wtorek, 26 kwietnia 2016

Rozdział XXVI - Łuk, miecz i kowalski młot

     Do Białej Grani dotarliśmy bez przygód. Bo kto by tam liczył tego norskiego idiotę, który nagle, ni z gruchy, ni z pietruchy wypadł z krzaków i rzucił się na nas z mieczem. Uznaliśmy, że jego zbroja i miecz mogą nam się przydać. Moja sakiewka była już bardzo lekka, więc liczyła się każda wartościowa rzecz.

     Następnego dnia rankiem postanowiliśmy pójść do Rzecznej Puszczy. Wiadomość od Delphine wciąż nie doszła i to samo już było niepokojące. Na szczęście, gdy około południa dotarliśmy na miejsce, okazało się, że nasza znajoma dopiero co wróciła z długiej wyprawy i zwyczajnie nie zdążyła jeszcze się z nami skontaktować.

     Na widok mojej zbroi, skrzywiła się.

     - To już nie miałeś innego ubrania? – prychnęła. – Zwracasz tym na siebie uwagę!

     - Mam ją pomalować na czarno? – wzruszyłem ramionami. – Zbroja jak zbroja.

     Pokręciła głową niezadowolona, ale nie skomentowała, ja zaś byłem pewien, że mógłbym przebrać się w cokolwiek, a i tak wzbudziłoby to protesty przez sam fakt, że jest altmerskiego pochodzenia.

     - Oszczędziliście mi kłopotu – uśmiechnęła się. – Zjawiacie się w samą porę. To co? Pojedynczo do piwnicy, żeby nikt nie zauważył.

     W gospodzie było kilkoro gości, więc staraliśmy się nie rzucać w oczy. Delphine prześlizgnęła się łatwo. Z Lydią było trudniej, bo wszyscy mężczyźni oglądali się za nią. Ja natomiast stwierdziłem, że i tak nie uda mi się przejść niezauważenie, więc po prostu tam polazłem, nie przejmując się zdziwionymi spojrzeniami. Starannie zamknąłem drzwi i wlazłem przez szafę do piwnicy, nie zapominając o zamknięciu zarówno szafy, jak i fałszywej ścianki.

     - Dobrze byłoby powiesić w tej szafie parę ciuchów – odezwałem się. – Pusta szafa wzbudza podejrzenia.

     - Słuszna uwaga – skinęła głową Delphine. – Tak zrobię. A teraz przedstawię wam swój plan.

     Stanęliśmy wokół stołu. Delphine oparła się rękami o blat i spojrzała na mnie. W oczach błyszczały jej zawadiackie ogniki. Widać, działanie wyzwoliło w niej energię.

     - Wymyśliłam, jak przemycimy cię do ambasady Thalmoru! – oświadczyła.

     Przyznam, że mnie zaskoczyła.

     - Mnie? – uniosłem brwi. – A co z tobą? Nie idziesz?

     - To byłby kiepski pomysł – pokręciła głową. – Ściągnęłabym na siebie ich uwagę. Ale ciebie jeszcze nie znają.

     Skinąłem głową. Istotnie, ona nie wchodziła w grę. Znali ją. Delphine tymczasem uniosła w górą palec.

     - Ambasadorka Thalmoru, Elenven, regularnie organizuje przyjęcia, na których bogaci i wpływowi podlizują się Thalmorowi. Mogę ci załatwić wstęp na jedno z ich przyjęć. Kiedy już znajdziesz się w ambasadzie, wyjdziesz po cichu i poszukasz tajnych akt Elenven. 

     No, proszę, jakie proste! Oczywiście, wymknę się po cichu, bo nikt nie zauważy! Strażnicy akurat będą mieli atak ślepoty. I pójdę sobie, przez nikogo nie niepokojony prościutko do miejsca, oznaczonego wielką tablicą „Tu znajdują się tajne akta Elenven” i strzałką, wskazującą na szufladę. Otwartą, oczywiście!

