środa, 4 września 2024

Rozdział XXIX – Błękitna poświata

     Położyłem się na łóżku z rękami pod głową i oddałem się rozmyślaniom. Najpierw radosnym marzeniom o rychłym spotkaniu. Potem moje myśli zeszły na inny tor. Nie umiałem zrozumieć niechęci Serany do Lydii. Niedawne wspólne przygody sprawiły, że niemal wyzbyłem się swojej rezerwy w stosunku do wampirzycy, teraz jednak moje obawy powróciły. Dlaczego Serana upierała się, by wędrować tylko we dwoje? Coś ukrywała przede mną. Z jakiegoś powodu nie chciała, by towarzyszyła nam Lydia, a przecież w jej towarzystwie każde zadanie byłoby i łatwiejsze, i bezpieczniejsze. Dobrze jest mieć ze sobą doświadczonego łucznika i wytrawnego szermierza, w dodatku takiego, z którym można porozumieć się bez słów. Lydia była bardziej spostrzegawcza niż ja, a jej intuicja potrafiła nieraz zadziwić nawet mnie, który znałem ją tak dobrze. Przez dłuższą chwilę zastanawiałem się, czy Lydia przypadkiem nie miała racji, twierdząc że Serana będzie chciała urobić mnie na swoją modłę i zrobić ze mnie swojego sługę. Tyle tylko, że dotąd nic na to nie wskazywało. Przeciwnie, w czasie tej wyprawy okazała się być lojalna i pomocna. Dlaczego więc?

     Na tych rozmyślaniach spędziłem połowę nocy. Potem zasnąłem, sam nie wiedząc kiedy. Gdy się obudziłem, był już dzień.

     Zwlokłem się z łóżka zaspany i na pół przytomny. Mój zegar biologiczny rozchwiał się zupełnie przez te nocne wędrówki. Szumiało mi w głowie. Przemyłem twarz zimną wodą – trochę pomogło. Po czym udałem się na górę do Israna, aby zdać mu relację z naszych przygód.

     - Wiem, słyszałem – skinął głową. – Twoja towarzyszka już mi zdała relację.

     Zaskoczył mnie tym stwierdzeniem. Więc jednak rozmawiał z Seraną. I, co dziwniejsze, uwierzył jej, nie żądając ode mnie potwierdzenia.

     - Gunnmar prosił mnie o pomoc w pozbyciu się wampirów – zacząłem, ale on znów machnął ręką.

     - To też wiem – skinął głową. – Zatwierdzam. Coś jeszcze?

     Zawahałem się.

     - Ci ludzie tam na zewnątrz – zacząłem niepewnie. – Podobno nie chcesz ich tu wpuścić.

     - A po co? – warknął. – Jeszcze mi tu brakuje, żeby ktoś niepowołany wałęsał mi się po zamku! Lepiej niech zostaną tam gdzie są. Zadbałem, żeby im nic nie brakowało – a widząc moją nieprzekonaną minę, dodał. – Obiecuję, że w razie niebezpieczeństwa ewakuuję ich do środka. Na razie nic im nie grozi. Palisada jest mocna, a wampiry, wbrew legendom, nie potrafią zamieniać się w nietoperze i przelatywać ponad nią.

     Nie ciągnąłem tematu, bowiem właśnie w tej chwili do zamku wpadła smuga światła. Zerknąłem w kierunku drzwi i gdy tylko ujrzałem znajomą, tak drogą mi postać, natychmiast zapomniałem o obozowiczach, wampirach i całym świecie. Isran uśmiechnął się tylko i odprawił mnie ruchem ręki. Zbiegłem na dół i… Stanąłem jak wryty.

     - Co ty masz na sobie?

     Lydia roześmiała się serdecznie i objęła mnie ramionami. Gorący pocałunek miał mi zastąpić odpowiedź, ale ja, zbyt zaskoczony jej widokiem, nie ustępowałem. Miała bowiem na sobie ciemną, lekką zbroję, z jakiegoś nieznanego mi metalu, tyle tylko, że owa zbroja nie zakrywała nawet brzucha, ani pleców. W ogóle była bardzo skąpa, przypominając bardziej strój bajadery niż coś, co w zamyśle ma chronić ciało. Składała się z krótkiej spódniczki z metalowych pasków i czegoś w rodzaju skorupowego stanika, który jedynie na ramionach miał coś w rodzaju kolców, zastępujących galerusy. Przed cięciem miecza mogło to chronić, przed strzałą w ogóle. Długie rękawice i opancerzone buty dopełniały niecodziennego stroju.

Lydia w daedrycznej zbroi Mrocznych Uwodzicieli

     - Nie podoba ci się? – spytała, mrużąc zalotnie oczy.

     - Nie o to chodzi – bąknąłem. – Przecież ty jesteś prawie naga!

     - Zazdrosny? – pociągnęła mnie w głąb zamku.

     Westchnąłem głęboko.

     - Nie o to chodzi – odrzekłem. – Ale ta zbroja… Jak ona ma cię niby chronić? Przecież masz odsłonięte prawie całe ciało.

     Roześmiała się i znów mnie pocałowała.

     - Ta zbroja jest niesamowita – szepnęła mi do ucha. – Zaraz ci wytłumaczę, tylko porozmawiam z Sorine.

     Zostawiła mnie całkiem ogłupiałego. Po co ktokolwiek miałby wkładać na siebie zbroję, która w ogóle nie osłania ciała? Gdyby ktoś wypuścił strzałę w jej kierunku, łatwiej byłoby mu trafić w nią, niż w jej zbroję. Żeby trafić w to skąpe wdzianko, trzeba by przycelować naprawdę precyzyjnie. Ta zbroja miała tylko jedną zaletę – Lydia wyglądała w niej naprawdę uwodzicielsko.

     Nie czekałem długo. Po chwili przyszła do mnie i znów mnie objęła. Otoczyłem ją ramionami, dotykając jej gołych pleców.

     - A więc? – spytałem. – Jakiż to sekret skrywa twój nowy strój? I skąd go w ogóle masz?

     - To zbroja daedryczna – oznajmiła z tajemniczą miną. – Pochodzi od daedrycznych strażniczek, zwanych Mazkenami, albo Mrocznymi Uwodzicielkami. Gdzieś z domeny Sheorogatha. I nie bój się, ta zbroja jest magiczna. Chroni lepiej niż elfia, a zapewnia całkowitą swobodę ruchów.

     - Jak ona może chronić, na przykład tutaj?

     I położyłem dłoń na jej nagim brzuchu. Poczułem ciepło jej ciała i przeszył mnie nagły dreszcz pożądania. Dostrzegła to i posłała mi uśmiech, jakiego nie powstydziłaby się zapewne żadna Mroczna Uwodzicielka, kimkolwiek ona jest.

     - Tutaj chroni mnie magia – szepnęła mi do ucha. – Możesz mnie tam dotykać, ale spróbuj wbić sztylet, albo miecz, a zbroja natychmiast to odbije.

     - A skąd ją masz? – nie ustawałem.

     - Natknęłam się na grupkę zbójów, niedaleko fortu Kastav. Mieli to pośród swoich łupów. Pasowała jak ulał, więc mnie zaciekawiła. Zabrałam ją i zaraz po zlikwidowaniu wampira – bardzo szkaradny typ, nawiasem mówiąc – poszłam do Akademii. Tam nasi kochani magowie  wszystko mi wytłumaczyli. Faralda nawet chciała ja odkupić, ale na szczęście nie pasowała na nią. I wiesz co? Ona chroni też przed magią!

     Nie ciągnąłem tej dyskusji, zwłaszcza że wyglądała w niej naprawdę nieziemsko. Tymczasem one pochwaliła się czymś jeszcze.

     - To też stamtąd – zademonstrowała mi ciężką szablę o fantazyjnym kształcie i niezwykle ostrej klindze. – To też daedryczna broń. Zaklęta wampirzą magią, taką samą jak miecz od Tuliusa, tylko mocniejszą. Tnie jak brzytwa i w ogóle się nie tępi.

     Wziąłem broń do ręki. Miała zakrzywioną, jednosieczną i dość szeroką klingę choć nie tak szeroką jak bułat wojowników z Hamerfell. Była trochę ciężka, ale znakomicie wyważona. Niby jednoręczna, ale długa rękojeść pozwalała także na zadawanie ciosów z obu rąk. W rękach biegłego szermierza była to niezwykle groźna broń.

     - To idziemy? – spytała Lydia.

     - Dokąd?

     - Jak to, dokąd, masz jakąś misję we Wschodniej Marchii – odparła, uśmiechając się tajemniczo. – A po drodze może odwiedzimy Pękninę?

     Dalej nie słuchałem. Ze śmiechem chwyciłem ją za rękę i pociągnąłem w kierunku bramy. Gdy wychodziliśmy z zamku, cała męska cześć załogi oglądała się za Lydią. Nie dziwię się!

     Do Pękniny doszliśmy wczesnym popołudniem, po szybkim marszu. Bez słów zrzuciliśmy z siebie ubrania i wpiliśmy się w siebie, jak dwa wygłodniałe  wampiry. Bogowie, jak ja za nią tęskniłem! To musiało znaleźć jakieś ujście.

