czwartek, 17 kwietnia 2025

Rozdział XL – Raldbthar

     Myliliśmy się oboje. I to bardzo!

     Przez niemal pół drogi z Rorikstead do Białej Grani spieraliśmy się, co do położenia owego tajemniczego miejsca, w którym mieliśmy poszukać Kuźni Eterium. Mnie wydawało się, że to gdzieś na Pograniczu, podczas gdy Lydia była pewna, że to nieco bardziej na północ, bliżej Samotni.

     Zrozumiałe więc, że po dziennik Katrii sięgnąłem więc, zanim jeszcze zdjąłem plecak. Leżał tam, gdzie go zostawiłem, na komodzie, po lewej stronie od wejścia. I od razu zacząłem go kartkować.

     - Daj, sprawdzę – Lydia wyjęła mi go z rąk. – A ty przynieś drewna.

     Zmarzliśmy trochę po drodze. Łagodny zwykle klimat Doliny Białej Grani, tym razem pokazał swoje chłodniejsze oblicze. Przez całą drogę wiał nam w twarze zimny wiatr, wystarczająco silny, aby przecisnąć się przez każdą szparę. Nawet Lydia, odporna na zimno Nordka, zaczęła chuchać w dłonie. Toteż rozpalenie ognia uznaliśmy za najpilniejszą czynność, zaraz po wejściu do naszego domku.

     Chwyciłem siekierę i wyszedłem na zewnątrz. Znów poczułem ziąb, więc nie marudziłem, tylko od razu narąbałem trochę drobnych drewienek na podpałkę. Potem chwyciłem sosnowy odziomek i naskrobałem żywicznych drzazg. Dołożyłem kilka grubszych polan. Gdy wróciłem z naręczem drewna, zastałem Lydię siedzącą przy stole i zatopioną w lekturze.

     - Żadne z nas nie miało racji – odezwała się, unosząc głowę. – Albo, jeśli wolisz, mieliśmy ją oboje, ale tylko częściowo.

     - Nie rozumiem – mruknąłem, ustawiając drewienka w stos.

     Roześmiała się.

     - Ale i tak wygrałam – oświadczyła. – Byłam bliżej. I dlatego dzisiaj ty zmywasz.

     Teraz ja się roześmiałem. Zaczynała się nasza zabawa w przekomarzanie się.

     - A w czym to miałaś więcej racji? – zerknąłem na nią.

     Próbowała, niezbyt udanie, zrobić poważną i mądrą minę, czym rozśmieszyła mnie jeszcze bardziej. Zacząłem rechotać, ona po chwili również.

     - Miałam rację, że tam zimno – oświadczyła, gdy już się uspokoiła. – I że to o wiele bardziej na wschód. Ty miałeś rację tylko o tyle, że to na pograniczu.

     - Czyli remis – próbowałem się wtrącić.

     - Jeszcze nie skończyłam! Mówiłam, że na wschód, ale nie wiedziałam, że aż tak na wschód, więc tu mam tylko kawałek racji. A twoje Pogranicze…

     Tu urwała i zaczęła się śmiać.

     - Tak, to na pograniczu – dodała ze śmiechem. – Ale Bieli i Wschodniej Marchii!

     Mój śmiech zamarł, ustępując miejsca ogromnemu zdumieniu. Jak mogliśmy się aż tak pomylić? To przecież zupełnie inna część Skyrim, z Pograniczem nie mająca nic wspólnego.

     - A gdzie konkretnie? – spytałem zaciekawiony.

     - Na zachód od Wichrowego Tronu – odrzekła, poważniejąc. – Co więcej, to o wiele bliżej Wichrowego Tronu niż Gwiazdy Zarannej. Sama nie wiem, jak mogliśmy to aż tak bardzo pokręcić.

     - Czyli dość blisko! – sapnąłem, podpalając drzazgi zaklęciem.

     - W Skyrim nigdy nie jest blisko – odparła. – Akurat w tym miejscu jest dość stroma góra, którą trzeba będzie obejść. Nie znam za dobrze tamtych stron, nie pamiętam, żebym tam kiedykolwiek była. Trzeba popytać ludzi, może ktoś będzie wiedział o jakiejś krasnoludzkiej budowli w tamtej okolicy. Nie ma rady, chyba musimy najpierw zajść do Wichrowego Tronu. Ktoś pewnie będzie wiedział. Tylko kto?

     - Przychodzi mi do głowy Vuunfert Nieumarły – westchnąłem. – Ale czy on będzie chciał ze mną gadać?

     Nadworny mag nie miał powodów, by pałać do mnie sympatią. Swego czasu, trafił przeze mnie na kilka tygodni do więzienia, oskarżony o straszne zbrodnie na młodych dziewczynach. Dopiero potem okazało się, że był całkowicie niewinny i nawet sam próbował znaleźć zbrodniarza, zwanego Rzeźnikiem. 

     - Ja z nim porozmawiam – odrzekła Lydia. – Mamy kilka magicznych kosturów, których nie używamy. Sprzedam mu któryś po niskiej cenie, to powinno poprawić mu humor.

     To mogło się udać. Lydia łatwo zjednywała sobie ludzi, a jej handlowa żyłka mogła tylko w tym pomóc.

     Dmuchnąłem kilka razy w mały płomyk. Żywiczne drzazgi zajęły się szybko i wkrótce ogień objął drewienka, a potem grubsze polana. Ciepło uderzyło mnie w twarz. Lydia kucnęła obok mnie i wyciągnęła ręce w kierunku paleniska.

     - Nie mamy nic do jedzenia – oznajmiła. – Ogrzeję się trochę i pójdę do gospody, kupić coś gotowego. Jakieś życzenia?

     Potrząsnąłem głową. Było mi wszystko jedno, byle było to gorące i świeże. Zresztą, każda potrawa, choćby najprostsza, z oberży „Pod Chorągwianą Klaczą” była smaczna.

     - Co powiesz na szybką kąpiel w pianie? – zaproponowałem. – Przygotuję balię i zagrzeję trochę wody. Dość mam zimnych kąpieli.

     Ustawiliśmy trójnóg z kociołkiem nad ogniskiem i nalaliśmy do niego wody, po czym Lydia wyszła po wieczerzę, a ja wytargałem z kąta balię. Nie była duża i w zamyśle miała służyć do prania. Ale używaliśmy jej także do kąpieli i to zwykle we dwójkę, choć ledwo się w niej mieściliśmy. Ale to właśnie lubiliśmy najbardziej – tę bliskość, żeby nie powiedzieć ciasnotę. W oczekiwaniu, aż woda w kotle zabulgocze, przygotowałem mydło i wonną, na pół magiczną miksturę do kąpieli, która znakomicie usuwała zmęczenie i przy okazji wytwarzała mnóstwo piany, którą nieraz bawiliśmy się jak małe dzieci. Zwłaszcza, gdy z piany robiliśmy sobie zarost. Widok Lydii, z białymi wąsami i brodą, a czasem i białymi, krzaczastymi brwiami, nieodmiennie mnie rozśmieszał.

     Woda w kociołku w końcu zabulgotała, wlałem ją więc do balii i znów napełniłem kociołek. Woda nie zaczęła jednak nawet syczeć, gdy usłyszałem łomotanie do drzwi. Otworzyłem, a Lydia omal mnie nie stratowała, trzymając w obu dłoniach ciężkie naczynie.

     - No szybciej, bo już mnie parzy!

     Postawiła na stole gliniany garnek z przykrywką. Rozeszła się smakowita woń.

     - Najpierw jemy, czy się kąpiemy?

     - Nie dam rady wytrzymać ani chwili dłużej – odparłem. – Jestem głodny jak smok.

     Zresztą, przecież trzeba było przecież poczekać, aż woda w kociołku się zagrzeje.

*          *          *

     - Jest, tam na zboczu góry – Lydia przysłoniła oczy dłonią. – Ledwo widać.

     Istotnie, zza skały wystawał fragment muru, z resztkami złoceń. Prowadziła do niego kręta ścieżka. Vuunfert uprzedził nas jednak, że w budowli, zwanej według starych map Raldbthar, zagnieździła się szajka przestępców i miejsce to jest niebezpieczne. Dlatego oboje zdjęliśmy łuki z ramion i nałożyliśmy strzały na cięciwy.

Raldbthar - wejście

     Muszę tu nadmienić, że miałem zupełnie nowy łuk, wykonany własnoręcznie, jedynie przy niewielkiej pomocy Adrianne, która pod moją nieobecność przygotowała mi materiały do jego budowy. Znakomity łuk z kości smoka, o konstrukcji przypominającej trochę łuk Katrii, a także trochę Łuk Auriela. Majdan był lekki i niesamowicie sztywny, zaś ramiona płaskie i wygięte do przodu, dzięki czemu cięciwa nawijała się na nie w ostatniej fazie strzału. Powodowało to znacznie szybszy lot strzały. Na cięciwę użyłem specjalnej liny z pajęczych nici, którą wykonał dla mnie Fihada z Samotni. Łuk zakląłem ogniem, przy sporej pomocy Farengara, nadwornego maga Białej Grani. Byłem naprawdę dumny i zadowolony ze swej nowej broni. Nazwałem go Smoczym Łukiem Inferno. Przystrzelałem go na równinie pod Białą Granią. Istotnie, strzały leciały celnie, bardzo szybko i miały niesamowitą siłę przebicia. Dziś po raz pierwszy miałem go użyć w boju.

     Było dość chłodno, toteż nic dziwnego, że zbóje pochowali się wewnątrz. Tylko troje z nich trzymało wartę, a i oni schronili się w niedużej budce, jedynie od czasu do czasu z niej wychodząc, aby rzucić okiem na ścieżkę. No i niestety, jeden z nich wylazł akurat wtedy, gdy pojawiliśmy się na prowadzących do budowli schodach.

     Jak już wspomniałem, strzała z mojego nowego łuku leciała szybko. Nie dość szybko. Zdążył wrzasnąć, alarmując pozostałych. Trzeba było dobyć miecza.

     Włóczące się po Skyrim bandy zbójów nie są wielkim wyzwaniem dla pary doświadczonych wojowników. A jednak niełatwo jest ich wytępić. Mimo wielu prób, podejmowanych przez jarlów i cesarskich legatów, wciąż stanowili niebezpieczeństwo. Nawet jeśli udało się czasem pokonać jedną, czy drugą bandę, zwykle szybko na jej miejsce pojawiała się nowa. Myślę, że dowódcy po prostu źle się za to zabierali. Wysyłali przeciwko nim regularne wojsko, które wprawdzie dysponuje większą siłą niż grupka bandytów, ale ta ostatnia przewyższa ją w mobilności. Wojsko nie zaatakuje znienacka, bo zostanie wykryte na czas i zbóje po prostu uciekną, lub pochowają się w niedostępnej części swojej kryjówki. Żołnierze nie mogą tez przebywać na miejscu zbyt długo, a gdy się wycofają, banda wraca na swoje miejsce. Nie ma na nich rady!

     Jedynym sposobem pozbycia się niechcianych lokatorów, było wysłanie przeciw nim kogoś takiego jak my – kogoś, kto podkradnie się do ich kryjówki i weźmie całą grupę z zaskoczenia. Sęk w tym, że takich osób było niewiele. Najbardziej znaną grupą byli, oczywiście, Towarzysze z Jorrvaskr w Białej Grani, którzy często brali na siebie takie zlecenia. Ale było ich niewielu i nie mogli być wszędzie. Rozbójnicy więc, choć po wojnie ich liczba wyraźnie zmalała, wciąż stanowili „uciążliwe urozmaicenie miejscowego folkloru”, jak to zwykł z ironią mawiać Vilkas, jeden z Towarzyszy.

     Tym razem odesłaliśmy do Sovngardu troje przestępców, zanim stanęliśmy przed złocistymi drzwiami z krasnoludzkiego metalu. Jak zwykle, przygotowałem łuk, podczas gdy Lydia swój zwiesiła na plecach i dobyła miecza. Weszliśmy do środka.

     Przywitało nas bijące wewnątrz ciepło, zapach spalonego oleju i huczenie wielkiego palnika, którego płomień przegradzał wyjście z obszernej komnaty, w której się znaleźliśmy. Obecna w niej rozbójniczka zdołała nas wprawdzie dostrzec, ale nie zdążyła nikogo zaalarmować. Ze strzałą w czole osunęła się na ziemię.

Raldbthar - przedsionek. Widoczny palnik i wychodzące z niego płomienie

     Zerknąłem na płomień, przekraczający przejście. Za nim znajdowała się pochylnia, prowadząca w dół, zamknięta złocistą kratą. Sam płomień wydobywał się z dwu dysz, na wysokości piersi i nieco powyżej kolan i skierowano go na nadzianą na rożen pieczeń, zdaje się z zająca, która właśnie zaczynała się przypalać.

