piątek, 28 marca 2025

Rozdział XXXIX – Powrót do Białej Grani

     Obrzuciłem jeszcze raz wzrokiem kaplicę. Okropne pomieszczenie, jak zresztą każde w tym zamku. Nie mogłem się nadziwić, że wampirom w ogóle nie przeszkadzały brud, kurz, nieporządek i rozwieszone po kątach pajęczyny. No i walające się wszędzie szczątki ludzkie, przyprawiające o mdłości każdego normalnego człowieka. Zapragnąłem opuścić to miejsce najprędzej jak tylko się da.

     Ruszyliśmy ku drzwiom i zeszliśmy po schodach do niewielkiej komnaty, a stamtąd krużgankami do refektarza. Obrońcy Świtu zaleczali się wzajemnie odpowiednimi miksturami. Dopadłem do Lydii i zaniepokojony zerknąłem na jej zakrwawioną twarz.

     - To nie moja – uspokoiła mnie. – To krew Duraka. Prysnęła na mnie, gdy oberwał. Chodź, pomóż mu! – pociągnęła mnie w kąt, gdzie leżał ranny.

     Odsunąłem Sorine, próbującą zatamować krwawienie. Rana była paskudna, przez brzuch. Wiadome było, że bez pomocy dzielny Orsimer pożegna się z życiem. Dopadłem do niego naprawdę w ostatniej chwili i posłałem mu dwie porcje czaru Uzdrawiający Dotyk. Musiałem potem sięgnąć po miksturę uzupełniającą manę, bo była już na wyczerpaniu, po czym rzuciłem ku niemu jeszcze dwie porcje, czym udało mi się zatrzymać krwawienie i przywrócić mu przytomność. Durak skinął mi głową w podzięce, oszczędny w gestach i słowach, jak każdy Orsimer, po czym przyjął z moich rąk fiolkę z uzdrawiającą miksturą. Ja sam łyknąłem jeszcze swój eliksir dodatkowej magii, dzięki czemu mój Uzdrawiający Dotyk wspomógł jeszcze kilku innych rannych.

     - Niesamowite – Isran kręcił głową z niedowierzaniem. – Kilu rannych, nawet ciężko, ale nikt nie zginął! Wszystkich odratujemy. Całkowite zwycięstwo!

     Tymczasem Celann, jeden z Obrońców, Breton o sympatycznym sposobie bycia, sięgnął do swej sakwy i zaczął wszystkim rozdawać ciemnoczerwone fiolki. Była to inna mikstura, która potrafiła wyleczyć wczesne stadium wampiryzmu. Niby zamek należał do klanu Volkihar, ale nie można było wykluczyć, że niektóre z tutejszych wampirów zostały nimi przez zarażenie, a takie mogły zakazić innych.

     - Każdy niech to weźmie! – oznajmił. – Wyjść stąd i od razu, na dworze zażyć! Nie chcemy, żeby ktoś w nas zaraził się wampiryzmem, prawda?

     Wywołał przy okazji gromki wybuch śmiechu, gdy z rozpędu wręczył jedną z fiolek również Seranie. Ale ten śmiech był nam potrzebny. Bardzo potrzebny! Miał w sobie jakąś siłę oczyszczającą, usuwającą przygnębienie, jakim napawało nas to miejsce i wszechobecny odór gnijącego mięsa. Wszyscy ruszyliśmy ku bramie i wkrótce znaleźliśmy się na przystani, rozkoszując się świeżością morskiego powietrza. Każdy z nas zażył swoje lekarstwo. Nawet Serana, choć jedynie z ciekawości, jak ono smakuje, bo wpływu na nią nie miało ono żadnego. Usiadła na niskim murku, będącym poręczą kamiennego mostu i powoli smakowała słodkawy płyn.

     - Nie myślałaś nigdy o tym, żeby wyleczyć się z wampiryzmu? – zagadnąłem ją.

     Spojrzała na mnie zdziwiona.

     - Nie – odrzekła ostrożnie. – A dlaczego?

     Wzruszyłem ramionami.

     - Żeby na powrót stać się człowiekiem – odparłem. – Widziałem, że nawet ciebie ten zamek napawał obrzydzeniem. Nie chciałabyś żyć tak jak my? Nie tęsknisz do słońca, ciepła? Do ludzi?

     Pokręciła wolno głową.

     - Czasami – odrzekła. – Ale wy tak szybko przemijacie… Nie wiem, czy na powrót potrafiłabym się z tym pogodzić. Z nieuniknioną starością, śmiercią. Przez tak długi czas żyłam wolna od tych obaw. Nie wiem, czy umiałabym je na powrót zaakceptować. Każda zmiana rozwiązuje jeden problem, a stwarza inny.

     - Dotąd było inaczej – powiedziałem cicho. – Miałaś bliskich między wampirami. Wszyscy byliście nieśmiertelni. Teraz los skazał cię na życie między ludźmi. Będziesz widzieć, jak powoli przemijają i odchodzą. Staniesz się samotna szybciej niż przypuszczasz.

     Podniosła oczy, ale nie na mnie. Na Lydię. Wymieniły porozumiewawcze spojrzenia. Moja żona lekko skinęła głową i oddaliła się w stronę przystani. Serana przeniosła wzrok na mnie.

     - Czy możemy porozmawiać? – spytała.

     - Zawsze – odrzekłem zdziwiony. – O co chodzi?

     Ale ona uśmiechnęła się lekko i wskazała mi miejsce obok siebie. Usiadłem z wahaniem, nie wiedząc, czego się spodziewać.

     - Muszę ci coś wyznać – zaczęła niepewnie. – Długo myślałam, czy ci o tym wspominać. Poradziłam się nawet Lydii. Jej wyznałam wszystko. Zrozumiała…

     Przerwała na chwilę i wzięła głęboki oddech.

     - Tak, mogłabym stać się na powrót człowiekiem – tym razem jej głos brzmiał pewnie, choć w dalszym ciągu cicho. – I to pomimo tego, że moje życie trwałoby krótko, w porównaniu do żywota wampira. I zrobiłabym to, gdybym mogła te lata spędzić z kimś, kogo kocham.

     - Rozumiem – pokiwałem głową. – Cóż, nie trać nadziei. Może kiedyś spotkasz kogoś takiego.

     - Nic nie rozumiesz – szepnęła. – Ten ktoś siedzi obok mnie. Jest na wyciągnięcie ręki, a jednocześnie tak daleko, jakby był na drugim końcu świata…

     Zrobiło mi się gorąco. Ona mówiła o mnie!

     - Tak, mówię o tobie – spojrzała mi w oczy i uśmiechnęła się, o dziwo, z rozbawieniem, jakby jakaś pogodna myśl przyszła jej do głowy. – Prawdziwy z ciebie mężczyzna: niedomyślny, ślepy i głuchy na wszystkie sygnały, jakie ku tobie wysyłałam. Kobieta domyśliłaby się od razu…

     Nie wiedziałem, co mam powiedzieć. Zaskoczyła mnie całkowicie!

     - Ale ja – zająknąłem się.

     - Ciii – przerwała, kładąc palec na ustach. – Nic nie mów. Jeszcze nie skończyłam. Zadam ci jedno pytanie. Muszę je zadać, choć znam odpowiedź. Ale muszę ją usłyszeć od ciebie. Czy jesteś gotów porzucić Lydię i zostać ze mną? Czy czujesz cokolwiek do mnie? Czy gdybym stała się na powrót człowiekiem, ożeniłbyś się ze mną?

     Poczułem suchość w gardle.

     - Ale ja przecież – gorączkowo szukałem odpowiednich słów. – Ale ja przecież mam już żonę!

     Uśmiechnęła się z czymś w rodzaju życzliwej ironii.

     - Nie wykręcaj się – szturchnęła mnie łokciem. – Czy byłbyś gotów to zrobić? Powiedzmy, gdybyś mógł?

     Bałem się spojrzeć jej w oczy. Ta myśl dosłownie mnie przeraziła. Lubiłem Seranę. Dobrze czułem się w jej towarzystwie i muszę przyznać, że podobała mi się jako kobieta. Gdybym wcześniej nie spotkał Lydii, być może z czasem potrafiłbym ją pokochać. Ale przecież Lydię kochałem całym sobą! Nie wyobrażałem sobie życia bez niej, a każda myśl o dłuższym rozstaniu wpędzała mnie w przygnębienie.

     Wolno pokręciłem głową.

     - Serano, ja… Nie wiem, jak to powiedzieć. Ja naprawdę cię lubię. To nie jest tak, że czuję do ciebie jakąś niechęć, czy coś. Ja po prostu… Po prostu kocham Lydię.

     Odważyłem się spojrzeć jej w oczy. Spodziewałem się smutku, albo rozczarowania, ale zamiast tego ujrzałem w nich rozbawienie, zaprawione zadumą. Chwyciła mnie za rękę i ścisnęła lekko. Nie jak kochanka – po przyjacielsku, ciepło, pomimo lodowatych rąk.

     - Wiem o tym, Wulf – szepnęła. – Wiem. W ogóle bym ci o tym nie mówiła, gdyby nie to, że mam wobec ciebie nieczyste sumienie.

     Spojrzałem na nią niepewnie.

     - Nie rozumiem…

     Znów tajemniczy uśmiech.

     - A czy możemy zostać przyjaciółmi? – spytała przekornie, przechylając głowę.

     - A nie jesteśmy?

     Parsknęła śmiechem i znów ścisnęła moją dłoń.

     - Jeszcze nie – odparła. – Bo przyjaciele są między sobą szczerzy. A ja z tobą nie byłam. Ale chcę być. I dlatego muszę powiedzieć ci coś jeszcze. Coś, co może sprawić, że poczujesz do mnie wstręt.

     Spoważniała i wzięła głęboki oddech.

     - Żeby wszystko było jasne, nigdy nie zamierzałam przemienić cię w wampira – powiedziała z naciskiem. – Mówię to, bo o to własne podejrzewała mnie Lydia. Nie, chciałam cię takim, jakim jesteś. Gdybyś wyraził chęć przemiany, zaakceptowałabym to, choć obawiałabym się, że za bardzo się zmienisz. Ale nie chciałeś. Wiem to, bo kilkakrotnie odmówiłeś, gdy była taka możliwość. Nie naciskałam. Ale wiedziałam, że będąc ze mną, wciąż myślałeś o Lydii. I przyszło mi na myśl, by ją usunąć.

     Zadrżałem. Wyczuła to, i ponowiła uścisk.

     - Gdyby jej zabrakło, może zostałbyś ze mną – szepnęła. – Może… Czym jest zabić dla wampira? Człowiek to jedynie zwierzyna, jak mawiał mój ojciec. Naprawdę o tym pomyślałam.

     - I dlaczego – bałem się dokończyć, ale się przemogłem. – I dlaczego tego nie zrobiłaś?

     - Z kilku powodów – odrzekła. – Po pierwsze dlatego, że już dawno nie traktowałam ludzi jak zwierzynę. Już dawno postanowiłam sobie, że żaden dobry człowiek nie stanie się moją ofiarą. Jeszcze przed moim uwięzieniem w krypcie. A Lydia jest wspaniałą kobietą. Dobrą, mądrą, dzielną. I piękną… Przyznaję, biłam się z myślami. Nawet zaczęłam sobie planować, jak to zrobić. Sama nie wiem, po co. Wiedziałam przecież, że tego nie zrobię. Nie mogłabym jej skrzywdzić…

     Chwila milczenia.

     - A inne powody? – spytałem nieśmiało.

     Tym razem uśmiechnęła się z zadumą.

     - Wpędziłabym cię tym w rozpacz – odrzekła. – Nie mogłabym zrobić tego komuś, kogo kocham i z kim chcę spędzić resztę życia. Widziałam, jak na siebie patrzycie. Jesteście dla siebie stworzeni. Nigdy nie spojrzałbyś tak na mnie… No i… Nie chciałam żyć z tobą, oszukując cię każdego dnia. Nie chciałam przy sobie namiastki człowieka, tylko ciebie całego. Chciałam, żebyś ze mną był tak samo blisko jak z nią, bez żadnych tajemnic, żebyśmy mogli ufać sobie bezgranicznie. Tego nie da się zbudować na kłamstwie. A przecież… Przecież gdybym ci to wyznała, nigdy byś mi nie wybaczył.

