niedziela, 3 kwietnia 2016

Rozdział XX - Szczyt Postradanej Mowy

     W Gajkyne nie zabawiliśmy długo. W gospodzie kupiliśmy coś do jedzenia i ruszyliśmy na południe, ku Gardłu Świata. Chciałem odnieść Arngeirowi róg, zanim wplączę się w następną przygodę. Postanowiliśmy pójść tą samą drogą, którą szedłem ostatnio – przez Pękninę. Słońce już stało wysoko, więc nie mieliśmy nadziei na dotarcie tam przed zmrokiem, ale nie chcieliśmy tracić czasu. Droga mijała nam spokojnie. Zebrałem trochę ziół, żeby poeksperymentować z miksturami, raz zaatakowały nas wilki, na swoje własne nieszczęście, ale poza tym niewiele się wydarzyło. Spotkaliśmy tylko dwoje dziwnych, posępnych osobników, w szatach z kapturami, ale uzbrojonych w buławy.

     - Niechaj ogarnie cię miłosierdzie Stendarra, albowiem straż miłosierdzia nie zna! – odezwała się idąca przodem kobieta, gdy nas ujrzała.

     Okazało się, że byli to Strażnicy Stendarra. To sekta, która walczyła z daedrami i ich wyznawcami, tępiąc ich bez litości i twierdząc, że zło, które daedry sprowadziły na ludzkość zostanie pomszczone.

     Tu należałoby wyjaśnić, kim są daedry. Otóż, oprócz dziewięciorga bóstw, czczonych w Tamriel, istniały także istoty, które można by nazwać kimś w rodzaju pomniejszych bóstw. Były to istoty nieśmiertelne, zamieszkujące Otchłań, ale często wtrącające się w sprawy śmiertelników. Istotnie, trudno było je kochać, bowiem losem ludzi bawiły się, jakby były to pionki do gry. Często sprowadzały na nich cierpienia, bez żadnego powodu, poza tym, że je to bawiło. Z szacunkiem więc skłoniłem głowę przed owymi strażnikami, choć gdy się pożegnaliśmy, ogarnęło mnie zwątpienie. Nie wszystkie daedry były bowiem do gruntu złe.

     O ile nikt nie miał wątpliwości co do Mehrunesa Dagona, Molaga Bala, czy Vaerminy, o tyle już pojawiały się one jeśli chodziło o Hermaeusa Morę.  Zniewalał on wprawdzie wybranych śmiertelników, ale nie czynił tego dla zabawy, lecz dla gromadzenia wiedzy, którą uważał za największy skarb. Złym z pewnością nie był Malacath, opiekun odtrąconych, czczony przez Orsimerów jako bóg. Wprawdzie surowy i wymagający, ale jednocześnie sprawiedliwy i z pewnością nie bawiła go krzywda śmiertelników. A już rzadko kto podzielał zdanie strażników, jeśli chodziło o Azurę, czy Meridię, które nieraz śmiertelnikom pomagały. Strażnicy wyglądali jednak na tak pewnych siebie, że nie odważyłem się o to zapytać.

     Było już ciemno, gdy dotarliśmy do tej samej strażnicy, w której nocowałem poprzednio. Była pusta. Postanowiliśmy spędzić w niej noc. Nic nie zakłóciło naszego wypoczynku, choć kilkakrotnie budziło mnie odległe ryczenie niedźwiedzia.

     Rano trochę poleniuchowaliśmy. Do Pękniny było blisko, więc nie musieliśmy się spieszyć. Wyruszyliśmy, gdy słońce stało już dość wysoko na niebie. Było ciepło i bezwietrznie. Niedługo dotarliśmy do Skały Shora, gdzie ucieszony naszym widokiem Filnjar, zrobił sobie przerwę w pracy i poczęstował nas wędzonym mięsem i świeżym piwem. Głodni nie byliśmy, ale piwa napiliśmy się chętnie. Zapewniłem go przy okazji, że łuk, jaki od niego dostałem, sprawuje się świetnie.

     - Używa go na grubą zwierzynę – zapewniła Lydia z tajemniczym uśmiechem. – Nawet nie domyślasz się, jak grubą!

     Filnjar zmrużył tylko oko, dając znak, że się domyśla. Oczywiście, nie mógł wiedzieć, że Lydia miała na myśli smoki. Przypuszczał, że tępię z niego bandytów, w czym mówiąc szczerze, wiele się nie pomylił. Kupiłem od niego kilka dwemerskich strzał i naprawiłem sobie zbroję w miejscu, gdzie zabójca wbił mi sztylet. Po ranie został jedynie siniak. W południe pożegnaliśmy się i ruszyliśmy ku Pękninie.

     Dochodząc do fortu Zielony Mur, z zadowoleniem ujrzałem wiszące na masztach flagi z herbem dzielnicy Rift – dwoma skrzyżowanymi mieczami. Fort obsadzono już załogą, zwerbowaną w Pękninie. Wprawdzie o tym mieście i jego mieszkańcach wysokiego mniemania nie miałem, ale zawsze byli to legalni grododzierżcy, w przeciwieństwie do bandytów. Przez fort przeszliśmy nie niepokojeni, a nawet wydało mi się, że strażnicy odnoszą się do nas z szacunkiem. No cóż, powiem nieskromnie, że chyba zasłużonym…

     Pęknina również przywitała nas bez niespodzianek. Było jeszcze wcześnie, więc kramy na rynku wciąż były rozłożone. Zaszedłem do Madesiego, sprzedając mu złoty samorodek, jaki znalazłem podczas wędrówki. Jeden element został skreślony z listy jego zapotrzebowania. Obiecałem, że pozostałe przyniosę, jak tylko uda mi się je zdobyć. A potem poszliśmy do Balimunda.

     Kowal ucieszył się na nasz widok. Spytał Lydię, jak sprawuje się jej kirys, mnie dopytywał się o dwemerskie strzały, a gdy zapewniłem go, że były naprawdę doskonałe, uśmiechnął się łobuzersko i zaproponował następną partię.

     - Mam dwadzieścia osiem sztuk w idealnym stanie – zademonstrował jedną z nich, trzymając ją na palcu i pokazując, jak świetnie jest wyważona. – Tobie opuszczę cenę do dziesięciu za sztukę.

     Wziąłem wszystkie. Przekonałem się już, że na tym nie warto oszczędzać. Przy okazji, Balimund zdradził mi, że udało mu się skądś zdobyć strzały jeszcze lepsze.

     - Elfie – powiedział szeptem, aby nikt nie usłyszał. – Muszę się za nie zabrać, jak tylko skończę z tym żelastwem – wskazał na kilka elementów zbroi, leżących na warsztacie. – Mówię ci, cudo! Jeszcze lżejsze, równie sztywne, ale dużo cieńsze. I dziwić się trudno, elfy to mistrzowie łuku! Trochę przy nich roboty, bo ździebko pokiereszowane, a ja też wakacji nie mam, ale za kilka tygodni będę miał cały pęk gotowy. Zachować dla ciebie?

     - Będę wdzięczny – zapewniłem.

     A potem poszliśmy do gospody. Keerava przyjaźnie zmarszczyła nos, gdy nas ujrzała.

     - Nocleg czy kolacja? – spytała na powitanie.

     - Jedno i drugie – odpowiedziałem.

     - Balia będzie potrzebna?

     - Przydałaby się – odrzekła Lydia.

     - A, to musicie poczekać, aż wodę zagrzeję – odrzekła, wołając gestem męża.

     - A na razie poprosimy piwa i… - spojrzałem na Lydię. – Łosoś?

     - Mam też zębacza – powiedziała Keerava. – Świeżo złowiony, mogę usmażyć.

     Zgodziliśmy się na zębacza i zajęliśmy stolik. Gospoda stopniowo zaczęła się zapełniać. Do naszych uszu dochodziły rozmowy klientów, zwykle o polityce. Nie obyło się bez małej awantury, gdy jakiś wielmoża próbował zmusić jakiegoś młodszego do wypicia zdrowia Ulfrika Gromowładnego, choć ten wcale nie miał na to ochoty. Na szczęście Talen-jei wmieszał się w rozmowę i umiejętnie uspokoił gorące głowy.

     Zębacz był pyszny. Podobno Argonianie mają zupełnie inny zmysł smaku niż ludzie i elfy, ale widocznie Keerava znała ludzkie gusta, albo była wyjątkiem. Usmażony na smalcu, doprawiony wodorostami i ziołami, z chrupiącą skórką. Prawdziwa uczta dla podniebienia. Płacąc rachunek, nie omieszkałem jej o tym wspomnieć, wyrażając swoje uznanie. Nos zmarszczył jej się z zadowolenia.

     - Zębacz sam w sobie jest smaczny – odparła skromnie. – To drapieżnik, a ryby drapieżne są lepsze w smaku.

     Pewnie miała trochę racji, ale i tak kucharką była wyśmienitą.

     Po kąpieli i przebraniu się w lżejsze ciuchy, powłóczyliśmy się jeszcze po mieście, bez celu, ot tak, dla rozrywki. W końcu zapadł zmierzch i udaliśmy się na spoczynek.

     Nazajutrz, przy śniadaniu na kontuarze znalazłem jakiś list gończy. Obiecana nagroda. Czyżby znowu bandyci? Keerava podała mi bez słowa odbitkę. Okazało się, że nie bandyci, tylko smok! Zaaferowany pokazałem list Lydii.

     - Masz ochotę zapolować, co? – uśmiechnęła się kpiąco. – Myśliwy się w tobie odezwał.

     - Nie przeczę – odparłem. – Wiem, że to niebezpieczne, ale chyba już umiem polować na smoki. Przynajmniej na te ożywieńce, które powstają z kurhanów.

     - Możemy spróbować – odparła Lydia. – Ale jeśli okaże się, że to ten czarny, lepiej nie ryzykować. Coś mi mówi, że on jest dużo silniejszy, niż nam się zdaje.

     Przyznałem jej rację. Ustaliliśmy, że wybierzemy się tam i rzucimy okiem. O samym polowaniu zdecydujemy już na miejscu.

     - Szczyt Postradanej Mowy – przeczytałem w liście, po czym rozwinąłem mapę. – Tam zagnieździł się smok. Wiesz, gdzie to jest?

     - Słabo znam Rift – odparła Lydia. – Ale zaraz się dowiem.

     Chwyciła mapę i podeszła z nią do jakiegoś gościa, rozpoczynającego śniadanie. Przez chwilę słyszałem tylko szmer przyciszonej rozmowy, w końcu Lydia wróciła do stołu i złapała za ołowiany sztyfcik.

     - Tutaj – zaznaczyła na mapie, całkiem zręcznie rysując mały smoczy łeb. – Trzeba wyjść południową bramą i zaraz za skałą skręcić w lewo. Tam jest ścieżka, która nas doprowadzi.

     - Tak blisko miasta? – zdziwiłem się. – Teraz rozumiem, dlaczego jarl wyznaczyła za niego nagrodę. W każdej chwili może uderzyć na miasto.

     - A tu wszystko z drewna – dodała Lydia. – Jedno zarzewie i miasta nie ma.

     Opuściliśmy mury miasta południowa bramą. Nietrudno było znaleźć ścieżkę, prowadzącą na szczyt. Wznosiła się łagodnie, wijąc się między skałami. Po drodze mieliśmy małą potyczkę ze śnieżnymi pająkami, które wylazły z jakiejś jaskini, ale nie zdążyły zrobić nam krzywdy.

     W pewnym momencie ścieżka urwała się, tuż pod wysokimi i stromymi schodami, wykutymi w skale. Po obu stronach schodów co jakiś czas można było dojrzeć ruiny kamiennych filarów, podobnych do tych, jakie napotkałem w drodze z Ivarstead do Helgen. Szczyt był z tego miejsca niewidoczny, zasłonięty przez skały. Zdjęliśmy łuki z pleców, nałożyliśmy strzały na cięciwy i ruszyliśmy w górę. Schody wiły się równie często co ścieżka. W jednym miejscu kamienny filar był przewrócony i oparty o skałę, pozostawiając niewiele miejsca na przejście. Gdy w nie wszedłem, uderzył mnie paraliżujący mróz. Resztką sił cofnąłem się i schowałem za filarem. Wokół miejsca, gdzie stałem, zawirowała zmrożona mgiełka, ziemia pokryła się szronem.

     Lydia przypadła do mnie i podtrzymała mnie, bowiem już osuwałem się w przepaść. Przywołałem zaklęcie leczenia, żeby przywrócić sobie siły. Ale mnie zmroziło! Co to było?

     - Magiczna pułapka – stwierdziła Lydia, wychylając się ostrożnie zza filaru. – Farengar kiedyś mi o nich opowiadał. Zerknij, tylko za bardzo się nie wychylaj, bo znowu strzeli.

     Ostrożnie wychyliłem się zza kamiennej osłony. Po lewej stronie ścieżki stał kamienny słup, wysokości człowieka. Jego szczyt wyrzeźbiono łukowato na kształt dwu muszli, ułożonych jak ludzkie dłonie, obejmujące niebieskawy kryształ - klejnot duszy. Owe łuki miały za zadanie odbijać magię klejnotu i kierować ją w stronę przejścia, niby w magicznym reflektorze. Wystarczało, aby w szczelinie pojawił się człowiek, a kryształ ciskał w niego potężną porcją magii mrozu.

     - A Farengar nie mówił ci przypadkiem, jak taką pułapkę zniszczyć? – spytałem szeptem, w obawie o bliską obecność smoka.

     - Trzeba wyciągnąć klejnot z podstawy – odrzekła. – Ale jak się do niego zbliżyć, to już nie mówił…

     - Spróbujemy po mojemu – odparłem, podnosząc łuk.

     Pierwsza strzała zaklekotała tylko o kamienny słupek. Druga trafiła w klejnot, ale ten twardo stał na miejscu. Dopiero trzecia, trafiając idealnie w miejsce między kryształem a podstawą, wybiła go z gniazda. Kryształ wypadł z oprawy i spadł na ziemię. Przejście było wolne.

     Jeszcze kilkadziesiąt stopni i ujrzałem go. W zasadzie ujrzałem najpierw smoczą ścianę, a dopiero potem dotarło do mnie, że to, co wziąłem najpierw za posąg smoka, nie było wcale z kamienia. Smok siedział na szczycie ściany, z opuszczoną głową ukrytą za skalnym załomem. Wyglądał jakby spał, albo zapadł w jakiś letarg. Było jeszcze dość daleko, ale ja miałem dwemerski łuk, takież strzały i całkiem spore umiejętności posługiwania się tym orężem. Żałowałem, że nie mam żadnej mocniejszej trucizny, poza śnieżnym jadem, która smokowi za bardzo zaszkodzić nie mogła. Mimo to, wybrałem zatrutą strzałę. Może trochę go spowolni?...

     Łeb smoka był niewidoczny z mojej pozycji. Zasłaniały go skały. Ale tułów był tak wyeksponowany, że sam prosił się o strzał. Żałowałem, że smok skrzydła miał opuszczone. Zauważyłem już bowiem poprzednio, że pod pachą znajduje się wrażliwe miejsce. Wycelowałem w tułów, tuż przed skrzydłem. Delikatnie, aby nie drgnęły mi ręce, zwolniłem cięciwę. Strzała z sykiem pomknęła do celu.

     Smok drgnął, podniósł łeb i poruszył skrzydłami. Potem trzepnął łbem, gdy strzała Lydii przeszyła mu szyję. Zamachnął się skrzydłami i oderwał od ściany w tym samym momencie, kiedy ja strzeliłem po raz drugi, trafiając w nasadę skrzydła. Smok wzniósł się w powietrze, poza nasz zasięg. Obawiałem się, że po prostu ujdzie i tyle będzie z całej tej historii, ale nie doceniłem pychy smoczego rodu. Smok nie da się wypędzić człowiekowi. Musi go zniszczyć!

     Gad zatoczył krąg i zniżył lot, rażąc nas z pyska jęzorem mroźnej mgły. Uskoczyliśmy na boki, czując w nogach chłód. Kolejne strzały, próbujące dosięgnąć go w locie, chybiły celu. Jednak smok, widocznie taki był ich sposób walki, w pewnym momencie zawisł nad nami i poraził nas mroźnym oddechem. Lydii udało się odskoczyć, ale ja oberwałem po nogach tak, że nie mogłem zrobić kroku. Sparaliżowało mnie od pasa w dół. Posłałem mu za to celną strzałę pod pachę, która wyraźnie nim zachwiała. Smok zatoczył kolejny krąg i tym razem wylądował tuż obok mnie.

     Przed sobą ujrzałem olbrzymi smoczy pysk. Gad niezdarnie, opierając się na skrzydłach, zaczął czołgać się w moim kierunku, otwierając paszczę. Posłałem mu strzałą prosto w podniebienie, czując, że nie zdołam się przed nim obronić. Jeszcze chwila, a złapie mnie zębiskami za głowę!

     Ale oto między nas wślizgnęła się niezawodna Lydia.

     - Dziś zdechniesz, smoku! – krzyknęła, trzasnąwszy gada mieczem po pysku. 

     Smok próbował ją zaatakować, ale silny cios tarczą w nos sprawił, że cofnął łeb, zapewne bardziej zdziwiony, niż obolały.

     - Odsuń się! – krzyknąłem, napinając łuk.

     Lydia przesunęła się nieznacznie w prawo, odsłaniając połowę smoczej głowy. Strzeliłem mu w łeb i byłbym trafił w oko, gdyby gad nie poruszył się w tym momencie. Jednak strzała mocno utkwiła w jego czaszce i musiało to być dla niego bolesne, bowiem trzepnął łbem i zaryczał. I za okamgnienie drgnął po raz drugi, gdy Lydia wbiła mu miecz w pierś. Odrzucił ją silnym uderzeniem skrzydła. Moja towarzyszka wywinęła kozła i upadła z głuchym jękiem kilka kroków dalej, a ja z wściekłością posłałem mu strzałę prosto w szyję. Ostatnią, jak się później okazało. Smok zachwiał się, jęknął i opadł bezwładnie na kamienne podłoże. Po chwili rozwiał się w mgiełkę, którą wchłonąłem, jak zwykle.

     Wchłonięcie smoczej duszy wyzwoliło we mnie przypływ sił. Nogi wciąż miałem jak z kamienia, ale przynajmniej mogłem już nimi poruszać. Niezdarnie podbiegłem do Lydii. Była przytomna, ale na jej twarzy było widać grymas bólu. Oczy zaczynały zachodzić jej mgłą. Widać było, że gaśnie. Obrażenia były zbyt poważne nawet dla niej.

     - Chyba coś sobie złamałam – szepnęła z wysiłkiem.

     Nie otworzyłem plecaka. Rozerwałem go, jakby zrobiony był z papieru. Na ziemię wysypały się wszystkie fiolki z leczniczymi i trującymi miksturami. Chwyciłem pierwszą z brzegu buteleczkę z uzdrawiającą zawartością, drżącymi rękami wyciągnąłem korek i wlałem jej całą zawartość do ust. Niestety, zakrztusiła się i prawie całą natychmiast wypluła. 

     - Tylko mi tu nie umieraj – jęknąłem. – Nie umieraj, to rozkaz! Nie umieraj, bo cię zabiję! Nie możesz teraz umrzeć! Nie możesz zostawić mnie samego!

     Kolejna mikstura powędrowała do jej ust. Wargi drżały jej z wysiłku, gdy próbowała ją przełknąć. Udało się. Złocista mgiełka pojawiła się nad jej głową. Spojrzała przytomniej. Następną fiolkę opróżniła już bez wysiłku. Otworzyłem kolejną. Mimo jej protestów, wlałem jej miksturę do ust.

     - Już mi lepiej – szepnęła, chwytając mnie za rękę, którą sięgnąłem do stosu buteleczek. – Nie trzeba…

     Rzeczywiście, na twarz zaczęły powracać jej rumieńce. Ale nie miałem zamiaru ryzykować. Otworzyłem następną i podałem jej.

     - Zużyjesz cały zapas – jęknęła.

     - No i co z tego? – burknąłem, wciskając jej fiolkę. – To można kupić, ciebie nie.

     Spojrzała na mnie ciepło i bez oporu wypiła następną porcję lekarstwa. Wyraźnie poczuła się lepiej. