niedziela, 18 sierpnia 2024

Rozdział XXVIII – Jej Wysokość Wampir

     Ruszyliśmy równo ze zmierzchem. Woleliśmy nie tracić czasu, na wypadek, gdyby jednak lordowi Harkonowi udało się odkryć ślady naszej obecności. Tym razem mieliśmy nieco ambitniejsze plany, niż ostatnio, gdy nocowaliśmy w Wąwozie Rabusiów. Tej nocy chcieliśmy dojść aż do Rorikstead i tam, na co Serana zgodziła się po krótkiej perswazji, przespać dzień w gospodzie. Znałem dobrze Mralkiego, właściciela tego przybytku, bowiem często nocowaliśmy tam z Lydią. Nie wiedziałem jednak, jaka będzie jego reakcja, gdy dowie się, że moja towarzyszka jest najprawdziwszą wampirzycą. Czy mogłem to przed nim jakoś ukryć? Przyszedł mi do głowy pomysł na pewien podstęp, aż uśmiechnąłem się sam do siebie. Ale najpierw trzeba było tam dotrzeć.

     Tak naprawdę, ta wędrówka to był nie lada wyczyn, choć w przeszłości kilkakrotnie już dokonaliśmy go razem z Lydią. Za Wąwozem Rabusiów, po przejściu mostu, akurat w chwili, gdy człowieka zaczynało już ogarniać zmęczenie, czekała go wspinaczka po długim odcinku niezwykle stromego traktu. Nawet konne wozy, nieważne w którą stronę jechały, w tym miejscu musiały stanąć i cały towar musiał zostać przeniesiony na ludzkich barkach. Koń ciągnął wtedy pusty wóz, przy dużej pomocy woźnicy i pasażerów. Niestety, strome skały uniemożliwiały poprowadzenie traktu inną, łagodniejszą drogą.

     Oboje już w jednej czwartej drogi dyszeliśmy jak kowalskie miechy. Wspinaczka wyssała z nas resztkę sił.

     - Równie skutecznie jak wampir – odważyłem się zażartować.

     Rzuciła mi pobłażliwe spojrzenie spod rzęs.

     - Nie będę ci udowadniać, jak bardzo się mylisz.

     Oboje się roześmialiśmy, aczkolwiek nasza wesołość trwała krótko, a to z powodu zbójów. Mniej więcej w trzech czwartych drogi szlak rozdzielał się i pod malowniczą granią odchodziła od niego droga na zachód, prowadząca do Markartu. Był to zatem uczęszczany szlak, a mnogość skałek i zaułków czyniło to miejsce idealnym dla rozbójników, napadających zmęczonych po długiej wspinaczce podróżnych. I tym razem Wykrycie Życia pokazało mi dwie purpurowe postaci.

     - Przygotuj się na starcie – wydyszałem. – Za tymi skałkami ukryło się dwoje ludzi. Raczej nie spokojni rolnicy z Rorikstead.

     Pierwsza strzała zrykoszetowała na kamiennym trakcie tuż obok mojej lewej nogi. Przed drugą Serana, obdarzona nadludzkim słuchem, zdołała się uchylić. Momentalnie zbiegliśmy z traktu na pobocze, gdzie między skałkami można było się ukryć.

     - Laas-Yah-Nir! – krzyknąłem w stronę napastników.

     Użyłem wszystkich trzech słów Szeptu Aury. Dzięki temu ich świetliste sylwetki były dla mnie widoczne bardzo długo. Nie zwracałem już uwagi na swoją towarzyszkę, wiedząc doskonale, że potrafi sobie poradzić. Z łukiem w dłoni ruszyłem czym prędzej w górę, klucząc między przeszkodami.

       Rozbójnicy wypuścili jeszcze po kilka strzał, ale żadna z nich nie zdołała nas drasnąć. Kątem oka ujrzałem kilka błysków. To Serana wystrzeliła w ich stronę kilka porcji swojej ulubionej broni – Lodowego Kolca. Lewa poświata zaczęła gasnąć – znak, że czar odniósł swój krwawy skutek. Ja zaś, znalazłszy odpowiednie miejsce do strzału, napiąłem łuk i wziąłem na cel drugiego przeciwnika.

