niedziela, 6 października 2024

Rozdział XXX – Obłąkani Strażnicy

     Tak jak uprzedzała nas Sorine, Isran nie był zachwycony pomysłem zwerbowania Florentiusa.

     - Kto się ośmielił was w to angażować? – Podniósł oczy znad sterty dokumentów i wbił w nas zimne spojrzenie. – Sorine, czy Gunnmar?

     Nie odpowiedzieliśmy, ale Isran wcale nie oczekiwał odpowiedzi. Znał ją.

     - A wydawało mi się, że dostali wystarczającą nauczkę – burknął, gestem zapraszając nas, żebyśmy się przysiedli.

     - Nauczkę? – przysunąłem sobie taboret i klapnąłem naprzeciwko niego.

     - Stare dzieje – mruknął niechętnie.

     Nie ciągnęliśmy go za język.

     - Sorine uprzedziła nas, że pewnie nie będziesz zachwycony – odrzekła Lydia. – Ale czy to nie czas, żeby zapomnieć o dawnych niesnaskach? Każdy może się przydać.

     - Ponoć jest dziwaczny, ale tak po prawdzie, kto tu jest normalny? – spróbowałem zażartować, ale nie udało mi się go rozśmieszyć.

     - Dziwaczny? – prychnął z niezadowoleniem. – Dziwaczny to jestem ja ze swoją obsesją. Ty jesteś dziwaczny, ze swoimi smoczymi zdolnościami, albo Gunnmar ze swoim zwariowanym projektem bojowych trolli. Florentius to zupełnie inna kategoria. To kompletny świr! Nie ufam temu człowiekowi i nie chcę go tutaj.

     - Sorine twierdzi, że jego pomoc może nam się przydać – odrzekłem zamyślony. – Gunnmar twierdzi tak samo. Coś w tym musi być. Kiedyś, dawno temu, daleko na północy, znaleźliśmy kryjówkę zupełnego szaleńca. A nawet on potrafił nam pomóc. Gdyby nie on, nigdy nie udałoby nam się zdobyć Prastarego Zwoju.

     Mówiłem o Septimusie Signusie, dawnym magu z Akademii, który zaszył się w lodowej jaskini, daleko na zamarzniętej części Morza Duchów. Obcowanie z daedrycznymi artefaktami zupełnie odebrało mu rozum. A jednak udało nam się wyciągnąć od niego informację o Prastarym Zwoju, ukrytym w wieży Mzark, w Czarnej Przystani, pradawnym mieście Dwemerów.

     Isran westchnął ciężko. Chwycił kubek z wodą, stojący obok i przełknął odrobinę, jakby zaschło mu w ustach. Milczał przez dłuższą chwilę, po czym spojrzał mi w oczy, tym razem z rezygnacją.

     - Pewnie mają rację – westchnął – Znają go lepiej niż ja. Cóż, nawet wariat może wiedzieć coś, co może nam się przydać. Ale jak pomyślę, że będzie mi się tu szwendał i opowiadał swoje farmazony…

     Znowu westchnął tak, że papiery na stole poruszyły się.

     - No dobra, sprawa jest ważniejsza, niż moje osobiste odczucia. Ale sam nie wiem zbyt dobrze, gdzie go szukać. Jeszcze niedawno pomagał w jakiejś sprawie Straży Stendarra w Ruunvaldzie. Może wciąż tam jest, albo przynajmniej któryś ze Strażników będzie coś wiedział.

     - Ruunvald? – nazwa wydała mi się znajoma. – Gdzieś już słyszałem…

     - Stara kopalnia orichalcum – odrzekła Lydia. – Jeśli się nie mylę, zdawała się być już wyeksploatowana. Ale ponoć niedawno wznowiono wydobycie.

Kopalnia Ruunvald

     - Ta sama – skinął głową Isran. – Na południowy wschód od Skały Shora. Jest tam wydeptana ścieżka. Jakby co, mieszkańcy Skały Shora znają to miejsce.

     - Znajdziemy – odrzekłem, wstając.

     - Jeszcze jedno – Isran spojrzał na nas z rezygnacją. – Jeśli odnajdziecie Florentiusa… Dajcie mu do zrozumienia, że może tu zostać, jeśli zachowa choćby pozory normalności.