     Nie wiem, ile Delphine wyczytała z mojej twarzy, ale chyba sporo, bo zmieniła ton.

     - Mam łącznika w ambasadzie – powiedziała tajemniczym głosem. – Nie byłby skłonny samodzielnie podjąć się tak ryzykownej misji, ale może ci pomóc.

     No cóż, nareszcie mówi konkretnie.

     - Nazywa się Malborn. To leśny elf. Ma mnóstwo powodów, by nienawidzić Thalmoru. Możesz mu ufać.

     Jakkolwiek by to zabrzmiało, Bosmerowie naprawdę woleli towarzystwo ludzi niż swych kuzynów Altmerów, więc ta wiadomość w ogóle mnie nie zdziwiła.

     - Dam mu znać - ciągnęła, - żeby spotkał się z tobą w Samotni, w gospodzie „Pod mrugającym ślizgaczem”. Wiesz gdzie to jest?

     Skinąłem głową.

     - Kiedy ty będziesz robić swoje, ja zajmę się zorganizowaniem dla ciebie zaproszenia na małe przyjęcie u Elenven. Kiedy załatwisz już wszystko z Malbornem, spotkaj się ze mną w stajniach Samotni. Jakieś pytania?

     Plan był stosunkowo prosty, ale takie są najlepsze. Zbyt skomplikowane nigdy się nie udają, bo wystarczy małe, nieprzewidziane wydarzenie, aby wszystko poszło nie tak. 

     - Kim jest twój kontakt? – spytałem. – Na pewno mogę mu ufać?

     Delphine skinęła głową.

     - Nie martw się o Malborna – zapewniła. – Nie jest tak niebezpieczny jak ty, ale ma na pieńku z Thalmorem, podobnie jak ja. To leśny elf. Thalmor wymordował jego rodzinę w puszczy Valen, podczas jednej z czystek, o których się nie mówi. Na szczęście, nie mają pojęcia, kim naprawdę jest. W przeciwnym razie nie podawałby napitków na przyjęciach u ambasadorki.

     Musiałem przyznać, że to całkiem sprytne. Barman miał kontakt z wieloma gośćmi i pracownikami ambasady, a wielu z nich, rozochoconych trunkami, nie potrafiło utrzymać języka za zębami. Był z pewnością cennym źródłem informacji.

     Przyjęcie, o ile Delphine dobrze się orientowała, odbędzie się w przyszłym miesiącu, więc czasu było dość. Umówiliśmy się na konkretną datę. Owego dnia Malborn późnym wieczorem miał czekać na mnie w gospodzie – wtedy jest w niej najwięcej gości i najłatwiej zmieszać się z tłumem. Jeśli go nie będzie, mam przychodzić wieczorem przez trzy kolejne dni. W tym czasie z pewnością będzie miał jakiś wolny wieczór.

     - I jeszcze jedno – odezwała się Delphine na odchodnym. – Żadnych thalmorskich zbroi! Zwracają na siebie uwagę, nawet w Samotni.

     Zgodziłem się z nią. Nie szedłem tam walczyć mieczem, tylko sprytem. Jeśli wpadnę, nie ochroni mnie żadna zbroja. Włożę tę starą, skórzaną, którą zachowałem przez sentyment.

     Pożegnaliśmy się, życząc sobie wzajemnie powodzenia. Wyszliśmy na trakt.

     - To świątynia Czarnygłaz, prawda? – Lydia wskazała na ledwo widoczne z tego miejsca ruiny.

     Przytaknąłem.

     - Nie byłaś tam nigdy?

     - Jakoś nie miałam okazji – wzruszyła ramionami. – A mieszkam tak blisko, że aż wstyd.

     Roześmiałem się i ruszyłem traktem na most. Do Białej Grani mogliśmy iść zarówno traktem, jak i przez Czarnygłaz, jakkolwiek było trochę dalej i nie tak wygodnie. Za mostem, zamiast w prawo, skręciłem w lewo, na górską ścieżkę.