     Gdy było już po wszystkim i leżeliśmy na łóżku, spleceni ramionami, przyszedł czas na opowieści. Lydia opowiedziała mi o swojej misji na Solstheim. Nie była specjalnie skomplikowana. Tak jak przypuszczałem, pomógł jej Neloth, który udzielił jej dokładnych wskazówek, gdzie ma szukać planów kuszy, a także zaopatrzył ją w rezonujący kamień, który otwierał dwemerskie drzwi.

     - A ty? – położyła mi dłoń na piersi. – Jak tam nasza znajoma? Mocno cię uwodziła?

     Parsknąłem śmiechem i zaprzeczyłem.

     - Ani nie uwodziła, ani nie zwodziła – zapewniłem. – Przez cały ten czas zachowywała się bardzo przyzwoicie. Chyba naprawdę zależy jej na tym, aby nam pomóc.

     A potem zrelacjonowałem jej swoje ostatnie przygody. Gdy opowiadałem o Kopcu Dusz, aż palnąłem się w czoło.

     - Na śmierć zapomniałem – mruknąłem. – Miałem przecież wezwać Durnehviira. Obiecałem mu to. I mam zamiar dotrzymać tej obietnicy.

     - Na pewno trafi się okazja – szepnęła mi Lydia do ucha. – A teraz możesz dotrzymać innej obietnicy.

     - Jakiej?

     - Tej, którą złożyłeś mi w świątyni Mary – szepnęła. – Że będziesz mnie kochał zawsze…

     A potem oplotła mnie ramionami i przycisnęła do siebie tak mocno, że przez chwilę straciłem dech. Ale nie opierałem jej się ani trochę.

*          *          *

     Lydia wiedziała, gdzie leży Oko Mary. Zamierzałem początkowo pójść przez Skałę Shora, ale namówiła mnie żeby pójść drugą stroną, przez Ivarstead.

     - I tak musimy przejść koło Fortu Amol – stwierdziła. – Przez Ivarstead będzie bliżej. I zaprzyjaźniona gospoda po drodze…

     Ostatni argument przeważył. W Ivarstead gospoda Wilhelma, a w gospodzie smaczna strawa, wygodne łóżko i pełno przyjaciół.

     Szliśmy przez cały czas trzymając się za ręce, niby dwoje zakochanych nastolatków. Jakże cudownie było iść przed siebie, czując przy sobie jej obecność! Wystarczała mi sama świadomość, że ona tu jest. Chociaż muszę przyznać, że gdy spoglądałem na nią i jej nagie ciało, widoczne spod nowej zbroi, chwilami świadomość przestawała mi wystarczać i wtedy bardzo pragnąłem bliskości. Śmiała się i żartobliwie strofowała, gdy obejmowałem ją w pasie, kładąc dłoń na jej biodrze.

     - Twoje blachy mnie kłują – marszczyła żartobliwie nos. – Poczekaj do wieczora.

     - Nie dam rady – uśmiechnąłem się. – Wiesz, stara zbroja jednak była lepsza. Nie kusiłaś mnie w niej aż tak nieustannie. Teraz wiem, dlaczego te daedryczne strażniczki tak się nazywały.

     Zakręciła zalotnie biodrami, posyłając mi długie spojrzenie spod rzęs. Nie poznawałem własnej żony – nagle przybyło jej mnóstwo uroku. Stała się uwodzicielska i jakaś taka tajemnicza. Pociągała mnie jeszcze bardziej niż kiedyś, choć wydawało mi się to niemożliwe. Czułem się, jakbym nagle, oprócz tej romantycznej miłości, jaką stale do niej czułem, odkrył jej drugą stronę, cielesną i pełną pożądania. Czy to magia tej zbroi tak na nią działała? Przecież skądś musiała się wziąć nazwa tej formacji, która ich używała. Mroczne Uwodzicielki to była, o ile się nie mylę, straż przyboczna Sheorogatha, daedrycznego Księcia Szaleństwa, ale nie wiedziałem o nich zbyt wiele.

     Do gospody dotarliśmy bez żadnych przygód. Wykąpaliśmy się w rzece, przebraliśmy w luźne, podróżne ciuchy i zasiedliśmy do wybornej kolacji, przygotowanej przez Wilhelma. Towarzyszyli nam Gwilin i Temba, właścicielka tartaku. Miło było spędzić ten wieczór z przyjaciółmi, chociaż wciąż nie mogłem się doczekać, kiedy wreszcie będę mógł posiąść to gorące, kształtne udo mojej żony, którego dotyk co chwilę wzbudzał we mnie kolejną falę namiętności.