     Już chciałem poszukać jakiegoś pokrętła, które zgasiłoby płomień i pozwoliło nam przejść, gdy Lydia wskazała palcem w lewo. Tam od komnaty odchodził szeroki korytarz i skręcał w prawo. Ze strzałami na cięciwach zakradliśmy się w tamtym kierunku. Od korytarza odchodziło kilka wejść do komnat mieszkalnych. Tam natrafiliśmy na troje następnych zbójów. Znów doszło do walki, ale tym razem wystarczyły strzały. Dalej drogę przegradzała krata, za nią znajdowała się pochylnia w górę, ale jeszcze przed nią korytarz skręcał w prawo i w dół. Tam znajdowała się obszerna, jasno oświetlona komnata, z której dochodziły ludzkie głosy. Okazało się, że banda urządziła tam sobie jadalnię.

Jadalnia w Raldbthar

     Nie zauważyli nas. Szybko dwóch z nich pożegnało się z życiem. Trzeci zdążył jeszcze podnieść ze zdziwieniem głowę i powstać na nogi, ale na tym zakończył swój zbrodniczy żywot.

     Z jadalni prowadziły schody na górę, ale szybko okazało się, że wiodą one jedynie na taras. Za to pod tarasem odkryłem kolejną kratę. Zamek był bardzo precyzyjny, ale udało mi się go otworzyć, łamiąc zaledwie trzy wytrychy i nie robiąc hałasu. Otworzyłem kratę. Pomieszczenie, oddzielone od jadalni gęstą kratką, wyglądało na bardzo zaniedbane. Tu i ówdzie leżał gruz, opadły z powały, pełno było gratów i śmieci. I spomiędzy tych śmieci wychyliła się nagle postać w zbroi i z mieczem w dłoni, wykonująca prowokacyjne ruchy, zachęcające mnie do sięgnięcia po miecz.

     Nie bawiłem się w jego gierki. Po prostu, posłałem mu strzałę w oko. Może i niezbyt honorowo, ale w stosunku do rozbójników nie czułem wyrzutów sumienia. Gdyby była ze mną Serana, z pewnością nie miałbym nic przeciwko temu, aby pożywiła się jego życiową energią.

     Rozejrzeliśmy się trochę po tej graciarni. Było tu kilka krasnoludzkich sejfów, w których znaleźliśmy trochę złota i błyskotek. Była tam też broń  i elementy dwemerskich zbroi, ale nie chcieliśmy się tym obarczać. Potem znów stanęliśmy w szyku bojowym i Lydia otworzyła złocistą bramę na przeciwległej ścianie. Ta zaprowadziła nas do krótkiego korytarzyka, zamkniętego kratą. Ale nie typową krasnoludzką kratą, tylko taką, jaką czasami widywaliśmy w norskich podziemiach. Składała się z wielu żelaznych, pionowych prętów, nie połączonych między sobą. Na dole koniec każdego z nich tkwił w okutym otworze, a obok znajdowała się dźwignia, która zapewne służyła do zamykania i otwierania przejścia. Taka krata była jednocześnie pułapką – jej pręty, na kształt włóczni, potrafiły przebić kogoś, kto miał pecha znaleźć się w przejściu w chwili jej zamykania. Przekonaliśmy się o tym, gdy tylko przestawiłem tę dźwignię i grube pręty, z zaostrzonymi grotami na górze, schowały się z chrzęstem w otworach w posadzce. Ostrożnie przeszliśmy przez wąskie przejście. Znaleźliśmy się w niewielkiej, ale jasno oświetlonej komnacie, z korytarzem jaśniejącym naprzeciwko. Na pozór pustej, ale w ściany wbudowano zasobniki, często zawierające strażnicze automaty, zwane pająkami. Poza tym, w dwu przeciwległych kątach ujrzałem sfery w spoczynku.

Wspomniana krata

     Sfera to szczególny rodzaj robota. Jest lekka, szybka i dobrze uzbrojona. W spoczynku wygląda jak złota kula, sięgająca człowiekowi do połowy uda. Ale gdy system bezpieczeństwa wykryje w jej pobliżu intruza, owa kula rozsuwa się i wyłania się z niej metalowa, ażurowa postać, zaś połówki sfery zaczynają działać jak koła, na których ów robot potrafi poruszać się zadziwiająco szybko i zwinnie.

Pierwszą sferę rozbiłem jedną celną strzałą. Mój łuk z kości smoka wyrzucał strzały z taką siłą, że uderzenie grota rozbiło misterną konstrukcję na kilka części. Hałas wzbudził jednak drugą ze sfer w stan gotowości. Złocisty robot wysunął się z cichym chrzęstem ze swej kulistej skorupy. Miałem tylko chwilę na unieszkodliwienie jej, bowiem wiedziałem dobrze, jak niewiele czasu potrzebuje ta maszyna na zlokalizowanie intruza. Dwemerska strzała, z niezwykle twardym grotem, pomknęła ku złocistej postaci. Celowałem w miejsce, w którym korpus łączył się z podwoziem. Jak wyjaśnił mi swego czasu mistrz Neloth z wyspy Solstheim, tam właśnie należało uderzać, bowiem tam znajdował się, jak to on nazywał, metalowy węzeł, łączący całą konstrukcję w całość. Grot uderzył bezbłędnie. Konstrukcja rozsypała się jak domek z kart. Leżący na posadzce korpus ruszał się jeszcze przez chwilę, ale zaraz uszła z niego cała para i znieruchomiał. Gdy ruszyliśmy przed siebie, w kierunku korytarza, z bocznego zasobnika wyskoczył jeszcze pająk, ale Lydia machnęła tylko mieczem i delikatna maszynka rozpadła się.

     Krótki korytarz zaprowadził nas na pochylnię, prowadzącą w górę. Tym razem jednak nie była to po prostu kamienna pochylnia. Zawierała groźną pułapkę. Świadczyła o tym szeroka jak dłoń szpara pośrodku, przebiegająca wzdłuż niej.

     - Uważaj – wskazałem na podłużną szparę. – Z tego mogą wysunąć się…

     Nie zdążyłem dokończyć! Jednocześnie, na górze i na dole, ze szpary wysunęły się złociste ostrza. W jednej chwili rozłożyły się, niby wiatracze śmigi i wirując groźnie, zaczęły przemierzać całą pochylnię w górę i w dół. Taki ostrze, z twardego, krasnoludzkiego metalu, poruszające się z dużą prędkością, potrafiło przebić nawet elfią zbroję z księżycowego kamienia. Można było stracić tu nogi!

Pochylnia z wirującymi ostrzami. Osie wirników poruszały się dodatkowo w górę i w w dół, wzdłuż wyżłobienia pośrodku pochylni.

     Rozejrzeliśmy się wokół, ale żadne z nas nie zauważyło żadnej dźwigni, pokrętła, czy pedału, którym dałoby się to wyłączyć. Trzeba było przeskoczyć między ostrzami, wybierając odpowiedni moment. Nie było to najbezpieczniejsze wyjście, ale jedyne w takiej sytuacji. Uważnie obserwowałem wirujące śmigi przez dłuższą chwilę, aby wyczuć tę jedną, w której należało ruszyć. Przebiegłem bezpiecznie. Lydia ruszyła za mną. Najgorsze, że trzeba było nie tylko skakać między ostrzami, ale jeszcze wspinać się pod górę. Jakoś się udało.

     - Odetchnijmy chwilę – zaproponowała Lydia, wyciągając manierkę. – Kto wie, co nas czeka w podziemiach.

     - Przecież jesteśmy w podziemiach – odrzekłem, pociągając łyk słodkawego płynu.

     - W przedsionku – poprawiła mnie. – Do podziemi dopiero zjedziemy.

     I mówiąc to, wskazała głową na coś za moimi plecami. Odwróciłem się. Za mną znajdowała się typowa, krasnoludzka winda, z dźwignią pośrodku. Z westchnieniem wszedłem na okrągłą platformę. Poczekałem aż Lydia do mnie dołączy i przestawiłem dźwignię. Winda ruszyła. Jechała długo – niechybny znak, że podziemia są bardzo głębokie. Gdy stanęła, otwierając się na długą, ciemną, prowadzącą w dół pochylnię, oboje poczuliśmy chłód i coś jeszcze – pewien charakterystyczny, nieprzyjemny zapach.

Tę pochylnię wyposażono w identyczną pułapkę, ale na szczęście, tutaj była nieczynna

     - Falmerowie – szepnęła Lydia, potrząsając głową. – Jak zwykle, zalęgli się w dwemerskich piwnicach.

     - Zostali tam uwięzieni – szepnąłem, wspominając słowa Gelebora. – Tak czy inaczej, musimy bardzo uważać.

     Ruszyliśmy w dół, tym razem starając się iść możliwie cicho. Falmerowie, w przeciwieństwie do dwemerskich mechanizmów, mieli niezwykle czuły słuch. Na samym dole drogę zagrodziła nam masywna, kuta brama. Otworzyłem ją, starając się robić jak najmniej hałasu.

     Okazało się, że niepotrzebnie – całe pomieszczenie wypełniały stukot, chrobot i inne dziwne odgłosy, dobiegające z góry. Skutecznie zagłuszały one szelest naszych kroków.

     Nie wiem, czym było to pomieszczenie za czasów dwemerskich. Niczego mi nie przypominało. Przede wszystkim, było ogromne. Na samym środku znajdował się ocembrowany, wypełniony wodą basen, przypominający nieczynną fontannę. Po kątach pochowały się prymitywne, chitynowe szałasy Falmerów, a po prawej stronie znajdowała się zagroda, w której drzemało kilka chaurusów. Nad basenem wznosiła się serpentynowa pochylnia, prowadząca na wyższy poziom, gdzie znajdowało się kilka tarasów, również zabudowanych szałasami. 

     Niechętne wspominam to wszystko, co wydarzyło się później. Po rozmowie z Geleborem nie umiałem pozbyć się współczucia dla Falmerów i wcale nie miałem ochoty ich zabijać. Ale co zrobić, gdy nie dało się z nimi porozumieć, a oni atakowali nas z zaciętością, graniczącą z fanatyzmem? Niestety, zanim dotarliśmy na górę, musieliśmy ustrzelić ich wszystkich. Nikt z nich nie przeżył, o czym wiemy na pewno, bo w poszukiwaniu przejścia spenetrowaliśmy tę wioskę dokładnie. Jedyna droga prowadziła w górę.

Obozowisko Falmerów, widziane z górnej platformy

     Na górnym poziomie korytarz zaprowadził nas do kolejnej sporej komnaty. To stąd dochodziły te hałasy. To musiała być jakaś dwemerska siłownia, bowiem wszędzie stały jakieś konstrukcje, z obracającymi się trybami, albo zionącymi parą. Na samym końcu tego pomieszczenia znajdował się duży basen – przypuszczalnie zbiornik wody pitnej. Nad nim rozciągnięto pomost, zakończony zwodzonym mostem, przez który można było dostać się do przejścia naprzeciw. A raczej można by było – bo mostu nie dało się opuścić. Mechanizm tylko chrobotał głośno i nieprzyjemnie, przyprawiając nas o dreszcze. Wspiąć się do przejścia z basenu – niewykonalne. Za stromo i za wysoko.

     Opuściliśmy ręce w geście bezradności. Na chwilę. Wzrok mój bowiem padł na najbliższą przekładnię, poruszającą się w tę i z powrotem, jakby potężne koła zębate, wystające z filaru, nie potrafiły się obrócić. Coś spomiędzy nich wystawało. Podszedłem zaciekawiony do przekładni i roześmiałem się.

     - Jak to ma działać, skoro jest zablokowane? – powiedziałem głośno.

     W trybach tkwił bowiem dwemerski pręt, blokujący pracę przekładni. Spróbowałem go wyciągnąć, ale tkwił mocno. Rozejrzałem się wokół, w poszukiwaniu jakiegoś narzędzia. Gratów tu nie brakowało, więc podniosłem inny pręt i użyłem go jak dźwigni. Przekładnia po kilku próbach odblokowała się i mechanizm zaczął pracować bez zgrzytów.

     Ale tych zgrzytów i stuków było znacznie więcej, a most dalej nie dał się opuścić.

     - One wszystkie są zablokowane – oznajmiła Lydia, sprawdzając pozostałe przekładnie. – To na pewno nie przypadek.

     Istotnie, w kolejnej przekładni tkwiła długa kość. Poszło z nią łatwiej niż z prętem, bo była już starta i wyszczerbiona. Mechanizm zaszumiał i nabrał obrotów, jednocześnie zapaliło się światełko po lewej stronie mostu.

     - To chyba już – odezwałem się niepewnie i podszedłem do dźwigni.

     Niestety, most nadal tkwił tam gdzie przedtem, a opuszczający go mechanizm wciąż zgrzytał, jakby protestował przeciw używaniu go. Musieliśmy obejrzeć wszystkie przekładnie. Wszystkie były zablokowane, czy to dwemerskim złomem, czy jakimiś kośćmi. Z pewnością było to dzieło Falmerów.

Opisane pomieszczenie. Widoczny basen, podniesiony, metalowy most i kilka mechanizmów z przekładniami zębatymi.


     - Nie chcieli, by most dał się opuścić – domyśliła się Lydia. – Musiało tam kryć się jakieś niebezpieczeństwo.

     - Z pewnością nadal się tam kryje – zgodziłem się. – Ciekawe, co to takiego, że tak bardzo się tego bali!

     Odpowiedź przyszła, gdy tylko odblokowaliśmy ostatnią przekładnię. Od razu zrobiło się ciszej. Mechanizmy zaczęły pracować równo, bez zgrzytów i stuków. Przekładnie zwiększyły obroty, a nad mostem pojawiło się drugie światełko. Opuściłem most.

     Za nim stała odpowiedź na nasze pytanie.

     - Uważaj, centurion! – ostrzegła mnie Lydia.

     Tak, to istotnie był przeciwnik, którego nie można było lekceważyć. Ciężka, bojowa maszyna, przypominająca ogromną, opancerzoną postać. Budzący grozę strażnik dwemerskich podziemi. Z bliska bardzo niebezpieczny. Potrafił nie tylko zadawać potężne ciosy młotem lub ostrzem, ale i dmuchać przegrzaną parą. Jedyna skuteczna taktyka polegała na tym, aby nie dopuścić go zbyt blisko. Można było to zrobić, bowiem przy wszystkich swych zaletach, był dość powolny. W grę wchodziła więc jedynie magia, albo broń miotająca. Falmerskie łuki były jednak o wiele za słabe na gruby pancerz centuriona. Nic dziwnego więc, że próbowali się przed nim odgrodzić.

     Ale ja nie miałem falmerskiego łuku, tylko smoczy! W dodatku dysponowałem metalowymi, dwemerskimi strzałami, o dużej sile przebicia. Podniosłem broń do oka akurat w tym momencie, kiedy maszyna oderwała się od stacji ładowania i zrobiła pierwszy krok w naszą stronę.

     Skuteczność mojego nowego łuku zaskoczyła nawet mnie. Grot z głośnym trzaskiem przebił przedni pancerz, co kiedyś wydawało mi się niemożliwe! W dodatku, musiałem trafić w jakiś ważny element pod pancerną płytą, bowiem metalowy olbrzym zachwiał się i zaczął kręcić się w kółko, jakby stracił orientację. Po chwili stracił też równowagę i runął z hukiem na kamienną posadzkę. Spod pancerza wydobył się ze świstem strumień pary. Maszyna znieruchomiała.

     - Jedna strzała – Lydia z uznaniem pokiwała głową. – Bosmerowie mogliby się uczyć od ciebie strzelectwa.

     - Przypadek – odparłem, choć i ja czułem dumę z szybkiego zwycięstwa. – Ale że grot przebił ten pancerz? Niesamowite… Chyba była tam jakaś szpara.

     Podeszliśmy do centuriona. Jego pancerz nie był uszkodzony w żaden inny sposób, jak tylko moją strzałą. Ależ ten łuk miał siłę!

     - Zrobię drugi dla ciebie – uśmiechnąłem się do żony.

     - Trzymam za słowo – puknęła mnie rękawicą w napierśnik. – Tylko żeby pasował do moich butów!

     Parsknęliśmy śmiechem, po czym, wciąż chichocząc, weszliśmy do niedużego pomieszczenia. Środek zajmował jakiś dwemerski mechanizm, błyszczący metalem i kryształami, który coś mi przypominał. Był to okrągły, szeroki na jakieś półtorej wysokości człowieka, wystający z podłoża, kamienny pulpit, pokryty metalem. Gdzieś już coś takiego widziałem…

     Ale nie miałem czasu zastanawiać się nad tym dłużej, bowiem nagle pojawiła się obok nas błękitna poświata.

     - Znowu się spotykamy!

Duch Katrii w dwemerskich podziemiach

     Wyraźnie uradowany głos Katrii obudził w nas ciepłe uczucia. Z uśmiechem przywitaliśmy błękitnego duszka.

     - To była niezła wyprawa – uśmiechnęła się również, z pewnym podziwem.

     - Skoro tu jesteś, to znaczy, że już niedaleko – odezwałem się.

     Katria niecierpliwie skinęła głową.

     - Szybciej, to chyba tutaj!

     Powiodła nas do bocznej nieco mniejszej komnaty. Była bardzo podekscytowana. Nie dziwiłem się jej – w końcu właśnie miał dopełnić się kolejny etap dzieła jej życia, które pewnego dnia uwolni ją z tego świata. Jej niecierpliwe nawoływania wywołały na naszych twarzach jedynie uśmiechy. Przypominała nam małą dziewczynkę, która nie może doczekać się nowej sukienki.

     Poszliśmy za nią, aż do końca niewielkiej komnaty. Tam, na kamiennym stole, pod świecąca jednostajnym blaskiem dwemerska lampą, na specjalnie przygotowanym dla niego pulpicie leżał kolejny fragment okrągłego klucza, wykonanego z czystego eterium.

     Zatrzymaliśmy się, spoglądając na niego, jak na jakiś ołtarz. Aż Katria do reszty straciła cierpliwość.

     - No, na co czekacie? – jęknęła. – Zabierzcie to!

Miejsce odnalezienia kolejnego kawałka eterium

     Sięgnąłem po błękitny klejnot i uniosłem go z cokołu. Przysunąłem do oczu jej, Lydii i sobie. Obróciłem go kilka razy, wolno, aby nasza eteryczna towarzyszka, która nie mogła wziąć go do rąk, obejrzała go sobie dokładnie.

     - Muszę powiedzieć – odezwała się wzruszona – że cieszę się, że to koniec. Długo na to czekałam i targała mną niepewność, czy aby na pewno o mnie nie zapomnicie.

     - Nigdy – zapewniła ją Lydia. – Ani o tobie, ani o kuźni. Ale czy to naprawdę już koniec?

     Eteryczna postać potrząsnęła głową, aż rozwiały jej się włosy, jakby wciąż była żywa.

     - To trzeci, prawda?

     Potwierdziliśmy jednocześnie.

     - No dobra, jeszcze nie koniec – uśmiechnęła się. – Został jeszcze jeden. Wybaczcie, tu w zaświatach trochę mi się to wszystko kręci. Zatem – spojrzała na nas ciepło – jeszcze się spotkamy.

     - Ale gdzie? – zapytałem.

     Posłała mi zadumane spojrzenie.

     - Na miejscu…

     I rozwiała się, jakby nigdy jej tu nie było.

     Spojrzeliśmy z Lydią po sobie.

     - Na miejscu – powtórzyłem. – Czyli nie ułatwi nam sprawy.

     - Ona przecież też tego nie wie – odparła Lydia. – Pojawia się tylko wtedy, gdy jesteśmy blisko eterium. Jakoś to wyczuwa.

     Zgodziłem się, że tak może być. Przecież gdy spotkaliśmy się po raz pierwszy, sama nie wiedziała, gdzie szukać. Tyle jedynie wiedziała, co znalazła w bibliotekach i co zaznaczyła na mapie. Zaczęliśmy zbierać się do wyjścia. Z poprzedniej komnaty prowadziła jeszcze jedna brama, której nie zbadaliśmy, a która prawdopodobnie połączona była z drugim wyjściem. Krasnoludzkie podziemia zawsze miały ich kilka. Ale zanim skierowałem się za bramę, pomyszkowaliśmy jeszcze trochę po pomieszczeniu. Uznaliśmy, że miejsce, w którym ukryto coś tak cennego jak eterium, musiało być czymś w rodzaju skarbca i niewykluczone, że znajdziemy tu coś jeszcze. Istotnie, znaleźliśmy sejf z kilkoma złotymi pierścieniami, z czego jeden był zaklęty. A potem zainteresował mnie tajemniczy pulpit.

     - Pamiętasz? – wskazałem na niego – w Bhalft był podobny. Tam, gdzie szukaliśmy Pradawnego Zwoju. Trzeba było go uruchomić… Czekaj, ja to wciąż mam!

     - Co takiego?

     - Tę kulkę, którą dał mi ten szaleniec… Septimus… Chwila – zacząłem przetrząsać plecak.

     - Czego szukasz?

     - Tego!

     Tryumfalnie wyciągnąłem złocistą kulkę, wielkości kurzego jaja. Nie zwlekając włożyłem artefakt do zagłębienia w pulpicie. Pasował! I zaraz wydałem z siebie jęk, bowiem prosto pod stopami otworzyło się przejście – a ściślej, opadła posadzka, tworząc kręcone schody wokół pulpitu. Poturlałem się w dół z hałasem blach, uderzających o kamienne stopnie.

     - Cały jesteś? – dobiegł mnie głos Lydii.

     - Cały – mruknąłem, wstając. – Lepiej zejdź tu do mnie, bo to chyba nie koniec wyprawy.

     Przed sobą bowiem ujrzałem dwemerską windę. Mogła prowadzić w górę, do wyjścia, ale mogła też w dół. Stanęliśmy na środku i przerzuciłem tkwiącą na samym środku dźwignię. Winda zaczęła opadać.

     Spojrzeliśmy po sobie. Dokąd ona nas zaprowadzi?

     Winda jechała dość długo, by w końcu zatrzymać się przed złocistą bramą. Niecierpliwie otworzyłem ją i zamarłem w bezruchu.

     - Wszystkiego się spodziewałam, tylko nie tego – roześmiała się Lydia. – Tak blisko Białej Grani!

     Była to Czarna Przystań – olbrzymie, podziemne miasto Dwemerów, które swego czasu przeszliśmy wzdłuż i wszerz, w poszukiwaniu Pradawnego Zwoju.

     - To się musi ciągnąc niemal pod całym Skyrim – szepnąłem z podziwem. – Przecież poprzednio weszliśmy do niej z okolic Makartu.

     - A wyszliśmy w okolicach Gwiazdy Zarannej – skinęła głowa Lydia. – To musi być znacznie większe, niż nam się wydawało.

Czarna Przystań


     - Ale dziś chyba nie będziemy się tam zagłębiać – skrzywiłem się. – Może zostawmy to sobie na inna okazję?

     Lydia skinęła głową. Też miała dość tej podziemnej wędrówki.

     Zawróciliśmy, obiecując sobie, że jeszcze tu wrócimy.


piątek, 28 marca 2025

Rozdział XXXIX – Powrót do Białej Grani

     Obrzuciłem jeszcze raz wzrokiem kaplicę. Okropne pomieszczenie, jak zresztą każde w tym zamku. Nie mogłem się nadziwić, że wampirom w ogóle nie przeszkadzały brud, kurz, nieporządek i rozwieszone po kątach pajęczyny. No i walające się wszędzie szczątki ludzkie, przyprawiające o mdłości każdego normalnego człowieka. Zapragnąłem opuścić to miejsce najprędzej jak tylko się da.

     Ruszyliśmy ku drzwiom i zeszliśmy po schodach do niewielkiej komnaty, a stamtąd krużgankami do refektarza. Obrońcy Świtu zaleczali się wzajemnie odpowiednimi miksturami. Dopadłem do Lydii i zaniepokojony zerknąłem na jej zakrwawioną twarz.

     - To nie moja – uspokoiła mnie. – To krew Duraka. Prysnęła na mnie, gdy oberwał. Chodź, pomóż mu! – pociągnęła mnie w kąt, gdzie leżał ranny.

     Odsunąłem Sorine, próbującą zatamować krwawienie. Rana była paskudna, przez brzuch. Wiadome było, że bez pomocy dzielny Orsimer pożegna się z życiem. Dopadłem do niego naprawdę w ostatniej chwili i posłałem mu dwie porcje czaru Uzdrawiający Dotyk. Musiałem potem sięgnąć po miksturę uzupełniającą manę, bo była już na wyczerpaniu, po czym rzuciłem ku niemu jeszcze dwie porcje, czym udało mi się zatrzymać krwawienie i przywrócić mu przytomność. Durak skinął mi głową w podzięce, oszczędny w gestach i słowach, jak każdy Orsimer, po czym przyjął z moich rąk fiolkę z uzdrawiającą miksturą. Ja sam łyknąłem jeszcze swój eliksir dodatkowej magii, dzięki czemu mój Uzdrawiający Dotyk wspomógł jeszcze kilku innych rannych.

     - Niesamowite – Isran kręcił głową z niedowierzaniem. – Kilu rannych, nawet ciężko, ale nikt nie zginął! Wszystkich odratujemy. Całkowite zwycięstwo!

     Tymczasem Celann, jeden z Obrońców, Breton o sympatycznym sposobie bycia, sięgnął do swej sakwy i zaczął wszystkim rozdawać ciemnoczerwone fiolki. Była to inna mikstura, która potrafiła wyleczyć wczesne stadium wampiryzmu. Niby zamek należał do klanu Volkihar, ale nie można było wykluczyć, że niektóre z tutejszych wampirów zostały nimi przez zarażenie, a takie mogły zakazić innych.

     - Każdy niech to weźmie! – oznajmił. – Wyjść stąd i od razu, na dworze zażyć! Nie chcemy, żeby ktoś w nas zaraził się wampiryzmem, prawda?

     Wywołał przy okazji gromki wybuch śmiechu, gdy z rozpędu wręczył jedną z fiolek również Seranie. Ale ten śmiech był nam potrzebny. Bardzo potrzebny! Miał w sobie jakąś siłę oczyszczającą, usuwającą przygnębienie, jakim napawało nas to miejsce i wszechobecny odór gnijącego mięsa. Wszyscy ruszyliśmy ku bramie i wkrótce znaleźliśmy się na przystani, rozkoszując się świeżością morskiego powietrza. Każdy z nas zażył swoje lekarstwo. Nawet Serana, choć jedynie z ciekawości, jak ono smakuje, bo wpływu na nią nie miało ono żadnego. Usiadła na niskim murku, będącym poręczą kamiennego mostu i powoli smakowała słodkawy płyn.

     - Nie myślałaś nigdy o tym, żeby wyleczyć się z wampiryzmu? – zagadnąłem ją.

     Spojrzała na mnie zdziwiona.

     - Nie – odrzekła ostrożnie. – A dlaczego?

     Wzruszyłem ramionami.

     - Żeby na powrót stać się człowiekiem – odparłem. – Widziałem, że nawet ciebie ten zamek napawał obrzydzeniem. Nie chciałabyś żyć tak jak my? Nie tęsknisz do słońca, ciepła? Do ludzi?

     Pokręciła wolno głową.

     - Czasami – odrzekła. – Ale wy tak szybko przemijacie… Nie wiem, czy na powrót potrafiłabym się z tym pogodzić. Z nieuniknioną starością, śmiercią. Przez tak długi czas żyłam wolna od tych obaw. Nie wiem, czy umiałabym je na powrót zaakceptować. Każda zmiana rozwiązuje jeden problem, a stwarza inny.

     - Dotąd było inaczej – powiedziałem cicho. – Miałaś bliskich między wampirami. Wszyscy byliście nieśmiertelni. Teraz los skazał cię na życie między ludźmi. Będziesz widzieć, jak powoli przemijają i odchodzą. Staniesz się samotna szybciej niż przypuszczasz.

     Podniosła oczy, ale nie na mnie. Na Lydię. Wymieniły porozumiewawcze spojrzenia. Moja żona lekko skinęła głową i oddaliła się w stronę przystani. Serana przeniosła wzrok na mnie.

     - Czy możemy porozmawiać? – spytała.

     - Zawsze – odrzekłem zdziwiony. – O co chodzi?

     Ale ona uśmiechnęła się lekko i wskazała mi miejsce obok siebie. Usiadłem z wahaniem, nie wiedząc, czego się spodziewać.

     - Muszę ci coś wyznać – zaczęła niepewnie. – Długo myślałam, czy ci o tym wspominać. Poradziłam się nawet Lydii. Jej wyznałam wszystko. Zrozumiała…

     Przerwała na chwilę i wzięła głęboki oddech.

     - Tak, mogłabym stać się na powrót człowiekiem – tym razem jej głos brzmiał pewnie, choć w dalszym ciągu cicho. – I to pomimo tego, że moje życie trwałoby krótko, w porównaniu do żywota wampira. I zrobiłabym to, gdybym mogła te lata spędzić z kimś, kogo kocham.

     - Rozumiem – pokiwałem głową. – Cóż, nie trać nadziei. Może kiedyś spotkasz kogoś takiego.

     - Nic nie rozumiesz – szepnęła. – Ten ktoś siedzi obok mnie. Jest na wyciągnięcie ręki, a jednocześnie tak daleko, jakby był na drugim końcu świata…

     Zrobiło mi się gorąco. Ona mówiła o mnie!

     - Tak, mówię o tobie – spojrzała mi w oczy i uśmiechnęła się, o dziwo, z rozbawieniem, jakby jakaś pogodna myśl przyszła jej do głowy. – Prawdziwy z ciebie mężczyzna: niedomyślny, ślepy i głuchy na wszystkie sygnały, jakie ku tobie wysyłałam. Kobieta domyśliłaby się od razu…

     Nie wiedziałem, co mam powiedzieć. Zaskoczyła mnie całkowicie!

     - Ale ja – zająknąłem się.

     - Ciii – przerwała, kładąc palec na ustach. – Nic nie mów. Jeszcze nie skończyłam. Zadam ci jedno pytanie. Muszę je zadać, choć znam odpowiedź. Ale muszę ją usłyszeć od ciebie. Czy jesteś gotów porzucić Lydię i zostać ze mną? Czy czujesz cokolwiek do mnie? Czy gdybym stała się na powrót człowiekiem, ożeniłbyś się ze mną?

     Poczułem suchość w gardle.

     - Ale ja przecież – gorączkowo szukałem odpowiednich słów. – Ale ja przecież mam już żonę!

     Uśmiechnęła się z czymś w rodzaju życzliwej ironii.

     - Nie wykręcaj się – szturchnęła mnie łokciem. – Czy byłbyś gotów to zrobić? Powiedzmy, gdybyś mógł?

     Bałem się spojrzeć jej w oczy. Ta myśl dosłownie mnie przeraziła. Lubiłem Seranę. Dobrze czułem się w jej towarzystwie i muszę przyznać, że podobała mi się jako kobieta. Gdybym wcześniej nie spotkał Lydii, być może z czasem potrafiłbym ją pokochać. Ale przecież Lydię kochałem całym sobą! Nie wyobrażałem sobie życia bez niej, a każda myśl o dłuższym rozstaniu wpędzała mnie w przygnębienie.

     Wolno pokręciłem głową.

     - Serano, ja… Nie wiem, jak to powiedzieć. Ja naprawdę cię lubię. To nie jest tak, że czuję do ciebie jakąś niechęć, czy coś. Ja po prostu… Po prostu kocham Lydię.

     Odważyłem się spojrzeć jej w oczy. Spodziewałem się smutku, albo rozczarowania, ale zamiast tego ujrzałem w nich rozbawienie, zaprawione zadumą. Chwyciła mnie za rękę i ścisnęła lekko. Nie jak kochanka – po przyjacielsku, ciepło, pomimo lodowatych rąk.

     - Wiem o tym, Wulf – szepnęła. – Wiem. W ogóle bym ci o tym nie mówiła, gdyby nie to, że mam wobec ciebie nieczyste sumienie.

     Spojrzałem na nią niepewnie.

     - Nie rozumiem…

     Znów tajemniczy uśmiech.

     - A czy możemy zostać przyjaciółmi? – spytała przekornie, przechylając głowę.

     - A nie jesteśmy?

     Parsknęła śmiechem i znów ścisnęła moją dłoń.

     - Jeszcze nie – odparła. – Bo przyjaciele są między sobą szczerzy. A ja z tobą nie byłam. Ale chcę być. I dlatego muszę powiedzieć ci coś jeszcze. Coś, co może sprawić, że poczujesz do mnie wstręt.

     Spoważniała i wzięła głęboki oddech.

     - Żeby wszystko było jasne, nigdy nie zamierzałam przemienić cię w wampira – powiedziała z naciskiem. – Mówię to, bo o to właśnie podejrzewała mnie Lydia. Nie, chciałam cię takim, jakim jesteś. Gdybyś wyraził chęć przemiany, zaakceptowałabym to, choć obawiałabym się, że za bardzo się zmienisz. Ale nie chciałeś. Wiem to, bo kilkakrotnie odmówiłeś, gdy była taka możliwość. Nie naciskałam. Ale wiedziałam, że będąc ze mną, wciąż myślałeś o Lydii. I przyszło mi na myśl, by ją usunąć.

     Zadrżałem. Wyczuła to, i ponowiła uścisk.

     - Gdyby jej zabrakło, może zostałbyś ze mną – szepnęła. – Może… Czym jest zabić dla wampira? Człowiek to jedynie zwierzyna, jak mawiał mój ojciec. Naprawdę o tym pomyślałam.

     - I dlaczego – bałem się dokończyć, ale się przemogłem. – I dlaczego tego nie zrobiłaś?

     - Z kilku powodów – odrzekła. – Po pierwsze dlatego, że już dawno nie traktowałam ludzi jak zwierzynę. Już dawno postanowiłam sobie, że żaden dobry człowiek nie stanie się moją ofiarą. Jeszcze przed moim uwięzieniem w krypcie. A Lydia jest wspaniałą kobietą. Dobrą, mądrą, dzielną. I piękną… Przyznaję, biłam się z myślami. Nawet zaczęłam sobie planować, jak to zrobić. Sama nie wiem, po co. Wiedziałam przecież, że tego nie zrobię. Nie mogłabym jej skrzywdzić…

     Chwila milczenia.

     - A inne powody? – spytałem nieśmiało.

     Tym razem uśmiechnęła się z zadumą.

     - Wpędziłabym cię tym w rozpacz – odrzekła. – Nie mogłabym zrobić tego komuś, kogo kocham i z kim chcę spędzić resztę życia. Widziałam, jak na siebie patrzycie. Jesteście dla siebie stworzeni. Nigdy nie spojrzałbyś tak na mnie… No i… Nie chciałam żyć z tobą, oszukując cię każdego dnia. Nie chciałam przy sobie namiastki człowieka, tylko ciebie całego. Chciałam, żebyś ze mną był tak samo blisko jak z nią, bez żadnych tajemnic, żebyśmy mogli ufać sobie bezgranicznie. Tego nie da się zbudować na kłamstwie. A przecież… Przecież gdybym ci to wyznała, nigdy byś mi nie wybaczył.

     Pokiwałem głową.

     - Nie – szepnąłem. – Tego nie potrafiłbym wybaczyć. Nikomu.

     - Sam widzisz – skwitowała. – Nie dane nam było. Dziwisz się pewnie, że mówię to takim lekkim tonem, ale zrozum, miałam czas, by to przemyśleć i pogodzić się z tym. Miałam wiele czasu.

     Żartobliwie tryknęła mnie głową. Musiałem się uśmiechnąć.

     - Nie zrobiłam tego – szepnęła. – Nawet nie musiałam ze sobą walczyć, bo ta myśl przeraziła mnie tak samo jak ciebie. Odpędziłam ją od razu. Ale ona nieustannie wracała, jak natrętna mucha. Wiedziałam, że tego nie zrobię, ale sam fakt, że taka myśl przyszła mi do głowy, uwierała mnie i nie dawała spokoju. Musiałam to wyznać. Mam nadzieję, że potrafisz mi to wybaczyć.

     Nie wiedziałem, co powiedzieć.

     - Ja – zająknąłem się. – Ja nie wiem…

     - Nie teraz – uśmiechnęła się, wstając. – Przemyśl to wszystko i odpowiedz później. Kiedyś tam, gdy zawitasz znowu do Twierdzy Świtu.

     Wolnym krokiem oddaliła się w stronę towarzyszy, którzy zaczęli już pakować się do łodzi. Patrzyłem jak odchodzi, bezwiednie podziwiając wdzięk, z jakim się poruszała. Wampirza suknia i płaszcz z kapturem podkreślały jej na poły dziewczęce, na poły kobiece kształty. Tak, była atrakcyjna, nawet bardzo.

     I wtedy dotarło do mnie coś jeszcze. Nawet gdyby była człowiekiem, w ogóle nie pomyślałbym o tym, żeby związać z nią los. Kimże ja byłem? Synem kowala, prostym człowiekiem, podczas gdy ona to czystej wody arystokratka. To było widać w każdym jej ruchu, słowie, geście. Tak bardzo do siebie nie pasowaliśmy. Mogliśmy się przyjaźnić, nawet blisko, ale nic ponadto.

     - Lydia też pochodzi ze szlachty – pomyślałem, ale zaraz potrząsnąłem głową.

     Lydia to wprawdzie krewna jarla, ale przede wszystkim była wojowniczką – twardą, wytrzymałą na trudy, niewymagającą luksusów, najlepiej czującą się w zbroi i z mieczem u boku. Była podobna do mnie, mieliśmy podobne charaktery, tak samo kochaliśmy włóczęgę i tak samo zadowalaliśmy się byle kątem do spania i byle kawałkiem podróżnego suchara. Tak, Serana miała rację – Lydia i ja byliśmy dla siebie stworzeni. I poczułem nagle, że chcę być blisko niej. Teraz, w tej chwili! Wstałem i podszedłem do Lydii, pomagającej wsiąść do łodzi Durakowi, który wciąż jeszcze nie doszedł do siebie.

     - Wiesz, co powiedziała mi Serana? – odezwałem się.

     Objęła mnie za szyję i uśmiechnęła się ciepło.

     - Wiem – szepnęła. – Powiedziała mi to wszystko już wcześniej.

     - I jak zareagowałaś?

     Przyłożyła czoło do mojego.

     - Domyślałam się tego wszystkiego – szepnęła. – I wcale mnie to nie dziwiło. Obawiałam się tego i właściwie to poczułam ulgę. Tak, ulgę, to dobre słowo. Taka szczerość o czymś świadczy, prawda? I wiesz co? Trochę mi jej żal. To w gruncie rzeczy dobra i szlachetna dziewczyna, która kiedyś dawno temu, podjęła złą decyzję.

     - A nawet zapewne nie tyle podjęła, co została do niej nakłoniona – odrzekłem zamyślony.

     - Pewnie tak – zgodziła się ze mną. – Ile ona miała lat, gdy ją przemieniono? Siedemnaście? Pewnie nie więcej. Presja rodziców, obietnice szczęścia, niestworzone wizje, które przed nią rozwinięto… Nie wydaje mi się, żeby siedemnastolatka świadomie podjęła taką drastyczną decyzję.

     - Ty byś umiała…

     Pocałowała mnie czule.

     - Ja nie wychowywałam się w pałacu – odparła przekornie. – Od dziecka uczyłam się samodzielności. A teraz proponuję pożegnać się z innymi i popłynąć do Samotni – uśmiechnęła się.

     Przytuliłem ją tak, że aż nasze blachy zatrzeszczały.

     - Do Samotni – powtórzyłem za nią. – Do Dumnej Wieżycy! I nie wyjdziemy z niej przez najbliższy miesiąc.

     - Bez przesady – roześmiała się. – Wyjdziemy jeszcze dziś, do Mrugającego Ślizgacza. Musimy wreszcie zjeść porządny obiad!

     Nasze blachy ponownie zatrzeszczały, gdy przycisnąłem ją do siebie z całych sił.

     - Au, gnieciesz mi brzuch!

     Poluzowałem uścisk, ale jej nie puściłem. Wciąż zapominałem, że w tej daedrycznej zbroi Lydia jest prawie naga i można ją dotknąć w brzuch, czy w plecy. Magiczna zbroja odbijała jedynie dynamiczne ciosy, które uderzały w nią z większa siłą i prędkością.

     A potem uniosłem oczy ponad jej ramię. Serana siedziała na dziobie łodzi, odbijającej od brzegu. Uśmiechnęła się ciepło i uniosła swą bladą dłoń w geście pozdrowienia.

*          *          *

     Weszliśmy do tej samej, małej łódki, którą przedtem przypłynąłem tu z Seraną. Odbiliśmy jako ostatni. Siedząc przodem do rufy, widziałem jak ciemna bryła zamku Volkihar oddala się od nas i poczułem, jakbym uwalniał się od jakiegoś ciężaru. Choć był późny ranek, w dodatku w miarę pogodny, i zamek powinien być oświetlony z naszej strony, niemal zawsze spowijały go mgły i wciąż pozostawał ciemny i nieprzyjazny. Z ulgą opuszczałem to miejsce. A gdy przeniosłem wzrok na siedzącą u steru Lydię, wydało mi się, że słońce przebiło się przez mgłę i zaraz żywiej zabiło mi serce. Mocniej nacisnąłem na wiosła. Lekka łódka wyraźnie przyspieszyła. Świeże, morskie powietrze, po tym okropnym, zalegającym w zamku odorze, wydało się jeszcze czystsze i jeszcze bardziej odżywcze. I tak, chyba już wiedziałem, co miała na myśli Serana, mówiąc niedawno o „lekkiej goryczce”, jaką wtedy wyczuwa. Ja właśnie też ją poczułem i zdałem sobie sprawę, że ta lekko uchwytna, a przy tym bardzo przyjemna woń towarzyszy mi od zawsze. Po prostu, nigdy nie zwróciłem na nią uwagi.

     Nasza łódka była mniejsza i przede wszystkim dużo lżejsza od pozostałych. Choć tylko ja w niej wiosłowałem i pomimo tego, że wyruszyliśmy na samym końcu, wkrótce wysunęliśmy się na czoło. W dodatku, nie zamierzaliśmy wcale wpływać do portu, tylko dobiliśmy do brzegu wcześniej, w okolicach Złodziejskiej Baszty, jak nazywała ją Lydia. Tam wykorzystaliśmy drugie wejście do miasta i już wkrótce znaleźliśmy się w naszej kamienicy. Nic tu się nie zmieniło od mojego poprzedniego pobytu. Głodni jak wilki, szybko obmyliśmy się w balii i popędziliśmy do gospody, bowiem w domu nie mieliśmy niczego do jedzenia.

Niepozorne wejście do Baszty Złodziejskiej. Stąd można dostać się do miasta niesamowicie stromymi i długimi, kręconymi schodami

     No dobrze, przyznaję, przede wszystkim byliśmy głodni siebie nawzajem. Ten głód,  raczej jego pierwszy atak, zaspokoiliśmy jeszcze w balii, wpici w siebie nawzajem jak dwa drapieżniki. Na Dziewiątkę, jak ja za nią tęskniłem!

     Dopiero potem poszliśmy do gospody, na pierwszy od wielu dni porządny obiad. A po powrocie, na pół leżąc w łóżku i popijając z dwemerskich kielichów przednie wino z cyrodiilijskiej winnicy braci Surlie, przegryzane świeżym, pleśniowym serem, zaczęliśmy snuć plany na najbliższą przyszłość.

     - Najchętniej nie ruszałbym się stąd przez najbliższy tydzień – przeciągnąłem się leniwie. – Albo i dłużej. Muszę sobie wyleczyć wszystkie guzy, siniaki i zadrapania.

     - Nikt nam tego nie broni – zauważyła Lydia, sięgając po kawałek sera. – Ale wiem, że za długo nie wytrzymamy w jednym miejscu. Nawet tak przyjemnym.

     - Poleniuchujmy tutaj przez jakiś czas – zgodziłem się. – Przy okazji, pogadamy z Sybillą. Na pewno zainteresują ją ostatnie wiadomości z zamku Volkihar. A potem, sami zobaczymy. Gdy nam się znudzi, przecież zawsze możemy wyruszyć w jakieś ciekawe miejsce.

     Chwyciłem kielich i uniosłem go w stronę Lydii.

     - Za coloviańskie winnice!

     Łyknąłem wina i poczułem przyjemne ciepło, rozlewające się po moim ciele.

     - Których nigdy nie widziałam na oczy! – dodała moje żona, również pociągając długi łyk.

     - No to może wybierzmy się do Cyrodiil? – zaproponowałem. – Teraz szlaki są w miarę bezpieczne. Poprosimy Elisif o glejt, który pozwoli bez problemów przekroczyć granicę. Na pewno nam nie odmówi.

     - Albo Tuliusa – odparła Lydia. – Może nawet uda się przeprawić przez góry z jakimś oddziałem. Zawsze to wygodniej i bezpieczniej.

     - Wiesz, ostatnio tak się czułem, gdy skończyła się wojna – roześmiałem się. – Gdy pożegnaliśmy się z Tuliusem i opuszczaliśmy Wichrowy Tron. Znowu nie wiem, co robić z czasem! Nagle mamy go tak dużo. Żadnych obowiązków, żadnych zadań…

     - Jest coś, co musimy zrobić – przytuliła się do mnie, położyła mi dłoń na piersi i podsunęła kielich. – Obiecaliśmy coś komuś.

     Zmarszczyłem czoło, przeszukując zakamarki pamięci, ale nic mi nie przyszło do głowy.

     - Nie pamiętasz – roześmiała się.

     - Oświeć mnie…

     - Zapomniałeś o Katrii? I o kuźni eterium?

     Gdybym miał wolne ręce, palnąłbym się w czoło. Ale jedną obejmowałem Lydię, a w drugiej trzymałem kielich z winem.

     - No tak, zapomniałem – przyznałem.

     Po czym spróbowałem sobie przypomnieć mapę z notatek Katrii. Dwa miejsca z czterech już odwiedziliśmy. Pozostały jeszcze dwa, z których jedno leżało, o ile mogłem sobie przypomnieć, nie dalej niż dzień drogi stąd.

     - To było gdzieś na Pograniczu – mruknąłem. – Gdzieś w okolicach Karthwasten.

     - Mówisz o tym miejscu, którego musimy poszukać? – spytała Lydia. – Chyba trochę dalej na północ i chyba na wschód, nie pamiętam dokładnie. Ale pamiętam, że pomyślałam wtedy o ciepłych ciuchach.

     Mnie się wydawało, że to bardziej na zachód, ale nauczyłem się już nie ufać swojej pamięci. Skoro Lydii skojarzyło się to ze śniegiem, to mogło tak być. A to znaczy, że miejsce to leżało gdzieś blisko granicy śniegu. Tak nazywaliśmy miejsca, w których przez dłuższy czas panowała zima. Klimat Skyrim był bardzo stabilny, a pory roku czasem można było od siebie odróżnić wyłącznie po kierunku wiatru. W każdym razie, bez notatek Katrii nie znajdziemy tego miejsca. A jej dziennik kurzył się właśnie w Wietrznym Domku, w Białej Grani.

     - Pamiętam nawet, gdzie go położyłem – jęknąłem żałośnie. – Leży na komodzie, po lewej stronie, zaraz przy wejściu. Po co ja go wyciągałem z plecaka? I znów trzeba zdzierać nogi w długim marszu… Tak mi się nie chce! Ech, że też nie potrafię tworzyć teleportów. Muszę przy okazji spytać Tolfdira, czy ktoś w Skyrim się tym para. Podobno magowie z Tajemnego Uniwersytetu potrafią je tworzyć…

     Lydia zamknęła mi usta pocałunkiem.

     - Przestań narzekać – odezwała się. – Mamy przynajmniej jakiś pretekst, żeby odwiedzić Białą Grań.

     - Pretekst? – aż uniosłem brwi na to słowo. – A od kiedy potrzebujemy pretekstu, żeby odwiedzić własny dom?

     - Od kiedy zaatakowało nas ostre zapalenie lenia – roześmiała się.

*          *          *

     Prawda, leń nie opuszczał nas przez kilka dni. Obijaliśmy się jak tylko się dało. Przez jeden dzień nawet nie wstaliśmy z łóżka, dopiero głód wieczorem wygonił nas do gospody. Ale nie można tak żyć wiecznie. Któregoś ranka w pełnym rynsztunku stanęliśmy u bramy miasta i jeszcze przed świtem wyruszyliśmy przed siebie, tak dobrze znanym nam traktem.

     Planowaliśmy dojść co najmniej do Wąwozu Rabusiów, a jeśli dobrze się będzie maszerowało i nic nam nie wejdzie w drogę, to aż do Rorikstead. Wprawdzie oba te miejsca nie były od siebie bardzo oddalone, ale łączący je szlak w pewnym miejscu piął się stromo pod górę, co potrafiło wydusić z człowieka ostatni dech.

     Do Smoczymostu nic się nie działo. Nie zatrzymywaliśmy się w wiosce – jedynie na tyle, aby uścisnąć rękę kapitanowi Maro, który akurat wyszedł na ganek swojej kwatery, by odetchnąć świeżym, porannym powietrzem.

Smoczymost. Kwatera Kapitana Maro

     Dalej już nie było tak miło. Trochę z naszej winy, bowiem zamiast iść kamienistym traktem, zboczyliśmy nieco w stronę rzeki. A tam natknęliśmy się na niedźwiedzia. Sporego, starego samca! Za blisko było, żeby się wycofać. I za blisko na łuk!

     Miecze i tarcze natychmiast poszły w ruch. Płaska, elfia tarcza doskonale nadawała się do obrony przez niedźwiedzimi pazurami, które osuwały się po niej, nie czyniąc mi szkody. Wziąłem na siebie atak drapieżnika, który zaraz stanął na tylne łapy i zaczął okładać mnie pazurami jak troll. W tym samym czasie Lydia z drugiej strony z całą mocą ciachnęła go mieczem w grzbiet. Raz i drugi. Nie zginął od razu. Odwrócił się do niej z wściekłym rykiem, ale wtedy ja wykorzystałem okazję. Przedświt, wbity aż po gardę, dokończył dzieła.

     - Odzieramy? – spytała Lydia.

     Pokręciłem głową.

     - Skóra posiekana na kawałki – mruknąłem. – Bezwartościowa. A mięso z takiego starucha na pewno niejadalne.

     - To co, karmimy pstrągi?

     Roześmiałem się.

     - Tak, nakarmimy nim pstrągi – potwierdziłem. – O ile zdołamy go unieść.

     Ciężki był, skurczybyk. Musieliśmy użyć grubego konara jak dźwigni, by dać mu się stoczyć w zimny nurt rzeki. Lydia jeszcze zadała mu kilka podłużnych cięć w brzuch i grzbiet, aby ryby miały łatwiejszy dostęp do mięsa. Jeszcze jeden ruch, jeszcze jedno stęknięcie – i woda z głośnym pluskiem zamknęła się nad niedźwiedzim truchłem.

     Przygoda z niedźwiedziem zabrała nam trochę czasu. Do końca podróży, ze śmiechem, oboje zgodnie utrzymywaliśmy, że z tego właśnie powodu zatrzymaliśmy się na postój w Wąwozie Rabusiów. Wcale nie dlatego, że nie chciało nam się iść dalej! Po prostu, tu stała solidna, drewniana chatka, było palenisko, nawet naczynia się znalazły…

     - I tak nas to nie minie – mruknęła Lydia, rzucając tarczę na łóżko. – Z Rorikstead moglibyśmy spróbować dotrzeć od razu do domu.

     - Stąd nie damy rady – zgodziłem się. – Ale kto nas goni? Jutro wstaniemy później, pójdziemy tylko do Rorikstead i tam zanocujemy.

     Nie powiem, że nie byłem zadowolony z takiego obrotu sprawy. Ale kara przyszła bardzo szybko. Szybciej, niż przypuszczałem.

     - Naprawdę, lenistwo nas zwyciężyło – zaśmiała się Lydia. – Ale może to i lepiej. Jeszcze jasno, zdążymy się wykąpać w dzień.

     Aż mnie dreszcz przeszedł na myśl o lodowatej kąpieli.

     - A może to też sobie darujemy? – zaproponowałem.

     Moja żona spojrzała na mnie spod rzęs.

     - Jak chcesz – odparła tak dobrze mi znanym, ironicznym tonem. – Ale jedno z nas śpi wtedy w namiocie. Tak cuchniemy oboje ty starym niedźwiedziem, że jeszcze nam się tu zwalą Gromowładni. I cały jesteś ubabrany od jego krwi. Ja pewnie też.

     Wygrała…

     Woda tylko na początku była zimna. Zresztą, znalazłem sobie pod mostem płytką zatoczkę, nieco zamuloną, ale za to obrośniętą wonnym tatarakiem. Umyłem się dokładnie, i nawet odważyłem się na chwilę zanurzyć nieco dalej, w nurcie, ale lodowata woda zaraz mnie stamtąd wygnała. Do chatki wróciłem biegiem.

     - Już? – spytała Lydia. – To pilnuj tutaj, teraz ja idę.

     Postawiła mnie przy trójnogu, nad którym na łańcuchach kiwał się kociołek do gotowania. Woda jeszcze nie zaczęła wrzeć, ani kasza kipieć, ale trzeba było pilnować, żeby znów nie przypalić, jak to mi się dość często zdarzało. Gdy woda zaczęła wrzeć, zacząłem mieszać w niej drewnianą łyżką. Nie znałem się na gotowaniu i z pewnością niejedna gospodyni znała lepszy sposób, ale mnie musiał na razie wystarczyć ten.

Chatka w Wąwozie Rabusiów

     Kasza nie zaczęła jeszcze kipieć, gdy Lydia wróciła, z włosami owiniętymi płóciennym ręcznikiem i zabrała się za patelnię, na której szybko podsmażyła małe kawałki dziczyzny.

     Kolacja nie była zbyt wymyślna – ot, zwykła kasza, z drobnymi kawałkami mięsa i słoniny. Ale smakowała nam jak nigdy.

     - Wiesz – odezwałem się między jedną łyżką a drugą – to chyba dlatego, że tak zawsze odżywiamy się w podróży. Nasze umysły zapamiętały ten smak i kojarzą go z przygodami. Dlatego nam tak smakuje.

     Lydia pokręciła głową i uśmiechnęła się. Pięknie się uśmiechnęła.

     - A może po prostu byliśmy głodni? – odparła przekornie.

     - Głodny byłem na pewno – odrzekłem. – Ale po tych frykasach z „Mrugającego Ślizgacza”, byle co nie powinno nas zachwycić. A tu proszę!

     Usiadła obok mnie, i wsunęła mi dłoń pod rękę. Głowę położyła mi na ramieniu. Poczułem zapach tataraku. Aha! Chyba odkryła tę samą zatoczkę co ja.

     - Nie jesteśmy stworzeni do luksusów – szepnęła. – Może kiedyś, na starość, o ile jej dożyjemy. Ale na razie nie pragnę niczego więcej niż podróżne suchary i proste, drewniane łóżko. Nie czułabym się dobrze w pałacu. Chociaż podobało mi się w Cyrodiil. Tam każdy domek jest taki zadbany, ozdobiony, wygląda jak mały pałacyk. I te kobiety, takie piękne, niby w tanich sukniach, a przecież wyglądały, jakby miały na sobie jedwabie. Tam wszystko jest takie inne. Chwilami chciałabym być taka jak one.

     A potem znów spojrzała na mnie z wesołym błyskiem w oku i cmoknęła mnie w policzek.

     - Ale tylko chwilami! To kto pozmywa?

     Pokręciłem głową.

     - Tego jednego u ciebie nie lubię – mruknąłem. – Tych nagłych przeskoków od poezji do szarej prozy.

     Jakże serdecznie się zaśmiała. Aż zrobiło mi się ciepło na sercu.


poniedziałek, 17 marca 2025

Rozdział XXXVIII – Decydujące starcie

     Datę wymarszu ustalono na jutrzejszy świt. Serana rozrysowała jeszcze plan pomieszczeń zamku, najdokładniej jak go pamiętała. Narada zakończyła się. Chciałem podejść do Lydii, ale wampirzyca ubiegła mnie. Widziałem, jak cichym, w powstałym po naradzie gwarze zupełnie niedosłyszalnym dla mnie głosem, prosi ją o coś, a potem obie gdzieś się zawieruszyły. Poszedłem więc do komnaty, w której Lydia spała uprzednio i w której zostawiła swój ekwipunek.

     Czekałem dość długo, zanim usłyszałem jej kroki na schodach. Spojrzałem z zaciekawieniem na wchodzącą Lydię. Twarz miała zadumaną i poważną, ale wchodząc, uśmiechnęła się do mnie. Usiadła obok mnie i położyła mi głowę na ramieniu. Objąłem ją czule.

     - O czym rozmawiałyście? – spytałem z ciekawością.  – Czego ona od ciebie chciała?

     - Nie mogę ci powiedzieć – mruknęła. – Prosiła o zachowanie tajemnicy.

     - Ja nie mam przed tobą tajemnic – burknąłem nieco za ostro, bo przyznam, że trochę mnie to dotknęło.

     - Ja przed tobą też – odparła. – Ale ona je ma, póki co.

     - Póki co?

     Zaśmiała się cicho.

     - Wkrótce sama ci o tym powie – szepnęła. – Ale dopiero, jak już będzie po wszystkim.

     Milczałem przez chwilę, zanim się odezwałem.

     - Może nie wyjdziemy z tego cało – mruknąłem. – I nigdy się nie dowiem.

     - Wtedy nie będzie ci to potrzebne – roześmiała się cicho.

     - No, ale chociaż powiedz, czego to dotyczy – nie ustępowałem. – To może być ważne…

     Zamknęła mi usta pocałunkiem.

     - To osobista sprawa – zapewniła mnie szeptem. – Bardzo osobista i nie ma żadnego związku z Obrońcami Świtu, ani atakiem na zamek Volkihar.

     - Coś paskudnego?

     Potrząsnęła głową.

     - I nic zaskakującego – dodała. – Od dawna się domyślałam… Nie myśl o tym na razie.

     - Nie potrafię…

     Kolejny pocałunek.

     - Więc na razie myśl o mnie! – zamruczała. – Nawet nie spytałeś o moje przygody.

     Czy mi się zdawało, czy usłyszałem pretensje w jej głosie?

     - Nie było okazji – uśmiechnąłem się przepraszająco. – Ale mam nadzieję, że wszystko mi opowiesz.

     Przez chwilę wpatrywała się we mnie kpiącym wzrokiem spod rzęs.

     - No dobrze – odrzekła, z udaną niechęcią. – Skoro tak gorąco nalegasz…

*          *          *

     Gdy Obrońcy Świtu opuścili twierdzę, zostało nas tylko czworo: Serana, ja i dwoje nowicjuszy, którzy mieli pozostać w zamku i doglądać pozostałych trolli. Próbowałem delikatnie wypytać wampirzycę, o jej rozmowę z Lydią, ale już pierwsza odpowiedź sprawiła, że zaprzestałem.

     - Jesteś równie delikatny, co zakuty w zbroję troll!

     No cóż, to zapewne oznaczało, że nie ma ochoty o tym mówić. Powiedziała to zresztą bez złości, raczej z ironią, a ja nie nalegałem, więc nie zepsuło to naszych wzajemnych stosunków. Spokojnie, mając sporo czasu, zaczęliśmy sobie planować drogę do zamku Volkihar. Znaliśmy trasę, jaką poszli Obrońcy, musieliśmy więc wytyczyć sobie inną, ale taką, gdzie była możliwość odpoczynku w jako-takich warunkach.

     Oboje pochyliliśmy się nad mapą. Serana wzięła do ręki ołowiany sztyft.

     - Poszli przez Pękninę – narysowała przerywaną linię obok traktu. – Tego nie ominiemy, musimy iść tą samą drogą.

     - Zgadza się – przytaknąłem. – Wyruszymy tak, żeby być w mieście tuż przed świtem. Tam będziemy mieli cały dzień na odpoczynek.

     - Możemy wędrować w dzień, jeśli wolisz – spojrzała na mnie swoimi błyszczącymi oczami. – Jakoś wytrzymam. Dam radę.

     - Nie ma takiej potrzeby – wzruszyłem ramionami. – Dla mnie nocny marsz jest dużo mniejszym problemem niż dla ciebie dzienny. Nie zmieniajmy niczego. Trzeba tylko zadbać o to, żeby przed samym starciem być wypoczętym. Kontynuuj, proszę.

     - Potem poszli południowym szlakiem, przez Ivarstead – kolejna przerywana kreska pojawiła się wzdłuż linii, wyobrażającej trakt. – Stamtąd na Fort Amol, tam zaplanowali nocleg. Dalej na Wichrowy Tron. Stamtąd mieli wyruszyć wcześnie i zanocować w Morthal. Potem Smoczymost, Samotnia, no i tam mieli znaleźć łodzie i dostać się na wyspę.

     - Łodzi tam nie brakuje – skinąłem głową. – To w końcu największy port w Skyrim. A my jak pójdziemy? Może przez Skałę Shora? Potem traktem do Białej Grani, do Rorikstead, przez Wąwóz Rabusiów, jak ostatnio?

     To wydawało się rozsądnym wyjściem, ale problem w tym, że między Pękniną a Białą Granią nie było zbyt wiele miejsc, w których można było odpocząć. Postanowiliśmy zrobić pierwszy postój nie w Pękninie, ale dalej, nieco za Skałą Shora, w znanej nam już Grocie na Turni. Opuszczając ją przed zmierzchem, mieliśmy szansę dojść do Białej Grani niedługo po świcie. A dalej już normalnie…

     W czasie marszu nie wydarzyło się nic szczególnego. Może tylko naciski Serany, żebym w czasie walki z Harkonem zawsze miał pod ręką odpowiednie mikstury lecznicze.

     - Nie możesz przegrać tej walki! – podkreślała. – Wezmę jego furię na siebie, ale i tak za długo nie wytrzymam. Jeśli mnie zabraknie, nie wolno ci się poddawać! Podobno potrafisz dostrzec nawet niewidzialnego?

     - Znam odpowiedni Krzyk – skinąłem głową.

     - Przyda się – mruknęła wampirzyca. – On chętnie chowa się za iluzją niewidzialności.

     Tak minęło kilka nocy w forsownym marszu. Ostatni dzień spędziliśmy w Samotni, w posiadłości Dumna Wieżyca, odpoczywając przed decydującym starciem. Stąd mieliśmy wyruszyć około północy, aby o świcie dotrzeć na wybrzeże.

     O północy stanęliśmy przed drzwiami i spojrzeliśmy po sobie.

     - Gotowa jesteś? – spytałem cicho. – Wiem, że to dla ciebie niełatwe.

     Spojrzała na mnie poważnym wzrokiem.

     - Gotowa na to, żeby zabić swego ojca? – szepnęła. – Na to chyba nigdy nie można być gotowym, prawda? Dlatego nie myślę o nim jako o swoim ojcu. Zresztą, już od dawna nim nie jest. Nie wiem, co tak bardzo stępiło tę jego rodzicielską miłość. Może po prostu za długo tkwiłam w krypcie i zwyczajnie zapomniał, jak to jest mieć córkę.

     Westchnęła cicho, po czym wskazała na drzwi.

     - Chodźmy – szepnęła. – Trzeba zrobić to, co musi być zrobione.

     Wyszliśmy przez basztę i pieszo skierowaliśmy w stronę wybrzeża. Nie korzystaliśmy z portowych łodzi, ponieważ zależało nam na tym, aby drogę przejść niepostrzeżenie. Przez drogę prawie nie rozmawialiśmy. Niebo zaczynało jaśnieć na wschodzie, gdy stanęliśmy na skraju półwyspu, gdzie znajdowała się ukryta, prywatna przystań klanu Volkihar, a sam zamek majaczył we mgle tuż przed nami. Przy drewnianym molo kołysały się dwie łódki. Wybraliśmy mniejszą.

     - Idź do steru – odezwała się Serana, przepuszczając mnie.

     - Ja będę wiosłował! – zaoponowałem. – Ojciec skórę by mi wygarbował, gdybym pozwolił wiosłować damie – próbowałem zażartować.

     Pokręciła głową.

     - Nie nadwerężaj rąk – odparła. – Uwierz mi, będą ci potrzebne. A ja jestem silniejsza niż ci się wydaje.

     Przypomniałem sobie, jak niedawno uniosła Vyrthura, chwytając go za gardło. Ruszyłem do steru. Ona zręcznie wskoczyła za mną i usiadła do wioseł. Odepchnęliśmy łódź od drewnianej kei i wampirzyca, chwyciwszy wiosła w ręce, pociągnęła je raz i drugi. Ruszyliśmy w stronę zamku. Podróż trwała krótko, ale mgła zdążyła już zrzednieć i słońce wyłoniło się zza horyzontu. Serana odruchowo naciągnęła kaptur.

     - Jesteście – Isran osobiście przywitał na nas na przystani. – Więc już nikogo nie brakuje.

     Pomógł nam wyjść z łódki i wskazał w stronę zamku.

     - Na moście jest kilka gargulców – stwierdził. – Nie wiemy, czy prawdziwe, czy to tylko odstraszające rzeźby. Wiesz może? – zwrócił się do Serany.

     - Wszystkie są prawdziwe – odrzekła wampirzyca. – Ale niektóre trwają w tym stanie od wieków i te na pewno się nie obudzą. Są już podwójnie martwe. Problem w tym, że nie wiem, które.

     Isran parsknął niezadowolony.

     - Czyli do każdego trzeba podchodzić, jak do wroga – warknął. – I być może na próżno! A jest nas tak mało…

Obrońcy Świtu, przygotowujący się do ataku na zamek Volkihar.
Po prawej stronie widoczny opancerzony troll

     Zjawiła się Lydia i z poważną miną uścisnęła mi ramię. Odwzajemniłem ten gest. Zawsze tak robiliśmy przed walką, aby dodać sobie wzajemnie otuchy. Z Seraną wymieniły porozumiewawcze spojrzenie, po czym wampirzyca przymrużonymi oczami zerknęła w stronę słońca.

     - Już pora – odezwała się. – Świt to najlepszy czas na atak. Wampiry są wtedy senne i zmęczone.

     - A ty? – spytałem.

     - Ja też – wzruszyła ramionami. – Ale ja mam świadomość, co mnie czeka. Oni tam – wskazała głową na zamek – niczego się nie spodziewają. Zanim się rozbudzą, minie trochę czasu. Tylko trzeba szybko rozprawić się z gargulcami.

     Isran nie tracił czasu na dyskusje. Zajęliśmy pozycje. Serana i ja stanęliśmy na lewym skrzydle. Gdy tylko uporamy się z gargulcami na moście, mieliśmy przesmyknąć się, w miarę niezauważeni, do kaplicy. Na razie jednak czekała nas walka na moście. Chwyciłem Łuk Auriela i nałożyłem ebonową strzałę.

     - Nie użyjesz tych od Gelebora? – zdziwiła się Serana. – Powinny być skuteczniejsze.

     - Te zachowam na koniec – odparłem. – Pamiętaj, co powiedział Gelebor: wybuch takiej strzały zadaje obrażenia wszystkim dookoła. A tu będzie walka w zwarciu. Z gargulcami nie da się inaczej.

     - Racja – pokiwała głową. – Trzeba podejść naprawdę blisko, żeby gargulec się obudził…

     Na znak Israna ruszyliśmy wolnym krokiem na most. W pierwszym rzędzie od lewej ja, Serana za mną. Obok Lydia, dalej Isran i Gunnmar z opancerzonym, nieco zdezorientowanym trollem, który jednak zachowywał się nad podziw spokojnie. Wbiłem wzrok w kamienne postacie. Czy któraś z nich się poruszy?

     I nagle stało się! Pierwszy z nich zrzucił swą kamienną powłokę i wyprostował się. To był sygnał dla nas – ruszyliśmy biegiem. Ja jeszcze wpakowałem mu strzałę, zanim dołączyłem do pozostałych.

     O dziwo, ożyły tylko dwa gargulce. Ale szybko dołączyli do nich strażnicy – dwa wampiry wybiegły z bramy, a za nimi kilka ogarów śmierci. W zamku rozległ się dźwięk alarmu.

     Jeden z wampirów stanął tak, jakby sam wystawił mi się na strzał. Wycelowałem w głowę i wypuściłem strzałę. Jeszcze zanim grot uderzył go w skroń, oberwał od Serany czarem Płomieni. Ale żywotny był, drań! Musiałem w niego wpakować jeszcze dwie strzały, zanim padł. Czwartą wyeliminowałem ogara, który akurat przypadkowo wlazł mi na linię strzału. Piątą udało mi się dosięgnąć drugiego wampira, aczkolwiek nie wiem, czy miało to jakieś znaczenie, bowiem Isran również dosięgnął go swoim toporem i rozpłatał mu głowę.

     Przeciwników wyeliminowaliśmy bardzo sprawnie. Nasze zwycięstwo w bitwie na moście było wręcz druzgocące. Niestety, prawdziwe starcie wciąż przed nami. Dopadliśmy bramy, na szczęście otwartej.

Atrium i wejście do refektarza

     Trudno opisać to, co działo się potem w głównej sali zamku, gdy wpadliśmy najpierw do pustego atrium, potem na krużganek, skąd Obrońcy Świtu zaczęli zbiegać po schodach na dół. Widziałem to, ale nie wziąłem w tym udziału, bowiem Serana pociągnęła mnie w bok, gdzie było przejście na lewy krużganek, a stamtąd kilkoma korytarzami do kaplicy. Na drodze stanęło nam kilku przeciwników. Pierwszego wampira powaliłem poświęconą strzałą. Efekt był naprawdę spektakularny. Grot eksplodował tak gwałtownie i tak jasno, że zachwiało to wszystkimi krwiopijcami w zamku, nie wyłączając Serany, a trafionego wampira po prostu rozerwało na kawałki. Towarzyszący mu ogar został wyrzucony z tarasu na dół, gdzie chyba roztrzaskał się o stół, aczkolwiek nigdy tego nie sprawdziłem. Kątem oka dostrzegłem jeszcze wampira, rzucającego błyskawicę w stronę Duraka. Stał w sporej odległości od niego i innych atakujących, więc bez namysłu posłałem mu poświęcona strzałę. Efekt był równie gwałtowny, co poprzednio.

     - Tędy – Serana wskazała lewy korytarz, za którym znajdowały się schody.

     Wbiegliśmy na nie i minęliśmy dwie przechodnie komnaty. Znaleźliśmy się w czymś, co przypominało salę tronową, tylko bez tronu. Za to po lewej stronie znajdowały się niskie, szerokie schody, prowadzące do bramy, zasłoniętej kratą. Wampirzyca bez namysłu szarpnęła za uchwyt przy ścianie. Krata uniosła się z chrzęstem. Brama na szczęście nie była zamknięta na klucz. Po naciśnięciu klamki otworzyła się. Wbiegliśmy do Katedry – ciemnego pomieszczenia, pokrytego pajęczynami i kurzem, ale za to z dziwnym, stojącym na środku artefaktem, wyglądającym jak mała fontanna, bijąca jednak nie wodą, a krwią.

     Harkon, pod postacią szkaradnego gargulca, przypominającego wielkiego, szarego nietoperza, stał obok niej. Stał? Aż mi się włosy zjeżyły na karku. Nie stał! Lewitował jakieś półtora łokcia nad ziemią. Bił od niego magiczny blask. I wcale nie wydawał się zdziwiony naszym wtargnięciem. Jego twarz, choć pod tą postacią bardziej przypominała zwierzęcy pysk, była zadziwiająco spokojna, choć w oczach czaiła się skrywana złość.

     Ech, gdybym wtedy, nie zważając na nic, poczęstował go poświęconą strzałą z Łuku Auriela, może walka skończyłaby się szybciej i nie była tak dramatyczna. Ale niestety, jego hipnotyczna osobowość sprawiła, że stanęliśmy przed nim, jak przed zamkniętą bramą. Zerknął na mnie i przeniósł wzrok na Seranę.

     - Serano, kochanie – odezwał się głosem tak niskim i silnym, że poczułem, jak w brzuchu zadrżały mi trzewia. – Widzę, że nadal trzymasz zwierzątko.

     Choć słowa były drwiące, głos pozostał poważny. Zresztą, może i wcale nie była to kpina. Sam przecież, zupełnie poważnie, nazwał mnie kiedyś zwierzyną. Cóż bowiem innego stanowił dla wampira człowiek? Źródło krwi, nic więcej…

     Żadne z nas jednak nie zareagowało na tę drwinę. Serana podniosła głowę i ze spokojem i opanowaniem, jakich bym się po niej nie spodziewał, odezwała się.

     - Wiesz, po co tu jesteśmy.

     Głos jej nie zadrżał. Brzmiał pewnie i dźwięcznie. Choć spokojnie.

     - Oczywiście, że tak! – zahuczał Harkon. – Rozczarowujesz mnie, Serano – pokręcił szkaradną głową. – Wzięłaś wszystko, co ci dałem i odrzuciłaś, dla tej żałosnej istoty.

     Obrócił oczy na mnie. Zrobiło mi się zimno pod tym spojrzeniem. I zakołatała mi w głowie myśl: skąd pomysł, że ona robi to wszystko dla mnie?

     - Dałeś? – głos mojej towarzyszki stał się kpiący. – Chyba oszalałeś! – głos stwardniał i zamienił się w wyrzut. – Zniszczyłeś naszą rodzinę! Pozabijałeś inne wampiry. A wszystko to przez proroctwo, które lewo rozumiemy…

     Pokręciła głową, jakby z niedowierzaniem.

     - Dość tego – powiedziała ciszej, ale wystarczająco głośno. – Nie chcę cię już słuchać.

     I przesunęła się, stając pomiędzy nim a mną.

     - Nie tkniesz go! – warknęła z wyraźną agresją.

     Harkon wbił w nią oczy. Choć twarz potwora pozostała nieruchoma, po oczach było widać jego złość. Mimo to, głos wciąż brzmiał spokojnie.

     - Proszę – zakpił. – Widzę, że te smok ma kły!

     I dodał, pochyliwszy łeb w naszą stronę.

     - Twój głos ocieka trucizną, jaką jest wpływ twojej matki. Jakże podobne się stałyście!

     Serana wolno pokręciła głową.

     - Nie – sapnęła. – Ponieważ w przeciwieństwie do niej, nie boję się ciebie! Już nie.

     Harkon milczał przez chwilę, po czym przesunął się tak, że znów stał przede mną. Spojrzał na mnie, ale nie potrafiłem zgadnąć, jakie uczucia nim wtedy targały. Jego wzrok stał się nieprzenikniony.

     - A ty – zahuczał. – Wygląda na to, że to tobie muszę dziękować za obrócenie mojej córki przeciwko mnie. Wiedziałem, że to tylko kwestia czasu, aż powróci tu z nienawiścią w sercu.

     Nie dowierzałem własnym uszom. Przed chwilą usłyszał wyraźnie, dlaczego jego własna córka go nienawidzi, a tymczasem wciąż chciał zrzucić na to winę na mnie. Czyżby chciał nas poróżnić? Złamać nasz sojusz?

     - Z nienawiścią, zrodzoną z twoich zaniedbań – odrzekłem z pogardą. – Zapomniałeś, że jest twoją córką. Zapomniałeś, że cię kocha. Zapomniałeś o tym, co jesteś winien własnemu dziecku.

     Prychnął zniesmaczony.

     - To niewielka cena za wzmocnienie naszego gatunku – odparł.

     Teraz ja poczułem się zniesmaczony.

     - Córka to córka – burknąłem nieprzyjemnie. – A twoja rasa jest skazą tego świata.

     Roześmiał się szyderczo.

     - Tak, tak – odparł równie szyderczym głosem. – Szlachetni łowcy wampirów. Za takiego się uważasz, prawda? I co zrobisz, gdy już mnie zabijesz? Następna będzie Valerica? Serana?

     - Dobrze wiesz, że tu chodzi o coś więcej niż o zabijanie wampirów – odrzekłem, ściskając bezwiednie łęczysko Łuku Auriela. – I że nie wszystkie wampiry są naszymi wrogami…

     - Ach, oczywiście – roześmiał się. – Proroctwo. Przybywasz tu, aby nie pozwolić Łukowi Auriela wpaść w moje ręce. Żeby powstrzymać mnie przed pogrążeniem świata w ciemności. Tylko dlaczego mi go w takim razie przyniosłeś?

     - Dość tego! – potrząsnąłem głową, widząc, że ta rozmowa do niczego nie zmierza.

     - Tak, to prawda – jego głos znów stwardniał. – Męczy mnie już rozmowa z tobą i moją zdradziecką córką. Daję ci jedną szansę na oddanie mi łuku! Tylko jedną. Drugiej nie będzie.

     Cofnąłem się o dwa kroki.

     - Nigdy – szepnąłem.

     Serana odsunęła się ode mnie. Nie od razu zorientowałem się, dlaczego. Tymczasem Harkon spojrzał na mnie z nienawiścią i uniósł dłoń.

     - Dobrze więc – zahuczał. – Nie zostawiasz mi wyboru…

     Nie dokończył. Błyskawicznie uniosłem łuk i prawie nie celując, wypuściłem strzałę w jego kierunku. Eksplozja oślepiła mnie na moment i targnęła mną w tył. Niejasno zdałem sobie sprawę, że stałem za blisko i że to właśnie dlatego moja towarzyszka odsunęła się nie tyle ode mnie, co od Harkona, aby się ochronić przed skutkami rozbłysku. Wampirzym lordem też targnęło i to znacznie mocniej niż mną, jednak pokłady jego żywotności były ogromne. Poraził mnie błyskawicą, która sprawiła, że na moment znieruchomiałem. Jak dobrze, że większość ładunku rozeszła się po blachach, bo inaczej pewnie nie wyszedłbym stamtąd żywy.

     Serana włączyła się do walki. Do ostatniej chwili targał mną cień wątpliwości, którą stronę wybierze. Ale ona widać wybrała już dawno. Na błyskawicę odpowiedziała błyskawicą – skierowaną prosto w Harkona.

     Który nagle zniknął. 

     Walcz teraz z przeciwnikiem, którego nie widzisz! Strzelaj, gdy nie wiesz, w którą stronę!

     - Laas! Yah! Nir!

     Szept Aury ukazał mi jego złowrogą postać, zmierzającą na jeden z tarasów. Rzut oka na Seranę – jest daleko, to dobrze. Posłałem strzałę prosto w purpurową poświatę. I jeszcze jedną.

     Dwie eksplozje zlały się niemal w jedną. Struga wampirzej magii wysączania również pojawiła się między blednącym światłem, a moją sojuszniczką, ale nie potrafiłem odgadnąć, w którą stronę ona działa. Posłałem jeszcze jedną strzałę w ledwo widoczną purpurę. Grot znów eksplodował słonecznym blaskiem, ale nagle, nie wiadomo skąd, otoczyły nas szkielety.

     Były za blisko na strzał. Nie chwytając za tarczę, dobyłem jedynie miecza. Nie chciałem bowiem wypuszczać z ręki łuku, jedynej skutecznej broni przeciw Harkonowi. Odbiłem kilka ciosów i uderzyłem sztychem w najbliższy szkielet. Ten zajął się płomieniem od magii Przedświtu, ale to nie wszystko. Dar Meridii jeszcze raz ukazał swoją moc, wywołując magiczną eksplozję, która zmiotła wszystkich nie wiadomo skąd przywołanych przeciwników.

     - Och! – jęknęła Serana.

     Niestety, Przedświt nie odróżniał przyjaznych nieumarłych od wrogów. Moja sojuszniczka również oberwała, aczkolwiek nie aż tak mocno. Zachwiało nią, ale utrzymała się na nogach. Szybki rzut oka na pole bitwy i oboje odruchowo odskoczyliśmy na boki. Rzucona przez Harkona błyskawica trafiła w próżnię, za to magia wysączania Serany znalazła wreszcie kontakt z przeciwnikiem. Błysnęła jasnoczerwoną mgiełką, drgającą i migotającą – tak bardzo intensywna była to magia.

     Dwie kolejne strzały wysłałem na oślep, w miejsce, w którym kończyła się owa czerwona mgiełka. Rozbłysły dwie kolejne eksplozje słonecznego światła. Osłabiły ich oboje, ale to Harkon ucierpiał bez porównania bardziej, gdy uderzył go elfi grot.

     Potem chyba sam oberwałem jakimś czarem, bowiem pamiętam jedynie jakieś zamroczenie i nie potrafię sobie przypomnieć, co się wówczas działo. Pamiętam jedynie fiolkę z uzdrawiającą miksturą w mojej ręce i smak lekarstwa w ustach. Ostatnia rzecz, jaka utkwiła mi w pamięci, to osłabiona Serana, przyklękająca na jedno kolano i moja strzała mknąca ku Harkonowi. Błysk, huk i latające wokół przedmioty. I nagle Harkon zatoczył się jak pijany, westchnął i rozsypał się w pył. Tak po prostu! Widziałem to już przedtem u smoczych kapłanów i gdzieś z tyłu głowy zaświtało mi, że on przecież też był nieumarłym. Usłyszałem brzęk, gdy jego miecz upadł na posadzkę, ale mnie obchodziła wtedy jedynie Serana. Dopadłem do niej w dwóch susach. Już prawie odchodziła. Objąłem ją ramieniem, przyciskając do siebie jej zimne ciało, a drugą rękę położyłem jej na sercu. Zamknąłem oczy i przywołałem wszystkie swoje pokłady spokoju, aby móc się skupić. Zacząłem pompować w nią uzdrawiającą magię. Czar Uzdrowienie Przyjaciela potrafił zdziałać cuda. Jedna porcja, druga, trzecia… Zaczęło mi się robić ciemno przed oczami. Cóż, magia też podlega pewnym prawom. Pompując w nią magiczną energię, sam pozbawiałem się swojej. Gdyby trwało to chwilę dłużej, zapewne straciłbym przytomność.

     Na szczęście Serana w porę odzyskała wystarczająco dużo sił, aby zareagować. Położyła mi dłoń na ramieniu, obejmując mnie drugą ręką.

     - Już dobrze – szepnęła. – Już dość, bo sam mi tu zejdziesz. Pomóż mi tylko stanąć na nogi.

     Kto komu pomagał, trudno powiedzieć. Ja też byłem tak osłabiony, że zachwiało mną kilka razy. Podtrzymując się wzajemnie, jakoś dotarliśmy do pionu. Serana zerknęła na błyszczącą kupkę popiołu, leżącą obok fontanny krwi. Westchnęła cicho.

     - I tyle z niego zostało – szepnęła i z niedowierzaniem pokręciła głową.

     - Wyobrażam sobie co czujesz – odrzekłem również szeptem. – Współczuję.

     Ale ona znów wolno pokręciła głową.

     - No właśnie, to dziwne – westchnęła. – Nic nie czuję…

     Podeszła do tego, co zostało z jej ojca. Dłuższą chwilę wpatrywała się w szarą kupkę popiołu, po czym schyliła się i podniosła jednosieczny, dwuręczny miecz, należący do Harkona.

     - Jest twój – oznajmiła. – Broń pokonanego należy do zwycięzcy.

     Podeszła do mnie i wyciągnęła dłoń, dzierżącą miecz.

     - Nie chcę go…

     - Weź – nalegała. – W ten sposób okażesz mu szacunek. Jako wojownikowi, przynajmniej.

     - A ty go nie chcesz? Na pamiątkę po ojcu…

     Parsknęła ironicznie.

     - Ja chcę o nim jak najprędzej zapomnieć.

     Z wahaniem chwyciłem broń, przypominającą długą, akavirską katanę, jaką zwykli nosić wojownicy Ostrzy. Miecz zacny, ale nie nadający się do mojego sposobu walki. Mogę go jedynie zawiesić na ścianie w Wietrznym Domku, jako swoiste trofeum. Ale czy na pewno chcę?

     - Co teraz zrobisz? – spytałem.

     Wzruszyła ramionami.

     - Tutaj nie zostanę na pewno – prychnęła. – Myślałam, żeby zostać z Obrońcami Świtu tak długo, jak mi pozwolą. Chyba docenią posiadanie w swoich szeregach wampira…

     Urwała, bowiem ktoś się zbliżał. Oboje usłyszeliśmy odgłos kroków. Ktoś wchodził po schodach w ciężkich, podkutych butach.

     - Isran – mruknęła cicho. – Poznaję po krokach.

     Istotnie, był to Isran. Wszedł ostrożnie, z toporem w rękach, rozejrzał się, a dostrzegłszy nas, opuścił broń i podszedł do nas, wciąż uważnie się rozglądając. Po jego minie widać było, że nie znalazł tego, czego szukał.

     - Uciekł? – zwróci się do nas.

     Pokręciliśmy głowami.

     - Tylko to z niego zostało – wskazałem na kupkę popiołu. – I to – zademonstrowałem miecz.

     Wolnym ruchem powiesił topór na plecach.

     - A więc bestia w końcu została zgładzona – rzekł cicho. – Zatem to koniec. Jest martwy, a proroctwo odeszło razem z nim…

     Milczał przez chwilę, po czym zwrócił się w stronę Serany i spojrzał jej w oczy.

     - Myliłem się co do ciebie – rzekł. – Wybacz mi. I przyjmij wyrazy współczucia. To musiało być dla ciebie niełatwe.

     Serana potrząsnęła głową.

     - Mój ojciec tak naprawdę umarł dawno temu – oznajmiła z podziwu godnym spokojem. – To był po prostu koniec pewnego rozdziału Tak należało postąpić, nie inaczej.

     Isran pokiwał głową.

     - Dziękuję ci – ścisnął delikatnie jej ramię. – Masz moją wdzięczność. – I ty również – skinął głową w moją stronę. – Słowa tego nie wyrażą…

     - A czy mogę prosić o przepustkę? – uśmiechnąłem się. – Chciałem po tym wszystkim wrócić do Białej Grani. Na jakiś czas…

     Uśmiechnął się i skinął głową.

     - Ale mam nadzieję, że odwiedzisz od czasu do czasu Twierdzę Świtu – odrzekł. – Nasza walka jeszcze się nie skończyła.

     Zrobił ruch, jakby chciał odejść, ale zatrzymał go głos Serany.

     - Isranie!

     Odwrócił się do niej i spojrzał na nią pytającym wzrokiem.

     - Nie chcę tu zostać – szepnęła wampirzyca. – To okropne miejsce i za wiele wspomnień. Ale nie mam się gdzie podziać.

     Isran uniósł brwi w geście zdumienia.

     - Ależ masz – odrzekł niepewnie. – Jeśli oczywiście nie pogardzisz, bo sama wiesz, jak to u nas jest. Twierdza Świtu jest twoim domem, tak samo jak moim. Jesteś jedną z nas. Skromny to dom, ale własny.

     Serana uśmiechnęła się z ulgą.

     - A co sądzą o tym pozostali?

     Wzruszył ramionami.

     - Po tym wszystkim, tylko głupiec wykluczyłby cię z naszego oddziału – burknął. – Nie sądzę, by ktoś zaprotestował. Musisz tylko pamiętać o jednym. My – zająknął się – nie przestaniemy tępić pozostałych wampirów. Azyl dla ciebie nie oznacza tego samego dla innych. Mam nadzieję, że to rozumiesz.

     - Rozumiem – odrzekła poważnym głosem.

     Skinął głową jeszcze raz i uśmiechnął się ciepło, zanim jego kroki rozległy się na schodach.