Obrzuciłem jeszcze raz wzrokiem kaplicę. Okropne pomieszczenie, jak zresztą każde w tym zamku. Nie mogłem się nadziwić, że wampirom w ogóle nie przeszkadzały brud, kurz, nieporządek i rozwieszone po kątach pajęczyny. No i walające się wszędzie szczątki ludzkie, przyprawiające o mdłości każdego normalnego człowieka. Zapragnąłem opuścić to miejsce najprędzej jak tylko się da.
Ruszyliśmy ku drzwiom i zeszliśmy po schodach do niewielkiej komnaty, a stamtąd krużgankami do refektarza. Obrońcy Świtu zaleczali się wzajemnie odpowiednimi miksturami. Dopadłem do Lydii i zaniepokojony zerknąłem na jej zakrwawioną twarz.
- To nie moja – uspokoiła mnie. – To krew Duraka. Prysnęła na mnie, gdy oberwał. Chodź, pomóż mu! – pociągnęła mnie w kąt, gdzie leżał ranny.
Odsunąłem Sorine, próbującą zatamować krwawienie. Rana była paskudna, przez brzuch. Wiadome było, że bez pomocy dzielny Orsimer pożegna się z życiem. Dopadłem do niego naprawdę w ostatniej chwili i posłałem mu dwie porcje czaru Uzdrawiający Dotyk. Musiałem potem sięgnąć po miksturę uzupełniającą manę, bo była już na wyczerpaniu, po czym rzuciłem ku niemu jeszcze dwie porcje, czym udało mi się zatrzymać krwawienie i przywrócić mu przytomność. Durak skinął mi głową w podzięce, oszczędny w gestach i słowach, jak każdy Orsimer, po czym przyjął z moich rąk fiolkę z uzdrawiającą miksturą. Ja sam łyknąłem jeszcze swój eliksir dodatkowej magii, dzięki czemu mój Uzdrawiający Dotyk wspomógł jeszcze kilku innych rannych.
- Niesamowite – Isran kręcił głową z niedowierzaniem. – Kilu rannych, nawet ciężko, ale nikt nie zginął! Wszystkich odratujemy. Całkowite zwycięstwo!
Tymczasem Celann, jeden z Obrońców, Breton o sympatycznym sposobie bycia, sięgnął do swej sakwy i zaczął wszystkim rozdawać ciemnoczerwone fiolki. Była to inna mikstura, która potrafiła wyleczyć wczesne stadium wampiryzmu. Niby zamek należał do klanu Volkihar, ale nie można było wykluczyć, że niektóre z tutejszych wampirów zostały nimi przez zarażenie, a takie mogły zakazić innych.
- Każdy niech to weźmie! – oznajmił. – Wyjść stąd i od razu, na dworze zażyć! Nie chcemy, żeby ktoś w nas zaraził się wampiryzmem, prawda?
Wywołał przy okazji gromki wybuch śmiechu, gdy z rozpędu wręczył jedną z fiolek również Seranie. Ale ten śmiech był nam potrzebny. Bardzo potrzebny! Miał w sobie jakąś siłę oczyszczającą, usuwającą przygnębienie, jakim napawało nas to miejsce i wszechobecny odór gnijącego mięsa. Wszyscy ruszyliśmy ku bramie i wkrótce znaleźliśmy się na przystani, rozkoszując się świeżością morskiego powietrza. Każdy z nas zażył swoje lekarstwo. Nawet Serana, choć jedynie z ciekawości, jak ono smakuje, bo wpływu na nią nie miało ono żadnego. Usiadła na niskim murku, będącym poręczą kamiennego mostu i powoli smakowała słodkawy płyn.
- Nie myślałaś nigdy o tym, żeby wyleczyć się z wampiryzmu? – zagadnąłem ją.
Spojrzała na mnie zdziwiona.
- Nie – odrzekła ostrożnie. – A dlaczego?
Wzruszyłem ramionami.
- Żeby na powrót stać się człowiekiem – odparłem. – Widziałem, że nawet ciebie ten zamek napawał obrzydzeniem. Nie chciałabyś żyć tak jak my? Nie tęsknisz do słońca, ciepła? Do ludzi?
Pokręciła wolno głową.
- Czasami – odrzekła. – Ale wy tak szybko przemijacie… Nie wiem, czy na powrót potrafiłabym się z tym pogodzić. Z nieuniknioną starością, śmiercią. Przez tak długi czas żyłam wolna od tych obaw. Nie wiem, czy umiałabym je na powrót zaakceptować. Każda zmiana rozwiązuje jeden problem, a stwarza inny.
- Dotąd było inaczej – powiedziałem cicho. – Miałaś bliskich między wampirami. Wszyscy byliście nieśmiertelni. Teraz los skazał cię na życie między ludźmi. Będziesz widzieć, jak powoli przemijają i odchodzą. Staniesz się samotna szybciej niż przypuszczasz.
Podniosła oczy, ale nie na mnie. Na Lydię. Wymieniły porozumiewawcze spojrzenia. Moja żona lekko skinęła głową i oddaliła się w stronę przystani. Serana przeniosła wzrok na mnie.
- Czy możemy porozmawiać? – spytała.
- Zawsze – odrzekłem zdziwiony. – O co chodzi?
Ale ona uśmiechnęła się lekko i wskazała mi miejsce obok siebie. Usiadłem z wahaniem, nie wiedząc, czego się spodziewać.
- Muszę ci coś wyznać – zaczęła niepewnie. – Długo myślałam, czy ci o tym wspominać. Poradziłam się nawet Lydii. Jej wyznałam wszystko. Zrozumiała…
Przerwała na chwilę i wzięła głęboki oddech.
- Tak, mogłabym stać się na powrót człowiekiem – tym razem jej głos brzmiał pewnie, choć w dalszym ciągu cicho. – I to pomimo tego, że moje życie trwałoby krótko, w porównaniu do żywota wampira. I zrobiłabym to, gdybym mogła te lata spędzić z kimś, kogo kocham.
- Rozumiem – pokiwałem głową. – Cóż, nie trać nadziei. Może kiedyś spotkasz kogoś takiego.
- Nic nie rozumiesz – szepnęła. – Ten ktoś siedzi obok mnie. Jest na wyciągnięcie ręki, a jednocześnie tak daleko, jakby był na drugim końcu świata…
Zrobiło mi się gorąco. Ona mówiła o mnie!
- Tak, mówię o tobie – spojrzała mi w oczy i uśmiechnęła się, o dziwo, z rozbawieniem, jakby jakaś pogodna myśl przyszła jej do głowy. – Prawdziwy z ciebie mężczyzna: niedomyślny, ślepy i głuchy na wszystkie sygnały, jakie ku tobie wysyłałam. Kobieta domyśliłaby się od razu…
Nie wiedziałem, co mam powiedzieć. Zaskoczyła mnie całkowicie!
- Ale ja – zająknąłem się.
- Ciii – przerwała, kładąc palec na ustach. – Nic nie mów. Jeszcze nie skończyłam. Zadam ci jedno pytanie. Muszę je zadać, choć znam odpowiedź. Ale muszę ją usłyszeć od ciebie. Czy jesteś gotów porzucić Lydię i zostać ze mną? Czy czujesz cokolwiek do mnie? Czy gdybym stała się na powrót człowiekiem, ożeniłbyś się ze mną?
Poczułem suchość w gardle.
- Ale ja przecież – gorączkowo szukałem odpowiednich słów. – Ale ja przecież mam już żonę!
Uśmiechnęła się z czymś w rodzaju życzliwej ironii.
- Nie wykręcaj się – szturchnęła mnie łokciem. – Czy byłbyś gotów to zrobić? Powiedzmy, gdybyś mógł?
Bałem się spojrzeć jej w oczy. Ta myśl dosłownie mnie przeraziła. Lubiłem Seranę. Dobrze czułem się w jej towarzystwie i muszę przyznać, że podobała mi się jako kobieta. Gdybym wcześniej nie spotkał Lydii, być może z czasem potrafiłbym ją pokochać. Ale przecież Lydię kochałem całym sobą! Nie wyobrażałem sobie życia bez niej, a każda myśl o dłuższym rozstaniu wpędzała mnie w przygnębienie.
Wolno pokręciłem głową.