     - Ale musimy zachować ostrożność – powiedziałem stanowczo. – Od mojej wizyty w tym miejscu minęło już trochę czasu, mogli się tam zagnieździć jacyś opryszkowie.

     Ale na szczęście było pusto. Zwiedziliśmy całą świątynię, a ja w każdym z odwiedzanych miejsc opowiadałem, co mi się w nim wydarzyło. Przy okazji pozbieraliśmy porzucone uzbrojenie, z zamiarem jego spieniężenia. Jako się rzekło, sakiewka mocno się już opróżniła, więc najpilniejszą sprawą było zdobycie pieniędzy.


Czrnygłaz - ruiny świątyni, komora zewnętrzna


     Zbóje pojawili się znacznie później, gdy obładowani wracaliśmy już po zmroku północną stroną góry do Białej Grani. Napadli nas w trójkę u podnóża. Jeden z łukiem, jeden z toporem, trzeci z mieczem. Rzuciliśmy nasze pakunki i chwyciliśmy za broń. Nie było trudno ich pokonać. Szermierzem byłem już coraz lepszym, a Lydia z upodobaniem wprawiała się w używaniu powierzonych jej magicznych kosturów. Jednego z nich tak potraktowała ogniem, że eksplozja odrzuciła go o kilkanaście kroków. Drugiego zmroziła do tego stopnia, że prawie nie mógł się ruszać i łatwo sobie z nim poradziłem. Trzeciego ustrzeliłem z łuku, gdy on sam obsypywał nas strzałami z przezornie dalekiej odległości.

     Łup powiększył się o kilka ćwiekowanych zbroi, tarcz, toporów i coś, co ucieszyło mnie najbardziej – naszyjnik pomniejszego dzierżenia. Pomagał on w walce na jednoręczną broń. Natychmiast włożyłem go na siebie i na próbę machnąłem kilkakrotnie mieczem. Wydawał się trochę lżejszy, a ciosy były nieznacznie, ale zauważalnie szybsze. Świetna sprawa!

     Gdy dotarliśmy do Wietrznego Domku, rzuciliśmy wszystko w kąt. Jutro rano się tego pozbędziemy, a na razie trzeba odpocząć. Przegryźliśmy lekką, spóźnioną kolację, wypiliśmy po kielichu wina i poszliśmy spać.

     Rankiem ja zająłem się sprzedażą łupu, a Lydia udała się do Smoczej Przystani, spotkać się z Proventusem i dowiedzieć się, czy nie ma jakiegoś zlecenia dla pary zabijaków. Adrianne aż chwyciła się za głowę, gdy zobaczyła tę górę żelastwa. Za broń dała słuszną cenę, ale zbroje sprzedałem praktycznie na wagę. Nie mając nic innego do roboty, stanąłem przy kuźni, pomagając jej wykuć kilka rzeczy, zanim zjawiła się Lydia.

     - Obóz Cichych Księżyców – powiedziała bez wstępów.

     Wiedziałem, gdzie to jest. Strażnicy swego czasu pokazali mi to miejsce z wieży.

     - Smok, gigant? – spytałem.

     - Bandyci – odparła. - Prosta sprawa.

     Prosta, nie prosta, nie miałem zamiaru lekceważyć grupy uzbrojonych zbirów. Włożyliśmy swoje zbroje, chwyciliśmy broń i niespiesznym krokiem ruszyliśmy na północny zachód, gdzie pod przełęczą widniała nieduża, kamienna warownia, postawiona na zboczu góry.

     Gdy stanęliśmy u jej stóp, ustrzeliwszy przedtem zbyt ciekawego rozbójnika, pełniącego straż, zdumiałem się nad jej architekturą. Zasadniczą jej częścią były wysokie, bardzo wysokie schody, prowadzące do jakiejś małej budowli, choć właściwa warownia znajdowała się obok, mniej więcej na wysokości jednej czwartej tych schodów. W międzyczasie zauważył nas drugi zbój, Argonianin, który zaatakował nas magią lodu, zanim sam nie zginął od strzał. Niestety, zdołał zaalarmować pozostałych. Drzwi warowni otworzyły się i wybiegło z nich trzech innych.