     To był przypadek, że na cięciwę nałożyłem drogą, daedryczną strzałę. Chciałem elfią, ale w rękę weszła mi akurat ta, a nie miałem czasu na jej zmianę. Do tej pory używałem ich głównie na smoki, gdzie potrzebna była duża siła przebicia. Jak się jednak później okazało, zbój miał na sobie płytową zbroję, której inny grot mógłby nie przebić. Dla daedrycznego grota nie była to przeszkoda i purpurowa poświata zgasła już po moim pierwszym strzale. Kto wie, może to wcale nie był przypadek, tylko któreś bóstwo pokierowało moją ręką?

     Upewniłem się, że z Seraną wszystko w porządku. Potem niechętnie spojrzałem w górę, gdzie ciemną linią odcinał się szlak do Markartu. Byliśmy już naprawdę zmęczeni. Najpierw wspinaczka, potem walka. Na domiar złego, niebo na wschodzie zaczęło się rozjaśniać. Z ciężkim westchnieniem nad naszym losem, ruszyłem pod górę. Serana cicho jak kot podążyła za mną.

     Do gospody w Rorikstead dotarliśmy resztką sił.

     - Pozwól, że ja z nim pogadam – mruknąłem. – I niczemu nie zaprzeczaj.

     Otworzyłem drzwi, wszedłem, omiotłem spojrzeniem pustą na szczęście salę, po czym przytrzymując drzwi, skłoniłem się lekko i uczyniłem zachęcający, acz pełen kurtuazji gest ręką.

     - Wasza Wysokość pozwoli – odezwałem się, opuszczając wzrok.

      Przez twarz Serany przebiegł dziwny grymas, jednakże w lot zorientowała się, o co mi chodzi. Weszła do środka z dumnie podniesioną głową, choć spod kaptura nie było widać jej twarzy.

     Zamknąłem za nią drzwi.

     - Wasza Wysokość zechce mi wybaczyć, że tylko taką kwaterę mogę jej zaproponować – odezwałem się na tyle głośno, żeby stojący za ladą Mralki dobrze mnie usłyszał. – W okolicy to jedyna gospoda. Czy Wasza Miłość zechce zjeść coś przed snem?

     - Gospoda jak gospoda – odrzekła „Jej Wysokość” łaskawym tonem. – Chciałabym czym prędzej udać się na spoczynek. Natychmiast, jeśli to możliwe. Nie czuję głodu.

     - Wasza Miłość zechce chwilkę zaczekać, zaraz to załatwię – skłoniłem się, po czym podszedłem do lady, gdzie Mralkiemu oczy już wychodziły z orbit.

     - Witaj – pozdrowiłem go.

     Skinął głową bez słów, bo nic nie potrafił z siebie wydusić.

     - Na początek poproszę cię o dyskrecję – odezwałem się, zniżając głos. – Paskudna przygoda przytrafiła się tej damie. Musieliśmy iść pieszo przez prawie całą noc, zanim dotarliśmy tutaj. Jesteśmy skonani ze zmęczenia. Masz dwa wolne pokoje?

     - Mam – szepnął z przejęciem. – Ale to zwykłe izby, bez wielkich wygód. Nadadzą się?

     - Byle miały mocne drzwi i wygodne łóżka – odparłem. – Ale muszę cię prosić o coś jeszcze. Nie dla siebie, dla niej. Podróżuje incognito, więc nie mogę ci powiedzieć, kim jest, ale masz okazję zasłużyć sobie na wdzięczność dworu.

     - Dworu jarla? – zaświeciły mu się oczy.

     - Oszalałeś? – zmarszczyłem drwi. – Mówię o cesarskim dworze!

     O mało nie zemdlał! Pobladł na twarzy i gorączkowo zapewnił.

     - Co tylko zechcecie…

     - Możesz zadbać o to, aby nikt nie zakłócał jej snu? Nikt nie może wchodzić do jej pokoju i lepiej, żeby nie było tu zbyt gwarno.

     - Oczywiście, zadbam o to…

     - Tylko błagam, dyskretnie! Nikt nie może się dowiedzieć, że mieszka tu ktoś ważny. Dobrze byłoby zamknąć okiennice, aby nikt nie zaglądał jej w okno. Ludzie potrafią być czasem irytujący.

     - Obiecuję – zapewnił. – Nikt nie będzie jej przeszkadzał.

     - Ty lepiej też unikaj jej spojrzenia – poradziłem. – Nie lubi wścibskich ludzi, zwłaszcza, jeśli chce zachować swoje pochodzenie w tajemnicy. 