     Rankiem, po upojnej nocy, ruszyliśmy w dół, w stronę Fortu Amol. Szło się dziarsko i swobodnie. Do samego traktu nie napotkaliśmy żadnego drapieżnika, ani zbója. Również później, gdy maszerowaliśmy traktem na północ, nie napotkaliśmy żadnego niebezpieczeństwa, o ile nie liczyć mroźnego wiatru, wiejącego od północy, który przenikał do kości.

     - Nie jest ci zimno w tej zbroi? – spytałem prze zaciśnięte zęby, aby jak najmniej otwierać usta na wietrze. – Masz goły brzuch i plecy.

     Lydia zaprzeczyła.

     - Pewnie ta sama magia, która chroni przed ciosem – wzruszyła ramionami. – Widać, chroni też przed zimnem.

     - Zapewne – skinąłem głową.

     Nie bez znaczenia był też pewnie fakt, że była ona odporną na zimno Nordką. Ja zapewne zmarzłbym na kość w takim skąpym wdzianku.

     Poza tym, nic nie wchodziło nam w drogę. Dopiero u samego celu, gdy doszliśmy do malowniczego, górskiego jeziorka, zaczęły się do nas dobierać kraby błotne. Tym, które uciekły, daliśmy spokój. Na tych, które zaatakowały, poćwiczyłem Lodowy Kolec.

     Niestety, aby trafić do kryjówki przemytników, trzeba było najpierw dotrzeć na wysepkę, która tkwiła akurat pośrodku tego stawu. A woda była w nim lodowata! Jezioro nie było duże, ale wystarczająco głębokie, żeby zanurzyć się aż po pachy. A ja zmarzłem już uprzednio, więc teraz marzłem podwójnie. Brrr! Dreszcz przeszedł mnie, gdy zimna woda zaczęła wlewać mi się w spodnie. Powinienem się skradać, ale nie mogłem się opanować i zacząłem skakać w kierunku wysepki, aby jak najszybciej wydostać się z wody i wylać tę lodowatą ciecz ze swoich butów.

Jeziorko we Wschodniej Marchii

     Lydia postąpiła mądrzej. Znacznie mądrzej! Jej nowa zbroja miała bez porównania prostszą uprząż niż moja. Można było z łatwością wkładać ją i zdejmować bez niczyjej pomocy. Lydia po prostu ją z siebie zdjęła i przeszła po dnie nago, trzymając cały swój ekwipunek w wyciągniętych w górę rękach. Gdy stanęła na brzegu, otrząsnęła się, niemal jak pies i zaczęła się ubierać. A ja stałem obok, drżąc trochę z zimna, trochę z emocji, oglądając, jak krople spływają po jej jędrnym i gładkim ciele. Gapiłem się na nią, nie mogąc oderwać od niej wzroku. Zauważyła to i posłała mi kolejny uwodzicielski uśmiech.

     - Brakowało mi tego – oświadczyła.

     - Spojrzeń pełnych pożądania? – spytałem.

     - A, tego to akurat miałam w nadmiarze – odparła z przekąsem. – Mówię o lodowatej kąpieli.

     Sapnąłem, nieco zawiedziony, ale gorący pocałunek wynagrodził mi to rozczarowanie. A potem przyszło otrzeźwienie i przypomniałem sobie, po co tu jesteśmy. Rozejrzałem się po malutkiej wysepce i ujrzałem drewnianą, zamykaną klapę z dębowego drewna.

     - To pewnie wejście – mruknąłem, łapiąc za metalowy uchwyt.

     Poczekałem, aż Lydia przygotuje łuk do strzału. Gdy tylko grot skierował się w stronę klapy, uniosłem ją, zresztą nie bez wysiłku. Zajrzałem do środka. Było tam ciemno, ale widać było lekkie migotanie jakiejś łuny, jakby od kaganka. Do ramy wejścia przybita była solidna drabina, długa na jakieś dwie i pół wysokości człowieka.

     - Laas!

     Krzyk pokazał mi dwa purpurowe światełka w głębi pomieszczenia. Wykrycie Życia nie pokazało nic…

     Nie, to nie była prawda! Wykrycie Życia pokazało mi coś, czego nie widziałem już od dawna, a za czym tęskniłem niemiłosiernie. W chwili rzucania zaklęcia, kątem oka ujrzałem bowiem błękitną poświatę stojącej obok mnie Lydii. Zupełnie jak dawniej! Tę poświatę, która zawsze dodawała mi otuchy i zapewniała mnie, że nie jestem sam, że w razie niebezpieczeństwa, ktoś bardzo mi bliski pospieszy na ratunek.