     Zanim do nas dobiegli, położyłem jednego, po czym chwyciłem za miecz. Ten, który rzucił się na mnie, był wysoki i dobrze zbudowany, w dodatku miał na sobie stalowy kirys. Walczył dwuręcznym mieczem. Lecz choć nie mogłem dorównać mu siłą, bez porównania górowałem nad nim szybkością. Lekka zbroja nie obroniłaby mnie pewnie przed jego morderczym ciosem, ale umożliwiała ich unikanie. Zamiast przyjmować ciosy na tarczę, albo odbijać je mieczem, robiłem uniki, które dodatkowo wytrącały go z równowagi. Moje ciosy natomiast były tak szybkie, że nie zdołał ich odbić. Wprawdzie ciężki kirys zatrzymał przynajmniej trzy czwarte z nich, ale niektóre dosięgły ciała i polała się krew. W końcu padł od ciosu w głowę.

     
Obóz Cichych Księżyców - starożytna budowla w dzielnicy Biała Grań

     Zaciekawił mnie jego miecz. Mienił się zielonkawym blaskiem. Bez wątpienia był zaklęty, ale jakie zaklęcie na niego nałożono? Pewnie, gdyby któryś z jego ciosów trafił, sam bym się przekonał na własnej skórze. Na szczęście, pozostawałem w błogiej nieświadomości.

     Wnętrze warowni nie było całkiem puste. Było tam jeszcze dwóch rozbójników, których unieszkodliwiłem z łuku. O mało wszystkiego nie zepsułem, podchodząc drugiego cichcem, bowiem słuchając monologu, z trudem powstrzymałem się, aby nie ryknąć śmiechem.

     - Magowie… - mówił rabuś marzącym głosem. – To dopiero potęga!  Na pewno znają jakieś zaklęcie, zmieniające drewno w złoto. Też bym chciał umieć zamieniać drewno w złoto…

     Przynajmniej umarł szczęśliwy, oddając się marzeniom. Strzała w szyję, dokładnie między kręgi szyjne. Śmierć była natychmiastowa.

     Zebrawszy całkiem pokaźny łup, składający się z uzbrojenia i kilkudziesięciu sztuk złota, znalezionych w skrzyni, postanowiliśmy odwiedzić tajemniczą budowlę na szczycie. Okazało się, że to kuźnia. Wszystkiego się tam spodziewałem, tylko nie kuźni! A na warsztacie leżały miecz i topór, oba mieniące się tym samym, zielonkawym połyskiem. Zabraliśmy je, oczywiście, ale znów największym skarbem była nie broń, nie złoto, a coś zupełnie innego. Znalazłem tam księgę. Wziąłem do rąk i przeczytałem tytuł: „Wykuwanie lekkiej zbroi” – pióra Revusa Sarvaniego. Skarb! Prawdziwy skarb! Gdyby to było możliwe, zabrałbym się za lekturę już teraz, ale oprzytomniałem i spakowałem ją do plecaka.

     Wracaliśmy powoli, bo i łupy trochę ważyły, i właśnie słońce mocno przygrzało, i czasu mieliśmy w bród. Lydia wskazała głową na południowy zachód.

     - Tam następny ruch? – rzuciła pytanie.

     Podążyłem za jej wzrokiem. Fort Szara Przystań wyglądał stąd jak kupa gruzów, ale była to wciąż silna twierdza i mury miała mocne. Siedlisko bandytów, kontrolujących rozwidlenie traktów.

     - Tam nie pójdzie tak łatwo – westchnąłem. – Strażnicy twierdzą, że tam jest zadekowana całkiem silna banda. We dwójkę możemy nie dać rady.

     Spojrzała na mnie kpiąco.

     - Zawsze, gdy tak mówisz, oznacza to, że masz już plan. To kiedy?

     Roześmiałem się.