- Serano, ja… Nie wiem, jak to powiedzieć. Ja naprawdę cię lubię. To nie jest tak, że czuję do ciebie jakąś niechęć, czy coś. Ja po prostu… Po prostu kocham Lydię.
Odważyłem się spojrzeć jej w oczy. Spodziewałem się smutku, albo rozczarowania, ale zamiast tego ujrzałem w nich rozbawienie, zaprawione zadumą. Chwyciła mnie za rękę i ścisnęła lekko. Nie jak kochanka – po przyjacielsku, ciepło, pomimo lodowatych rąk.
- Wiem o tym, Wulf – szepnęła. – Wiem. W ogóle bym ci o tym nie mówiła, gdyby nie to, że mam wobec ciebie nieczyste sumienie.
Spojrzałem na nią niepewnie.
- Nie rozumiem…
Znów tajemniczy uśmiech.
- A czy możemy zostać przyjaciółmi? – spytała przekornie, przechylając głowę.
- A nie jesteśmy?
Parsknęła śmiechem i znów ścisnęła moją dłoń.
- Jeszcze nie – odparła. – Bo przyjaciele są między sobą szczerzy. A ja z tobą nie byłam. Ale chcę być. I dlatego muszę powiedzieć ci coś jeszcze. Coś, co może sprawić, że poczujesz do mnie wstręt.
Spoważniała i wzięła głęboki oddech.
- Żeby wszystko było jasne, nigdy nie zamierzałam przemienić cię w wampira – powiedziała z naciskiem. – Mówię to, bo o to własne podejrzewała mnie Lydia. Nie, chciałam cię takim, jakim jesteś. Gdybyś wyraził chęć przemiany, zaakceptowałabym to, choć obawiałabym się, że za bardzo się zmienisz. Ale nie chciałeś. Wiem to, bo kilkakrotnie odmówiłeś, gdy była taka możliwość. Nie naciskałam. Ale wiedziałam, że będąc ze mną, wciąż myślałeś o Lydii. I przyszło mi na myśl, by ją usunąć.
Zadrżałem. Wyczuła to, i ponowiła uścisk.
- Gdyby jej zabrakło, może zostałbyś ze mną – szepnęła. – Może… Czym jest zabić dla wampira? Człowiek to jedynie zwierzyna, jak mawiał mój ojciec. Naprawdę o tym pomyślałam.
- I dlaczego – bałem się dokończyć, ale się przemogłem. – I dlaczego tego nie zrobiłaś?
- Z kilku powodów – odrzekła. – Po pierwsze dlatego, że już dawno nie traktowałam ludzi jak zwierzynę. Już dawno postanowiłam sobie, że żaden dobry człowiek nie stanie się moją ofiarą. Jeszcze przed moim uwięzieniem w krypcie. A Lydia jest wspaniałą kobietą. Dobrą, mądrą, dzielną. I piękną… Przyznaję, biłam się z myślami. Nawet zaczęłam sobie planować, jak to zrobić. Sama nie wiem, po co. Wiedziałam przecież, że tego nie zrobię. Nie mogłabym jej skrzywdzić…
Chwila milczenia.
- A inne powody? – spytałem nieśmiało.
Tym razem uśmiechnęła się z zadumą.
- Wpędziłabym cię tym w rozpacz – odrzekła. – Nie mogłabym zrobić tego komuś, kogo kocham i z kim chcę spędzić resztę życia. Widziałam, jak na siebie patrzycie. Jesteście dla siebie stworzeni. Nigdy nie spojrzałbyś tak na mnie… No i… Nie chciałam żyć z tobą, oszukując cię każdego dnia. Nie chciałam przy sobie namiastki człowieka, tylko ciebie całego. Chciałam, żebyś ze mną był tak samo blisko jak z nią, bez żadnych tajemnic, żebyśmy mogli ufać sobie bezgranicznie. Tego nie da się zbudować na kłamstwie. A przecież… Przecież gdybym ci to wyznała, nigdy byś mi nie wybaczył.
Pokiwałem głową.
- Nie – szepnąłem. – Tego nie potrafiłbym wybaczyć. Nikomu.
- Sam widzisz – skwitowała. – Nie dane nam było. Dziwisz się pewnie, że mówię to takim lekkim tonem, ale zrozum, miałam czas, by to przemyśleć i pogodzić się z tym. Miałam wiele czasu.
Żartobliwie tryknęła mnie głową. Musiałem się uśmiechnąć.
- Nie zrobiłam tego – szepnęła. – Nawet nie musiałam ze sobą walczyć, bo ta myśl przeraziła mnie tak samo jak ciebie. Odpędziłam ją od razu. Ale ona nieustannie wracała, jak natrętna mucha. Wiedziałam, że tego nie zrobię, ale sam fakt, że taka myśl przyszła mi do głowy, uwierała mnie i nie dawała spokoju. Musiałam to wyznać. Mam nadzieję, że potrafisz mi to wybaczyć.
Nie wiedziałem, co powiedzieć.
- Ja – zająknąłem się. – Ja nie wiem…
- Nie teraz – uśmiechnęła się, wstając. – Przemyśl to wszystko i odpowiedz później. Kiedyś tam, gdy zawitasz znowu do Twierdzy Świtu.
Wolnym krokiem oddaliła się w stronę towarzyszy, którzy zaczęli już pakować się do łodzi. Patrzyłem jak odchodzi, bezwiednie podziwiając wdzięk, z jakim się poruszała. Wampirza suknia i płaszcz z kapturem podkreślały jej na poły dziewczęce, na poły kobiece kształty. Tak, była atrakcyjna, nawet bardzo.
I wtedy dotarło do mnie coś jeszcze. Nawet gdyby była człowiekiem, w ogóle nie pomyślałbym o tym, żeby związać z nią los. Kimże ja byłem? Synem kowala, prostym człowiekiem, podczas gdy ona to czystej wody arystokratka. To było widać w każdym jej ruchu, słowie, geście. Tak bardzo do siebie nie pasowaliśmy. Mogliśmy się przyjaźnić, nawet blisko, ale nic ponadto.
- Lydia też pochodzi ze szlachty – pomyślałem, ale zaraz potrząsnąłem głową.
Lydia to wprawdzie krewna jarla, ale przede wszystkim była wojowniczką – twardą, wytrzymałą na trudy, niewymagającą luksusów, najlepiej czującą się w zbroi i z mieczem u boku. Była podobna do mnie, mieliśmy podobne charaktery, tak samo kochaliśmy włóczęgę i tak samo zadowalaliśmy się byle kątem do spania i byle kawałkiem podróżnego suchara. Tak, Serana miała rację – Lydia i ja byliśmy dla siebie stworzeni. I poczułem nagle, że chcę być blisko niej. Teraz, w tej chwili! Wstałem i podszedłem do Lydii, pomagającej wsiąść do łodzi Durakowi, który wciąż jeszcze nie doszedł do siebie.
- Wiesz, co powiedziała mi Serana? – odezwałem się.
Objęła mnie za szyję i uśmiechnęła się ciepło.
- Wiem – szepnęła. – Powiedziała mi to wszystko już wcześniej.
- I jak zareagowałaś?
Przyłożyła czoło do mojego.
- Domyślałam się tego wszystkiego – szepnęła. – I wcale mnie to nie dziwiło. Obawiałam się tego i właściwie to poczułam ulgę. Tak, ulgę, to dobre słowo. Taka szczerość o czymś świadczy, prawda? I wiesz co? Trochę mi jej żal. To w gruncie rzeczy dobra i szlachetna dziewczyna, która kiedyś dawno temu, podjęła złą decyzję.
- A nawet zapewne nie tyle podjęła, co została do niej nakłoniona – odrzekłem zamyślony.
- Pewnie tak – zgodziła się ze mną. – Ile ona miała lat, gdy ją przemieniono? Siedemnaście? Pewnie nie więcej. Presja rodziców, obietnice szczęścia, niestworzone wizje, które przed nią rozwinięto… Nie wydaje mi się, żeby siedemnastolatka świadomie podjęła taką drastyczną decyzję.
- Ty byś umiała…
Pocałowała mnie czule.
Ja nie wychowywałam się w pałacu – odparła przekornie. – Od dziecka uczyłam się samodzielności. A teraz proponuję pożegnać się z innymi i popłynąć do Samotni – uśmiechnęła się.
Przytuliłem ją tak, że aż nasze blachy zatrzeszczały.
- Do Samotni – powtórzyłem za nią. – Do Dumnej Wieżycy! I nie wyjdziemy z niej przez najbliższy miesiąc.
- Bez przesady – roześmiała się. – Wyjdziemy jeszcze dziś, do Mrugającego Ślizgacza. Musimy wreszcie zjeść porządny obiad!
Nasze blachy ponownie zatrzeszczały, gdy przycisnąłem ją do siebie z całych sił.
- Au, gnieciesz mi brzuch!
Poluzowałem uścisk, ale jej nie puściłem. Wciąż zapominałem, że w tej daedrycznej zbroi Lydia jest prawie naga i można ją dotknąć w brzuch, czy w plecy. Magiczna zbroja odbijała jedynie dynamiczne ciosy, które uderzały w nią z większa siłą i prędkością.
A potem uniosłem oczy ponad jej ramię. Serana siedziała na dziobie łodzi, odbijającej od brzegu. Uśmiechnęła się ciepło i uniosła swą bladą dłoń w geście pozdrowienia.
* * *
Weszliśmy do tej samej, małej łódki, którą przedtem przypłynąłem tu z Seraną. Odbiliśmy jako ostatni. Siedząc przodem do rufy, widziałem jak ciemna bryła zamku Volkihar oddala się od nas i poczułem, jakbym uwalniał się od jakiegoś ciężaru. Choć był późny ranek, w dodatku w miarę pogodny, i zamek powinien być oświetlony z naszej strony, niemal zawsze spowijały go mgły i wciąż pozostawał ciemny i nieprzyjazny. Z ulgą opuszczałem to miejsce. A gdy przeniosłem wzrok na siedzącą u steru Lydię, wydało mi się, że słońce przebiło się przez mgłę i zaraz żywiej zabiło mi serce. Mocniej nacisnąłem na wiosła. Lekka łódka wyraźnie przyspieszyła. Świeże, morskie powietrze, po tym okropnym, zalegającym w zamku odorze, wydało się jeszcze czystsze i jeszcze bardziej odżywcze. I tak, chyba już wiedziałem, co miała na myśli Serana, mówiąc niedawno o „lekkiej goryczce”, jaką wtedy wyczuwa. Ja właśnie też ją poczułem i zdałem sobie sprawę, że ta lekko uchwytna, a przy tym bardzo przyjemna woń towarzyszy mi od zawsze. Po prostu, nigdy nie zwróciłem na nią uwagi.
Nasza łódka była mniejsza i przede wszystkim dużo lżejsza od pozostałych. Choć tylko ja w niej wiosłowałem i pomimo tego, że wyruszyliśmy na samym końcu, wkrótce wysunęliśmy się na czoło. W dodatku, nie zamierzaliśmy wcale wpływać do portu, tylko dobiliśmy do brzegu wcześniej, w okolicach Złodziejskiej Baszty, jak nazywała ją Lydia. Tam wykorzystaliśmy drugie wejście do miasta i już wkrótce znaleźliśmy się w naszej kamienicy. Nic tu się nie zmieniło od mojego poprzedniego pobytu. Głodni jak wilki, szybko obmyliśmy się w balii i popędziliśmy do gospody, bowiem w domu nie mieliśmy niczego do jedzenia.
![]() |
Niepozorne wejście do Baszty Złodziejskiej. Stąd można dostać się do miasta niesamowicie stromymi i długimi, kręconymi schodami |
No dobrze, przyznaję, przede wszystkim byliśmy głodni siebie nawzajem. Ten głód, raczej jego pierwszy atak, zaspokoiliśmy jeszcze w balii, wpici w siebie nawzajem jak dwa drapieżniki. Na Dziewiątkę, jak ja za nią tęskniłem!
Dopiero potem poszliśmy do gospody, na pierwszy od wielu dni porządny obiad. A po powrocie, na pół leżąc w łóżku i popijając z dwemerskich kielichów przednie wino z cyrodiilijskiej winnicy braci Surlie, przegryzane świeżym, pleśniowym serem, zaczęliśmy snuć plany na najbliższą przyszłość.
- Najchętniej nie ruszałbym się stąd przez najbliższy tydzień – przeciągnąłem się leniwie. – Albo i dłużej. Muszę sobie wyleczyć wszystkie guzy, siniaki i zadrapania.