     Nie mogłem o Seranie powiedzieć złego słowa. Wspierała mnie w walce nie gorzej niż Lydia, ale ona była nieumarła. Zaklęcie nie wzbudzało w moich oczach żadnego światła, nachodzącego na jej postać – zupełnie jakby za mną nikogo nie było. Jej ciało nie rezonowało z tym rodzajem magii, przez co boleśnie uzmysławiałem sobie, że Lydia jest gdzieś daleko i nie mogę liczyć na jej pomoc.

     Teraz miła dla mego oka, błękitna poświata zajarzyła się, w radosny sposób przypominając mi, że moja żona jest tutaj ze mną i że wesprze mnie zawsze, jeśli tylko będę tego potrzebował.

     W przeciwieństwie do podziemi, gdzie nie pokazało się żadne światło. Zatem przed nami dwoje nieumarłych, co pokazałem Lydii na palcach. Skinęła głową. Ja tymczasem opuściłem się po drabinie na samo dno i czym prędzej dobyłem miecza. Lydia zsunęła się za mną i sięgnęła po łuk. Schowałem Przedświt do pochwy i również chwyciłem za łęczysko.

     Jaskinia była obszerna i urządzona jak magazyn. Wszędzie walały się jakieś skrzynie i worki. Po lewej stronie stało kilka mebli, tworząc część mieszkalną. Tam właśnie, siedząc na krześle, zatopiona w lekturze jakiegoś rulonu, siedziała pierwsza wampirzyca.

     Z początku nas nie zauważyła. Spływająca po jednej ze ścian woda zagłuszała wszelkie odgłosy. Ale gdy tylko ruszyliśmy ku niej, zerwała się ze swego miejsca i zorientowawszy się, że nie jest sama, natychmiast zaatakowała. W milczeniu, jakby nie chciała tracić sił na nic więcej. Między nią i mną pojawiła się czerwona mgiełka.

     Poczułem jak kręci mi się w głowie. Efekt Magii Wysączania! Bezwiednie wypuściłem strzałę. Trafiłem ją w ramię. Jednocześnie Lydia strzeliła jej prosto w pierś. Czerwona mgiełka zgasła. Wampirzyca bezgłośnie osunęła się na ziemię.

     Drugą znaleźliśmy nieco dalej, w miejscu, w którym zbierała się ściekająca ze ściany woda, tworząc małą sadzawkę, aby wąskim otworem ponad jej lustrem, opuścić jaskinię, pędząc stromym zboczem wprost ku Białej Rzece. Nie od razu nas zauważyła. Gdy jej się to udało, było dla niej już za późno.

     Obie wampirzyce były młodymi kobietami, Altmerkami. Nie miałem pojęcia, czy należą do wampirów czystej krwi, jak Serana, czy też są pospolitymi krwiopijcami, które mogą nas zarazić. Dlatego nie zbliżaliśmy się do nich, jedynie przejrzeliśmy zawartość zgromadzonych tu kufrów i szuflad. Wiele nie znaleźliśmy, choć w szufladzie komody ukryto trochę kosztowności. Zdając sobie sprawę z niebezpieczeństwa, czym prędzej opuściliśmy to miejsce, wspinając się po drabinie. Znów znaleźliśmy się na wysepce. Chłodny, północny wiatr owiał mnie, przyprawiając o kolejny dreszcz. Nie miałem jednak innego wyjścia, wszedłem w lodowatą wodę i z wysiłkiem przebrnąłem na brzeg. Lydia postąpiła identycznie, jak poprzednio, ale we mnie nie wywołało to już żadnych emocji. Trząsłem się jak galareta i było jasne, że za bardzo wychłodziłem swoje ciało. Przekroczyłem tę granicę, poza którą organizm nie daje już rady z tym walczyć sam. Koniecznie musiałem się rozgrzać, najlepiej w balii z ciepłą wodą. A do najbliższej ludzkiej osady, czyli do Wichrowego Tronu, trzeba było iść na północ, pod mroźny wiatr i było to na tyle daleko, że mógłbym stracić przytomność po drodze. Musimy natychmiast rozpalić ognisko!

     Ale mój skarb, moja nieocenione Lydia szybko znalazła inne, znacznie lepsze rozwiązanie.

     - Musimy tylko przebrnąć na drugą stronę rzeki i wejść na to wzgórze – wskazała ramieniem. – Wytrzymasz?

     - Wy-wy-wytrzymam – zapewniłem, trzęsącymi się rękami próbując wyciągnąć korek z buteleczki, zawierającej miksturę przywracania kondycji.