     Bogowie, co ja narobiłem! Mralki o mało garba nie dostał, tak nisko się kłaniał. O tym, żeby spojrzeć jej w twarz zapewne nawet nie pomyślał, usłużnie otwierając przed nią drzwi do pokoju. Weszła, a ja za nią. Gdy drzwi się zamknęły, oboje parsknęliśmy przytłumionym śmiechem. Pomogłem Seranie zasłonić okna, podczas gdy Mralki, wybiegłszy na zewnątrz, mocował się z okiennicami.

     Upewniwszy się co do wygody „Jej Miłości”, wyszedłem i starannie zamknąłem za sobą drzwi. Usłyszałem jeszcze szczęknięcie rygla od wewnętrznej strony. Moja podopieczna była bezpieczna. W międzyczasie Mralki, uporawszy się z okiennicami, wrócił do środka.

     - Gdybym nie wstał przed zmierzchem, proszę obudź mnie – poprosiłem.

     - Oczywiście – uśmiechnął się. – Przygotować wam wieczerzę?

     Pokręciłem głową.

     - Przygotuj suchy prowiant na drogę – poleciłem. – Niestety, nie będzie czasu czekać dnia. Trzeba będzie znów ruszyć nocą, jak tylko wypoczniemy. Ech, jak pech to pech…

       Skinął tylko głową ze zrozumieniem obiecał obudzić mnie na czas. Udałem się w końcu do swojego pokoiku. Nie wiem, jak Serana, ale ja byłem tak zmęczony, że zdołałem tylko ściągnąć z siebie skorupy i rzuciłem się na łóżko, zasypiając niemal natychmiast.

     Obudziłem się sam. Zerknąłem w okno i stwierdziłem, że słońce już zniknęło za górami, jedynie czerwona łuna rozświetlała niebo. Zwlokłem się z barłogu i wyszedłem do głównej sali. Było tam sporo ludzi, co mnie trochę zbiło z tropu. No, ale to było do przewidzenia, że rolnicza brać po pracowitym dniu zgromadzi się właśnie tutaj. Nie mam mowy, wszystkich nie oszukam! Ale przyszedł mi do głowy inny pomysł. Podszedłem do lady i odezwałem się do Mralkiego, który na mój widok uśmiechnął się radośnie.

     - Sporo tu ludzi – mruknąłem niezadowolony. – Będą gadać.

     Zerknął na swoją karczmę i westchnął przeciągle.

     - Wolałbym, żeby nikt z nich nie widział tej damy – szepnąłem. – Masz jakiś pomysł?

     Spojrzał na mnie z przestrachem i nerwowo potarł czoło.

     - Pokój nie ma innego wyjścia – bąknął zaskoczony. – Jedynie oknem. Ale jest nisko! Mogę podstawić skrzynię… Nie obrazi się?

     - Świetny pomysł! – uśmiechnąłem się. – Zrób to. A to zapłata za twoją dyskrecję.

     Położyłem na stole mieszek ze stoma septimami. Było to kilkakrotnie więcej, niż mógłbym zapłacić w luksusowym hotelu w Cesarskim Mieście. Mralki pokraśniał na twarzy i postawiwszy na ladzie przygotowaną uprzednio papierową torbę z prowiantem, rzucił się do drzwi, by wprowadzić swój plan w życie.

     Zapukałem do pokoiku Serany. Niemal natychmiast usłyszałem odsunięcie rygla. Drzwi uchyliły się na tyle, że mogłem wejść do środka.

      - Gospodarz zaraz otworzy okiennice i podstawi skrzynkę pod okno – oznajmiłem. – W karczmie jest pełno ludzi, więc lepiej wyjdźmy tamtędy. Poczekamy tylko do zmroku.

     - Słyszę – uśmiechnęła się. – Gwar jak w ulu. I słyszałam też, jak gospodarz co chwilę ich uciszał. Dorzuć mu coś ode mnie. Jej Wysokość powinna umieć okazać wdzięczność.

     I mówiąc to, wyjęła z sakwy mały mieszek i wcisnęła mi go w rękę. Zważyłem ją w dłoni. Chyba nawet więcej niż sto septimów! Mralki zapamięta ten wieczór na całe życie.

     Był zdumiony i przeszczęśliwy, gdy wcisnąłem mu w rękę drugą sakiewkę i szeptem wytłumaczyłem, skąd się wzięła.

     - Poczekamy w jej pokoju do zmroku, a potem dyskretnie się ulotnimy – szepnąłem. – Dzięki za pomoc.

     - Zawsze służę, jak potrafię – zapewnił.

     Wróciłem do pokoju Serany, czując po trosze wyrzuty sumienia, że tak niecnie oszukuję tego zacnego i uczciwego człowieka. Cóż, cena, którą płaci każdy, próbujący uratować świat. Miałem tylko nadzieję, że nie zacznie się tym chwalić na lewo i prawo, bo zainteresują cię tym służby cesarskiej ochrony i sprawa się wyda.

     Gdy tylko zapadły ciemności, wysunęliśmy się przez okno na zewnątrz. Skrzynka pod parapetem trzeszczała jak wielkie nieszczęście, ale chyba nikt nas nie zauważył. Ruszyliśmy na południe, traktem do Białej Grani. Ta droga okazała się być zupełnie pusta. Z początku jeszcze napotykaliśmy spóźnionych rolników, i podróżnych, ale za pomnikiem Gjukara nie było już nikogo. Szliśmy marszowym krokiem po równym trakcie, wybrukowanym kamieniami rozglądając się uważnie, aby zawczasu dostrzec grożące nam niebezpieczeństwo. Włożyłem na palec Pieścień Przemiany, który sprawiał, że przy używaniu magii z tej szkoły, mana starczała na znacznie dłużej. Zacząłem regularnie skanować okolice Wykryciem Życia. Moim oczom pokazało się sporo zwierzyny, głównie lisy i jelenie, ale żadnego człowieka. Od czasu do czasu używałem też Szeptu Aury, zwłaszcza w bardziej podejrzanych miejscach, Krzyk bowiem pokazywał mi również wampiry, których nie potrafiło wykryć zaklęcie. Nic jednak nie weszło nam w drogę, aż do samej Białej Grani, do której dotarliśmy równo ze świtem.

     Dwie kolejne noce również spędziliśmy w drodze, bez większych przygód. Najpierw do Ivarstead, gdzie przespaliśmy się u Wilhelma, potem do Pękniny, w której dzień spędziliśmy w naszym domku.

Serana w Pękninie

     Ten ostatni spodobał się Seranie, ze względu na piwnicę, w której nie było okien. Pogardziła łóżkiem na górze i umościła sobie posłanie  w warsztacie alchemicznym. Musiała lubić alchemię, bowiem gdy po południu zwlokłem się z łóżka, ona, już wypoczęta, pracowicie przygotowywała jakąś miksturę.

     Ostatni odcinek drogi, ten do Twierdzy Świtu, przeszliśmy wcześniej, jeszcze przed zmrokiem. Słońce przykryły chmury, więc nie dokuczało ono zbytnio wampirzycy. Uzbrojona w sakwę pełną strąków dusz Serana zapewniła mnie, że da radę.

     Nawet nie musiała z niej korzystać – jeszcze zanim doszliśmy do mostu, zaatakował nas zabójca z Mrocznego Bractwa. Udało mi się utrzymać go na odległość Płomieniem, podczas gdy Serana zastosowała wampirzą magię i wyssała z niego życie.

     Gdy był już martwy, spojrzała na mnie trochę zmieszana.

     - Tak trzeba było – bąknęła. – Mam nadzieję, że to rozumiesz.

     - Jednego paskudnego mordercy mniej – wzruszyłem ramionami. – I wreszcie, raz jedyny w życiu, na coś się przydał. Nie mam zamiaru nad nim płakać. Zwłaszcza, że przecież ocaliłaś mi życie.

     Uśmiechnęła się z wdzięcznością. Już kiedyś oznajmiłem jej, że nie widzę nic złego w zabijaniu wszelkich zbójów i morderców w obronie własnej, a jeśli przy tym zdoła się posilić, to tylko na dobre jej wyjdzie. Ale ona wciąż krępowała się robić to w mojej obecności. Czuła się wtedy bardzo zażenowana, jakby był to dla niej jakiś intymny rytuał, którego nie powinien obserwować nikt obcy. Nie wnikałem w przyczynę, bo szczerze mówiąc, obawiałem się dowiedzieć na ten temat zbyt wiele. Zwyczaje wampirów wciąż nieodmiennie kojarzyły mi się z czymś paskudnym.

     W okolicach Kanionu częściej używałem Krzyku. Wampiry już odkryły naszą siedzibę i często urządzały tutaj zasadzki. Tym razem było pusto. Wsunęliśmy się do kanionu i podążyliśmy wydeptaną ścieżką do zamku.

     Isran zaimponował mi po raz kolejny. Zamek otaczały teraz nie jedna, ale dwie palisady. Nowa, równie solidna co pierwsza, nie miała jeszcze zamykanej bramy, ale i tak stanowiła ważny element obronny, ograniczając kierunek natarcia do wąskiego przesmyku, w którym łatwo było się bronić. Obie palisady zdawały się być ciemniejsze niż poprzednio, a wokół roznosił się lekki zapach, którego nie znałem. Gdy strażnik otworzył mi bramę, dotknąłem jej i na mojej rękawicy został tłusty ślad. Pokryto ją jakimś środkiem konserwującym. Za to za ogrodzeniem czekało nas niemałe zaskoczenie. Rozbito tu obóz!

     W miejscu, w którym kiedyś, pod okiem Duraka, próbowałem strzelać z kuszy, stały teraz dwa duże namioty. Wojskowe, jakich używało się w Cesarskim Legionie. Miały nawet na sobie wyblakłe winiety smoka, godła Cesarstwa. Nie było to niczym niezwykłym, bowiem Legion co jakiś czas wymieniał wyposażenie na nowe, a starego pozbywał się, sprzedając je ludności, po niskich cenach. Czworo ludzi koczujących przy rozpalonym ognisku, zapewne nabyło je w taki właśnie sposób.

     - Co tu robicie? – spytałem zdziwiony.

     Mieszający w garnku nad ogniem młody mężczyzna odwrócił się w moją stronę.

     - Schroniliśmy się tu – odrzekł. – Wampiry rozzuchwaliły się tak, że niebezpiecznie jest obozować na trakcie.

     Starszy, siedzący na ściętym pniu, skinął głową.

     - Chociaż nie sądziliśmy, że nie wpuszczą nas za mury – dodał z pretensją w głosie.

Obozowisko w Wiosennym Kanionie

     Ruszyłem w stronę zamku. Isran pewnie powie mi więcej.

     Ale Isran, spał, a pozostali stwierdzili, że lepiej go teraz nie budzić.

     - Naprawdę się dziś narobił – stwierdził Durak. – Należy mu się. Jak nie musisz, nie budź go.

     W sumie, nie musiałem. Dobra nowina, a taką właśnie przyniosłem, zawsze może poczekać. Zamiast niego, zacząłem szukać Dexiona, co w obszernym zamku nie było wcale takie łatwe. Znalazłem go w ciemnej sali, w której siedział na krześle w kącie i zdawał się drzemać.

     - Co mu się stało? – spytała niespodziewanie Serana?

     Nie zrozumiałem.

     - Widocznie jest zmęczony…

     Na dźwięk naszych głosów, kapłan podniósł głowę.

     - Witajcie – odezwał się. Mam nadzieję, że wyprawa się udała.

     - Tak, mamy Prastare Zwoje – odrzekłem z dumą w głosie, ale zaraz zamilkłem zdumiony.

     Dexion miał oczy przewiązane płótnem, jak ktoś, kto bawi się w ciuciubabkę. Ale to nie była zabawa, lecz opatrunek. Więc o to chodziło Seranie! Widząc w ciemnościach lepiej ode mnie, dostrzegła to od razu.

     - Coś ci się stało? – spytałem zaniepokojony. – Coś z oczami?

     Uśmiechnął się smutno.

     - Obawiam się, że nie będę już przydatny w tej historii – westchnął ciężko. – Przykro mi…

      - Dlaczego? – podszedłem bliżej i przyjrzałem mu się z bliska. – Co się stało. Ktoś cię zranił?

      - Nie, nie – potrząsnął głową. – To moja wina.

     - Wypadek?

     - Można tak powiedzieć… W pośpiechu, chcąc wam przeczytać pierwszy zwój, zaniedbałem właściwe przygotowanie. Ech, tak się mści pośpiech! Myślałem, że uda mi się uśmierzyć efekty uboczne, lecz nie miałem racji. A teraz za to płacę.

     Bałem się zadać to pytanie. Serana uprzedziła mnie, zanim się przemogłem.

     - Masz zasłonięte oczy – szepnęła. – Czy ty jesteś…

     - Ślepy – wpadł jej w słowo Dexion. – Tak, obawiam się, że tak.

     Oboje zaniemówiliśmy, całkowicie zaskoczeni tym faktem.

     - A czy można ci jakoś pomóc? – spytałem.

     Potrząsnął głową.

     - Nie – odrzekł cicho. – Taka musi być kolej rzeczy. Niedostatecznie się zabezpieczyłem, toteż magia Zwoju poraziła moje oczy. Istnieje, niestety, prawdopodobieństwo, że nigdy nie wydobrzeję – znów westchnął ciężko. – Ale wciąż mam nadzieję, że tak nie jest. Na razie za wcześnie, aby wyrokować. Będę musiał jednak zwrócić się do magów z Tajemnego Uniwersytetu, albo z Akademii w Zimowej Twierdzy.

Dexion w Twierdzy Świtu

     - A więc to koniec? – spytała Serana zrezygnowanym głosem.

     - Koniec mojej przygody w Twierdzy Świtu – uśmiechnął się w zadumie. – Ale nie koniec naszego zadania. Istnieje inny sposób. Pytanie brzmi, jak wiele jesteście gotowi zaryzykować, by znaleźć Łuk Auriela?

     Aż mnie zmroziło! Na utratę wzroku nie byłem gotów. Bałem się nawet o tym pomyśleć.

     - A co musiałbym zrobić? – spytałem ostrożnie.

     Złożył ręce, jakby szykował się do dłuższego wykładu.

     - No cóż, nie potrafię ci zagwarantować, że nic ci się nie stanie – zaczął. – Ślepota może być najmniejszym z twoich problemów. Ale to, co przydarzyło się mnie, wcale nie musi dotyczyć także ciebie. Wspominałeś, że miałeś okazję już odczytać Prastary Zwój.

     - To prawda – skinąłem głową. – W czasie walki z Alduinem.

     - I nic ci się nie stało, prawda?

     Aż mnie to zastanowiło.

     - Sądziłem – zająknąłem się – że to z powodu mojej Smoczej Krwi. Nie wiem, czy wiesz, ale mówią o mnie Dovahkiin, a to znaczy…

     - Tak, wiem – przerwał mi łagodnie. – To oczywiście również ma wpływ na ciebie. Wszystko co magiczne, przychodzi ci znacznie łatwiej niż zwykłemu śmiertelnikowi. W dodatku tamten zwój dotyczył smoków, więc był ci, jakby to powiedzieć, bliższy i zaistniał pomiędzy tobą a nim jakiś magiczny rezonans. Ale tutaj ważniejszy jest twój wiek. Uboczne skutki czytania Pradawnych Zwojów są znacznie silniej odczuwane przez ludzi w podeszłym wieku. Tacy muszą się przygotowywać całymi tygodniami. Ja, niestety, nie doceniłem niebezpieczeństwa. W przeszłości odczytywałem Pradawne Zwoje bez żadnych skutków ubocznych. Łatwo przyszło mi wpaść w rutynę. Sądziłem, że tak będzie zawsze. Jeśli zdecydujesz się na to, zadbam, by cię należycie przygotować. To ci obiecuję.

     - A sam rytuał?

     Pokiwał głową.

     - Po całym Tamriel rozrzucone są odosobnione miejsca, zwane Polanami Prrzodków. Jedno z takich miejsc jest w Skyrim. Odprawienie Rytuału Pradawnej Ćmy na polanie, powinno dać ci odpowiedzi na twoje pytania.

     - Rytuał Pradawnej Ćmy – bąknąłem zaskoczony. – Czy to od niego bierze się nazwa Twojego zakonu?

     - Między innymi – skinął głową. – To stary rytuał. Trzeba ostrożnie usunąć korę z drzewa kantykowego, która z kolei zwabi do ciebie Pradawne Ćmy. Gdy będzie podążać za tobą wystarczająca ilość ciem, zaczniesz dysponować tak zwanym drugim spojrzeniem, niezbędnym do odcyfrowania zwojów.

     Milczeliśmy przez chwilę, zanim przyszło mi do głowy pytanie.

     - Co to za drzewo kantykowe? Nigdy o takim nie słyszałem.

     - Rosną tylko na Polanach Przodków – odparł cierpliwie. – Nic dziwnego, że żadnego nie widziałeś. I samo zdejmowanie kory też musi odbyć się w sposób rytualny. Musisz użyć konkretnego narzędzia, znanego jako Nóż Pobrania. Rytuału tego uczy się każdy Kapłan Ćmy, ale tylko kilku rzeczywiście go wykonuje. Jeśli tobie się to uda, to znaczy, że szczęście ci sprzyja.

     Zamilkliśmy wszyscy troje.

     - Chyba nie mam innego wyjścia – odezwałem się po chwili. – Możesz mnie nauczyć tego rytuału?

     - Mogę – odparł. – Ale sam potrzebuję poczynić pewne przygotowania. To potrwa tydzień, lub dwa…

     Z nosem na kwintę udałem się do jadalni, aby coś przegryźć. No tak, spieszysz się, bo wiesz jak pilna jest sprawa, a tu znowu takie opóźnienie! I skutek nie do przewidzenia. Ech, jak ciężko jest czasem uratować ten świat! I co ja będę robił tu przez dwa tygodnie? Gdyby choć była tu Lydia…

     Z odrętwienia wyrwał mnie Gunnmar, który przysiadł się do mnie i nalał nam po małej czareczce miodu.

     - Podobno nie masz co robić – zagadał.

     - Ano, nie mam – wzruszyłem ramionami. – Muszę czekać, aż Dexion odprawi swoje rytuały.

     - To ja mam dla ciebie robotę – zniżył głos. – Spokojnie, Isran wie. Sam nakazał mi w takich przypadkach rozporządzać Obrońcami.

     - No? – zachęciłem go.

     Zbliżył się do mnie jeszcze bardziej i niemal szeptem spytał.

     - Znasz staw Oko Mary?

     Zastanowiłem się.

     - Chyba kiedyś ktoś mi o tym wspomniał – podrapałem się po głowie. – To gdzieś we Wschodniej Marchii?

     Skinął głową.

     - Niedaleko ujścia Białej Rzeki. Nieduże jeziorko, z małą wyspą pośrodku. Kiedyś była tam kryjówka przemytników. Bardzo przemyślna, bo znajduje się akurat pod tym jeziorem.

     - Pod jeziorem? – spojrzałem na niego zdziwiony.

     Roześmiał się.

     - Tak, właśnie pod jeziorem. Na wysepce jest wejście do podziemnej jaskini. Ściany tworzą tam naturalny system irygacyjny. Woda przesącza się w jednym miejscu, ale tylko wtedy, gdy jezioro osiągnie wyższy poziom. Wtedy przepływa przez tę jaskinię, ale bokiem, a inny korytarz odprowadza ją do rzeki. W środku jest bezpiecznie. No i masz bieżącą wodę pod ręką!

     Roześmiał się rubasznie.

     - Co miałbym tam robić?

     Spoważniał.

     - Mam pewne wieści, że zagnieździł się tam młody wampir – szepnął. – Jeden, albo dwa, tu nie mam precyzyjnej informacji. No i trzeba je zlikwidować!

     - Rozumiem – skinąłem głową. – Oczywiście, zajmę się tym. Tylko… Wolałbym nie brać ze sobą swojej towarzyszki na to polowanie. Zabijanie wampirów to nie jest jej ulubione zajęcie i wcale jej się nie dziwię.

     - O czym ty mówisz? – spojrzał na mnie zdziwiony, po czym palnął się w czoło. – No tak, przecież ty nie wiesz! Twoja żona wróciła i możecie się tam wybrać razem.

     Lydia! Aż zerwałem się na równe nogi.

     - Gdzie jest?

     - Jorine wysłała ją z krótka misją – odrzekł. – Też polowanie na wampira, w okolicach Zimowej Twierdzy. Powinna wrócić lada dzień. Może nawet lada chwila.

     Zalała mnie fala radości! Lydia, nareszcie! Przed chwilą siedziałem osowiały i zrezygnowany, ale wystarczyła ta jedna, tak długo wyczekiwana wiadomość, żeby znów zaczęła rozpierać mnie energia. Jeszcze kilka minut temu zastanawiałem się, czy nie uciąć sobie drzemki, ale teraz mowy nie było, żebym zasnął. Postanowiłem czekać.

     Serana jakoś również dowiedziała się o przybyciu Lydii.

     - Odpoczniesz sobie ode mnie – uśmiechnęła się smutno. – Trochę szkoda, jesteś jedynym tutaj, który nie krzywi się na mój widok. Daj znać, gdy będziesz gotów wyruszyć na Polanę Przodków. Zaszyję się na ten czas w komnatce na piętrze. Nie chcę tu nikogo drażnić swoją obecnością.

     I wolnym krokiem ruszyła ku schodom, prowadzącym na górę.