     - Dziś w nocy – odparłem ze śmiechem. – Na dwie godziny przed wschodem słońca. Wtedy człowiek jest najbardziej zaspany i łatwo go zaskoczyć.

     - Ale dzisiaj nie ma żadnego machania młotkiem – stwierdziła. – Musisz być wypoczęty. Jeszcze przed zmrokiem uderzamy w kimono.

     - Rozkaz! – odrzekłem. – Jak sobie życzysz, mój huskarlu.

     Pokazała mi język.

     - A mogę poczytać do poduszki? – spytałem proszącym tonem.

     - Nic z tego! – pokręciła głową. – Jak się wciągniesz w księgę, to będziesz czytał do późnej nocy. Albo wyczytasz w niej co takiego, co nie pozwoli ci zasnąć całą noc. Żadnego czytania!

     Zrobiłem minę zbitego psa, ale w duchu dusiłem się ze śmiechu.

     - No dobra, nie dziś – powiedziałem w końcu. – Za dwa dni. Dziś sobie poczytam. Zaciekawiła mnie ta księga.

     I, jak się okazało, słusznie. Był to bowiem świetny podręcznik do sporządzania lekkiej zbroi. Poświęciłem mu dwa długie popołudnia i wieczory, ale przeczytałem od deski do deski. Najpierw był krótki opis potrzebnych materiałów, potem zasady ich doboru. Na schematach pokazano sposoby łączeń i optymalne kształty poszczególnych części. Na końcu było kilka obszerniejszych rozdziałów, charakteryzujących poszczególne rodzaje zbroi. Była tam więc zbroja rzemieniowa – najłatwiejsza, najtańsza, ale i najsłabsza, jednak idealna dla wojownika, operującego w lesie. Było wiele uwag na temat zbroi skórzanych. Przez ten rozdział przebrnąłem głównie kiwając głową, bowiem wiedziałem o nich sporo, ale i tam poznałem kilka trików, o których przedtem nie słyszałem. Zamiast grubej podbitki trzeba było stosować cienką skórę, wyprawioną na zamsz. Dzięki temu kirys lepiej przylegał i nie było w nim tak gorąco. Klamry można było stosować inne, znacznie wygodniejsze w użyciu i trzeba było je mocno odpuszczać, aby nie były za twarde. Wtedy klamra pod wpływem uderzenia lekko się ugnie, ale nie pęknie. To była prawda – klamrę w swojej starej zbroi musiałem wymienić, gdy cios miecza ją rozpołowił. Prosty trik w łączeniu skór pozwalał na sporządzenie hełmu z żaluzjową osłoną karku, sztywną i dobrze chroniącą przed uderzeniem, ale równocześnie jej ruchome elementy pozwalały na swobodne spojrzenie w górę. Szkoda, że przedtem tego nie wiedziałem. Może zrobię sobie jeszcze jedną skórzaną zbroję? Przydałaby mi się…

     Oczywiście, najwięcej czasu poświęciłem studiom, na temat zbroi elfiej. Była tam dla mnie najważniejsza informacja, o proporcjach, w jakich należy ze sobą zmieszać żelazo, księżycowy kamień i rtęć, aby uzyskać niezwykle wytrzymały metal. Okazało się też, że ptasia stylistyka, tak powszechnie w nich stosowana, była wprawdzie częścią tradycji, ale też miała zastosowanie praktyczne. Zakończenia blach na kształt ptasich piór są skutkiem procesu, zwanego karbowaniem, który wzmacniał dodatkowo blachę na końcach, gdzie zwykle mieściły się wszystkie złącza i mocowania. Pokazano tam optymalny układ pasów uprzęży, a także ciekawy trik, polegający na obramowaniu każdej blachy paskiem cienkiej skóry, Dzięki temu, blachy nie ocierały się o siebie bezpośrednio i możliwe było ciche poruszanie się. Wiedziałem już, że wkrótce stanę się właścicielem świetnej, elfiej zbroi, którą sam sobie wykuję.

     Zaskoczył mnie natomiast ostatni rozdział. Mówił o zbroi szklanej. Brzmiało to tak zaskakująco, że aż nie mogłem uwierzyć. W tym momencie wołami nikt by mnie nie odciągnął od tej księgi.

     Okazało się jednak, że to nie żadne szkło, tylko swoisty metal, uzyskiwany ze stopu stali z rafinowanym malachitem. Nazywany tak jedynie ze względu na specyficzny połysk, jakim się charakteryzował oraz kruchość przed ostatecznym hartowaniem i odpuszczaniem. Wykuwanie takiej zbroi było bardzo trudne i trzeba było mieć naprawdę zręczne ręce i ogromne wyczucie temperatury metalu. Zbroja jednak niespecjalnie mi się podobała. No, ale to tylko obrazek…

     Dnie spędzałem w kuźni. Na wyprawę do Samotni chciałem sporządzić sobie zbroję znacznie lepszą od tej, którą miałem. Adrianne pomogła mi, ale większość pracy wykonałem sam. Wprawdzie przed planowaną wyprawą do fortu Szara Przystań nie zdążyłem się z nią uporać, ale prace były już bardzo zaawansowane. Na akcję wdziałem zbroję elfią.

     Już pod murami fortu wpadłem na świetny pomysł. Fort bowiem zbudowano podobnie jak miasto, czyli wykorzystując źródło do wypłukiwania nieczystości. Ściek nie był zanieczyszczony, widać niewiele było tam osób. Nic dziwnego wybudowano go, żeby mieścił setkę żołnierzy, a tam nie było nawet jednej piątej tej liczby. Dość, że ściek zabezpieczono prowizorycznie, jedynie kilkoma deskami, które udało się odsunąć i wślizgnąć niepostrzeżenie do środka. Znaleźliśmy się w piwnicy.

Fort Szara Przystań w dzielnicy Biała Grań


     Nie będę tu opisywał labiryntu korytarzy, schodów i komnat, ani naszej po nich wędrówki. Zdobywanie poszło w podobny sposób, w jaki kiedyś opanowaliśmy fort Zielony Mur pod Pękniną. Skradaliśmy się i raziliśmy z łuków na odległość, a gdy to nie skutkowało, łapaliśmy za miecze i rozprawialiśmy się ze zbójami w bezpośredniej walce. Kilka razy musiałem jednak uleczyć się zaklęciem, a raz nawet miksturami, bowiem samozwańcza załoga składała się z samych silnych, rosłych i dobrze uzbrojonych Nordów.

     W pewnej komnacie zastaliśmy jakąś staruszkę. Spojrzała na nas z przestrachem, prosząc, by nie robić jej krzywdy.

     - Ja tylko tu sprzątam, gotuję i robię, co mi każą!

     Była to bezdomna kobieta, która najęła się jako gospodyni w zamian za kąt do spania i miskę strawy. Zbóje pozostawili ją przy życiu dla własnej wygody. Poprosiliśmy ją, aby zamknęła się w komnacie i nie otwierała, dopóki się nie uporamy z bandą. Wtedy zastukamy do niej trzy razy, a potem jeszcze raz trzy razy, tylko szybciej. Zgodziła się ochoczo.

     Fort oczyściliśmy w dwie godziny. Dziewięciu rozbójników posłaliśmy na tamten świat. Zabraliśmy im całe uzbrojenie. Spenetrowaliśmy szafy, komody, skrzynie…

     Ach, skrzynie!

     W jednej z nich, ukrytej w piwnicy, znalazłem coś, od czego zadrżały mi ręce. Był w niej schowany łuk. Ale jaki! Prawdziwy, oryginalny, elfi łuk, bosmerskiej roboty! Skarb nad skarby! Już dla niego samego warto było podjąć się tej wyprawy. Na razie jeszcze nie zdecydowałem się użyć go w walce, bo najpierw trzeba było go przystrzelać, ale już teraz, tylko badając naciąg cięciwy, było widać, że giętkością i sprężystością prześciga nawet mój krasnoludzki łuk, który właśnie trzymałem w ręce.

     Wychodząc na dziedziniec, omal wszystkiego nie zepsuliśmy. Nie spodziewaliśmy się, że będzie tam aż pięciu bandytów. Lydię ledwo po tym wszystkim uratowałem kosturem uzdrawiającego dotyku, sam siebie miksturami i trochę zaklęciem. Ta walka rzeczywiście była ciężka i mogła skończyć się tragicznie, gdyby nie to, że rozumieliśmy się już bez słów i walczyliśmy jak dwie ręce tego samego żołnierza, wzajemnie się osłaniając. Po tym wszystkim podjąłem decyzję, że do Samotni wyruszę sam, a Lydia niech się wykuruje do końca. Niby rany zasklepiły się od magii, ale osłabienie zawsze zostaje i wymaga normalnej rekonwalescencji, jak u każdego człowieka.

     Łupy trochę podratowały nasz budżet. Proventus nie wiedział, jak nam dziękować, bowiem uznał, że fort Szara Przystań to za twardy orzech dla śmiałków i nie wydał żadnego listu gończego. Wskutek tego, żadna nagroda nie była przewidziana. Balgruuf podszedł do sprawy rozsądniej, wiedząc, że nagroda to symboliczne sto sztuk złota, a prawdziwym powodem wyprawy zawsze jest łup, który można spieniężyć. Podziękował nam jednak oficjalnie, z wysokości tronu, aby wszyscy mogli o tym usłyszeć i po cichu podniósł Lydii żołd.

     A mnie znowu wypadło spędzić kilka dni w kuźni, bowiem zapaliłem się do tych zbroi jak jakiś artysta, który doznał gwałtownego przypływu weny. Ale moja nowa, skórzana zbroja była naprawdę udana. Gdy dodałem jeszcze kilka wynalazków, zaproponowanych przez Adrianne, mogłem śmiało powiedzieć, że jestem właścicielem najlepszej skórzanej zbroi w Skyrim. Jej wyjątkowość polegała nie tylko na tym, że było mocna i elastyczna zarazem. Zadbaliśmy również o to, żeby za bardzo nie rzucała się w oczy, sztucznie ją z zewnątrz postarzając. Ba, Adrienne pomyślała nawet o tym, żeby wszyć w hełm za uszami specjalne wkładki, odbijające dźwięk i sprawiające, że człowiek słyszał znacznie lepiej!

     Moja radość z nowej zbroi została jednak stłumiona przez pierwszą, poważną kłótnię z Lydią. Przyznaję, zawiniłem tutaj o wiele bardziej, niż bym chciał, a potem nie umiałem się do swego błędu przyznać. Skutek był taki, że nie odzywaliśmy się do siebie od kilku dni, wzajemnie się unikając.

     A zaczęło się od mojego oświadczenia, że do Samotni idę sam.

     - Kiepski żart – skwitowała Lydia.

     - To nie żart – odpowiedziałem z naciskiem. – Musisz się wykurować do końca. W forcie o mało nie wybrałaś się do… Jak to się nazywa? Sovngardu!

     - Byłeś tam jeszcze bliższy śmierci niż ja – warknęła. – Jeśli ja potrzebuję odpoczynku, to ty tym bardziej.

     - Zgadza się, ale ja muszę iść. A ty nie.

     - Skoro ty musisz iść, to ja też – ucięła krótko. – Jestem twoim huskarlem.

     Spróbowałem inaczej.

     - Lydio, nie ma sensu, żebyśmy narażali się oboje. Misję muszę wykonać ja. Tam nie ma roboty dla dwojga.

     - Może się zdarzyć, że będzie – wzruszyła ramionami. – Delphine jest bardzo dzielna, ale jeśli wpadniesz w łapy Thalmoru, sama cię stamtąd nie wyciągnie. Będzie potrzebowała pomocy.

     Jej upór zaczął mi grać na nerwach. Kłóciliśmy się tak dłuższy czas, aż w końcu nie wytrzymałem. Na jej kolejną uwagę, że jest moim huskarlem, wypaliłem z wściekłością.

     - Otóż, nie jesteś! – walnąłem pięścią w stół. - Zwalniam cię ze służby!

     Tego, co zobaczyłem wtedy w jej oczach, nie zapomnę do końca życia. Pomieszanie zaskoczenia, gniewu i przestrachu.

     - Ty przecież… - zająknęła się, a jej oczy zmieniły wyraz.

     Nie, nie pojawiły się w nich łzy. Na to była zbyt dumna i zbyt wściekła. Ale ubodło ją to do żywego. Natychmiast pożałowałem tych słów.

     - Oczywiście, możesz nadal tu mieszkać – wymamrotałem niepewnym głosem. – Jesteś współwłaścicielką tego domu, choć może o tym nie wiesz…

     Dziwne, ale nawet nie pomyślałem, żeby ją o tym poinformować, choć już dawno należało to zrobić.

     - Wiem! – warknęła. – Jestem z Proventusem w lepszej komitywie niż ty.

     A potem trzasnęła drzwiami i zamknęła się w swoim pokoju.

     Gdybym wtedy zebrał się na odwagę i zapukał, może dałoby się to jakoś załagodzić. Ale nie umiałem się na to zdobyć, co ze wstydem dziś wyznaję. Zareagowałem tak samo jak ona – zamknąłem się w swej sypialni i próbowałem czytać, żeby uspokoić myśli.

     Aż przyszła ostatnia noc przed wyprawą. Zamierzałem wyruszyć wcześniej, aby na pewno zdążyć na czas. 

     Wieczorem przygotowałem swój rynsztunek, co nie uszło uwadze Lydii, choć ani słowem się do mnie nie odezwała, ani nie zaszczyciła mnie nawet krótkim spojrzeniem. Spakowałem plecak, uzupełniłem kołczan, przygotowałem sobie trochę prowiantu na drogę. Odważyłem sobie część pieniędzy, resztę chowając do małej szafki w przedpokoju na górze. W tajemnicy przed Lydią, napisałem też swój testament, który postanowiłem pozostawić w widocznym miejscu w sypialni. Prawie wszystko co miałem, zapisałem Lydii. Poprosiłem ją też w testamencie o przebaczenie i zapewniłem, że bardzo żałuję tych słów, które rzuciłem w gniewie. A potem poprosiłem, aby pożegnała ode mnie moich rodziców w Cyrodiil i zapewniła ich, że zginąłem, próbując uratować ludzkość przed smokami.

     Podpisałem, z głębokim westchnieniem.

     Źle spałem tej nocy. Długo nie mogłem zasnąć. Chciałem porozmawiać z Lydią, przeprosić, załagodzić sprawę, ale duma mi nie pozwalała. Zasnąłem dopiero dobrze po północy, a i wtedy był to sen przerywany koszmarami. Ranek przywitał mnie w kiepskiej kondycji.

4 komentarze:

  1. No cóż, nie łatwo być ze sobą dzień w dzień i jeszcze trochę, niezależnie od tego na jakich zasadach.
    Miłego;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Myślę, że poszło tu o coś innego. Wulfhere przestraszył się, że traci autorytet jako dowódca tego tandemu. Może i nie zależało mu na nim na co dzień, ale raz na jakiś czas przyda się przypomnieć, kto tu rządzi, zwłaszcza jeśli podwładny usamodzielnia się ponad miarę.

      Usuń
  2. Przepraszanie i przyznawanie się do winy jest umiejętnością, której niektórzy nie mogą posiąść. Mam nadzieję, że z Wulfhere będzie inaczej i się tego nauczy!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Też mam taką nadzieję. Szkoda byłoby stracić kogoś takiego jak Lydia. Wprawdzie żadne zdjęcie nie zachowało się do dzisiejszych czasów, ale jedna z jej wnuczek była do niej łudząco podobna - i tej zdjęcie mam!

      Usuń