     Lydia wzięła ją ode mnie i zręcznie zdjęła zamknięcie. Wychyliłem ją duszkiem i poczułem się nieco lepiej, ale daleko było do pełnej sprawności. Mogłem jednak iść. Nie wiedziałem, po co Lydia chciała iść na drugą stronę rzeki. Odgadłem to dopiero, gdy stanęliśmy na wysokim, skalistym brzegu i gdy omiotłem wzrokiem unoszącą się w oddali mgłę.

     - Gorące źródła!

     No tak, teraz wydało mi się to oczywiste, ale jakoś nie wpadłem na ten pomysł. Nie musiała mnie teraz popędzać. Szedłem wprawdzie niezdarnie, ale uparcie, aż dotarliśmy do miejsca, w którym kiedyś, przed wiekami, znajdowało się kąpielisko, o czym świadczyły kamienne cembrowiny i niski taras z resztkami zdobień. Troje myśliwych, dwie kobiety i jeden mężczyzna, wygrzewało się właśnie w bulgoczącej, lekko cuchnącą siarką wodzie. Leżeli w płytkim, na pół naturalnym basenie, na płaskich, sporej wielkości kamieniach i oddawali się błogiemu lenistwu. Na nasz widok podnieśli głowy, ale uspokoiliśmy ich przyjaznym gestem i pozdrowieniem.

     - Można do was dołączyć? – spytała Lydia. – Mój mąż trochę przemarzł.

     Myśliwy uczynił zachęcający ruch dłonią. Czym prędzej zrzuciliśmy z siebie skorupy i ubrania i powoli zanurzyliśmy się w gorącej wodzie, dbając jedynie o to, by broń położyć w zasięgu ręki. To jednak było Skyrim, tu w każdej chwili mogło nadejść jakieś niebezpieczeństwo, pod postacią zbója, niedźwiedzia, czy smoka.

Dawne kąpielisko w gorących źródłach

     To była błoga chwila. Ciepłe rozleniwienie zaczęło rozlewać się po moim ciele. Oparłem głowę o kamień i zamknąłem oczy. Czułem jak krew znów zaczyna mi krążyć w żyłach, poczułem lekki ból w palcach u nóg, który po chwili przeszedł w przyjemne mrowienie. Wziąłem głęboki oddech i powoli wypuściłem powietrze.

     - Uważaj – ostrzegła mnie Lydia. – Te opary siarki nie wyglądają na bardzo zdrowe. Posiedzimy tu, aż się rozgrzejesz i zmykamy stąd.

     - Spokojnie! – roześmiał się myśliwy. – Stężenie siarki jest tak małe, że leczy, a nie szkodzi. Przychodzę tu regularnie i za każdym razem czuję się świetnie.

     - Dobrze robi na skórę – dodała jedna z łowczyń, ładna blondynka o jasnoniebieskich oczach.

     - Zwłaszcza tłustą, jak moja – roześmiała się druga, która z kolei miała włosy ciemne, upięte teraz w kok na środku głowy, aby nie zamoczyły się w wodzie. – A po takiej kąpieli dobrze jest zanurzyć się w zimnej wodzie, najlepiej w tamtym strumieniu – wskazał głową na szemrzący niedaleko, miniaturowy wodospad.

     - O, nie! – westchnąłem, wzbudzając śmiech u obu łowczyń. – Żadnej zimnej wody! Przynajmniej tym razem.

     Ciepła kąpiel i towarzyszące jej rozluźnienie sprzyjało zwieraniu znajomości, nawet u Nordów, zwykle do obcych podchodzących z dystansem. Po chwili wspólnie gawędziliśmy o różnych sprawach, co chwilę zmieniając temat. Co chwilę ktoś rzucał jakąś żartobliwą uwagę. Poczułem się swobodnie, zupełnie jak w Cyrodiil. Trwało to może godzinę, może półtorej, ale wkrótce przyszło otrzeźwienie, gdy spojrzałem w niebo.

     - Późno już – stwierdziłem. – Trzeba się będzie zbierać i poszukać miejsca na nocleg.

     - Stąd najbliżej jest Gajkyne – odezwała się Lydia. – Spokojnie, zdążymy przed zmierzchem.

     Wciąganie niezbyt dobrze wysuszonej zbroi na mokrą skórę nie było łatwe. W dodatku ziębiło jak wszystkie demony. Po przyjemnym cieple gorących źródeł, było jak kubeł zimnej wody, wylany na rozgrzaną głowę. Dało się jednak wytrzymać. Pożegnaliśmy myśliwych i ruszyliśmy najpierw na wschód, potem na północ, w kierunku wzgórz, gdzie położona była wioska. Gospodę znaliśmy już z wcześniejszych wizyt, więc wiedzieliśmy, że z wynajęciem pokoiku raczej nie będzie problemu. Bliskość Wichrowego Tronu sprawiała, że niewielu podróżnych się tu zatrzymywało, a głównymi klientami byli mieszkańcy owej górniczej wioski. Ci jednak rzadko wynajmowali pokoje, a bardziej interesowały ich kuchnia i piwniczka.