     Uśmiechnąłem się lekko.

     - A na ile jest nienormalny? – spytałem.

     Pokiwał głową.

     - Sam zobaczysz – mruknął. – I to od razu. Tego nie da się ukryć.

*          *          *

     Istotnie, ze Skały Shora do Ruunvald nie było daleko. Wąską dróżką trzeba było wspiąć się na niezbyt wysoką górę, gdzie niewiele pod szczytem znajdowało się wejście. Otworzyłem drewniane drzwi, którym je zabezpieczono i zajrzałem do środka. Kopalnia wyglądała na opuszczoną, ale moje ucho wychwyciło odległe postukiwania, jakby ktoś kilofem drążył skałę. Choć było tu ciemno, dostrzegłem kilka skrzyń, narzędzi i nawet górniczych latarni. Znak, że jednak ktoś tu bywał.

Wnętrze kopalni

     Ruszyliśmy wydrążonym korytarzem w dół. Skręcał kilkakrotnie i gdzieniegdzie odchodziły od niego krótkie odgałęzienia, prowadzące do wyeksploatowanych już złóż. Im dalej, tym więcej było kagańców, w tym niektóre zapalone. I tym wyraźniej było słychać stuk kilofów. W pewnym miejscu korytarz doprowadził nas do rozległego szybu, otoczonego drewnianymi platformami. I tam ujrzeliśmy dwóch górników, pracowicie kujących twardą skałę. Mieli przy sobie latarnie, jak to górnicy, oni sami więc i ich najbliższe otoczenie byli dobrze oświetleni. Stąd zorientowaliśmy się, że mają na sobie krótkie habity, charakterystyczne dla zakonu Strażników Stendarra.

     - Witajcie! – zawołałem, wchodząc na platformę, która miała mnie sprowadzić na dół. – Niech was ogarnie miłosierdzie Stendarra – dodałem formułkę ich zwyczajowego pozdrowienia.

     Ruszyłem w ich stronę. Strażnicy przerwali pracę i spojrzeli na mnie. I wtedy zorientowałem się, że coś jest nie tak. Ich wzrok wydawał się pusty i nieobecny. Niewątpliwie nas zauważyli, ale na ich twarzach nie było widać żadnej reakcji. Trochę mnie to zdziwiło, ale bardzo szybko zdumienie ustąpiło miejsca przerażeniu. Strażnicy nas zaatakowali!

     Podniosłem w górę obie ręce.

     - Stójcie! – zawołałem. – Jesteśmy przyjaciółmi! Jesteśmy Obrońcami Świtu!

     Ale na nich nie zrobiło to wrażenia. Wydawało mi się, że w ogóle nic nie wywołuje w nich żadnego wrażenia! Wzrok mieli nieobecny i pusty. Wydało mi się, że ich głowy otacza czerwonawa mgiełka, ale mogło to być złudzenie. Na wszelki wypadek wyciągnąłem miecz. Odruchowo zasłoniłem się tarczą. Kilof osunął się po niej i Strażnik przez chwilę był zupełnie odsłonięty. Nie wykorzystałem jednak tej okazji, wciąż próbując przemówić mu do rozumu.

     Lydia nie miała takich oporów. Na wszelkie zagrożenie mojego życia zawsze reagowała z wściekłością. Rozprawiła się szybko ze swoim przeciwnikiem i ciosem miecza w kark zabiła tego, który próbował zabić mnie. Padł u moich stóp, obryzgując mnie lepką krwią i nie wydając nawet westchnienia. To ostatnie wydałem ja.

Szyb w kopalni Ruunvald

     - Co tu się dzieje? – spytałem z szeroko otwartymi oczami. – Dlaczego oni nas zaatakowali? Przecież nie jesteśmy ani wampirami, ani…

     Urwałem i rozłożyłem ręce w bezradnym geście.

     - To jakaś magia – mruknęła Lydia. – Widziałeś tę mgiełkę, która ich otaczała?

     Skinąłem głową.

     - Niewyraźnie, ale ją zauważyłem – sapnąłem. – Chociaż nie byłem pewny.

     Milczeliśmy przez chwilę, przyglądając się Strażnikom. Sprawiali wrażenie wychudzonych i wyczerpanych. Ich habity były zniszczone i brudne. Bardziej wyglądali na więźniów, skazanych na przymusową pracę w kopalni, niż na członków szanowanego zakonu.

     - Raczej nie ruszyli na nas z własnej woli – mruknąłem. – Sprawiali wrażenie zniewolonych.

     - Byli jak draugry – stwierdziła Lydia. – Atakowali na oślep, bez żadnej taktyki. U Strażników Stendarra to dość niezwykłe.

     Miała rację. Strażnicy Stendarra, choć słynęli jako uzdrowiciele, byli w rzeczywistości zakonem wojowników, zwalczających daedry, daedryczne kulty i wszelkie objawy nekromancji. Szkolono ich do walki i uczono taktyki. Ich zachowanie było najlepszym dowodem na to, że w rzeczywistości ruszył na nas ktoś inny, przy pomocy rąk – nie głów – zniewolonych Strażników. Nasuwało się naturalne pytanie, kto. I dlaczego?

     Jedno było pewne – nie wejdziemy głębiej tak jak się spodziewaliśmy, swobodnie, jak do habitatu przyjaciół. Trzeba będzie skradać się jak w norskich kryptach, eliminując ich jako zagrożenie. Pokręciłem głową.

     - Może nie powinniśmy? – westchnąłem. – Może należałoby dać sobie spokój z tą misją? Nie chcę ich zabijać.

     - Ja też – szepnęła Lydia. – Ale nie chcę też tego tak zostawić. Ewidentnie ktoś lub coś ich zniewoliło. I chcę ich uwolnić. Nie w ten, to w inny sposób. Może znajdziemy to coś, co ich opętało?

     Zerknąłem w głąb szybu.

     - Sądzisz, że to coś znajdziemy? – spytałem. – To może być równie dobrze ktoś w kopalni, jak i coś z innego wymiaru.

     - Nie dowiemy się, dopóki nie sprawdzimy – wzruszyła ramionami. – Jeśli nie będzie konieczności, nie musimy przecież zabijać. Jedynie w ostateczności.

     Schowała miecz do pochwy, zarzuciła sobie tarczę na plecy i sięgnęła po łuk. Zrobiłem to samo. Skinęliśmy sobie głowami i ruszyliśmy cicho po drewnianej platformie. Ja po lewej stronie, ona dwa kroki z tyłu, po prawej – tak jak robiliśmy to zawsze. I starannie zwracając uwagę na otoczenie, z którego zawsze można wiele wyczytać.

     Tym razem, wyczytać dosłownie. Znalazłem bowiem oprawiony w skórę dziennik. Leżał w wyeksponowanym miejscu, jakby ktoś chciał, abym go znalazł. Zapewne w zamierzeniu miał on być rękopisem większego dzieła, bowiem zatytułowano go właśnie jak naukową księgę: „Odkrycie Ruunvaldu. Tom I”. Poniżej notka: „pióra Morica Sidreya”. Nazwisko nic mi nie mówiło, więc zajrzałem na pierwszą stronę.


     Postanowiłem dokumentować w swoich dziennikach wydarzenia z naszej ekspedycji, której celem jest Ruunvald, z nadzieją, że jeśli nam się nie uda, przyniosą one oświecenie tym, którzy przyjdą po nas. Ja sam stałem na ramionach akademickich gigantów i tylko dzięki temu dotarłem tu, gdzie jesteśmy teraz – kosztowało mnie to niezliczone godziny, spędzone w bibliotekach i prywatnych księgozbiorach. Jestem pewien, że w tych ruinach znajduje się jakiś artefakt o wielkiej mocy, który przyda się Strażnikom w ich misji.


     - Artefakt – mruknęła Lydia. – Coś mi mówi, że go znaleźli. Jestem gotowa założyć się, że to właśnie on zawładnął tymi Strażnikami. Jest tam coś jeszcze?

     - Niewiele – przerzuciłem kilka kartek.


     Nie chcę brzmieć pompatycznie, ale czuję się, jakby misja ta pozwalała mi stanąć u wrót mego przeznaczenia. Jestem pewien, że kopiemy w odpowiednim miejscu. Czuję to w kościach i śnię nocami o odkryciu Ruunvaldu. Nawet gdy nie śpię, niemal słyszę głos, zapewniający mnie o tym, że poruszamy się w dobrym kierunku.


     - Taaa, nie chce brzmieć pompatycznie – mruknąłem, uśmiechając się lekko. – Nie bardzo mu wyszło. Nawet jakby się nie podpisał, zgadłbym, że pisał to Cyrodiilijczyk.


     Ekspedycja przebiega jak dotąd bardzo pomyślnie. Po zaledwie kilku tygodniach pierwszy tunel otworzył się na duży szyb, prowadzący w dół, tam gdzie spodziewam się znaleźć Ruunvald. Wykonawszy kilka zaledwie prac stolarskich, założyliśmy nasz pierwszy obóz w górach. Jeśli nadal będzie sprzyjać nam takie szczęście, osiągniemy nasz cel w rekordowym czasie!


     Dalej widniał tylko podpis: M.Sidrey.

     Zabrałem ten dziennik ze sobą. Postanowiłem dostarczyć go pierwszym normalnym Strażnikom jakich spotkam. Może potrafią zrobić z niego pożytek? Tymczasem schodziliśmy w dół. Staraliśmy się to robić bezgłośnie, ale drewniana platforma nie została wykonana szczególnie starannie. Chwiała się i skrzypiała pod naszymi stopami. Na szczęście, nie było tu nikogo, kto mógłby to usłyszeć.

     Na samym dole przecisnęliśmy się przez wąskie przejście do kolejnego tunelu. Tam znów zostaliśmy zaatakowani i znów dwóch Strażników pożegnało się z życiem. Tym razem nie dali nam nawet szansy na odezwanie się. Zaatakowali znienacka, z ciemnej, bocznej nawy. Działaliśmy odruchowo. Ledwo zdążyliśmy odrzucić łuki i sięgnąć po miecze.

     Nawę urządzono jako miejsce odpoczynku. Stało tu kilka łóżek, stół i kilka krzeseł. Również kilka regałów z naczyniami i prowiantem. I z drugim tomem dziennika tajemniczego Sidreya. Oczywiście, zajrzałem do niego.


     Szczęście nadal nam dopisuje! Nie tylko coraz bardziej zagłębiamy się w jaskinie i szyby, które pozwalają nam przemieszczać się szybciej, ale znaleźliśmy też kilka żył drogocennej rudy. Teraz, gdy wykopaliska okazały się sukcesem finansowym, Strażnicy przysłali więcej zapasów, surowców i robotników do dalszej pracy.

     Czasem nie mogę powstrzymać swojej radości i zaczynam wybuchać nią prze swoimi ludźmi. Ktoś może pomyśleć, ze to bardzo dla mnie nietypowe, lecz ludzie zdają się podzielać mój entuzjazm. Nigdy wcześniej nie pracowałem z grupą tak bardzo nastawioną na realizacje swojego celu. Tylu ludzi pracuje dla jednej sprawy, na chwile nawet nie rozpraszając się niczym innym – to wspaniałe błogosławieństwo! Chwała Stendaroowi!


     Przerwałem i spojrzałem na Lydię. Pokiwała głową.

     - Zaczyna ich zniewalać – stwierdziła. – Tak to się zwykle objawia. Pamiętasz Ralisa i kurhan Kolbjorn na Solstheim? Było tak samo.

     - Też mi się tak wydaje – przerzuciłem kilka kartek, zawierających niewiele znaczące opisy jaskini. – Przekonajmy się. Zobaczmy, co było dalej.


     Wszystko idzie tak dobrze, że aż waham się, czy opisać rzeczy, które w porównaniu z sukcesami wydają się być tylko drobnymi problemami. To pewne z powodu ciągłej ciasnoty ciągle boli mnie głowa. Choć te bóle nie wpływają na moje możliwości dowodzenia, czasem jednak mnie rozpraszają. Podczas kilku rozmów z robotnikami odpływałem i musieli szarpaniem przywracać mnie do rzeczywistości. Czasem gubię kilka minut czasu i nie pamiętam, co robiłem. Mam nadzieję, że to tylko efekt mojej ekscytacji, spowodowanej zbliżaniem się do celu, ale w miarę jak będziemy schodzić głębiej, będę to dokumentować. Może pół kufla rumu przed snem mi pomoże.


     - Przez chwilę myślałam, że to może być wpływ jakiegoś gazu, który się tu ulatnia – odezwała się Lydia. – Ale wtedy inni górnicy też mieliby takie same objawy.

     - Mają – puknąłem palcem w dziennik. – Tylko nie aż w tak dużym stopniu. To by świadczyło, że to magia ukierunkowana. Wyczuła przywódcę i skupia się głównie na nim. A to zwykle oznacza…

     - Osobę – dokończyła Lydia za mnie. – Ktoś tym świadomie kieruje. Jakiś konkretny byt, z tego, albo innego świata.

     - Lepiej bym tego nie ujął – uśmiechnąłem się do żony. – Tak, to właśnie przyszło mi do głowy. To nienajlepsza wiadomość…

     - Uhm – Lydia westchnęła ciężko. – Raczej nie ma co liczyć na to, że następni, jakich spotkamy, będą w innym stanie. Żal ich zabijać. Możesz ich paraliżować Krzykiem?

     Uśmiechnąłem się sam do siebie. Czasami zapominałem o swoich niezwykłych umiejętnościach.

     - Mogę – wzruszyłem ramionami. – Ale na krótko. Niewiele nam to da.

     Lydia bez słowa schyliła się po łuk, wciąż leżący na ziemi. Powoli, uważnie się rozglądając, ruszyliśmy dalej. I niestety, ani razu nie udało nam się uniknąć walki. Raz użyłem Krzyku Pokój Kyne. Pomogło, ale na krótko. Więcej razy nie próbowałem, bo Strażnicy wprawdzie zaniechali agresji i wrócili spokojnie do pracy, ale gdy tylko działanie Krzyku ustało, rzucili się na nas od tyłu. Było niebezpiecznie.

     W międzyczasie znaleźliśmy trzeci tom zapisków. Leżał na skrzyni, na samym dnie szybu. Oczywiście, zapoznaliśmy się z nim, w nadziei, że rzuci trochę światła na tę niejasną sytuację.


     Przeklęte bóle głowy! Na litość Minorne, nie mogę się ich pozbyć. Robotnicy też zaczęli się skarżyć, ale choć cierpi na tym ich koncentracja w czasie rozmowy i kultura osobista, ani trochę nie spadła wydajność ich pracy. Wręcz przeciwnie, starają się jeszcze bardziej. Ja sam tez nie mogę się skupić na niczym poza kopaniem. Siedzę tu teraz, badając jakieś odkopane nordyckie artefakty, ale czuję ciągłą potrzebę sprawdzania, jak idą prace. Ostatnio bezmyślnie podniosłem łopatę i sam zacząłem kopać. Na szczęście, nikt nie uznał tego za dziwne, chwała opatrzności. Nie chciałbym, żeby Strażnicy Minorne pomyśleli, że straciłem rozum!


     - Strażnicy Minorne? – Lydia uniosła brwi.

     Zerknąłem jeszcze raz w dziennik.

     - No tak, tak tu jest napisane – potwierdziłem. – Ciekawe, czy to tylko przejęzyczenie, czy naprawdę coś mu się pomieszało. Mam nadzieję, że to nieprawda i że owa tajemnicza Minorne, kimkolwiek jest, nie zawładnęła umysłami strażników.

     - Masz jeszcze nadzieję? – westchnęła Lydia. – Spójrz na siebie. Twoja zbroja jest obryzgana krwią Strażników. Chyba musimy uznać to za pewnik. Strażnicy Stendarra stali się Strażnikami Minorne.

     - A najgorsze, że nie wiemy, kim ona jest.

     - Nie wiemy nawet, czy to naprawdę ona – przytaknęła Lydia. – Chociaż imię jest żeńskie, jakby elfie. Czytaj dalej.


     W miarę jak kopiemy, odkrywamy coraz to nowe nordyckie ruiny i architekturę, nadal jednak szukamy głównej komnaty. Codziennie marzę o tym, że wreszcie odkryjemy Ruunvald i nie mogę przestać myśleć o tym, jak wpłynie to na moją reputację! Rodzina będzie ze mnie tak dumna! Zwłaszcza mój ojciec, Minorne. On i matka zawsze interesowali się moimi badaniami, mimo że moja siostra, Minorne, je lekceważyła. Ale najbardziej nie mogę się doczekać, aż podzielę się swymi odkryciami z kolegami, Minorne i Minorne. I może z moim mentorem, Minorne. Czyż nie będą zadowoleni?


     Spojrzałem zdziwiony na Lydię. Ona też wydawała się być zaskoczona.

     - Wszystko mu się pomieszało – stwierdziłem. – Owa Minorne tak nim zawładnęła, że w ogóle nie dostrzega innych bytów, nawet jeśli pozornie o nich myśli.

     - Kim ona może być? – Lydia zmarszczyła nos. – Musi to być ktoś niesamowicie potężny. Ciekawe, czy to jakaś magiczka, czy byt z Otchłani.

     Ruszyliśmy dalej, tylko po to, by tuż przy masywnych, zagradzających przejście drzwiach natknąć się na czwarty, jak się okazało, już ostatni tom dzienników. Tu wpis był krótki, ale niezwykle sugestywny.


     Odkryłem swą muzę, a imię jej Minorne. Czytając stare dzienniki, zdają sobie sprawę, że wołała do mnie z głębi Ruunvaldu. Jest głosem, który słyszałem, tym, który wzywał mnie ciągle w głąb góry. Strażnicy, robotnicy, oni też ją słyszą! Cóż za radość wiedzieć, że nie jestem osamotniony w jej miłości! Och, Minorne, jakżeż odkrylibyśmy to miejsce bez twojej pomocy? Podczas gdy to piszę, usuwamy z naszej drogi ostatnie kamienie. Ci, którzy nie mają narzędzi, kopią gołymi rękami! Nie mogę już pisać, muszę wracać do pracy. Ruunvald czeka!


     - Sądziłem, że tak nazywa się ta kopalnia – mruknąłem, zamykając dziennik. – A on pisze, że oni tu wciąż szukają tego Ruunvaldu. Czyżby to było coś innego?

     - Tak nazywa się góra – odrzekła Lydia. – Teraz wiemy, dlaczego. Widać kiedyś było tu coś szczególnego, co tak się właśnie nazywało. Pewnie jakaś świątynia, miejsce kultu, czy coś w tym rodzaju.

     Zerknąłem na bramę. Czy to możliwe, że za nimi znajdowała się świątynia? Miejsce wyglądało na świeżo odkopane.

     - Ciekawi mnie, jak to się stało, że to miejsce było zasypane – zastanawiała się Lydia. – Jakieś wstrząsy? A może dawni górnicy przypadkiem odkryli tu coś okropnego i celowo to zasypali?

     - Pozostaje sprawdzić – dźwignąłem się na nogi i chwyciłem łuk. – Z dzienników wynika, że ten obłęd nie zadziałał od razu. Myślę, że skoro przebywamy tu krótko, nic nam nie grozi.

     Masywne drzwi zaskrzypiały złowieszczo. Rzeczywiście, jaskinia za nimi jako żywo przypominała starożytne norskie miejsca kultu. Już po kilkunastu krokach natknęliśmy się na coś, co mogłoby być ołtarzem. Leżała na niej podobna, ręcznie napisana księga w skórzanej, zapinanej na zatrzask okładce. Ta jednak nosiła inny tytuł.

Świątynia w kopalni Ruunvald

     „Święta księga Minorne” – wykaligrafowano starannie u góry strony tytułowej. Pod nią znajdowało się nazwisko autora – oczywiście, Morica Sidreya. Na ołtarzu płonął kaganiec, więc czym prędzej rozchyliłem okładki i przy jego świetle zagłębiłem się w lekturę.


     Chwała ci, Minorne!

     Chwała pani wszystkiego!

     Moje życie należy do ciebie, o piękna zbawicielko! Choć niegdyś moje zapiski zdawały się tak wspaniałe, teraz widzę, że są li tylko niegodnymi ciebie kulfonami. Och gdybym mógł godnie cię opisać, poświęciłbym ci tysiąc świadectw! Przeklęte niech będą moje małe myśli, gdybym tylko był mądrzejszy!

     Minorne prosi, żeby przysłać jej tu więcej ludzi, by ją chwalili i jej służyli! Wysłałem prośbę do Komnaty Strażników, niech przybywają. Napisałem proste kłamstwo, inaczej by nie zrozumieli. Przynajmniej dopóki nie ujrzą jej – wspaniałej Minorne!

     Lecz ona tez się boi! Są na świecie głupcy, którzy nie słuchają jej pięknego głosu. Strażnik Florentius, przysłany z Latarni, nadal modli się do Arkaya, nieobecnego bóstwa, które blednie przy Minorne! Będę modlił się do bogini, którą widzę! A on niech gnije w swej klatce!

     O słodka, słodka Minorne…


     Tu zapiski urywały się. Ale i tak potwierdziły nasze przypuszczenia. Owa Minorne, kimkolwiek była, wpłynęła na umysły Strażników i uczyniła z nich swoich niewolników. Nie ma co liczyć na polubowne załatwienie sprawy. Trzeba było spodziewać się walki.

     Była tam jednak również pocieszająca informacja: Florentius rzeczywiście odwiedził to miejsce. I skoro został uwięziony, mógł wciąż tam być.

     - Nie wiadomo, kiedy te zapiski powstały – burknęła Lydia, szykując broń. – Możemy znaleźć zasuszoną mumię, albo goły szkielet.

     Tak czy inaczej, należało to sprawdzić. Ruszyłem więc dalej, dość dobrze oświetlonym chodnikiem. Szept Aury pokazał mi kilka postaci w oddali. Ostrożnie zagłębiliśmy się w szeroki chodnik i dotarliśmy do sporej jaskini, czy może raczej komnaty, jak że wykuły ją ludzkie dłonie.

Komnata w świątyni

     Niewiele pamiętam z tego, co wydarzyło się później. Walka – i tyle. Rzuciło się na nas kilkoro Strażników i musieliśmy się bronić. Żaden nam nie odpuścił, toteż żadnego nie dało się oszczędzić.

     W jaskini było coś w rodzaju ołtarza, a także metalowa klatka, w której tkwił jakiś zabiedzony mnich. On jeden nie miał wokół głowy czerwonawej mgiełki. Gdy tylko się do niej zbliżyliśmy, powstał i uśmiechnął się. Był to szczupły Cyrodiilijczyk, w wieku około czterdziestu lat. Twarz na swój sposób przystojna, pomimo niechlujnego zarostu, promieniała radością.

     - Wiedziałem – powiedział z tryumfem w głosie. – Wiedziałem, że Arkay mnie uratuje! Prosiłem o pomoc, a on przysłał was! Jak dobrze was widzieć w tym ponurym miejscu.

     - Ty jesteś Florentius Baenius? – spytałem, przyglądając mu się uważnie.

     - To ja – skinął głową. – Słyszałeś o mnie?

     - Opowiadali mi o tobie twoi przyjaciele – odparłem wymijająco. – Jak otworzyć tę klatkę? Zamek wygląda na solidny.

     - Jedno z nich musi mieć przy sobie klucz – odparł, wskazując na nieżywych Strażników. – Najprawdopodobniej Moric, albo Minorne.

     - Minorne? – Lydia uniosła brwi. – Ta, o której mówiły te księgi?

     - Ta sama – potwierdził więzień. – Spętała magią wszystkich Strażników i zrobiła z nich swoich niewolników. To ta pod filarem. Nie wiem, kim jest naprawdę. Moric był jej najwierniejszym sługą. To tamten przy wejściu. Tylko ja oparłem się jej mocy, dzięki Arkayowi.

     Podeszliśmy do tej, która okazała się być sprawczynią całego nieszczęścia. Była to wysoka Altmerka, zapewne za życia bardzo potężna, ale teraz, po śmierci, jej zwłoki nie różniły się od ciał innych Strażników. Tajemnice swej mocy zabrała ze sobą do grobu.

     Odpiąłem od jej pasa pęk kluczy. Jeden z nich pasował do klatki. Zaskrzypiały drzwiczki i Florentius z uśmiechem wyszedł na wolność.

     - Wiele zawdzięczam wam i Arkayowi – skłonił głowę. – Co mogę dla was zrobić, w ramach podziękowań?

     Jak na razie wcale nie zachowywał się jak ktoś niespełna rozumu. Mówił jasno, z sensem i zachowywał się zupełnie normalnie.

Florentius Baenius

     - Jest coś, co możesz zrobić – pokiwałem głową. – Możesz udać się do Twierdzy Świtu?

     - Chyba tak – odparł zaskoczony. – Mówisz o starej twierdzy pod Pękniną?

     Potwierdziłem.

     - Wiem, gdzie to jest, ale… Nie wiem, co tam jest. Dlaczego właśnie tam?

     - Isran – odparłem. – Isran i Obrońcy Świtu potrzebują twojej pomocy.

     Aż znieruchomiał ze zdziwienia.

     - Isran? – powtórzył zdumiony. – Mojej pomocy? To jakiś żart?

     Pokręciłem głową.

     - Wiem, że za sobą nie przepadacie, ale sprawa jest poważna – zapewniłem. – Na tyle poważna, że nawet Isran postanowił zapomnieć o przeszłości.

     Na twarzy Florentiusa pojawił się grymas.

     - Isran – mruknął, nie starając się nawet ukryć pogardy. – Ten człowiek nigdy nie uczynił nic, poza naigrywaniem się ze mnie. Nigdy nie okazał mi należnego szacunku. Dlaczego miałbym mu pomagać?

     - Pomóż więc sobie – odrzekła Lydia. – Sprawa dotyczy równie dobrze jego, jak i ciebie. Niebezpieczeństwo zagraża nam wszystkim. Wszyscy próbujemy z tym walczyć, a twoja pomoc jest nam potrzebna.

     Oczy kapłana zwęziły się.

     - Posłuchaj – zwrócił się do mnie, ignorując Lydię. – W razie gdyby to nie było jasne, właśnie udało mi się wybrnąć z niemałych kłopotów i chociaż doceniam twoją pomoc, to…

     Urwał nagle, a na jego twarzy ukazało się zdumienie. Aż obejrzałem się za siebie, w obawie, że ujrzał za mną coś dziwnego. Nic tam jednak nie było. A wyraz twarzy Florentuisa znów się zmienił i miejsce zdumienia zajął lęk, pomieszany z uwielbieniem.

     - Słucham? – szepnął, nie wiadomo do kogo. – Nie, to nie o to – dodał głośniej. – Tak, ale… Naprawdę?

     Przypominało to rozmowę, jaką słyszałem dawno temu na statku, gdy oficer mówił do długiej, mosiężnej rury, której wylot znajdował się w zupełnie innym miejscu. Tak działała komunikacja na „Dreughu”, który zabrał nas z Kruczej Skały do Leyaviin. Zabawnie się tego słuchało, bo słychać było tylko to, co mówi jedna osoba. Odpowiedzi już nie – tę słyszał tylko rozmawiający, przykładając ucho do rozszerzonego na kształt lejka wylotu rury.

     - W porządku – zwrócił się w końcu do nas. – Arkay twierdzi, że dobrze będzie, jeśli pójdę. Nie zgadzam się z nim, ale nie jest to typ, którego można ignorować. Spotkamy się w Twierdzy Świtu. Nie martw się, nie zabłądzę. Arkay wskaże mi drogę.

     I wolnym krokiem skierował się w stronę korytarza, by wkrótce zniknął w mroku.

     Spojrzeliśmy z Lydią na siebie. Oboje musieliśmy mieć głupie miny.

     - Nareszcie wiem, co Isran miał na myśli, mówiąc o nim świr – mruknęła Lydia. – Szykuje się niezła zabawa.