – A ty przynieś drewna.
Zmarzliśmy trochę po drodze. Łagodny zwykle klimat Doliny Białej Grani, tym razem pokazał swoje chłodniejsze oblicze. Przez całą drogę wiał nam w twarze zimny wiatr, wystarczająco silny, aby przecisnąć się przez każdą szparę. Nawet Lydia, odporna na zimno Nordka, zaczęła chuchać w dłonie. Toteż rozpalenie ognia uznaliśmy za najpilniejszą czynność, zaraz po wejściu do naszego domku.
Chwyciłem siekierę i wyszedłem na zewnątrz. Znów poczułem ziąb, więc nie marudziłem, tylko od razu narąbałem trochę drobnych drewienek na podpałkę. Potem chwyciłem sosnowy odziomek i naskrobałem żywicznych drzazg. Dołożyłem kilka grubszych polan. Gdy wróciłem z naręczem drewna, zastałem Lydię siedzącą przy stole i zatopioną w lekturze.
- Żadne z nas nie miało racji – odezwała się, unosząc głowę. – Albo, jeśli wolisz, mieliśmy ją oboje, ale tylko częściowo.
- Nie rozumiem – mruknąłem, ustawiając drewienka w stos.
Roześmiała się.
- Ale i tak wygrałam – oświadczyła. – Byłam bliżej. I dlatego dzisiaj ty zmywasz.
Teraz ja się roześmiałem. Zaczynała się nasza zabawa w przekomarzanie się.
- A w czym to miałaś więcej racji? – zerknąłem na nią.
Próbowała, niezbyt udanie, zrobić poważną i mądrą minę, czym rozśmieszyła mnie jeszcze bardziej. Zacząłem rechotać, ona po chwili również.
- Miałam rację, że tam zimno – oświadczyła, gdy już się uspokoiła. – I że to o wiele bardziej na wschód. Ty miałeś rację tylko o tyle, że to na pograniczu.
- Czyli remis – próbowałem się wtrącić.
- Jeszcze nie skończyłam! Mówiłam, że na wschód, ale nie wiedziałam, że aż tak na wschód, więc tu mam tylko kawałek racji. A twoje Pogranicze…
Tu urwała i zaczęła się śmiać.
- Tak, to na pograniczu – dodała ze śmiechem. – Ale Bieli i Wschodniej Marchii!
Mój śmiech zamarł, ustępując miejsca ogromnemu zdumieniu. Jak mogliśmy się aż tak pomylić? To przecież zupełnie inna część Skyrim, z Pograniczem nie mająca nic wspólnego.
- A gdzie konkretnie? – spytałem zaciekawiony.
- Na zachód od Wichrowego Tronu – odrzekła, poważniejąc. – Co więcej, to o wiele bliżej Wichrowego Tronu niż Gwiazdy Zarannej. Sama nie wiem, jak mogliśmy to aż tak bardzo pokręcić.
- Czyli dość blisko! – sapnąłem, podpalając drzazgi zaklęciem.
- W Skyrim nigdy nie jest blisko – odparła. – Akurat w tym miejscu jest dość stroma góra, którą trzeba będzie obejść. Nie znam za dobrze tamtych stron, nie pamiętam, żebym tam kiedykolwiek była. Trzeba popytać ludzi, może ktoś będzie wiedział o jakiejś krasnoludzkiej budowli w tamtej okolicy. Nie ma rady, chyba musimy najpierw zajść do Wichrowego Tronu. Ktoś pewnie będzie wiedział. Tylko kto?
- Przychodzi mi do głowy Vuunfert Nieumarły – westchnąłem. – Ale czy on będzie chciał ze mną gadać?
Nadworny mag nie miał powodów, by pałać do mnie sympatią. Swego czasu, trafił przeze mnie na kilka tygodni do więzienia, oskarżony o straszne zbrodnie na młodych dziewczynach. Dopiero potem okazało się, że był całkowicie niewinny i nawet sam próbował znaleźć zbrodniarza, zwanego Rzeźnikiem.
- Ja z nim porozmawiam – odrzekła Lydia. – Mamy kilka magicznych kosturów, których nie używamy. Sprzedam mu któryś po niskiej cenie, to powinno poprawić mu humor.
To mogło się udać. Lydia łatwo zjednywała sobie ludzi, a jej handlowa żyłka mogła tylko w tym pomóc.
Dmuchnąłem kilka razy w mały płomyk. Żywiczne drzazgi zajęły się szybko i wkrótce ogień objął drewienka, a potem grubsze polana. Ciepło uderzyło mnie w twarz. Lydia kucnęła obok mnie i wyciągnęła ręce w kierunku paleniska.
- Nie mamy nic do jedzenia – oznajmiła. – Ogrzeję się trochę i pójdę do gospody, kupić coś gotowego. Jakieś życzenia?
Potrząsnąłem głową. Było mi wszystko jedno, byle było to gorące i świeże. Zresztą, każda potrawa, choćby najprostsza, z oberży „Pod Chorągwianą Klaczą” była smaczna.
- Co powiesz na szybką kąpiel w pianie? – zaproponowałem. – Przygotuję balię i zagrzeję trochę wody. Dość mam zimnych kąpieli.
Ustawiliśmy trójnóg z kociołkiem nad ogniskiem i nalaliśmy do niego wody, po czym Lydia wyszła po wieczerzę, a ja wytargałem z kąta balię. Nie była duża i w zamyśle miała służyć do prania. Ale używaliśmy jej także do kąpieli i to zwykle we dwójkę, choć ledwo się w niej mieściliśmy. Ale to właśnie lubiliśmy najbardziej – tę bliskość, żeby nie powiedzieć ciasnotę. W oczekiwaniu, aż woda w kotle zabulgocze, przygotowałem mydło i wonną, na pół magiczną miksturę do kąpieli, która znakomicie usuwała zmęczenie i przy okazji wytwarzała mnóstwo piany, którą nieraz bawiliśmy się jak małe dzieci. Zwłaszcza, gdy z piany robiliśmy sobie zarost. Widok Lydii, z białymi wąsami i brodą, a czasem i białymi, krzaczastymi brwiami, nieodmiennie mnie rozśmieszał.
Woda w kociołku w końcu zabulgotała, wlałem ją więc do balii i znów napełniłem kociołek. Woda nie zaczęła jednak nawet syczeć, gdy usłyszałem łomotanie do drzwi. Otworzyłem, a Lydia omal mnie nie stratowała, trzymając w obu dłoniach ciężkie naczynie.
- No szybciej, bo już mnie parzy!
Postawiła na stole gliniany garnek z przykrywką. Rozeszła się smakowita woń.
- Najpierw jemy, czy się kąpiemy?
- Nie dam rady wytrzymać ani chwili dłużej – odparłem. – Jestem głodny jak smok.
Zresztą, przecież trzeba było przecież poczekać, aż woda w kociołku się zagrzeje.
* * *
- Jest, tam na zboczu góry – Lydia przysłoniła oczy dłonią. – Ledwo widać.
Istotnie, zza skały wystawał fragment muru, z resztkami złoceń. Prowadziła do niego kręta ścieżka. Vuunfert uprzedził nas jednak, że w budowli, zwanej według starych map Raldbthar, zagnieździła się szajka przestępców i miejsce to jest niebezpieczne. Dlatego oboje zdjęliśmy łuki z ramion i nałożyliśmy strzały na cięciwy.
![]() |
Raldbthar - wejście |
Muszę tu nadmienić, że miałem zupełnie nowy łuk, wykonany własnoręcznie, jedynie przy niewielkiej pomocy Adrianne, która pod moją nieobecność przygotowała mi materiały do jego budowy. Znakomity łuk z kości smoka, o konstrukcji przypominającej trochę łuk Katrii, a także trochę Łuk Auriela. Majdan był lekki i niesamowicie sztywny, zaś ramiona płaskie i wygięte do przodu, dzięki czemu cięciwa nawijała się na nie w ostatniej fazie strzału. Powodowało to znacznie szybszy lot strzały. Na cięciwę użyłem specjalnej liny z pajęczych nici, którą wykonał dla mnie Fihada z Samotni. Łuk zakląłem ogniem, przy sporej pomocy Farengara, nadwornego maga Białej Grani. Byłem naprawdę dumny i zadowolony ze swej nowej broni. Nazwałem go Smoczym Łukiem Inferno. Przystrzelałem go na równinie pod Białą Granią. Istotnie, strzały leciały celnie, bardzo szybko i miały niesamowitą siłę przebicia. Dziś po raz pierwszy miałem go użyć w boju.
Było dość chłodno, toteż nic dziwnego, że zbóje pochowali się wewnątrz. Tylko troje z nich trzymało wartę, a i oni schronili się w niedużej budce, jedynie od czasu do czasu z niej wychodząc, aby rzucić okiem na ścieżkę. No i niestety, jeden z nich wylazł akurat wtedy, gdy pojawiliśmy się na prowadzących do budowli schodach.
Jak już wspomniałem, strzała z mojego nowego łuku leciała szybko. Nie dość szybko. Zdążył wrzasnąć, alarmując pozostałych. Trzeba było dobyć miecza.
Włóczące się po Skyrim bandy zbójów nie są wielkim wyzwaniem dla pary doświadczonych wojowników. A jednak niełatwo jest ich wytępić. Mimo wielu prób, podejmowanych przez jarlów i cesarskich legatów, wciąż stanowili niebezpieczeństwo. Nawet jeśli udało się czasem pokonać jedną, czy drugą bandę, zwykle szybko na jej miejsce pojawiała się nowa. Myślę, że dowódcy po prostu źle się za to zabierali. Wysyłali przeciwko nim regularne wojsko, które wprawdzie dysponuje większą siłą niż grupka bandytów, ale ta ostatnia przewyższa ją w mobilności. Wojsko nie zaatakuje znienacka, bo zostanie wykryte na czas i zbóje po prostu uciekną, lub pochowają się w niedostępnej części swojej kryjówki. Żołnierze nie mogą tez przebywać na miejscu zbyt długo, a gdy się wycofają, banda wraca na swoje miejsce. Nie ma na nich rady!
Jedynym sposobem pozbycia się niechcianych lokatorów, było wysłanie przeciw nim kogoś takiego jak my – kogoś, kto podkradnie się do ich kryjówki i weźmie całą grupę z zaskoczenia. Sęk w tym, że takich osób było niewiele. Najbardziej znaną grupą byli, oczywiście, Towarzysze z Jorrvaskr w Białej Grani, którzy często brali na siebie takie zlecenia. Ale było ich niewielu i nie mogli być wszędzie. Rozbójnicy więc, choć po wojnie ich liczba wyraźnie zmalała, wciąż stanowili „uciążliwe urozmaicenie miejscowego folkloru”, jak to zwykł z ironią mawiać Vilkas, jeden z Towarzyszy.
Tym razem odesłaliśmy do Sovngardu troje przestępców, zanim stanęliśmy przed złocistymi drzwiami z krasnoludzkiego metalu. Jak zwykle, przygotowałem łuk, podczas gdy Lydia swój zwiesiła na plecach i dobyła miecza. Weszliśmy do środka.
Przywitało nas bijące wewnątrz ciepło, zapach spalonego oleju i huczenie wielkiego palnika, którego płomień przegradzał wyjście z obszernej komnaty, w której się znaleźliśmy. Obecna w niej rozbójniczka zdołała nas wprawdzie dostrzec, ale nie zdążyła nikogo zaalarmować. Ze strzałą w czole osunęła się na ziemię.
![]() |
Raldbthar - przedsionek. Widoczny palnik i wychodzące z niego płomienie |
Zerknąłem na płomień, przekraczający przejście. Za nim znajdowała się pochylnia, prowadząca w dół, zamknięta złocistą kratą. Sam płomień wydobywał się z dwu dysz, na wysokości piersi i nieco powyżej kolan i skierowano go na nadzianą na rożen pieczeń, zdaje się z zająca, która właśnie zaczynała się przypalać.
Już chciałem poszukać jakiegoś pokrętła, które zgasiłoby płomień i pozwoliło nam przejść, gdy Lydia wskazała palcem w lewo. Tam od komnaty odchodził szeroki korytarz i skręcał w prawo. Ze strzałami na cięciwach zakradliśmy się w tamtym kierunku. Od korytarza odchodziło kilka wejść do komnat mieszkalnych. Tam natrafiliśmy na troje następnych zbójów. Znów doszło do walki, ale tym razem wystarczyły strzały. Dalej drogę przegradzała krata, za nią znajdowała się pochylnia w górę, ale jeszcze przed nią korytarz skręcał w prawo i w dół. Tam znajdowała się obszerna, jasno oświetlona komnata, z której dochodziły ludzkie głosy. Okazało się, że banda urządziła tam sobie jadalnię.
![]() |
Jadalnia w Raldbthar |
Nie zauważyli nas. Szybko dwóch z nich pożegnało się z życiem. Trzeci zdążył jeszcze podnieść ze zdziwieniem głowę i powstać na nogi, ale na tym zakończył swój zbrodniczy żywot.
Z jadalni prowadziły schody na górę, ale szybko okazało się, że wiodą one jedynie na taras. Za to pod tarasem odkryłem kolejną kratę. Zamek był bardzo precyzyjny, ale udało mi się go otworzyć, łamiąc zaledwie trzy wytrychy i nie robiąc hałasu. Otworzyłem kratę. Pomieszczenie, oddzielone od jadalni gęstą kratką, wyglądało na bardzo zaniedbane. Tu i ówdzie leżał gruz, opadły z powały, pełno było gratów i śmieci. I spomiędzy tych śmieci wychyliła się nagle postać w zbroi i z mieczem w dłoni, wykonująca prowokacyjne ruchy, zachęcające mnie do sięgnięcia po miecz.
Nie bawiłem się w jego gierki. Po prostu, posłałem mu strzałę w oko. Może i niezbyt honorowo, ale w stosunku do rozbójników nie czułem wyrzutów sumienia. Gdyby była ze mną Serana, z pewnością nie miałbym nic przeciwko temu, aby pożywiła się jego życiową energią.
Rozejrzeliśmy się trochę po tej graciarni. Było tu kilka krasnoludzkich sejfów, w których znaleźliśmy trochę złota i błyskotek. Była tam też broń i elementy dwemerskich zbroi, ale nie chcieliśmy się tym obarczać. Potem znów stanęliśmy w szyku bojowym i Lydia otworzyła złocistą bramę na przeciwległej ścianie. Ta zaprowadziła nas do krótkiego korytarzyka, zamkniętego kratą. Ale nie typową krasnoludzką kratą, tylko taką, jaką czasami widywaliśmy w norskich podziemiach. Składała się z wielu żelaznych, pionowych prętów, nie połączonych między sobą. Na dole koniec każdego z nich tkwił w okutym otworze, a obok znajdowała się dźwignia, która zapewne służyła do zamykania i otwierania przejścia. Taka krata była jednocześnie pułapką – jej pręty, na kształt włóczni, potrafiły przebić kogoś, kto miał pecha znaleźć się w przejściu w chwili jej zamykania. Przekonaliśmy się o tym, gdy tylko przestawiłem tę dźwignię i grube pręty, z zaostrzonymi grotami na górze, schowały się z chrzęstem w otworach w posadzce. Ostrożnie przeszliśmy przez wąskie przejście. Znaleźliśmy się w niewielkiej, ale jasno oświetlonej komnacie, z korytarzem jaśniejącym naprzeciwko. Na pozór pustej, ale w ściany wbudowano zasobniki, często zawierające strażnicze automaty, zwane pająkami. Poza tym, w dwu przeciwległych kątach ujrzałem sfery w spoczynku.
![]() |
Wspomniana krata |
Sfera to szczególny rodzaj robota. Jest lekka, szybka i dobrze uzbrojona. W spoczynku wygląda jak złota kula, sięgająca człowiekowi do połowy uda. Ale gdy system bezpieczeństwa wykryje w jej pobliżu intruza, owa kula rozsuwa się i wyłania się z niej metalowa, ażurowa postać, zaś połówki sfery zaczynają działać jak koła, na których ów robot potrafi poruszać się zadziwiająco szybko i zwinnie.
Pierwszą sferę rozbiłem jedną celną strzałą. Mój łuk z kości smoka wyrzucał strzały z taką siłą, że uderzenie grota rozbiło misterną konstrukcję na kilka części. Hałas wzbudził jednak drugą ze sfer w stan gotowości. Złocisty robot wysunął się z cichym chrzęstem ze swej kulistej skorupy. Miałem tylko chwilę na unieszkodliwienie jej, bowiem wiedziałem dobrze, jak niewiele czasu potrzebuje ta maszyna na zlokalizowanie intruza. Dwemerska strzała, z niezwykle twardym grotem, pomknęła ku złocistej postaci. Celowałem w miejsce, w którym korpus łączył się z podwoziem. Jak wyjaśnił mi swego czasu mistrz Neloth z wyspy Solstheim, tam właśnie należało uderzać, bowiem tam znajdował się, jak to on nazywał, metalowy węzeł, łączący całą konstrukcję w całość. Grot uderzył bezbłędnie. Konstrukcja rozsypała się jak domek z kart. Leżący na posadzce korpus ruszał się jeszcze przez chwilę, ale zaraz uszła z niego cała para i znieruchomiał. Gdy ruszyliśmy przed siebie, w kierunku korytarza, z bocznego zasobnika wyskoczył jeszcze pająk, ale Lydia machnęła tylko mieczem i delikatna maszynka rozpadła się.
Krótki korytarz zaprowadził nas na pochylnię, prowadzącą w górę. Tym razem jednak nie była to po prostu kamienna pochylnia. Zawierała groźną pułapkę. Świadczyła o tym szeroka jak dłoń szpara pośrodku, przebiegająca wzdłuż niej.
- Uważaj – wskazałem na podłużną szparę. – Z tego mogą wysunąć się…
Nie zdążyłem dokończyć! Jednocześnie, na górze i na dole, ze szpary wysunęły się złociste ostrza. W jednej chwili rozłożyły się, niby wiatracze śmigi i wirując groźnie, zaczęły przemierzać całą pochylnię w górę i w dół. Taki ostrze, z twardego, krasnoludzkiego metalu, poruszające się z dużą prędkością, potrafiło przebić nawet elfią zbroję z księżycowego kamienia. Można było stracić tu nogi!
![]() |
Pochylnia z wirującymi ostrzami. Osie wirników poruszały się dodatkowo w górę i w w dół, wzdłuż wyżłobienia pośrodku pochylni. |
Rozejrzeliśmy się wokół, ale żadne z nas nie zauważyło żadnej dźwigni, pokrętła, czy pedału, którym dałoby się to wyłączyć. Trzeba było przeskoczyć między ostrzami, wybierając odpowiedni moment. Nie było to najbezpieczniejsze wyjście, ale jedyne w takiej sytuacji. Uważnie obserwowałem wirujące śmigi przez dłuższą chwilę, aby wyczuć tę jedną, w której należało ruszyć. Przebiegłem bezpiecznie. Lydia ruszyła za mną. Najgorsze, że trzeba było nie tylko skakać między ostrzami, ale jeszcze wspinać się pod górę. Jakoś się udało.
- Odetchnijmy chwilę – zaproponowała Lydia, wyciągając manierkę. – Kto wie, co nas czeka w podziemiach.
- Przecież jesteśmy w podziemiach – odrzekłem, pociągając łyk słodkawego płynu.
- W przedsionku – poprawiła mnie. – Do podziemi dopiero zjedziemy.
I mówiąc to, wskazała głową na coś za moimi plecami. Odwróciłem się. Za mną znajdowała się typowa, krasnoludzka winda, z dźwignią pośrodku. Z westchnieniem wszedłem na okrągłą platformę. Poczekałem aż Lydia do mnie dołączy i przestawiłem dźwignię. Winda ruszyła. Jechała długo – niechybny znak, że podziemia są bardzo głębokie. Gdy stanęła, otwierając się na długą, ciemną, prowadzącą w dół pochylnię, oboje poczuliśmy chłód i coś jeszcze – pewien charakterystyczny, nieprzyjemny zapach.
![]() |
Tę pochylnię wyposażono w identyczną pułapkę, ale na szczęście, tutaj była nieczynna |
- Falmerowie – szepnęła Lydia, potrząsając głową. – Jak zwykle, zalęgli się w dwemerskich piwnicach.
- Zostali tam uwięzieni – szepnąłem, wspominając słowa Gelebora. – Tak czy inaczej, musimy bardzo uważać.
Ruszyliśmy w dół, tym razem starając się iść możliwie cicho. Falmerowie, w przeciwieństwie do dwemerskich mechanizmów, mieli niezwykle czuły słuch. Na samym dole drogę zagrodziła nam masywna, kuta brama. Otworzyłem ją, starając się robić jak najmniej hałasu.
Okazało się, że niepotrzebnie – całe pomieszczenie wypełniały stukot, chrobot i inne dziwne odgłosy, dobiegające z góry. Skutecznie zagłuszały one szelest naszych kroków.
Nie wiem, czym było to pomieszczenie za czasów dwemerskich. Niczego mi nie przypominało. Przede wszystkim, było ogromne. Na samym środku znajdował się ocembrowany, wypełniony wodą basen, przypominający nieczynną fontannę. Po kątach pochowały się prymitywne, chitynowe szałasy Falmerów, a po prawej stronie znajdowała się zagroda, w której drzemało kilka chaurusów. Nad basenem wznosiła się serpentynowa pochylnia, prowadząca na wyższy poziom, gdzie znajdowało się kilka tarasów, również zabudowanych szałasami.