     Rankiem, przy śniadaniu, Lydia rzuciła pomysł.

     - Może kupimy tę posiadłość po Rzeźniku?

     Przesądni Nordowie z Wichrowego Tronu nie pałali chęcią zakupu domu, cieszącego się tak złą sławą. W domu tym szaleniec zamordował bowiem wiele młodych kobiet, próbując z pozyskanych szczątków odtworzyć swoją zmarłą ukochaną. Wskutek tego, obszerna posiadłość w drogiej dzielnicy wciąż ponoć stała pusta, pomimo niewygórowanej ceny.

     - Wciąż czuję smród tych ciał – parsknąłem z obrzydzeniem. – Nawet jeśli tam wszystko odnowić, złe emocje na pewno tam zostały. Na spokojny sen nie ma co liczyć.

     Roześmiała się w głos.

     - Jesteś już bardziej Nordem niż ja – stwierdziła. – Tak samo przesądny jak Gromowładni. To tylko ściany, sufit i podłoga. Wszystko inne już stamtąd usunięto.

     Wiedziałem, że ma rację. I wiedziałem, że się zgodzę. Pieniędzy mieliśmy dość, nie musieliśmy się o nie martwić. A nieraz bywało, że nie chcieliśmy za bardzo rzucać się w oczy. W Gospodzie pod Knotem nie dało się uniknąć ciekawskich spojrzeń. Przypomniałem sobie swoją ostatnią tam wizytę, w towarzystwie Serany. Co my się nakombinowaliśmy, żeby nikt nie odgadł, kim ona jest!

     - Ty to masz dar przekonywania – pokiwałem głową. – Tylko czy on jeszcze jest na sprzedaż?

     Był, o czym przekonaliśmy się wkrótce, już w zamkowej komnacie, podczas rozmowy z zarządcą. Ucieszył się, że wreszcie znalazł kupca. Niezwłocznie udaliśmy się do nowego domu. Rzeczywiście, wysprzątano go, okadzono należycie i odmalowano. Po makabrycznych szczątkach nie było śladu. Wprawdzie nazbierało się trochę kurzu i pajęczyn, ale nie było to nic, z czym nie dałyby sobie rady miotła, szmata i kubeł wody.

     Dom był spory, piętrowy. Na piętrze znajdowała się miedzy innymi sypialnia, jednak łóżko było nieco zdezelowane. Zleciliśmy więc zarządcy, aby zajął się umeblowaniem. Wybraliśmy je z magazynu-graciarni, jaki znajduje się w każdym zamku w Skyrim. Pełen był używanych mebli, ale w bardzo dobrym stanie. Ich transport i ustawianie trwało aż do wieczora, ale noc spędziliśmy już w swojej nowej sypialni. I nie, nie było wcale tak złowieszczo, jak mi się wydawało. Przeciwnie – było upojnie i rozkosznie. Byliśmy razem i tylko dla siebie.

*          *          *

     Powrót do twierdzy Świtu zajął nam dwa dni. Najpierw trafiliśmy do Pękniny, do której dotarliśmy późną nocą i to pomimo, że z Wichrowego Tronu wyruszyliśmy na długo przed świtem. To jednak kawał drogi, w dodatku wciąż pod górę. Od Skały Shora szliśmy już nocą. Idąc, uważnie badałem okolicę zaklęciem. Trochę z ostrożności, ale  głównym powodem był fakt, że za każdym razem na sylwetce Lydii pokazywała mi się błękitna poświata, za którą do niedawna tak bardzo tęskniłem. Jej widok nieodmiennie sprawiał mi ogromną radość.

     Ponieważ do naszego domku dotarliśmy późno, z łóżka podnieśliśmy się dopiero przed południem, ale nie był to żaden problem. Z Pękniny do Twierdzy Świtu było blisko – zaledwie dwie godziny niezbyt forsownego marszu. Sprzedałem u Madesiego, argoniańskiego jubilera, tych kilka drobiazgów, znalezionych w kryjówce wampirów, jeszcze bardziej zasilając swoją sakiewkę. A potem, po smacznym obiedzie u Keeravy, ruszyliśmy, nie spiesząc się specjalnie, na wschód, ku Wiosennemu Kanionowi.

     Zaraz po wejściu do twierdzy udaliśmy się do Gunnmara. Wysłuchał naszego lakonicznego raportu i pokiwał głową.