     Pokiwałem głową.

     - Nie – szepnąłem. – Tego nie potrafiłbym wybaczyć. Nikomu.

     - Sam widzisz – skwitowała. – Nie dane nam było. Dziwisz się pewnie, że mówię to takim lekkim tonem, ale zrozum, miałam czas, by to przemyśleć i pogodzić się z tym. Miałam wiele czasu.

     Żartobliwie tryknęła mnie głową. Musiałem się uśmiechnąć.

     - Nie zrobiłam tego – szepnęła. – Nawet nie musiałam ze sobą walczyć, bo ta myśl przeraziła mnie tak samo jak ciebie. Odpędziłam ją od razu. Ale ona nieustannie wracała, jak natrętna mucha. Wiedziałam, że tego nie zrobię, ale sam fakt, że taka myśl przyszła mi do głowy, uwierała mnie i nie dawała spokoju. Musiałam to wyznać. Mam nadzieję, że potrafisz mi to wybaczyć.

     Nie wiedziałem, co powiedzieć.

     - Ja – zająknąłem się. – Ja nie wiem…

     - Nie teraz – uśmiechnęła się, wstając. – Przemyśl to wszystko i odpowiedz później. Kiedyś tam, gdy zawitasz znowu do Twierdzy Świtu.

     Wolnym krokiem oddaliła się w stronę towarzyszy, którzy zaczęli już pakować się do łodzi. Patrzyłem jak odchodzi, bezwiednie podziwiając wdzięk, z jakim się poruszała. Wampirza suknia i płaszcz z kapturem podkreślały jej na poły dziewczęce, na poły kobiece kształty. Tak, była atrakcyjna, nawet bardzo.

     I wtedy dotarło do mnie coś jeszcze. Nawet gdyby była człowiekiem, w ogóle nie pomyślałbym o tym, żeby związać z nią los. Kimże ja byłem? Synem kowala, prostym człowiekiem, podczas gdy ona to czystej wody arystokratka. To było widać w każdym jej ruchu, słowie, geście. Tak bardzo do siebie nie pasowaliśmy. Mogliśmy się przyjaźnić, nawet blisko, ale nic ponadto.

     - Lydia też pochodzi ze szlachty – pomyślałem, ale zaraz potrząsnąłem głową.

     Lydia to wprawdzie krewna jarla, ale przede wszystkim była wojowniczką – twardą, wytrzymałą na trudy, niewymagającą luksusów, najlepiej czującą się w zbroi i z mieczem u boku. Była podobna do mnie, mieliśmy podobne charaktery, tak samo kochaliśmy włóczęgę i tak samo zadowalaliśmy się byle kątem do spania i byle kawałkiem podróżnego suchara. Tak, Serana miała rację – Lydia i ja byliśmy dla siebie stworzeni. I poczułem nagle, że chcę być blisko niej. Teraz, w tej chwili! Wstałem i podszedłem do Lydii, pomagającej wsiąść do łodzi Durakowi, który wciąż jeszcze nie doszedł do siebie.

     - Wiesz, co powiedziała mi Serana? – odezwałem się.

     Objęła mnie za szyję i uśmiechnęła się ciepło.

     - Wiem – szepnęła. – Powiedziała mi to wszystko już wcześniej.

     - I jak zareagowałaś?

     Przyłożyła czoło do mojego.

     - Domyślałam się tego wszystkiego – szepnęła. – I wcale mnie to nie dziwiło. Obawiałam się tego i właściwie to poczułam ulgę. Tak, ulgę, to dobre słowo. Taka szczerość o czymś świadczy, prawda? I wiesz co? Trochę mi jej żal. To w gruncie rzeczy dobra i szlachetna dziewczyna, która kiedyś dawno temu, podjęła złą decyzję.

     - A nawet zapewne nie tyle podjęła, co została do niej nakłoniona – odrzekłem zamyślony.

     - Pewnie tak – zgodziła się ze mną. – Ile ona miała lat, gdy ją przemieniono? Siedemnaście? Pewnie nie więcej. Presja rodziców, obietnice szczęścia, niestworzone wizje, które przed nią rozwinięto… Nie wydaje mi się, żeby siedemnastolatka świadomie podjęła taką drastyczną decyzję.

     - Ty byś umiała…

     Pocałowała mnie czule.

     Ja nie wychowywałam się w pałacu – odparła przekornie. – Od dziecka uczyłam się samodzielności. A teraz proponuję pożegnać się z innymi i popłynąć do Samotni – uśmiechnęła się.

     Przytuliłem ją tak, że aż nasze blachy zatrzeszczały.

     - Do Samotni – powtórzyłem za nią. – Do Dumnej Wieżycy! I nie wyjdziemy z niej przez najbliższy miesiąc.

     - Bez przesady – roześmiała się. – Wyjdziemy jeszcze dziś, do Mrugającego Ślizgacza. Musimy wreszcie zjeść porządny obiad!

     Nasze blachy ponownie zatrzeszczały, gdy przycisnąłem ją do siebie z całych sił.

     - Au, gnieciesz mi brzuch!

     Poluzowałem uścisk, ale jej nie puściłem. Wciąż zapominałem, że w tej daedrycznej zbroi Lydia jest prawie naga i można ją dotknąć w brzuch, czy w plecy. Magiczna zbroja odbijała jedynie dynamiczne ciosy, które uderzały w nią z większa siłą i prędkością.

     A potem uniosłem oczy ponad jej ramię. Serana siedziała na dziobie łodzi, odbijającej od brzegu. Uśmiechnęła się ciepło i uniosła swą bladą dłoń w geście pozdrowienia.

*          *          *

     Weszliśmy do tej samej, małej łódki, którą przedtem przypłynąłem tu z Seraną. Odbiliśmy jako ostatni. Siedząc przodem do rufy, widziałem jak ciemna bryła zamku Volkihar oddala się od nas i poczułem, jakbym uwalniał się od jakiegoś ciężaru. Choć był późny ranek, w dodatku w miarę pogodny, i zamek powinien być oświetlony z naszej strony, niemal zawsze spowijały go mgły i wciąż pozostawał ciemny i nieprzyjazny. Z ulgą opuszczałem to miejsce. A gdy przeniosłem wzrok na siedzącą u steru Lydię, wydało mi się, że słońce przebiło się przez mgłę i zaraz żywiej zabiło mi serce. Mocniej nacisnąłem na wiosła. Lekka łódka wyraźnie przyspieszyła. Świeże, morskie powietrze, po tym okropnym, zalegającym w zamku odorze, wydało się jeszcze czystsze i jeszcze bardziej odżywcze. I tak, chyba już wiedziałem, co miała na myśli Serana, mówiąc niedawno o „lekkiej goryczce”, jaką wtedy wyczuwa. Ja właśnie też ją poczułem i zdałem sobie sprawę, że ta lekko uchwytna, a przy tym bardzo przyjemna woń towarzyszy mi od zawsze. Po prostu, nigdy nie zwróciłem na nią uwagi.

     Nasza łódka była mniejsza i przede wszystkim dużo lżejsza od pozostałych. Choć tylko ja w niej wiosłowałem i pomimo tego, że wyruszyliśmy na samym końcu, wkrótce wysunęliśmy się na czoło. W dodatku, nie zamierzaliśmy wcale wpływać do portu, tylko dobiliśmy do brzegu wcześniej, w okolicach Złodziejskiej Baszty, jak nazywała ją Lydia. Tam wykorzystaliśmy drugie wejście do miasta i już wkrótce znaleźliśmy się w naszej kamienicy. Nic tu się nie zmieniło od mojego poprzedniego pobytu. Głodni jak wilki, szybko obmyliśmy się w balii i popędziliśmy do gospody, bowiem w domu nie mieliśmy niczego do jedzenia.

Niepozorne wejście do Baszty Złodziejskiej. Stąd można dostać się do miasta niesamowicie stromymi i długimi, kręconymi schodami

     No dobrze, przyznaję, przede wszystkim byliśmy głodni siebie nawzajem. Ten głód,  raczej jego pierwszy atak, zaspokoiliśmy jeszcze w balii, wpici w siebie nawzajem jak dwa drapieżniki. Na Dziewiątkę, jak ja za nią tęskniłem!

     Dopiero potem poszliśmy do gospody, na pierwszy od wielu dni porządny obiad. A po powrocie, na pół leżąc w łóżku i popijając z dwemerskich kielichów przednie wino z cyrodiilijskiej winnicy braci Surlie, przegryzane świeżym, pleśniowym serem, zaczęliśmy snuć plany na najbliższą przyszłość.

     - Najchętniej nie ruszałbym się stąd przez najbliższy tydzień – przeciągnąłem się leniwie. – Albo i dłużej. Muszę sobie wyleczyć wszystkie guzy, siniaki i zadrapania.

     - Nikt nam tego nie broni – zauważyła Lydia, sięgając po kawałek sera. – Ale wiem, że za długo nie wytrzymamy w jednym miejscu. Nawet tak przyjemnym.

     - Poleniuchujmy tutaj przez jakiś czas – zgodziłem się. – Przy okazji, pogadamy z Sybillą. Na pewno zainteresują ją ostatnie wiadomości z zamku Volkihar. A potem, sami zobaczymy. Gdy nam się znudzi, przecież zawsze możemy wyruszyć w jakieś ciekawe miejsce.

     Chwyciłem kielich i uniosłem go w stronę Lydii.

     - Za coloviańskie winnice!

     Łyknąłem wina i poczułem przyjemne ciepło, rozlewające się po moim ciele.

     - Których nigdy nie widziałam na oczy! – dodała moje żona, również pociągając długi łyk.

     - No to może wybierzmy się do Cyrodiil? – zaproponowałem. – Teraz szlaki są w miarę bezpieczne. Poprosimy Elisif o glejt, który pozwoli bez problemów przekroczyć granicę. Na pewno nam nie odmówi.

     - Albo Tuliusa – odparła Lydia. – Może nawet uda się przeprawić przez góry z jakimś oddziałem. Zawsze to wygodniej i bezpieczniej.

     - Wiesz, ostatnio tak się czułem, gdy skończyła się wojna – roześmiałem się. – Gdy pożegnaliśmy się z Tuliusem i opuszczaliśmy Wichrowy Tron. Znowu nie wiem, co robić z czasem! Nagle mamy go tak dużo. Żadnych obowiązków, żadnych zadań…

     - Jest coś, co musimy zrobić – przytuliła się do mnie, położyła mi dłoń na piersi i podsunęła kielich. – Obiecaliśmy coś komuś.

     Zmarszczyłem czoło, przeszukując zakamarki pamięci, ale nic mi nie przyszło do głowy.

     - Nie pamiętasz – roześmiała się.

     - Oświeć mnie…

     - Zapomniałeś o Katrii? I o kuźni eterium?

     Gdybym miał wolne ręce, palnąłbym się w czoło. Ale jedną obejmowałem Lydię, a w drugiej trzymałem kielich z winem.

     - No tak, zapomniałem – przyznałem.

     Po czym spróbowałem sobie przypomnieć mapę z notatek Katrii. Dwa miejsca z czterech już odwiedziliśmy. Pozostały jeszcze dwa, z których jedno leżało, o ile mogłem sobie przypomnieć, nie dalej niż dzień drogi stąd.

     - To było gdzieś na Pograniczu – mruknąłem. – Gdzieś w okolicach Karthwasten.

     - Mówisz o tym miejscu, którego musimy poszukać? – spytała Lydia. – Chyba trochę dalej na północ i chyba na wschód, nie pamiętam dokładnie. Ale pamiętam, że pomyślałam wtedy o ciepłych ciuchach.

     Mnie się wydawało, że to bardziej na zachód, ale nauczyłem się już nie ufać swojej pamięci. Skoro Lydii skojarzyło się to ze śniegiem, to mogło tak być. A to znaczy, że miejsce to leżało gdzieś blisko granicy śniegu. Tak nazywaliśmy miejsca, w których przez dłuższy czas panowała zima. Klimat Skyrim był bardzo stabilny, a pory roku czasem można było od siebie odróżnić wyłącznie po kierunku wiatru. W każdym razie, bez notatek Katrii nie znajdziemy tego miejsca. A jej dziennik kurzył się właśnie w Wietrznym Domku, w Białej Grani.

     - Pamiętam nawet, gdzie go położyłem – jęknąłem żałośnie. – Leży na komodzie, po lewej stronie, zaraz przy wejściu. Po co ja go wyciągałem z plecaka? I znów trzeba zdzierać nogi w długim marszu… Tak mi się nie chce! Ech, że też nie potrafię tworzyć teleportów. Muszę przy okazji spytać Tolfdira, czy ktoś w Skyrim się tym para. Podobno magowie z Tajemnego Uniwersytetu potrafią je tworzyć…

     Lydia zamknęła mi usta pocałunkiem.

     - Przestań narzekać – odezwała się. – Mamy przynajmniej jakiś pretekst, żeby odwiedzić Białą Grań.

     - Pretekst? – aż uniosłem brwi na to słowo. – A od kiedy potrzebujemy pretekstu, żeby odwiedzić własny dom?

     - Od kiedy zaatakowało nas ostre zapalenie lenia – roześmiała się.

*          *          *

     Prawda, leń nie opuszczał nas przez kilka dni. Obijaliśmy się jak tylko się dało. Przez jeden dzień nawet nie wstaliśmy z łóżka, dopiero głód wieczorem wygonił nas do gospody. Ale nie można tak żyć wiecznie. Któregoś ranka w pełnym rynsztunku stanęliśmy u bramy miasta i jeszcze przed świtem wyruszyliśmy przed siebie, tak dobrze znanym nam traktem.

     Planowaliśmy dojść co najmniej do Wąwozu Rabusiów, a jeśli dobrze się będzie maszerowało i nic nam nie wejdzie w drogę, to aż do Rorikstead. Wprawdzie oba te miejsca nie były od siebie bardzo oddalone, ale łączący je szlak w pewnym miejscu piął się stromo pod górę, co potrafiło wydusić z człowieka ostatni dech.

     Do Smoczymostu nic się nie działo. Nie zatrzymywaliśmy się w wiosce – jedynie na tyle, aby uścisnąć rękę kapitanowi Maro, który akurat wyszedł na ganek swojej kwatery, by odetchnąć świeżym, porannym powietrzem.

Smoczymost. Kwatera Kapitana Maro

     Dalej już nie było tak miło. Trochę z naszej winy, bowiem zamiast iść kamienistym traktem, zboczyliśmy nieco w stronę rzeki. A tam natknęliśmy się na niedźwiedzia. Sporego, starego samca! Za blisko było, żeby się wycofać. I za blisko na łuk!

     Miecze i tarcze natychmiast poszły w ruch. Płaska, elfia tarcza doskonale nadawała się do obrony przez niedźwiedzimi pazurami, które osuwały się po niej, nie czyniąc mi szkody. Wziąłem na siebie atak drapieżnika, który zaraz stanął na tylne łapy i zaczął okładać mnie pazurami jak troll. W tym samym czasie Lydia z drugiej strony z całą mocą ciachnęła go mieczem w grzbiet. Raz i drugi. Nie zginął od razu. Odwrócił się do niej z wściekłym rykiem, ale wtedy ja wykorzystałem okazję. Przedświt, wbity aż po gardę, dokończył dzieła.

     - Odzieramy? – spytała Lydia.

     Pokręciłem głową.

     - Skóra posiekana na kawałki – mruknąłem. – Bezwartościowa. A mięso z takiego starucha na pewno niejadalne.

     - To co, karmimy pstrągi?

     Roześmiałem się.

     - Tak, nakarmimy nim pstrągi – potwierdziłem. – O ile zdołamy go unieść.

     Ciężki był, skurczybyk. Musieliśmy użyć grubego konara jak dźwigni, by dać mu się stoczyć w zimny nurt rzeki. Lydia jeszcze zadała mu kilka podłużnych cięć w brzuch i grzbiet, aby ryby miały łatwiejszy dostęp do mięsa. Jeszcze jeden ruch, jeszcze jedno stęknięcie – i woda z głośnym pluskiem zamknęła się nad niedźwiedzim truchłem.

     Przygoda z niedźwiedziem zabrała nam trochę czasu. Do końca podróży, ze śmiechem, oboje zgodnie utrzymywaliśmy, że z tego właśnie powodu zatrzymaliśmy się na postój w Wąwozie Rabusiów. Wcale nie dlatego, że nie chciało nam się iść dalej! Po prostu, tu stała solidna, drewniana chatka, było palenisko, nawet naczynia się znalazły…

     - I tak nas to nie minie – mruknęła Lydia, rzucając tarczę na łóżko. – Z Rorikstead moglibyśmy spróbować dotrzeć od razu do domu.

     - Stąd nie damy rady – zgodziłem się. – Ale kto nas goni? Jutro wstaniemy później, pójdziemy tylko do Rorikstead i tam zanocujemy.

     Nie powiem, że nie byłem zadowolony z takiego obrotu sprawy. Ale kara przyszła bardzo szybko. Szybciej, niż przypuszczałem.

     - Naprawdę, lenistwo nas zwyciężyło – zaśmiała się Lydia. – Ale może to i lepiej. Jeszcze jasno, zdążymy się wykąpać w dzień.

     Aż mnie dreszcz przeszedł na myśl o lodowatej kąpieli.

     - A może to też sobie darujemy? – zaproponowałem.

     Moja żona spojrzała na mnie spod rzęs.

     - Jak chcesz – odparła tak dobrze mi znanym, ironicznym tonem. – Ale jedno z nas śpi wtedy w namiocie. Tak cuchniemy oboje ty starym niedźwiedziem, że jeszcze nam się tu zwalą Gromowładni. I cały jesteś ubabrany od jego krwi. Ja pewnie też.

     Wygrała…

     Woda tylko na początku była zimna. Zresztą, znalazłem sobie pod mostem płytką zatoczkę, nieco zamuloną, ale za to obrośniętą wonnym tatarakiem. Umyłem się dokładnie, i nawet odważyłem się na chwilę zanurzyć nieco dalej, w nurcie, ale lodowata woda zaraz mnie stamtąd wygnała. Do chatki wróciłem biegiem.

     - Już? – spytała Lydia. – To pilnuj tutaj, teraz ja idę.

     Postawiła mnie przy trójnogu, nad którym na łańcuchach kiwał się kociołek do gotowania. Woda jeszcze nie zaczęła wrzeć, ani kasza kipieć, ale trzeba było pilnować, żeby znów nie przypalić, jak to mi się dość często zdarzało. Gdy woda zaczęła wrzeć, zacząłem mieszać w niej drewnianą łyżką. Nie znałem się na gotowaniu i z pewnością niejedna gospodyni znała lepszy sposób, ale mnie musiał na razie wystarczyć ten.

Chatka w Wąwozie Rabusiów

     Kasza nie zaczęła jeszcze kipieć, gdy Lydia wróciła, z włosami owiniętymi płóciennym ręcznikiem i zabrała się za patelnię, na której szybko podsmażyła małe kawałki dziczyzny.

     Kolacja nie była zbyt wymyślna – ot, zwykła kasza, z drobnymi kawałkami mięsa i słoniny. Ale smakowała nam jak nigdy.

     - Wiesz – odezwałem się między jedną łyżką a drugą – to chyba dlatego, że tak zawsze odżywiamy się w podróży. Nasze umysły zapamiętały ten smak i kojarzą go z przygodami. Dlatego nam tak smakuje.

     Lydia pokręciła głową i uśmiechnęła się. Pięknie się uśmiechnęła.

     - A może po prostu byliśmy głodni? – odparła przekornie.

     - Głodny byłem na pewno – odrzekłem. – Ale po tych frykasach z „Mrugającego Ślizgacza”, byle co nie powinno nas zachwycić. A tu proszę!

     Usiadła obok mnie, i wsunęła mi dłoń pod rękę. Głowę położyła mi na ramieniu. Poczułem zapach tataraku. Aha! Chyba odkryła tę samą zatoczkę co ja.

     - Nie jesteśmy stworzeni do luksusów – szepnęła. – Może kiedyś, na starość, o ile jej dożyjemy. Ale na razie nie pragnę niczego więcej niż podróżne suchary i proste, drewniane łóżko. Nie czułabym się dobrze w pałacu. Chociaż podobało mi się w Cyrodiil. Tam każdy domek jest taki zadbany, ozdobiony, wygląda jak mały pałacyk. I te kobiety, takie piękne, niby w tanich sukniach, a przecież wyglądały, jakby miały na sobie jedwabie. Tam wszystko jest takie inne. Chwilami chciałabym być taka jak one.

     A potem znów spojrzała na mnie z wesołym błyskiem w oku i cmoknęła mnie w policzek.

     - Ale tylko chwilami! To kto pozmywa?

     Pokręciłem głową.

     - Tego jednego u ciebie nie lubię – mruknąłem. – Tych nagłych przeskoków od poezji do szarej prozy.

     Jakże serdecznie się zaśmiała. Aż zrobiło mi się ciepło na sercu.


poniedziałek, 17 marca 2025

Rozdział XXXVIII – Decydujące starcie

     Datę wymarszu ustalono na jutrzejszy świt. Serana rozrysowała jeszcze plan pomieszczeń zamku, najdokładniej jak go pamiętała. Narada zakończyła się. Chciałem podejść do Lydii, ale wampirzyca ubiegła mnie. Widziałem, jak cichym, w powstałym po naradzie gwarze zupełnie niedosłyszalnym dla mnie głosem, prosi ją o coś, a potem obie gdzieś się zawieruszyły. Poszedłem więc do komnaty, w której Lydia spała uprzednio i w której zostawiła swój ekwipunek.

     Czekałem dość długo, zanim usłyszałem jej kroki na schodach. Spojrzałem z zaciekawieniem na wchodzącą Lydię. Twarz miała zadumaną i poważną, ale wchodząc, uśmiechnęła się do mnie. Usiadła obok mnie i położyła mi głowę na ramieniu. Objąłem ją czule.

     - O czym rozmawiałyście? – spytałem z ciekawością.  – Czego ona od ciebie chciała?

     - Nie mogę ci powiedzieć – mruknęła. – Prosiła o zachowanie tajemnicy.

     - Ja nie mam przed tobą tajemnic – burknąłem nieco za ostro, bo przyznam, że trochę mnie to dotknęło.

     - Ja przed tobą też – odparła. – Ale ona je ma, póki co.

     - Póki co?

     Zaśmiała się cicho.

     - Wkrótce sama ci o tym powie – szepnęła. – Ale dopiero, jak już będzie po wszystkim.

     Milczałem przez chwilę, zanim się odezwałem.

     - Może nie wyjdziemy z tego cało – mruknąłem. – I nigdy się nie dowiem.

     - Wtedy nie będzie ci to potrzebne – roześmiała się cicho.

     - No, ale chociaż powiedz, czego to dotyczy – nie ustępowałem. – To może być ważne…

     Zamknęła mi usta pocałunkiem.

     - To osobista sprawa – zapewniła mnie szeptem. – Bardzo osobista i nie ma żadnego związku z Obrońcami Świtu, ani atakiem na zamek Volkihar.

     - Coś paskudnego?

     Potrząsnęła głową.

     - I nic zaskakującego – dodała. – Od dawna się domyślałam… Nie myśl o tym na razie.

     - Nie potrafię…

     Kolejny pocałunek.

     - Więc na razie myśl o mnie! – zamruczała. – Nawet nie spytałeś o moje przygody.

     Czy mi się zdawało, czy usłyszałem pretensje w jej głosie?

     - Nie było okazji – uśmiechnąłem się przepraszająco. – Ale mam nadzieję, że wszystko mi opowiesz.

     Przez chwilę wpatrywała się we mnie kpiącym wzrokiem spod rzęs.

     - No dobrze – odrzekła, z udaną niechęcią. – Skoro tak gorąco nalegasz…

*          *          *

     Gdy Obrońcy Świtu opuścili twierdzę, zostało nas tylko czworo: Serana, ja i dwoje nowicjuszy, którzy mieli pozostać w zamku i doglądać pozostałych trolli. Próbowałem delikatnie wypytać wampirzycę, o jej rozmowę z Lydią, ale już pierwsza odpowiedź sprawiła, że zaprzestałem.

     - Jesteś równie delikatny, co zakuty w zbroję troll!

     No cóż, to zapewne oznaczało, że nie ma ochoty o tym mówić. Powiedziała to zresztą bez złości, raczej z ironią, a ja nie nalegałem, więc nie zepsuło to naszych wzajemnych stosunków. Spokojnie, mając sporo czasu, zaczęliśmy sobie planować drogę do zamku Volkihar. Znaliśmy trasę, jaką poszli Obrońcy, musieliśmy więc wytyczyć sobie inną, ale taką, gdzie była możliwość odpoczynku w jako-takich warunkach.

     Oboje pochyliliśmy się nad mapą. Serana wzięła do ręki ołowiany sztyft.

     - Poszli przez Pękninę – narysowała przerywaną linię obok traktu. – Tego nie ominiemy, musimy iść tą samą drogą.

     - Zgadza się – przytaknąłem. – Wyruszymy tak, żeby być w mieście tuż przed świtem. Tam będziemy mieli cały dzień na odpoczynek.

     - Możemy wędrować w dzień, jeśli wolisz – spojrzała na mnie swoimi błyszczącymi oczami. – Jakoś wytrzymam. Dam radę.

     - Nie ma takiej potrzeby – wzruszyłem ramionami. – Dla mnie nocny marsz jest dużo mniejszym problemem niż dla ciebie dzienny. Nie zmieniajmy niczego. Trzeba tylko zadbać o to, żeby przed samym starciem być wypoczętym. Kontynuuj, proszę.

     - Potem poszli południowym szlakiem, przez Ivarstead – kolejna przerywana kreska pojawiła się wzdłuż linii, wyobrażającej trakt. – Stamtąd na Fort Amol, tam zaplanowali nocleg. Dalej na Wichrowy Tron. Stamtąd mieli wyruszyć wcześnie i zanocować w Morthal. Potem Smoczymost, Samotnia, no i tam mieli znaleźć łodzie i dostać się na wyspę.

     - Łodzi tam nie brakuje – skinąłem głową. – To w końcu największy port w Skyrim. A my jak pójdziemy? Może przez Skałę Shora? Potem traktem do Białej Grani, do Rorikstead, przez Wąwóz Rabusiów, jak ostatnio?

     To wydawało się rozsądnym wyjściem, ale problem w tym, że między Pękniną a Białą Granią nie było zbyt wiele miejsc, w których można było odpocząć. Postanowiliśmy zrobić pierwszy postój nie w Pękninie, ale dalej, nieco za Skałą Shora, w znanej nam już Grocie na Turni. Opuszczając ją przed zmierzchem, mieliśmy szansę dojść do Białej Grani niedługo po świcie. A dalej już normalnie…

     W czasie marszu nie wydarzyło się nic szczególnego. Może tylko naciski Serany, żebym w czasie walki z Harkonem zawsze miał pod ręką odpowiednie mikstury lecznicze.

     - Nie możesz przegrać tej walki! – podkreślała. – Wezmę jego furię na siebie, ale i tak za długo nie wytrzymam. Jeśli mnie zabraknie, nie wolno ci się poddawać! Podobno potrafisz dostrzec nawet niewidzialnego?

     - Znam odpowiedni Krzyk – skinąłem głową.

     - Przyda się – mruknęła wampirzyca. – On chętnie chowa się za iluzją niewidzialności.

     Tak minęło kilka nocy w forsownym marszu. Ostatni dzień spędziliśmy w Samotni, w posiadłości Dumna Wieżyca, odpoczywając przed decydującym starciem. Stąd mieliśmy wyruszyć około północy, aby o świcie dotrzeć na wybrzeże.

     O północy stanęliśmy przed drzwiami i spojrzeliśmy po sobie.

     - Gotowa jesteś? – spytałem cicho. – Wiem, że to dla ciebie niełatwe.

     Spojrzała na mnie poważnym wzrokiem.

     - Gotowa na to, żeby zabić swego ojca? – szepnęła. – Na to chyba nigdy nie można być gotowym, prawda? Dlatego nie myślę o nim jako o swoim ojcu. Zresztą, już od dawna nim nie jest. Nie wiem, co tak bardzo stępiło tę jego rodzicielską miłość. Może po prostu za długo tkwiłam w krypcie i zwyczajnie zapomniał, jak to jest mieć córkę.

     Westchnęła cicho, po czym wskazała na drzwi.

     - Chodźmy – szepnęła. – Trzeba zrobić to, co musi być zrobione.

     Wyszliśmy przez basztę i pieszo skierowaliśmy w stronę wybrzeża. Nie korzystaliśmy z portowych łodzi, ponieważ zależało nam na tym, aby drogę przejść niepostrzeżenie. Przez drogę prawie nie rozmawialiśmy. Niebo zaczynało jaśnieć na wschodzie, gdy stanęliśmy na skraju półwyspu, gdzie znajdowała się ukryta, prywatna przystań klanu Volkihar, a sam zamek majaczył we mgle tuż przed nami. Przy drewnianym molo kołysały się dwie łódki. Wybraliśmy mniejszą.

     - Idź do steru – odezwała się Serana, przepuszczając mnie.

     - Ja będę wiosłował! – zaoponowałem. – Ojciec skórę by mi wygarbował, gdybym pozwolił wiosłować damie – próbowałem zażartować.

     Pokręciła głową.

     - Nie nadwerężaj rąk – odparła. – Uwierz mi, będą ci potrzebne. A ja jestem silniejsza niż ci się wydaje.

     Przypomniałem sobie, jak niedawno uniosła Vyrthura, chwytając go za gardło. Ruszyłem do steru. Ona zręcznie wskoczyła za mną i usiadła do wioseł. Odepchnęliśmy łódź od drewnianej kei i wampirzyca, chwyciwszy wiosła w ręce, pociągnęła je raz i drugi. Ruszyliśmy w stronę zamku. Podróż trwała krótko, ale mgła zdążyła już zrzednieć i słońce wyłoniło się zza horyzontu. Serana odruchowo naciągnęła kaptur.

     - Jesteście – Isran osobiście przywitał na nas na przystani. – Więc już nikogo nie brakuje.

     Pomógł nam wyjść z łódki i wskazał w stronę zamku.

     - Na moście jest kilka gargulców – stwierdził. – Nie wiemy, czy prawdziwe, czy to tylko odstraszające rzeźby. Wiesz może? – zwrócił się do Serany.

     - Wszystkie są prawdziwe – odrzekła wampirzyca. – Ale niektóre trwają w tym stanie od wieków i te na pewno się nie obudzą. Są już podwójnie martwe. Problem w tym, że nie wiem, które.

     Isran parsknął niezadowolony.

     - Czyli do każdego trzeba podchodzić, jak do wroga – warknął. – I być może na próżno! A jest nas tak mało…

Obrońcy Świtu, przygotowujący się do ataku na zamek Volkihar.
Po prawej stronie widoczny opancerzony troll

     Zjawiła się Lydia i z poważną miną uścisnęła mi ramię. Odwzajemniłem ten gest. Zawsze tak robiliśmy przed walką, aby dodać sobie wzajemnie otuchy. Z Seraną wymieniły porozumiewawcze spojrzenie, po czym wampirzyca przymrużonymi oczami zerknęła w stronę słońca.

     - Już pora – odezwała się. – Świt to najlepszy czas na atak. Wampiry są wtedy senne i zmęczone.

     - A ty? – spytałem.

     - Ja też – wzruszyła ramionami. – Ale ja mam świadomość, co mnie czeka. Oni tam – wskazała głową na zamek – niczego się nie spodziewają. Zanim się rozbudzą, minie trochę czasu. Tylko trzeba szybko rozprawić się z gargulcami.

     Isran nie tracił czasu na dyskusje. Zajęliśmy pozycje. Serana i ja stanęliśmy na lewym skrzydle. Gdy tylko uporamy się z gargulcami na moście, mieliśmy przesmyknąć się, w miarę niezauważeni, do kaplicy. Na razie jednak czekała nas walka na moście. Chwyciłem Łuk Auriela i nałożyłem ebonową strzałę.

     - Nie użyjesz tych od Gelebora? – zdziwiła się Serana. – Powinny być skuteczniejsze.

     - Te zachowam na koniec – odparłem. – Pamiętaj, co powiedział Gelebor: wybuch takiej strzały zadaje obrażenia wszystkim dookoła. A tu będzie walka w zwarciu. Z gargulcami nie da się inaczej.

     - Racja – pokiwała głową. – Trzeba podejść naprawdę blisko, żeby gargulec się obudził…

     Na znak Israna ruszyliśmy wolnym krokiem na most. W pierwszym rzędzie od lewej ja, Serana za mną. Obok Lydia, dalej Isran i Gunnmar z opancerzonym, nieco zdezorientowanym trollem, który jednak zachowywał się nad podziw spokojnie. Wbiłem wzrok w kamienne postacie. Czy któraś z nich się poruszy?

     I nagle stało się! Pierwszy z nich zrzucił swą kamienną powłokę i wyprostował się. To był sygnał dla nas – ruszyliśmy biegiem. Ja jeszcze wpakowałem mu strzałę, zanim dołączyłem do pozostałych.

     O dziwo, ożyły tylko dwa gargulce. Ale szybko dołączyli do nich strażnicy – dwa wampiry wybiegły z bramy, a za nimi kilka ogarów śmierci. W zamku rozległ się dźwięk alarmu.

     Jeden z wampirów stanął tak, jakby sam wystawił mi się na strzał. Wycelowałem w głowę i wypuściłem strzałę. Jeszcze zanim grot uderzył go w skroń, oberwał od Serany czarem Płomieni. Ale żywotny był, drań! Musiałem w niego wpakować jeszcze dwie strzały, zanim padł. Czwartą wyeliminowałem ogara, który akurat przypadkowo wlazł mi na linię strzału. Piątą udało mi się dosięgnąć drugiego wampira, aczkolwiek nie wiem, czy miało to jakieś znaczenie, bowiem Isran również dosięgnął go swoim toporem i rozpłatał mu głowę.

     Przeciwników wyeliminowaliśmy bardzo sprawnie. Nasze zwycięstwo w bitwie na moście było wręcz druzgocące. Niestety, prawdziwe starcie wciąż przed nami. Dopadliśmy bramy, na szczęście otwartej.

Atrium i wejście do refektarza

     Trudno opisać to, co działo się potem w głównej sali zamku, gdy wpadliśmy najpierw do pustego atrium, potem na krużganek, skąd Obrońcy Świtu zaczęli zbiegać po schodach na dół. Widziałem to, ale nie wziąłem w tym udziału, bowiem Serana pociągnęła mnie w bok, gdzie było przejście na lewy krużganek, a stamtąd kilkoma korytarzami do kaplicy. Na drodze stanęło nam kilku przeciwników. Pierwszego wampira powaliłem poświęconą strzałą. Efekt był naprawdę spektakularny. Grot eksplodował tak gwałtownie i tak jasno, że zachwiało to wszystkimi krwiopijcami w zamku, nie wyłączając Serany, a trafionego wampira po prostu rozerwało na kawałki. Towarzyszący mu ogar został wyrzucony z tarasu na dół, gdzie chyba roztrzaskał się o stół, aczkolwiek nigdy tego nie sprawdziłem. Kątem oka dostrzegłem jeszcze wampira, rzucającego błyskawicę w stronę Duraka. Stał w sporej odległości od niego i innych atakujących, więc bez namysłu posłałem mu poświęcona strzałę. Efekt był równie gwałtowny, co poprzednio.

     - Tędy – Serana wskazała lewy korytarz, za którym znajdowały się schody.

     Wbiegliśmy na nie i minęliśmy dwie przechodnie komnaty. Znaleźliśmy się w czymś, co przypominało salę tronową, tylko bez tronu. Za to po lewej stronie znajdowały się niskie, szerokie schody, prowadzące do bramy, zasłoniętej kratą. Wampirzyca bez namysłu szarpnęła za uchwyt przy ścianie. Krata uniosła się z chrzęstem. Brama na szczęście nie była zamknięta na klucz. Po naciśnięciu klamki otworzyła się. Wbiegliśmy do Katedry – ciemnego pomieszczenia, pokrytego pajęczynami i kurzem, ale za to z dziwnym, stojącym na środku artefaktem, wyglądającym jak mała fontanna, bijąca jednak nie wodą, a krwią.

     Harkon, pod postacią szkaradnego gargulca, przypominającego wielkiego, szarego nietoperza, stał obok niej. Stał? Aż mi się włosy zjeżyły na karku. Nie stał! Lewitował jakieś półtora łokcia nad ziemią. Bił od niego magiczny blask. I wcale nie wydawał się zdziwiony naszym wtargnięciem. Jego twarz, choć pod tą postacią bardziej przypominała zwierzęcy pysk, była zadziwiająco spokojna, choć w oczach czaiła się skrywana złość.

     Ech, gdybym wtedy, nie zważając na nic, poczęstował go poświęconą strzałą z Łuku Auriela, może walka skończyłaby się szybciej i nie była tak dramatyczna. Ale niestety, jego hipnotyczna osobowość sprawiła, że stanęliśmy przed nim, jak przed zamkniętą bramą. Zerknął na mnie i przeniósł wzrok na Seranę.

     - Serano, kochanie – odezwał się głosem tak niskim i silnym, że poczułem, jak w brzuchu zadrżały mi trzewia. – Widzę, że nadal trzymasz zwierzątko.

     Choć słowa były drwiące, głos pozostał poważny. Zresztą, może i wcale nie była to kpina. Sam przecież, zupełnie poważnie, nazwał mnie kiedyś zwierzyną. Cóż bowiem innego stanowił dla wampira człowiek? Źródło krwi, nic więcej…

     Żadne z nas jednak nie zareagowało na tę drwinę. Serana podniosła głowę i ze spokojem i opanowaniem, jakich bym się po niej nie spodziewał, odezwała się.

     - Wiesz, po co tu jesteśmy.

     Głos jej nie zadrżał. Brzmiał pewnie i dźwięcznie. Choć spokojnie.

     - Oczywiście, że tak! – zahuczał Harkon. – Rozczarowujesz mnie, Serano – pokręcił szkaradną głową. – Wzięłaś wszystko, co ci dałem i odrzuciłaś, dla tej żałosnej istoty.

     Obrócił oczy na mnie. Zrobiło mi się zimno pod tym spojrzeniem. I zakołatała mi w głowie myśl: skąd pomysł, że ona robi to wszystko dla mnie?

     - Dałeś? – głos mojej towarzyszki stał się kpiący. – Chyba oszalałeś! – głos stwardniał i zamienił się w wyrzut. – Zniszczyłeś naszą rodzinę! Pozabijałeś inne wampiry. A wszystko to przez proroctwo, które lewo rozumiemy…

     Pokręciła głową, jakby z niedowierzaniem.

     - Dość tego – powiedziała ciszej, ale wystarczająco głośno. – Nie chcę cię już słuchać.

     I przesunęła się, stając pomiędzy nim a mną.

     - Nie tkniesz go! – warknęła z wyraźną agresją.

     Harkon wbił w nią oczy. Choć twarz potwora pozostała nieruchoma, po oczach było widać jego złość. Mimo to, głos wciąż brzmiał spokojnie.

     - Proszę – zakpił. – Widzę, że te smok ma kły!

     I dodał, pochyliwszy łeb w naszą stronę.

     - Twój głos ocieka trucizną, jaką jest wpływ twojej matki. Jakże podobne się stałyście!

     Serana wolno pokręciła głową.

     - Nie – sapnęła. – Ponieważ w przeciwieństwie do niej, nie boję się ciebie! Już nie.

     Harkon milczał przez chwilę, po czym przesunął się tak, że znów stał przede mną. Spojrzał na mnie, ale nie potrafiłem zgadnąć, jakie uczucia nim wtedy targały. Jego wzrok stał się nieprzenikniony.

     - A ty – zahuczał. – Wygląda na to, że to tobie muszę dziękować za obrócenie mojej córki przeciwko mnie. Wiedziałem, że to tylko kwestia czasu, aż powróci tu z nienawiścią w sercu.

     Nie dowierzałem własnym uszom. Przed chwilą usłyszał wyraźnie, dlaczego jego własna córka go nienawidzi, a tymczasem wciąż chciał zrzucić na to winę na mnie. Czyżby chciał nas poróżnić? Złamać nasz sojusz?

     - Z nienawiścią, zrodzoną z twoich zaniedbań – odrzekłem z pogardą. – Zapomniałeś, że jest twoją córką. Zapomniałeś, że cię kocha. Zapomniałeś o tym, co jesteś winien własnemu dziecku.

     Prychnął zniesmaczony.

     - To niewielka cena za wzmocnienie naszego gatunku – odparł.

     Teraz ja poczułem się zniesmaczony.

     - Córka to córka – burknąłem nieprzyjemnie. – A twoja rasa jest skazą tego świata.

     Roześmiał się szyderczo.

     - Tak, tak – odparł równie szyderczym głosem. – Szlachetni łowcy wampirów. Za takiego się uważasz, prawda? I co zrobisz, gdy już mnie zabijesz? Następna będzie Valerica? Serana?

     - Dobrze wiesz, że tu chodzi o coś więcej niż o zabijanie wampirów – odrzekłem, ściskając bezwiednie łęczysko Łuku Auriela. – I że nie wszystkie wampiry są naszymi wrogami…

     - Ach, oczywiście – roześmiał się. – Proroctwo. Przybywasz tu, aby nie pozwolić Łukowi Auriela wpaść w moje ręce. Żeby powstrzymać mnie przed pogrążeniem świata w ciemności. Tylko dlaczego mi go w takim razie przyniosłeś?

     - Dość tego! – potrząsnąłem głową, widząc, że ta rozmowa do niczego nie zmierza.

     - Tak, to prawda – jego głos znów stwardniał. – Męczy mnie już rozmowa z tobą i moją zdradziecką córką. Daję ci jedną szansę na oddanie mi łuku! Tylko jedną. Drugiej nie będzie.

     Cofnąłem się o dwa kroki.

     - Nigdy – szepnąłem.

     Serana odsunęła się ode mnie. Nie od razu zorientowałem się, dlaczego. Tymczasem Harkon spojrzał na mnie z nienawiścią i uniósł dłoń.

     - Dobrze więc – zahuczał. – Nie zostawiasz mi wyboru…

     Nie dokończył. Błyskawicznie uniosłem łuk i prawie nie celując, wypuściłem strzałę w jego kierunku. Eksplozja oślepiła mnie na moment i targnęła mną w tył. Niejasno zdałem sobie sprawę, że stałem za blisko i że to właśnie dlatego moja towarzyszka odsunęła się nie tyle ode mnie, co od Harkona, aby się ochronić przed skutkami rozbłysku. Wampirzym lordem też targnęło i to znacznie mocniej niż mną, jednak pokłady jego żywotności były ogromne. Poraził mnie błyskawicą, która sprawiła, że na moment znieruchomiałem. Jak dobrze, że większość ładunku rozeszła się po blachach, bo inaczej pewnie nie wyszedłbym stamtąd żywy.

     Serana włączyła się do walki. Do ostatniej chwili targał mną cień wątpliwości, którą stronę wybierze. Ale ona widać wybrała już dawno. Na błyskawicę odpowiedziała błyskawicą – skierowaną prosto w Harkona.

     Który nagle zniknął. 

     Walcz teraz z przeciwnikiem, którego nie widzisz! Strzelaj, gdy nie wiesz, w którą stronę!

     - Laas! Yah! Nir!

     Szept Aury ukazał mi jego złowrogą postać, zmierzającą na jeden z tarasów. Rzut oka na Seranę – jest daleko, to dobrze. Posłałem strzałę prosto w purpurową poświatę. I jeszcze jedną.

     Dwie eksplozje zlały się niemal w jedną. Struga wampirzej magii wysączania również pojawiła się między blednącym światłem, a moją sojuszniczką, ale nie potrafiłem odgadnąć, w którą stronę ona działa. Posłałem jeszcze jedną strzałę w ledwo widoczną purpurę. Grot znów eksplodował słonecznym blaskiem, ale nagle, nie wiadomo skąd, otoczyły nas szkielety.

     Były za blisko na strzał. Nie chwytając za tarczę, dobyłem jedynie miecza. Nie chciałem bowiem wypuszczać z ręki łuku, jedynej skutecznej broni przeciw Harkonowi. Odbiłem kilka ciosów i uderzyłem sztychem w najbliższy szkielet. Ten zajął się płomieniem od magii Przedświtu, ale to nie wszystko. Dar Meridii jeszcze raz ukazał swoją moc, wywołując magiczną eksplozję, która zmiotła wszystkich nie wiadomo skąd przywołanych przeciwników.

     - Och! – jęknęła Serana.

     Niestety, Przedświt nie odróżniał przyjaznych nieumarłych od wrogów. Moja sojuszniczka również oberwała, aczkolwiek nie aż tak mocno. Zachwiało nią, ale utrzymała się na nogach. Szybki rzut oka na pole bitwy i oboje odruchowo odskoczyliśmy na boki. Rzucona przez Harkona błyskawica trafiła w próżnię, za to magia wysączania Serany znalazła wreszcie kontakt z przeciwnikiem. Błysnęła jasnoczerwoną mgiełką, drgającą i migotającą – tak bardzo intensywna była to magia.

     Dwie kolejne strzały wysłałem na oślep, w miejsce, w którym kończyła się owa czerwona mgiełka. Rozbłysły dwie kolejne eksplozje słonecznego światła. Osłabiły ich oboje, ale to Harkon ucierpiał bez porównania bardziej, gdy uderzył go elfi grot.

     Potem chyba sam oberwałem jakimś czarem, bowiem pamiętam jedynie jakieś zamroczenie i nie potrafię sobie przypomnieć, co się wówczas działo. Pamiętam jedynie fiolkę z uzdrawiającą miksturą w mojej ręce i smak lekarstwa w ustach. Ostatnia rzecz, jaka utkwiła mi w pamięci, to osłabiona Serana, przyklękająca na jedno kolano i moja strzała mknąca ku Harkonowi. Błysk, huk i latające wokół przedmioty. I nagle Harkon zatoczył się jak pijany, westchnął i rozsypał się w pył. Tak po prostu! Widziałem to już przedtem u smoczych kapłanów i gdzieś z tyłu głowy zaświtało mi, że on przecież też był nieumarłym. Usłyszałem brzęk, gdy jego miecz upadł na posadzkę, ale mnie obchodziła wtedy jedynie Serana. Dopadłem do niej w dwóch susach. Już prawie odchodziła. Objąłem ją ramieniem, przyciskając do siebie jej zimne ciało, a drugą rękę położyłem jej na sercu. Zamknąłem oczy i przywołałem wszystkie swoje pokłady spokoju, aby móc się skupić. Zacząłem pompować w nią uzdrawiającą magię. Czar Uzdrowienie Przyjaciela potrafił zdziałać cuda. Jedna porcja, druga, trzecia… Zaczęło mi się robić ciemno przed oczami. Cóż, magia też podlega pewnym prawom. Pompując w nią magiczną energię, sam pozbawiałem się swojej. Gdyby trwało to chwilę dłużej, zapewne straciłbym przytomność.

     Na szczęście Serana w porę odzyskała wystarczająco dużo sił, aby zareagować. Położyła mi dłoń na ramieniu, obejmując mnie drugą ręką.

     - Już dobrze – szepnęła. – Już dość, bo sam mi tu zejdziesz. Pomóż mi tylko stanąć na nogi.

     Kto komu pomagał, trudno powiedzieć. Ja też byłem tak osłabiony, że zachwiało mną kilka razy. Podtrzymując się wzajemnie, jakoś dotarliśmy do pionu. Serana zerknęła na błyszczącą kupkę popiołu, leżącą obok fontanny krwi. Westchnęła cicho.

     - I tyle z niego zostało – szepnęła i z niedowierzaniem pokręciła głową.

     - Wyobrażam sobie co czujesz – odrzekłem również szeptem. – Współczuję.

     Ale ona znów wolno pokręciła głową.

     - No właśnie, to dziwne – westchnęła. – Nic nie czuję…

     Podeszła do tego, co zostało z jej ojca. Dłuższą chwilę wpatrywała się w szarą kupkę popiołu, po czym schyliła się i podniosła jednosieczny, dwuręczny miecz, należący do Harkona.

     - Jest twój – oznajmiła. – Broń pokonanego należy do zwycięzcy.

     Podeszła do mnie i wyciągnęła dłoń, dzierżącą miecz.

     - Nie chcę go…

     - Weź – nalegała. – W ten sposób okażesz mu szacunek. Jako wojownikowi, przynajmniej.

     - A ty go nie chcesz? Na pamiątkę po ojcu…

     Parsknęła ironicznie.

     - Ja chcę o nim jak najprędzej zapomnieć.

     Z wahaniem chwyciłem broń, przypominającą długą, akavirską katanę, jaką zwykli nosić wojownicy Ostrzy. Miecz zacny, ale nie nadający się do mojego sposobu walki. Mogę go jedynie zawiesić na ścianie w Wietrznym Domku, jako swoiste trofeum. Ale czy na pewno chcę?

     - Co teraz zrobisz? – spytałem.

     Wzruszyła ramionami.

     - Tutaj nie zostanę na pewno – prychnęła. – Myślałam, żeby zostać z Obrońcami Świtu tak długo, jak mi pozwolą. Chyba docenią posiadanie w swoich szeregach wampira…

     Urwała, bowiem ktoś się zbliżał. Oboje usłyszeliśmy odgłos kroków. Ktoś wchodził po schodach w ciężkich, podkutych butach.

     - Isran – mruknęła cicho. – Poznaję po krokach.

     Istotnie, był to Isran. Wszedł ostrożnie, z toporem w rękach, rozejrzał się, a dostrzegłszy nas, opuścił broń i podszedł do nas, wciąż uważnie się rozglądając. Po jego minie widać było, że nie znalazł tego, czego szukał.

     - Uciekł? – zwróci się do nas.

     Pokręciliśmy głowami.

     - Tylko to z niego zostało – wskazałem na kupkę popiołu. – I to – zademonstrowałem miecz.

     Wolnym ruchem powiesił topór na plecach.

     - A więc bestia w końcu została zgładzona – rzekł cicho. – Zatem to koniec. Jest martwy, a proroctwo odeszło razem z nim…

     Milczał przez chwilę, po czym zwrócił się w stronę Serany i spojrzał jej w oczy.

     - Myliłem się co do ciebie – rzekł. – Wybacz mi. I przyjmij wyrazy współczucia. To musiało być dla ciebie niełatwe.

     Serana potrząsnęła głową.

     - Mój ojciec tak naprawdę umarł dawno temu – oznajmiła z podziwu godnym spokojem. – To był po prostu koniec pewnego rozdziału Tak należało postąpić, nie inaczej.

     Isran pokiwał głową.

     - Dziękuję ci – ścisnął delikatnie jej ramię. – Masz moją wdzięczność. – I ty również – skinął głową w moją stronę. – Słowa tego nie wyrażą…

     - A czy mogę prosić o przepustkę? – uśmiechnąłem się. – Chciałem po tym wszystkim wrócić do Białej Grani. Na jakiś czas…

     Uśmiechnął się i skinął głową.

     - Ale mam nadzieję, że odwiedzisz od czasu do czasu Twierdzę Świtu – odrzekł. – Nasza walka jeszcze się nie skończyła.

     Zrobił ruch, jakby chciał odejść, ale zatrzymał go głos Serany.

     - Isranie!

     Odwrócił się do niej i spojrzał na nią pytającym wzrokiem.

     - Nie chcę tu zostać – szepnęła wampirzyca. – To okropne miejsce i za wiele wspomnień. Ale nie mam się gdzie podziać.

     Isran uniósł brwi w geście zdumienia.

     - Ależ masz – odrzekł niepewnie. – Jeśli oczywiście nie pogardzisz, bo sama wiesz, jak to u nas jest. Twierdza Świtu jest twoim domem, tak samo jak moim. Jesteś jedną z nas. Skromny to dom, ale własny.

     Serana uśmiechnęła się z ulgą.

     - A co sądzą o tym pozostali?

     Wzruszył ramionami.

     - Po tym wszystkim, tylko głupiec wykluczyłby cię z naszego oddziału – burknął. – Nie sądzę, by ktoś zaprotestował. Musisz tylko pamiętać o jednym. My – zająknął się – nie przestaniemy tępić pozostałych wampirów. Azyl dla ciebie nie oznacza tego samego dla innych. Mam nadzieję, że to rozumiesz.

     - Rozumiem – odrzekła poważnym głosem.

     Skinął głową jeszcze raz i uśmiechnął się ciepło, zanim jego kroki rozległy się na schodach.


poniedziałek, 3 marca 2025

Rozdział XXXVII – Narada

     Ale nie można było tak po prostu odejść, nie rozmówiwszy się najpierw z Geleborem.

     Przede wszystkim, pomogliśmy mu uprzątnąć zwłoki Vyrthura. A ściślej, zrobiła to Serana, która sama będąc wampirem, nie obawiała się zarażenia. Ciało arcykuratora spoczęło w głębokim lodzie. Odczekaliśmy, aż elf odprawi obrzędy pogrzebowe, zgodne ze swoją religią. Nie trwało to długo. A potem usiedliśmy w trójkę na tarasie i zaczęła się rozmowa. Spytałem o Łuk Auriela. Byłem ciekaw, skąd się wziął.

     - Łuk ten dzierżył ponoć sam Auri-El, w bitwie przeciw siłom Lorkhana – odrzekł. – Toczyła się w starożytnych, mitycznych czasach. Nie ma sobie równych nigdzie w Tamriel. Poza nim, najpewniej też…

     Pomyślałem o swoim, niemal już gotowym' łuku z kości smoka, który budowałem sobie w Białej Grani. Kto wie, może to właśnie mnie uda się wykonać ten jeden, jedyny łuk potężniejszy od broni Auriela?

     - W jaki sposób on działa? – zapytałem.

     Spojrzał na mnie zdziwiony, robiąc taką minę, że aż się roześmiałem.

     - Oczywiście, nie chodzi mi o to, jak działa łuk – dodałem. – To wiem. Chodzi mi o jego moc. Dlaczego potrzebujemy akurat tego łuku?

     Elf również się uśmiechnął, choć w tym uśmiechu widać było smutek. Nie sposób mu się dziwić, w końcu nie dość, że stracił brata, w dodatku w takich okolicznościach, to jeszcze został jedynym żyjącym na świecie przedstawicielem swojej rasy.

     - Czerpie on swoją siłę z samego Aetheriusa – wyjaśnił. – Za pośrednictwem słońca. Dlatego, gdy wystrzelisz strzałę z tego łuku, wywoła ona magiczny efekt, przypominający spalenie.

     - Potężna rzecz – pokiwałem głową.

     Pomyślałem, że słusznie Harkon obawiał się tej broni. Co jak co, ale magia słońca musiała być dla wampira zabójcza. Nawet jeśli nie miałby jej użyć w innym celu, dobrze byłoby na jego miejscu mieć tę broń u siebie. Choćby po to, by nikt nie mógł użyć jej przeciwko niemu.

     - To tak naprawdę jedynie odrobina jego mocy – dodał Gelebor. – Dzięki poświęconym Słonecznym Strzałom, wywołasz bardziej widowiskowy efekt w walce. Wtedy można spowodować wybuchy światła słonecznego wokół przeciwników. I to światło zada obrażenia każdej istocie! Jest jednak szczególnie niebezpieczne dla nieumarłych.

     No proszę! Oto stałem się posiadaczem aż dwóch artefaktów, które stworzono po to, by zwalczać nieumarłych! Mój miecz, dar Meridii, miał przecież podobną moc. Jednak zastanowiło mnie coś innego. Nadal nie rozumiałem, do czego potrzebna była krew wampira. Zapytałem o to.

     - Każdą broń można wykorzystać dwojako – uśmiechnął się w zadumie. – Jeśli użyjesz strzał, zanurzonych we krwi, efekt będzie zgoła odmienny, wypaczony.

     Spojrzał mi prosto w oczy.

     - Oczywiście, jeśli zabraknie ci rozumu i postanowisz spróbować!

     Roześmiałem się na te słowa.

     - Pytam z czystej ciekawości – zapewniłem. – Nie mów, jeśli nie chcesz. Nie mam zamiaru korzystać z tej możliwości. Ale wspomniałeś o poświęconych strzałach…

     - W tej kwestii mogę ci pomóc – skinął głową. – Jeśli dostarczysz mi dobrej jakości elfie strzały, mogę odprawić nad nimi odpowiednie rytuały i inkantacje.

     Sięgnąłem do kołczana. Miałem sporo elfich strzał, bowiem przy strzelaniu na duże odległości, nie było lepszych. Może, poza ebonowymi, ale te starałem się oszczędzać, ponieważ były drogie i trudno dostępne, a ebonowe groty świetnie sprawdzały się w walce ze smokami.

     Elfich strzał miałem dwadzieścia kilka. Musi wystarczyć.

     A potem Gelebor wskazał nam w miarę ciepłe i wygodne miejsce, w którym mogliśmy się trochę przespać. Zbliżało się bowiem południe i zmęczenie porządnie dawało nam się we znaki. On w tym czasie zaofiarował się odprawić rytuał ze strzałami.

     Obudziłem się tuż po zmierzchu. Serana jeszcze spała. Nie chciałem jej budzić, bowiem po wczorajszej walce, którą zmuszona była prowadzić w dzień, potrzebowała dłuższej regeneracji sił. Podszedłem wiec do Gelebora, który zamyślony siedział niedaleko, na tym, co pozostało z kolumny, podpierającej sklepienie. Uśmiechnął się i zwrócił mi moje strzały. Wibrowały magią. Podziękowałem i usiadłem obok niego, wpatrując się we wschodzący księżyc. Secunda, mniejszy z dwóch księżyców Nirnu, wyłoniła się zza gór. Niedługo wzejdzie również Masser.

     - Opowiedz mi o Zdradzonych – poprosiłem szeptem, aby nie budzić śpiącej wampirzycy, która miała bardzo czuły słuch. – Czy mogą kiedykolwiek zostać wyleczeni?

     - Masz na myśli, czy można ich uleczyć z nienawiści? – spytał równie cicho.

     - Nie, mówię o całkowitym wyleczeniu – odparłem. – Aby na powrót stali się śnieżnymi elfami. Takimi jak ty.

     Potrząsnął niepewnie głową.

     - Do Zdradzonych czuję wyłącznie sympatię – zaczął. – I to pomimo moich działań, wymierzonych przeciwko nim. Bardzo bym tego chciał, ale obawiam się, że w tym momencie jest już o wiele za późno na wyleczenie.

     - Dlaczego? – spytałem. – Skoro użyto toksyny, aby ich spaczyć, może da się stworzyć lek, który odwróci ten proces?

     - To nie tak – zaprzeczył. – Zniekształcenia, jakich doznali, nie dokonały się w ciągu jednej nocy. To nie choroba, ani plaga zniszczyły nasz lud. Dwemerowie pozbawili ich wzroku, ale tym, czym są teraz, stawali się przez wiele pokoleń. Zdążyła się nawet wykształcić falmerska kultura, prymitywna wprawdzie, ale rzeczywista. To nie tak łatwo odwrócić.

     - Więc nie ma dla nich nadziei?

     Nie odpowiedział od razu. Namyślał się przez chwilę.

     - Może nigdy nie powrócą do swojego dawnego wyglądu – powiedział powoli. – Przez stulecia jednak zauważyłem wzrost ich inteligencji. Gdyby udało się nawiązać z nimi jakiekolwiek porozumienie, może odnaleźliby spokój. To jedyny sposób, by mogli dowiedzieć się, że nie zawsze byli źli… Że byli niegdyś dumną i bogatą rasą.