Niechętne wspominam to wszystko, co wydarzyło się później. Po rozmowie z Geleborem nie umiałem pozbyć się współczucia dla Falmerów i wcale nie miałem ochoty ich zabijać. Ale co zrobić, gdy nie dało się z nimi porozumieć, a oni atakowali nas z zaciętością, graniczącą z fanatyzmem? Niestety, zanim dotarliśmy na górę, musieliśmy ustrzelić ich wszystkich. Nikt z nich nie przeżył, o czym wiemy na pewno, bo w poszukiwaniu przejścia spenetrowaliśmy tę wioskę dokładnie. Jedyna droga prowadziła w górę.
![]() |
Obozowisko Falmerów, widziane z górnej platformy |
Na górnym poziomie korytarz zaprowadził nas do kolejnej sporej komnaty. To stąd dochodziły te hałasy. To musiała być jakaś dwemerska siłownia, bowiem wszędzie stały jakieś konstrukcje, z obracającymi się trybami, albo zionącymi parą. Na samym końcu tego pomieszczenia znajdował się duży basen – przypuszczalnie zbiornik wody pitnej. Nad nim rozciągnięto pomost, zakończony zwodzonym mostem, przez który można było dostać się do przejścia naprzeciw. A raczej można by było – bo mostu nie dało się opuścić. Mechanizm tylko chrobotał głośno i nieprzyjemnie, przyprawiając nas o dreszcze. Wspiąć się do przejścia z basenu – niewykonalne. Za stromo i za wysoko.
Opuściliśmy ręce w geście bezradności. Na chwilę. Wzrok mój bowiem padł na najbliższą przekładnię, poruszającą się w tę i z powrotem, jakby potężne koła zębate, wystające z filaru, nie potrafiły się obrócić. Coś spomiędzy nich wystawało. Podszedłem zaciekawiony do przekładni i roześmiałem się.
- Jak to ma działać, skoro jest zablokowane? – powiedziałem głośno.
W trybach tkwił bowiem dwemerski pręt, blokujący pracę przekładni. Spróbowałem go wyciągnąć, ale tkwił mocno. Rozejrzałem się wokół, w poszukiwaniu jakiegoś narzędzia. Gratów tu nie brakowało, więc podniosłem inny pręt i użyłem go jak dźwigni. Przekładnia po kilku próbach odblokowała się i mechanizm zaczął pracować bez zgrzytów.
Ale tych zgrzytów i stuków było znacznie więcej, a most dalej nie dał się opuścić.
- One wszystkie są zablokowane – oznajmiła Lydia, sprawdzając pozostałe przekładnie. – To na pewno nie przypadek.
Istotnie, w kolejnej przekładni tkwiła długa kość. Poszło z nią łatwiej niż z prętem, bo była już starta i wyszczerbiona. Mechanizm zaszumiał i nabrał obrotów, jednocześnie zapaliło się światełko po lewej stronie mostu.
- To chyba już – odezwałem się niepewnie i podszedłem do dźwigni.
Niestety, most nadal tkwił tam gdzie przedtem, a opuszczający go mechanizm wciąż zgrzytał, jakby protestował przeciw używaniu go. Musieliśmy obejrzeć wszystkie przekładnie. Wszystkie były zablokowane, czy to dwemerskim złomem, czy jakimiś kośćmi. Z pewnością było to dzieło Falmerów.
![]() |
Opisane pomieszczenie. Widoczny basen, podniesiony, metalowy most i kilka mechanizmów z przekładniami zębatymi. |
- Nie chcieli, by most dał się opuścić – domyśliła się Lydia. – Musiało tam kryć się jakieś niebezpieczeństwo.
- Z pewnością nadal się tam kryje – zgodziłem się. – Ciekawe, co to takiego, że tak bardzo się tego bali!
Odpowiedź przyszła, gdy tylko odblokowaliśmy ostatnią przekładnię. Od razu zrobiło się ciszej. Mechanizmy zaczęły pracować równo, bez zgrzytów i stuków. Przekładnie zwiększyły obroty, a nad mostem pojawiło się drugie światełko. Opuściłem most.
Za nim stała odpowiedź na nasze pytanie.
- Uważaj, centurion! – ostrzegła mnie Lydia.
Tak, to istotnie był przeciwnik, którego nie można było lekceważyć. Ciężka, bojowa maszyna, przypominająca ogromną, opancerzoną postać. Budzący grozę strażnik dwemerskich podziemi. Z bliska bardzo niebezpieczny. Potrafił nie tylko zadawać potężne ciosy młotem lub ostrzem, ale i dmuchać przegrzaną parą. Jedyna skuteczna taktyka polegała na tym, aby nie dopuścić go zbyt blisko. Można było to zrobić, bowiem przy wszystkich swych zaletach, był dość powolny. W grę wchodziła więc jedynie magia, albo broń miotająca. Falmerskie łuki były jednak o wiele za słabe na gruby pancerz centuriona. Nic dziwnego więc, że próbowali się przed nim odgrodzić.
Ale ja nie miałem falmerskiego łuku, tylko smoczy! W dodatku dysponowałem metalowymi, dwemerskimi strzałami, o dużej sile przebicia. Podniosłem broń do oka akurat w tym momencie, kiedy maszyna oderwała się od stacji ładowania i zrobiła pierwszy krok w naszą stronę.
Skuteczność mojego nowego łuku zaskoczyła nawet mnie. Grot z głośnym trzaskiem przebił przedni pancerz, co kiedyś wydawało mi się niemożliwe! W dodatku, musiałem trafić w jakiś ważny element pod pancerną płytą, bowiem metalowy olbrzym zachwiał się i zaczął kręcić się w kółko, jakby stracił orientację. Po chwili stracił też równowagę i runął z hukiem na kamienną posadzkę. Spod pancerza wydobył się ze świstem strumień pary. Maszyna znieruchomiała.
- Jedna strzała – Lydia z uznaniem pokiwała głową. – Bosmerowie mogliby się uczyć od ciebie strzelectwa.
- Przypadek – odparłem, choć i ja czułem dumę z szybkiego zwycięstwa. – Ale że grot przebił ten pancerz? Niesamowite… Chyba była tam jakaś szpara.
Podeszliśmy do centuriona. Jego pancerz nie był uszkodzony w żaden inny sposób, jak tylko moją strzałą. Ależ ten łuk miał siłę!
- Zrobię drugi dla ciebie – uśmiechnąłem się do żony.
- Trzymam za słowo – puknęła mnie rękawicą w napierśnik. – Tylko żeby pasował do moich butów!
Parsknęliśmy śmiechem, po czym, wciąż chichocząc, weszliśmy do niedużego pomieszczenia. Środek zajmował jakiś dwemerski mechanizm, błyszczący metalem i kryształami, który coś mi przypominał. Był to okrągły, szeroki na jakieś półtorej wysokości człowieka, wystający z podłoża, kamienny pulpit, pokryty metalem. Gdzieś już coś takiego widziałem…
Ale nie miałem czasu zastanawiać się nad tym dłużej, bowiem nagle pojawiła się obok nas błękitna poświata.
- Znowu się spotykamy!
![]() |
Duch Katrii w dwemerskich podziemiach |
Wyraźnie uradowany głos Katrii obudził w nas ciepłe uczucia. Z uśmiechem przywitaliśmy błękitnego duszka.
- To była niezła wyprawa – uśmiechnęła się również, z pewnym podziwem.
- Skoro tu jesteś, to znaczy, że już niedaleko – odezwałem się.
Katria niecierpliwie skinęła głową.
- Szybciej, to chyba tutaj!
Powiodła nas do bocznej nieco mniejszej komnaty. Była bardzo podekscytowana. Nie dziwiłem się jej – w końcu właśnie miał dopełnić się kolejny etap dzieła jej życia, które pewnego dnia uwolni ją z tego świata. Jej niecierpliwe nawoływania wywołały na naszych twarzach jedynie uśmiechy. Przypominała nam małą dziewczynkę, która nie może doczekać się nowej sukienki.
Poszliśmy za nią, aż do końca niewielkiej komnaty. Tam, na kamiennym stole, pod świecąca jednostajnym blaskiem dwemerska lampą, na specjalnie przygotowanym dla niego pulpicie leżał kolejny fragment okrągłego klucza, wykonanego z czystego eterium.
Zatrzymaliśmy się, spoglądając na niego, jak na jakiś ołtarz. Aż Katria do reszty straciła cierpliwość.
- No, na co czekacie? – jęknęła. – Zabierzcie to!
![]() |
Miejsce odnalezienia kolejnego kawałka eterium |
Sięgnąłem po błękitny klejnot i uniosłem go z cokołu. Przysunąłem do oczu jej, Lydii i sobie. Obróciłem go kilka razy, wolno, aby nasza eteryczna towarzyszka, która nie mogła wziąć go do rąk, obejrzała go sobie dokładnie.
- Muszę powiedzieć – odezwała się wzruszona – że cieszę się, że to koniec. Długo na to czekałam i targała mną niepewność, czy aby na pewno o mnie nie zapomnicie.
- Nigdy – zapewniła ją Lydia. – Ani o tobie, ani o kuźni. Ale czy to naprawdę już koniec?
Eteryczna postać potrząsnęła głową, aż rozwiały jej się włosy, jakby wciąż była żywa.
- To trzeci, prawda?
Potwierdziliśmy jednocześnie.
- No dobra, jeszcze nie koniec – uśmiechnęła się. – Został jeszcze jeden. Wybaczcie, tu w zaświatach trochę mi się to wszystko kręci. Zatem – spojrzała na nas ciepło – jeszcze się spotkamy.
- Ale gdzie? – zapytałem.
Posłała mi zadumane spojrzenie.
- Na miejscu…
I rozwiała się, jakby nigdy jej tu nie było.
Spojrzeliśmy z Lydią po sobie.
- Na miejscu – powtórzyłem. – Czyli nie ułatwi nam sprawy.
- Ona przecież też tego nie wie – odparła Lydia. – Pojawia się tylko wtedy, gdy jesteśmy blisko eterium. Jakoś to wyczuwa.
Zgodziłem się, że tak może być. Przecież gdy spotkaliśmy się po raz pierwszy, sama nie wiedziała, gdzie szukać. Tyle jedynie wiedziała, co znalazła w bibliotekach i co zaznaczyła na mapie. Zaczęliśmy zbierać się do wyjścia. Z poprzedniej komnaty prowadziła jeszcze jedna brama, której nie zbadaliśmy, a która prawdopodobnie połączona była z drugim wyjściem. Krasnoludzkie podziemia zawsze miały ich kilka. Ale zanim skierowałem się za bramę, pomyszkowaliśmy jeszcze trochę po pomieszczeniu. Uznaliśmy, że miejsce, w którym ukryto coś tak cennego jak eterium, musiało być czymś w rodzaju skarbca i niewykluczone, że znajdziemy tu coś jeszcze. Istotnie, znaleźliśmy sejf z kilkoma złotymi pierścieniami, z czego jeden był zaklęty. A potem zainteresował mnie tajemniczy pulpit.
- Pamiętasz? – wskazałem na niego – w Bhalft był podobny. Tam, gdzie szukaliśmy Pradawnego Zwoju. Trzeba było go uruchomić… Czekaj, ja to wciąż mam!
- Co takiego?
- Tę kulkę, którą dał mi ten szaleniec… Septimus… Chwila – zacząłem przetrząsać plecak.
- Czego szukasz?
- Tego!
Tryumfalnie wyciągnąłem złocistą kulkę, wielkości kurzego jaja. Nie zwlekając włożyłem artefakt do zagłębienia w pulpicie. Pasował! I zaraz wydałem z siebie jęk, bowiem prosto pod stopami otworzyło się przejście – a ściślej, opadła posadzka, tworząc kręcone schody wokół pulpitu. Poturlałem się w dół z hałasem blach, uderzających o kamienne stopnie.
- Cały jesteś? – dobiegł mnie głos Lydii.
- Cały – mruknąłem, wstając. – Lepiej zejdź tu do mnie, bo to chyba nie koniec wyprawy.
Przed sobą bowiem ujrzałem dwemerską windę. Mogła prowadzić w górę, do wyjścia, ale mogła też w dół. Stanęliśmy na środku i przerzuciłem tkwiącą na samym środku dźwignię. Winda zaczęła opadać.
Spojrzeliśmy po sobie. Dokąd ona nas zaprowadzi?
Winda jechała dość długo, by w końcu zatrzymać się przed złocistą bramą. Niecierpliwie otworzyłem ją i zamarłem w bezruchu.
- Wszystkiego się spodziewałam, tylko nie tego – roześmiała się Lydia. – Tak blisko Białej Grani!
Była to Czarna Przystań – olbrzymie, podziemne miasto Dwemerów, które swego czasu przeszliśmy wzdłuż i wszerz, w poszukiwaniu Pradawnego Zwoju.
- To się musi ciągnąc niemal pod całym Skyrim – szepnąłem z podziwem. – Przecież poprzednio weszliśmy do niej z okolic Makartu.
- A wyszliśmy w okolicach Gwiazdy Zarannej – skinęła głowa Lydia. – To musi być znacznie większe, niż nam się wydawało.
![]() |
Czarna Przystań |
Lydia skinęła głową. Też miała dość tej podziemnej wędrówki.
Zawróciliśmy, obiecując sobie, że jeszcze tu wrócimy.