     - Dwie poczwary mniej – mruknął. – Chociaż jestem pewien, że przyjdą następne. Nie wiem, skąd one się biorą, ale jest ich coraz więcej.

     Potem poszukaliśmy Dexiona. Kapłan jednak nie zdołał jeszcze przygotować się do przekazania mi potrzebnej wiedzy.

     - Ślepota nie pomaga – uśmiechnął się przepraszająco. – Nasza wampirzyca powiedziała mi jednak, że pozamykaliście wszystkie portale i przejścia, więc nie martwiłbym się, że Harkon szybko to odkryje. Nie odkrył przez tak długi czas…

     Uspokojony nieco, poszedłem na górę, do Serany, ale spała tak głęboko, że nie miałem sumienia jej budzić. Zszedłem więc na dół, gdzie Lydia dyskutowała o czymś z Sorine. Na mój widok, obie przywołały mnie gestem.

     - Masz chwilę?

     - Oczywiście – uśmiechnąłem się.

     Lubiłem Sorine. Zawsze była pełna energii i dokładnie wiedziała, czego chce. Nieustępliwa, jeśli tylko przekonana była do swoich racji. Ona jedna nie podporządkowywała się Isranowi w każdej sprawie, a jedynie w tych, w których była skłonna przyznać mu rację. Miała jednak w Twierdzy bardzo silną pozycję – w końcu, nie prosiła się do tego towarzystwa. To Isranowi zależało na tym, aby mieć ją po swojej stronie.

     - Rozmawiałam przed chwilą z Gunnmarem – zaczęła. – Oboje nieco się niepokoimy. Oboje zdajemy sobie sprawę, że skoro Isran wpuścił nas tutaj, to naprawdę musimy się martwić.

     - Sytuacja jest poważna – mruknąłem. – Wszyscy to wiemy.

     - Właśnie – weszła mi w słowo Sorine. – Skoro tak się martwi, sprawa musi być bardzo poważna. Zgadza się.

     - Martwi cię coś konkretnego? – spytała Lydia. – Czy ogólna sytuacja?

     - Jedno i drugie – prychnęła Sorine. – Te wampiry są nowym zagrożeniem. Zupełnie nowym. To nie jest banda krwiopijców, tylko dobrze zorganizowana grupa. Nigdy wcześniej nie wydarzyło się nic takiego. Gunnmar i ja pomyśleliśmy, że przyda się każda pomoc.

     - Zapewne – skinąłem głową.

     - Chcielibyśmy skaptować jednego naszego… znajomego. I będzie nam potrzebna twoja pomoc.

     Spojrzałem na nią pytająco.

     - Niech zgadnę – uśmiechnąłem się. – Nie wiecie, gdzie go szukać.

     Skinęła głową.

     - Ma na imię Florentius. – Jest kapłanem Arkaya… To znaczy, był – zająknęła się, po czym z westchnieniem dodała. – To skomplikowane. Jest nieco dziwaczny, ale ufamy mu, a jego zdolności bardzo by nam się przydały. A wy…

     Uśmiechnęła się przepraszająco.

     - Nie widzieliśmy go od lat. Nie wiemy gdzie jest. A wy już zdążyliście sobie zapracować na opinię najlepszych tropicieli i poszukiwaczy. „Nasze psy gończe” – tak was tu nazywają – i zapewniam was, że to przezwisko pełne podziwu.

     Lydia spojrzała na mnie i uniosła brwi.

     - Pierwszy raz ktoś, kto nazwał mnie suką, sprawił mi tym przyjemność – odezwała się z ironią. – Ale nawet gończe psy potrzebują wskazówek.

     - Chyba był w kontakcie ze Strażnikami Stendarra – potarła brodę. – Porozrzucało ich po zniszczeniu ich siedziby, ale zdaje się, że Isran może coś wiedzieć. Regularnie się z nimi spotyka.

     - Zakopali topór wojenny?

     Sorine wykonała gest który mógł oznaczać „A któż to może wiedzieć?”.

     - Spytajmy go – skwitowałem. – Skoro może coś wiedzieć.

     Sorine westchnęła głęboko i zniżyła głos.

     - Tylko, jak wam to powiedzieć – zmarszczyła nos. – Ten pomysł może mu się nie spodobać.

     Spojrzeliśmy na nią pytająco.

     - Znacie Israna – westchnęła. – Jest uparty jak górska koza. A on i Florentius… No wiecie…

     - Nie we wszystkim się zgadzali – dokończyła Lydia. – Czy tak?

     Sorine pokiwała głową.

     - Właśnie tak – odrzekła, po czym roześmiała się lekko. – Czyli już wiecie, jaka czeka was przeprawa.