- Nikt nam tego nie broni – zauważyła Lydia, sięgając po kawałek sera. – Ale wiem, że za długo nie wytrzymamy w jednym miejscu. Nawet tak przyjemnym.
- Poleniuchujmy tutaj przez jakiś czas – zgodziłem się. – Przy okazji, pogadamy z Sybillą. Na pewno zainteresują ją ostatnie wiadomości z zamku Volkihar. A potem, sami zobaczymy. Gdy nam się znudzi, przecież zawsze możemy wyruszyć w jakieś ciekawe miejsce.
Chwyciłem kielich i uniosłem go w stronę Lydii.
- Za coloviańskie winnice!
Łyknąłem wina i poczułem przyjemne ciepło, rozlewające się po moim ciele.
- Których nigdy nie widziałam na oczy! – dodała moje żona, również pociągając długi łyk.
- No to może wybierzmy się do Cyrodiil? – zaproponowałem. – Teraz szlaki są w miarę bezpieczne. Poprosimy Elisif o glejt, który pozwoli bez problemów przekroczyć granicę. Na pewno nam nie odmówi.
- Albo Tuliusa – odparła Lydia. – Może nawet uda się przeprawić przez góry z jakimś oddziałem. Zawsze to wygodniej i bezpieczniej.
- Wiesz, ostatnio tak się czułem, gdy skończyła się wojna – roześmiałem się. – Gdy pożegnaliśmy się z Tuliusem i opuszczaliśmy Wichrowy Tron. Znowu nie wiem, co robić z czasem! Nagle mamy go tak dużo. Żadnych obowiązków, żadnych zadań…
- Jest coś, co musimy zrobić – przytuliła się do mnie, położyła mi dłoń na piersi i podsunęła kielich. – Obiecaliśmy coś komuś.
Zmarszczyłem czoło, przeszukując zakamarki pamięci, ale nic mi nie przyszło do głowy.
- Nie pamiętasz – roześmiała się.
- Oświeć mnie…
- Zapomniałeś o Katrii? I o kuźni eterium?
Gdybym miał wolne ręce, palnąłbym się w czoło. Ale jedną obejmowałem Lydię, a w drugiej trzymałem kielich z winem.
- No tak, zapomniałem – przyznałem.
Po czym spróbowałem sobie przypomnieć mapę z notatek Katrii. Dwa miejsca z czterech już odwiedziliśmy. Pozostały jeszcze dwa, z których jedno leżało, o ile mogłem sobie przypomnieć, nie dalej niż dzień drogi stąd.
- To było gdzieś na Pograniczu – mruknąłem. – Gdzieś w okolicach Karthwasten.
- Mówisz o tym miejscu, którego musimy poszukać? – spytała Lydia. – Chyba trochę dalej na północ i chyba na wschód, nie pamiętam dokładnie. Ale pamiętam, że pomyślałam wtedy o ciepłych ciuchach.
Mnie się wydawało, że to bardziej na zachód, ale nauczyłem się już nie ufać swojej pamięci. Skoro Lydii skojarzyło się to ze śniegiem, to mogło tak być. A to znaczy, że miejsce to leżało gdzieś blisko granicy śniegu. Tak nazywaliśmy miejsca, w których przez dłuższy czas panowała zima. Klimat Skyrim był bardzo stabilny, a pory roku czasem można było od siebie odróżnić wyłącznie po kierunku wiatru. W każdym razie, bez notatek Katrii nie znajdziemy tego miejsca. A jej dziennik kurzył się właśnie w Wietrznym Domku, w Białej Grani.
- Pamiętam nawet, gdzie go położyłem – jęknąłem żałośnie. – Leży na komodzie, po lewej stronie, zaraz przy wejściu. Po co ja go wyciągałem z plecaka? I znów trzeba zdzierać nogi w długim marszu… Tak mi się nie chce! Ech, że też nie potrafię tworzyć teleportów. Muszę przy okazji spytać Tolfdira, czy ktoś w Skyrim się tym para. Podobno magowie z Tajemnego Uniwersytetu potrafią je tworzyć…
Lydia zamknęła mi usta pocałunkiem.
- Przestań narzekać – odezwała się. – Mamy przynajmniej jakiś pretekst, żeby odwiedzić Białą Grań.
- Pretekst? – aż uniosłem brwi na to słowo. – A od kiedy potrzebujemy pretekstu, żeby odwiedzić własny dom?
- Od kiedy zaatakowało nas ostre zapalenie lenia – roześmiała się.
* * *
Prawda, leń nie opuszczał nas przez kilka dni. Obijaliśmy się jak tylko się dało. Przez jeden dzień nawet nie wstaliśmy z łóżka, dopiero głód wieczorem wygonił nas do gospody. Ale nie można tak żyć wiecznie. Któregoś ranka w pełnym rynsztunku stanęliśmy u bramy miasta i jeszcze przed świtem wyruszyliśmy przed siebie, tak dobrze znanym nam traktem.
Planowaliśmy dojść co najmniej do Wąwozu Rabusiów, a jeśli dobrze się będzie maszerowało i nic nam nie wejdzie w drogę, to aż do Rorikstead. Wprawdzie oba te miejsca nie były od siebie bardzo oddalone, ale łączący je szlak w pewnym miejscu piął się stromo pod górę, co potrafiło wydusić z człowieka ostatni dech.
Do Smoczymostu nic się nie działo. Nie zatrzymywaliśmy się w wiosce – jedynie na tyle, aby uścisnąć rękę kapitanowi Maro, który akurat wyszedł na ganek swojej kwatery, by odetchnąć świeżym, porannym powietrzem.
![]() |
Smoczymost. Kwatera Kapitana Maro |
Dalej już nie było tak miło. Trochę z naszej winy, bowiem zamiast iść kamienistym traktem, zboczyliśmy nieco w stronę rzeki. A tam natknęliśmy się na niedźwiedzia. Sporego, starego samca! Za blisko było, żeby się wycofać. I za blisko na łuk!
Miecze i tarcze natychmiast poszły w ruch. Płaska, elfia tarcza doskonale nadawała się do obrony przez niedźwiedzimi pazurami, które osuwały się po niej, nie czyniąc mi szkody. Wziąłem na siebie atak drapieżnika, który zaraz stanął na tylne łapy i zaczął okładać mnie pazurami jak troll. W tym samym czasie Lydia z drugiej strony z całą mocą ciachnęła go mieczem w grzbiet. Raz i drugi. Nie zginął od razu. Odwrócił się do niej z wściekłym rykiem, ale wtedy ja wykorzystałem okazję. Przedświt, wbity aż po gardę, dokończył dzieła.
- Odzieramy? – spytała Lydia.
Pokręciłem głową.
- Skóra posiekana na kawałki – mruknąłem. – Bezwartościowa. A mięso z takiego starucha na pewno niejadalne.
- To co, karmimy pstrągi?
Roześmiałem się.
- Tak, nakarmimy nim pstrągi – potwierdziłem. – O ile zdołamy go unieść.
Ciężki był, skurczybyk. Musieliśmy użyć grubego konara jak dźwigni, by dać mu się stoczyć w zimny nurt rzeki. Lydia jeszcze zadała mu kilka podłużnych cięć w brzuch i grzbiet, aby ryby miały łatwiejszy dostęp do mięsa. Jeszcze jeden ruch, jeszcze jedno stęknięcie – i woda z głośnym pluskiem zamknęła się nad niedźwiedzim truchłem.
Przygoda z niedźwiedziem zabrała nam trochę czasu. Do końca podróży, ze śmiechem, oboje zgodnie utrzymywaliśmy, że z tego właśnie powodu zatrzymaliśmy się na postój w Wąwozie Rabusiów. Wcale nie dlatego, że nie chciało nam się iść dalej! Po prostu, tu stała solidna, drewniana chatka, było palenisko, nawet naczynia się znalazły…
- I tak nas to nie minie – mruknęła Lydia, rzucając tarczę na łóżko. – Z Rorikstead moglibyśmy spróbować dotrzeć od razu do domu.
- Stąd nie damy rady – zgodziłem się. – Ale kto nas goni? Jutro wstaniemy później, pójdziemy tylko do Rorikstead i tam zanocujemy.
Nie powiem, że nie byłem zadowolony z takiego obrotu sprawy. Ale kara przyszła bardzo szybko. Szybciej, niż przypuszczałem.
- Naprawdę, lenistwo nas zwyciężyło – zaśmiała się Lydia. – Ale może to i lepiej. Jeszcze jasno, zdążymy się wykąpać w dzień.
Aż mnie dreszcz przeszedł na myśl o lodowatej kąpieli.
- A może to też sobie darujemy? – zaproponowałem.
Moja żona spojrzała na mnie spod rzęs.
- Jak chcesz – odparła tak dobrze mi znanym, ironicznym tonem. – Ale jedno z nas śpi wtedy w namiocie. Tak cuchniemy oboje ty starym niedźwiedziem, że jeszcze nam się tu zwalą Gromowładni. I cały jesteś ubabrany od jego krwi. Ja pewnie też.
Wygrała…
Woda tylko na początku była zimna. Zresztą, znalazłem sobie pod mostem płytką zatoczkę, nieco zamuloną, ale za to obrośniętą wonnym tatarakiem. Umyłem się dokładnie, i nawet odważyłem się na chwilę zanurzyć nieco dalej, w nurcie, ale lodowata woda zaraz mnie stamtąd wygnała. Do chatki wróciłem biegiem.
- Już? – spytała Lydia. – To pilnuj tutaj, teraz ja idę.
Postawiła mnie przy trójnogu, nad którym na łańcuchach kiwał się kociołek do gotowania. Woda jeszcze nie zaczęła wrzeć, ani kasza kipieć, ale trzeba było pilnować, żeby znów nie przypalić, jak to mi się dość często zdarzało. Gdy woda zaczęła wrzeć, zacząłem mieszać w niej drewnianą łyżką. Nie znałem się na gotowaniu i z pewnością niejedna gospodyni znała lepszy sposób, ale mnie musiał na razie wystarczyć ten.
![]() |
Chatka w Wąwozie Rabusiów |
Kasza nie zaczęła jeszcze kipieć, gdy Lydia wróciła, z włosami owiniętymi płóciennym ręcznikiem i zabrała się za patelnię, na której szybko podsmażyła małe kawałki dziczyzny.
Kolacja nie była zbyt wymyślna – ot, zwykła kasza, z drobnymi kawałkami mięsa i słoniny. Ale smakowała nam jak nigdy.
- Wiesz – odezwałem się między jedną łyżką a drugą – to chyba dlatego, że tak zawsze odżywiamy się w podróży. Nasze umysły zapamiętały ten smak i kojarzą go z przygodami. Dlatego nam tak smakuje.
Lydia pokręciła głową i uśmiechnęła się. Pięknie się uśmiechnęła.
- A może po prostu byliśmy głodni? – odparła przekornie.
- Głodny byłem na pewno – odrzekłem. – Ale po tych frykasach z „Mrugającego Ślizgacza”, byle co nie powinno nas zachwycić. A tu proszę!
Usiadła obok mnie, i wsunęła mi dłoń pod rękę. Głowę położyła mi na ramieniu. Poczułem zapach tataraku. Aha! Chyba odkryła tę samą zatoczkę co ja.
- Nie jesteśmy stworzeni do luksusów – szepnęła. – Może kiedyś, na starość, o ile jej dożyjemy. Ale na razie nie pragnę niczego więcej niż podróżne suchary i proste, drewniane łóżko. Nie czułabym się dobrze w pałacu. Chociaż podobało mi się w Cyrodiil. Tam każdy domek jest taki zadbany, ozdobiony, wygląda jak mały pałacyk. I te kobiety, takie piękne, niby w tanich sukniach, a przecież wyglądały, jakby miały na sobie jedwabie. Tam wszystko jest takie inne. Chwilami chciałabym być taka jak one.
A potem znów spojrzała na mnie z wesołym błyskiem w oku i cmoknęła mnie w policzek.
- Ale tylko chwilami! To kto pozmywa?
Pokręciłem głową.
- Tego jednego u ciebie nie lubię – mruknąłem. – Tych nagłych przeskoków od poezji do szarej prozy.
Jakże serdecznie się zaśmiała. Aż zrobiło mi się ciepło na sercu.