     Pokiwałem głową. Istotnie, beznadziejna sprawa. Zwłaszcza, że również sanktuarium uległo zniszczeniu. Powiodłem wzrokiem po ruinach, które jeszcze wczoraj były dumnie pnącą się w górę świątynią. Zaniedbaną wprawdzie, chylącą się ku upadkowi – ale całą.

     - Co się teraz stanie ze świątynią? – zapytałem.

     Wzruszył ramionami.

     - Choć przywrócenie dawnej chwały tej świątyni wielce by mnie uradowało, jej czas już dawno minął. Teraz, gdy mój brat nie żyje, mogę być ostatnim z mojego gatunku.

     - Więc to na nas – zająknąłem się. – To na mnie spoczywa odpowiedzialność… Powiedzmy, część odpowiedzialności za wasze wyginięcie…

     Uśmiechnął się.

     - Nie ma powodu, by tak mówić – zapewnił. – Twierdzę tylko, że to możliwe. Jest też całkiem możliwe, że w innych miejscach Nirnu również znajdują się odizolowane kolonie śnieżnych elfów. Świat nie kończy się na Tamriel… I niepotrzebnie się obwiniasz. Zakładam, że Vyrthur nie dał wam możliwości uniknięcia walki.

     - Nie dał – skinąłem głową. – Co teraz zamierzasz?

     - Nic się nie zmieni – szepnął. – Pozostanę tu na straży i będę strzegł Sanktuarium przed Zdradzonymi. To moja misja i nikt mnie z niej nie zwolnił. A ty – spojrzał na mnie, – ty zawsze możesz tu wrócić. Jeśli zechcesz…

     - I jeśli wyjdę cało z tej historii – dodałem z ironią.

     - Na to – uśmiechnął się gorzko – nie potrafię nic poradzić.

     Coś poruszyło się przy nas. To Serana przetarła oczy i podeszła do nas, witając nas skinieniem głowy. Zerknęła w gwiazdy i ziewnęła, dyskretnie przysłaniając usta dłonią.

     - Późno już – zauważyła.

     - Tak, czas nam w drogę – przytaknąłem, wstając i zabierając podany mi pęk strzał – Żegnaj Geleborze – uścisnęliśmy sobie dłonie. – Mam nadzieję, że jeszcze się spotkamy.

     - Niech ciepło Auri-Ela da wam siłę – pożegnał nas elf.

*          *          *

     Droga powrotna przez świątynię była znacznie krótsza niż poprzednio. Skorzystaliśmy po prostu z kapliczki, która przeniosła nas do pierwszej jaskini, a stamtąd wyszliśmy na zewnątrz. Gdy znaleźliśmy się na skalnej grani, ruszyliśmy na południe, w kierunku Karthwasten. Przez samą osadę przeszliśmy w nocy. W żadnej chacie nie paliło się światło. Górnicy odsypiali właśnie całodzienny znój w kopalniach. Minęliśmy osadę i zeszliśmy traktem, prowadzącym na wschód.

     Po drodze do Białej Grani nie było żadnego cywilizowanego miejsca, w którym moglibyśmy spędzić dzień. Do Rorikstead wolałem nie zbaczać. Wiadomo było, że do samej Białej Grani nie starczy nam nocy. Ta zaczęła jaśnieć już w miejscu, w którym od głównego traktu odchodziła droga na Falkret. Jednak po zerknięciu w niebo, które na powrót zasnuło się chmurami, Serana zaofiarowała się wędrować w dzień. I tak dotarliśmy do Wietrznego Domku, zanim jeszcze minęło południe.

     Byliśmy tak skonani, że położyliśmy się spać niemal od razu. Ona w dawnym pokoiku Lydii, ja w naszej sypialni. Nie obudził nas ani miejski gwar, ani stukanie młotem przez Adrianne, w sąsiedniej kuźni. Spaliśmy do samego wieczora, zanim Serana, zbudziwszy się pierwsza, zapukała do moich drzwi, z pytaniem, czy jestem gotowy.

     Podróż do Pękniny zajęła nam dwa dni, a w zasadzie dwie noce. To była szybka podróż, ale udało nam się tylko dlatego, że ograniczyliśmy odpoczynek i Serana zgodziła się wędrować przez cały ranek. Odpoczęliśmy dłużej dopiero w Pękninie i wyruszyliśmy do zamku już po północy. Mogliśmy sobie na to pozwolić, bowiem do Twierdzy Świtu było blisko. Cała podróż przebiegała spokojnie, dopiero pod Pękniną zostaliśmy napadnięci przez trzech zbójów. Wbrew pozorom, była to sprzyjająca okoliczność – uwolniliśmy świat od trzech przestępców, a przy okazji Serana posiliła się sowicie ich życiową energią i nabrała sporo sił. Jeszcze nie świtało, gdy otworzyliśmy bramę zamku i weszliśmy do środka.

     Muszę tu również nadmienić, że podróż nasza przebiegła w zupełnie innej atmosferze, niż dotychczas. Bez wzajemnej nieufności, czy dystansu. Nawet dosłownie, bowiem w pewnym oblodzonym miejscu, Serana, tracąc równowagę, złapała mnie pod ramię. Moje elfie buty, z chropowatą podeszwą, znacznie lepiej trzymały się drogi, więc przez pewien czas prowadziłem ją po oblodzonej ścieżce, a dla kogoś z zewnątrz zapewne wyglądało to, jakbyśmy byli parą starych przyjaciół, albo nawet kochanków. Uśmiechaliśmy się do siebie znacznie częściej, znacznie częściej padały z naszych ust żartobliwe uwagi i zwyczajnie czuliśmy się dobrze w swoim towarzystwie.

     Niosłem oba łuki – swój, szklany oraz Łuk Auriela. Serana nie chciała go nieść.

     - Jestem wampirem – oznajmiła. – Nie mam pojęcia, czy mój dotyk w jakiś sposób go nie skazi. Trzeba go chronić przed wampirami i lepiej nie ryzykować niepotrzebnie.

     - To krew wampira miałaby go skazić – odparłem nie przekonany. – I to chyba raczej strzały, niż łuk. Nie wiem zresztą…

     - Sam widzisz – uśmiechnęła się. – Żałuję, że nie wypytaliśmy Gelebora dokładniej o te sprawy. Ale lepiej dmuchać na zimne. Jeśli ci niewygodnie, mogę ponieść twój.

     To z kolei mnie się nie podobało. Byliśmy przecież w Skyrim, w którym czyhało na nas bezustannie wiele niebezpieczeństw. Wolałem mieć przy sobie wypróbowaną broń, tak na wszelki wypadek.

     Tak dotarliśmy do Twierdzy Świtu.

     Mimo wczesnej pory, nie wszyscy w zamku odpoczywali. Już przy wejściu usłyszeliśmy głosy Sorine i Gunnmara, zawzięcie o czymś dyskutujących.

     - Nie rozumiem tego – mówiła Sorine, lekko przyciszonym głosem. – Skąd wziął się taki pomysł? Dlaczego w ogóle próbujesz wcisnąć zbroję na trolla?

     Gunnmar odpowiedział jakimś zdawkowym burknięciem.

     - Jak może w ogóle myśleć o czymś takim? – Sorine nie dawała się zbyć.

     - Ech – westchnął Gunnmar. – Ja też nie jestem do końca pewien. Dlatego chcę zabrać tylko jednego.

     - Ale skąd ci się to wzięło?

     Gunnmar roześmiał się cicho.

     - Widzisz, to chyba efekt walki z nimi – wyjaśnił. – Nie każdy da się oswoić, często trzeba walczyć. Bijesz się z nim i myślisz wtedy, co może być gorszego od trolla. No i przychodzi ci na myśl troll w zbroi, który nie dość, że błyskawicznie zalecza swoje rany, to jeszcze trudno mu je zadać.

     - I myślisz, że wampiry się ich boją?

     - Na pewno – przytaknął. – Z trollami nie sprawdza się wysysanie życia. To za długo trwa, a troll regeneruje się w mgnieniu oka. Trzeba z nim walczyć wręcz, zadawać mu fizyczne rany. A jeśli będzie miał zbroję?

Hodowla trolli bojowych w podziemiach Twierdzy Świtu

     - Ma to sens – mruknęła Sorine. – Ale lepiej byłoby to wypróbować. Może gdy wróci Serana…

     - Lepiej nie – zaprzeczył Gunnmar. – Jeśli spróbuje na nim wampirzej magii, troll już zawsze będzie traktował ją jak wroga. A tak trudno było go oswoić…

     - Fakt – skwitowała Sorine. – Lepiej żeby atakował inne wampiry.

     Zauważyłem, że Serana uśmiechnęła się na te słowa. Swoją lojalnością powoli zdobywała serca co niektórych Obrońców Świtu. Już nie było im wszystko jedno, co się z nią stanie. Skierowała się prosto do komnaty, z której dobiegały głosy. Poszedłem za nią.

     Sorine i Gunnmar wyraźnie ucieszyli się na nasz widok. Sprawiali wrażenie, jakby odczuli wielką ulgę.

     - Długo was nie było – stwierdził Gunnmar. – Wszyscy tutaj niepokoili się o was.

     - I o waszą misję – dodała Sorine. – Ale widzę, że zakończona powodzeniem.

     - Jeszcze się nie skończyła – uśmiechnęła się Serana w zadumie. – W zasadzie, przychodzimy prosić was o pomoc.

     - Serana słusznie zauważyła, że razem mamy większe szanse – dodałem. – Na razie tylko zdobyliśmy to.

     Oboje obracali w rękach Łuk Auriela, podziwiając jego misterne ornamenty i blask magii Słońca, który zdawał się stanowić z nimi jedną całość. Spytałem o Lydię. Odpowiedź sprawiła, że uderzyła mnie fala gorąca. Jest na miejscu, tylko śpi. Serana na te słowa spojrzała na mnie wymownie i zachęciła skinieniem głowy.

     - Długo się nie widzieliście – szepnęła. – Idź do niej. A potem…

     - A potem?

     Westchnęła cicho.

     - A potem pozwól mi z nią porozmawiać w cztery oczy.

     Zdziwiła mnie ta prośba, ale w tej chwili nie zawracałem sobie nią głowy. Myśl, że za chwilę porwę Lydię w ramiona, zawładnęła mną całkowicie. Zapomniałem o łuku, o Isranie, w zasadzie o całym świecie i popędziłem na górę. Cicho, nie robiąc więcej hałasu, niż wślizgująca się do komnaty mysz, wszedłem do małego pomieszczenia, w którym widocznie akurat było wolne łóżko.

     Była tam. Leżała na sienniku, przykryta cienką derką. Na boku, z dłonią podłożoną pod głowę. Mdłe światło kaganka tańczyło po jej rzęsach, rzucając drgające cienie na jej policzek. Wyglądała tak pięknie, że nie mogłem oderwać od niej wzroku.

     I nagle otworzyła oczy.

     No tak, skradanie się to najlepszy sposób na to, by ją obudzić! Gdybym wszedł tam, nie zważając na nic, grzmocąc stopami o posadzkę, pewnie by jej to nie ruszyło. Ale ciche skradanie zawsze ją alarmowało. To zresztą była nasza wspólna cecha.

     Do dziś pamiętam ten uśmiech. I gorący pocałunek, gdy objęła mnie ramionami. Chwilę pomilczeliśmy, trwając w serdecznym uścisku i ciesząc się swoim towarzystwem. Potem kilka czułych szeptów i następny pocałunek. I trwaliśmy tak bez ruchu, obejmując się wzajemnie. I w takim momencie zastała nas Sorine.

     - Wybaczcie, że przerywam tę słodką chwilę – uśmiechnęła się przepraszająco. – Isran wzywa wszystkich obecnych na naradę wojenną. W jadalni!

*          *          *

     Jadalnia nie była wcale największą, ale za to na pewno najprzytulniejszą komnatą w całej twierdzy. Była dość duża, aby zmieścił się tam stół i ławy, mogące pomieścić wszystkich członków Obrońców Świtu – tak nędzna to była garstka. Gdy zeszliśmy na dół, jeszcze w korytarzu przywitał mnie Isran, dzierżąc w dłoni Łuk Auriela. Uścisnął mi dłoń, a oczy błyszczały mu ze wzruszenia.

Jadalnia w Twierdzy Świtu

     - Świetna robota – zapewnił. – Naprawdę świetna.

     Podał mi łuk. Uczynił to takim ruchem, jakby zwracał mi moją własność.

     - Słyszałem opowieści o nim, ale nie sądziłem, że będzie tak piękny – dodał, po czym odciągnął mnie na bok i spytał.

     - Czy to prawda, że to Serana nalegała, aby tutaj przyjść? Tak twierdzi Sorine.

     - Prawda – skinąłem głową. – Ja początkowo chciałem zrobić to po swojemu, cichcem, w pojedynkę. Ale przekonała mnie, że tego zamku nie zdobędę w ten sposób. Po zachodnim, opuszczonym skrzydle, mogłem się wałęsać niezauważony, ale tam, w zamieszkałej części, nie dam rady iść niepostrzeżenie. Wampiry wyczują mnie z daleka. Dlatego lepiej iść tam większymi siłami.

     - Pewnie ma rację – mruknął w zamyśleniu. – A co z nią? Zabieramy ją ze sobą? Mogę zaryzykować i jej zaufać, ale w końcu, chodzi tu o jej ojca. Kto wie, czy w ostatniej chwili nie zmieni zdania?

     - Zaufałbyś jej? – spytałem.

     - Nie mam wielkiego wyboru, prawda? – wzruszył ramionami. – Ale tak, po tym, co usłyszałem, jestem skłonny jej zaufać. To znaczy, ufam w jej intencje, ale tu do głosu dochodzą potężne emocje. W końcu, musi podnieść rękę na swoich pobratymców, na swoją rodzinę. Kto wie, co w decydującej chwili weźmie nad nią górę? No bo powiedz sam, byłbyś zdolny zabić własnego ojca?

     - Nie – aż się wzdrygnąłem na tę myśl. – Ale mój ojciec nie chce zniszczyć świata, zniewolić ludzi, ani złożyć mnie w ofierze. Ona może różnie o tym myśleć.

     - Pozwólmy jej więc zadecydować – pokiwał głową. – Niech sama powie, co o tym myśli.

     Przy stole zostało jedno wolne miejsce. Isran gestem zaprosił wampirzycę, by na im usiadła. Serana zawahała się, bowiem nie przywykła zajmować miejsca w jadalni, ale przemogła się i usiadła obok Sorine. Co ciekawe, ta nie odsunęła się od niej odruchowo, jak ja sam jeszcze niedawno miałem w zwyczaju. Między wampirzycą i Obrońcami Świtu nawiązała się nić porozumienia.

     Położyłem na stole Łuk Auriela. Isran powiódł wzrokiem po wszystkich obecnych.

     - Sytuacja zmieniła się – oświadczył. – Na naszą korzyść. Dzięki Wulfherowi i Seranie, mamy Łuk Auriela. W wytępieniu wampirów pewnie nie pomoże, ale może pomóc w zniszczeniu najgroźniejszego z nich.

     Rzucił okiem w stronę Serany. Ta skinęła głową.

     - Może pozwólmy im opowiedzieć, co przeżyli i czego się dowiedzieli – zaproponował Gunnmar.

     - Słusznie – Isran skinął głową. – Opowiedz, proszę, co robiliście po opuszczeniu zamku. Mieliście udać się na Polanę Przodków. Tam znaleźliście łuk?

     - To bardziej złożone – pokręciłem głową. – Dłuższa historia.

     I opowiedziałem w skrócie nasze ostatnie przygody. Zauważyłem, że słuchaczy bardzo poruszyło spotkanie ze śnieżnym elfem, ale dopiero gdy doszedłem do wyznania Vyrthura, zrobiło się głośniej.

     - Więc to on! – Florentius Baenius, kapłan Akatosha, nie wydawał się zaskoczony. – To on wymyślił to proroctwo.

     - On – potwierdziłem.

     - Czyli wcale nie musi być prawdziwe – uniósł dłoń. – To wszystko służyło tylko temu, żeby wymusić przyjście Serany!

     - Zgadza się – znów skinąłem głową. – Ale nie wiemy, czy jest prawdziwe.

     - Poza tym – wtrąciła się wampirzyca – wytłumacz to mojemu ojcu! On nie da się przekonać. Nadal będzie nas atakował, przekonany, że zbawia wszystkie wampiry. Chociaż tak naprawdę jednego po drugim wysyła na śmierć…

     - Tak, on jest największym niebezpieczeństwem – mruknął Isran. – On i wampiry z klanu Volkihar. Poza tym, Vyrthur wcale nie musiał kłamać. Skoro chodziło o zemstę na Akatoshu, to jak najbardziej mogło mu chodzić o zgaszenie słońca. Cóż innego mogłoby bardziej zaboleć bóstwo? Jakiż mógłby mieć inny cel?

     Serana spojrzała na niego uważnie.

     - Zakładasz, że proroctwo jest prawdziwe? – spytała.

     - Nie wiem – odrzekł. – Z początku wydawało mi się absurdalne, ale po tym co usłyszałem, mam sporo wątpliwości. Prawda jest taka, że tego nie wiemy. Nie wiemy, czy światu grozi niebezpieczeństwo, ale chyba lepiej założyć, że tak. Bezpieczniej…

     Wszyscy się z nim zgodzili. Uznaliśmy, że tak, czy inaczej, walka z klanem Volkihar jest naszym obowiązkiem, jako Obrońców Świtu.

     - A więc, postanowione – Isran położył obie ręce na stole. – Teraz zastanówmy się, jak tego dokonać. Nasza awangarda – uśmiechnął się lekko w naszą stronę – słusznie zakłada, że tym razem nie da się wejść cichcem i zlikwidować przeciwnika z cienia. Trzeba uderzyć otwarcie.

     - Jest nas za mało – mruknął Gunmar. – Ilu wampirów jest w zamku?

     - Około dwudziestu – odparła Serana. – Nie wiem dokładnie, bo jedni przychodzą, inni wychodzą. Stan wciąż się zmienia. Ale weź pod uwagę, że to są naprawdę potężne wampiry.

     - Damy im radę?

     Wampirzyca w zadumaniu potrząsnęła głową.

     - W otwartej walce raczej nie – odrzekła. – Ale jest coś, o czym musicie wiedzieć. Ich nadzwyczajną mocą kieruje mój ojciec. Bez niego ją stracą.

     - On jest źródłem? – zapytał milczący dotąd Dexion Evicus, kapłan ćmy.

     - Raczej kanałem – odrzekła. – Moc pochodzi od Molaga Bala, który uznał go za swego czempiona. Gdy zabraknie kanału, pozostałe wampiry będą zdane na waszą łaskę i niełaskę.

     - Raczej niełaskę – burknął Gunnmar. – Wybacz, że to mówię, ale przecież wiesz, po co chcemy tam iść.

     - Wiem – głos Serany zadrżał.

     - I mimo to…

     - Tak – skinęła głową. – Mimo to wam pomogę. Lord Harkon już nie jest tą samą osobą, która kiedyś była moim ojcem. Przekonałam się o tym bardzo boleśnie i wiem, że to konieczność. I wiem coś więcej – żaden z was nie zdoła go zabić, jeśli nie będzie miał tego – wskazała na łuk. – Tylko to może pozbawić go życia. Jego więź z Molagiem Balem jest naprawdę silna.

     - Więc może to zrobić tylko jeden z nas – odezwała się Lydia. – Łuk jest tylko jeden.

     - I tylko jeden łucznik, godny go użyć – dodał Isran.

     - Przede wszystkim, potrafiący go użyć – podkreśliła Lydia. – Wulfhere potrafi zadziwić niejednego Bosmera, a jak wiadomo, nie ma na świecie lepszych łuczników niż oni.

     - On sam też nie wystarczy – oznajmiła cicho Serana. – Musi być tam ktoś jeszcze. Ktoś, na kim skupi się złość Harkona, kto chociaż częściowo zwiąże jego siły. A przy tym ktoś, kto potrafi wytrzymać jego atak. Ktoś, kogo ta moc nie zabije od razu.

     - Czyli?

     Wszyscy spojrzeli na nią uważnie. Opuściła głowę.

     - Ja…

     Zapadło milczenie. Nie wiem, o czy myśleli pozostali, ale mnie ogarnęła fala żalu i współczucia. Miałem nadzieję, że nie będzie musiała patrzeć na śmierć własnego ojca. Że będzie można utrzymać ją z daleka od tego dramatycznego wydarzenia. Tymczasem jej udział okazał się nieodzowny.

     - Jesteś pewna? – spytałem. – Pewna, że chcesz to zrobić?

     Nie odpowiedziała od razu.

     - Jestem pewna, że to musi być zrobione – odparła zdecydowanie. – I że znajdę w sobie siłę, aby to zrobić. A czy chcę? Głupie pytanie. Przecież każdy wie, że nie chcę! Muszę…

     Znów chwila milczenia.

     - To jak to zrobimy? – przerwałem ją w końcu. – Przychodzi wam do głowy jakiś plan?

     Isran pogładził się po brodzie.

     - A gdyby tak zaatakować od frontu – powiedział z namysłem. – Związać walką wampiry, odciągnąć ich uwagę, a wy we dwójkę, w tym samym czasie przemknęlibyście do jego alkowy?

     Spojrzeliśmy z Seraną po sobie.

     - To może się udać – skinęła głową. – Ojciec w takim wypadku zapewne schowa się w kaplicy i stamtąd będzie kierował swą moc na pozostałych. Jeśli Obrońcy Świtu zajmą się wampirami, mogę poprowadzić Wulfhere’a do kaplicy. I tam…

     - I tam dokona się nieuniknione – skinął głowa Isran.

     - No dobrze, ale czy wampiry nie zorientują się, że szykujemy atak? – spytała Sorine. – Będziemy musieli przemaszerować całe Skyrim! I jeszcze pędzić przed sobą opancerzonego trolla…

     - Nie pędzić przed sobą, tylko prowadzić ze sobą! – zaoponował Gunnmar. – Przecież wybrałem już najbardziej przyjaznego z nich.

     - Nie za przyjazny, aby? – spytała Sorine z cieniem ironii. – Nadaje się do walki?

Sorine, pracująca przy dymarce, w warsztatach Twierdzy Świtu

     - Za to ręczę – Gunnmar był bardzo pewny siebie. – Jeśli jakiś wampir go zaatakuje, on odpowie z furią. I tylko przeciw wampirom. Uzna ich za wrogów, a nas nie tknie, jak dotychczas.

     - To dlatego kazałeś nam go niańczyć? – spytała. – Karmić, poklepywać i wyczesywać mu te skołtunione kudły?

     - Dlatego – skinął głową. – I teraz uważa was za swoich. To chyba dobrze, nie?

     - Wampiry mogą nas zaatakować po drodze – zauważyła Lydia. – Takiego pochodu nie da się ukryć.

     - Nie będziemy się kryć – odparł Isran. – To znaczy, będziemy, ale wiadomo, że wampiry i tak nas odkryją. Będziemy przygotowani. Będziemy maszerowali w dzień, wtedy wampiry nie są tak groźne. Myślę, że dotrzemy tam za równy tydzień. W końcu, taka karawana nie podróżuje zbyt szybko. A Wulfhere z Seraną pójdą osobno, wyjdą z zamku dwa dni po nas, cichcem przemkną inną drogą i spotkamy się na miejscu. Tak bezpieczniej. To oni są kluczowymi postaciami w tym starciu. Nie możemy ich stracić.

     - Mogę pójść z nimi? – spytała Lydia.

     Isran westchnął.

     - Nie, Lydio – rozłożył ręce. – Jesteś doświadczonym huskarlem, cesarskim oficerem, weteranem wojny z Gromowładnymi. Potrzebujemy cię w naszym oddziale. Przecież to my bierzemy na siebie główne uderzenie. A jest nas tak mało…

     Spojrzał na mnie, potem znów na nią.

     - Wytrzymajcie jeszcze ten tydzień – uśmiechnął się. – A potem róbcie co chcecie.

     Pokiwała smutno głową  rzuciła mi tęskne spojrzenie. Spróbowałem się uśmiechnąć. Chyba wyszło smutno.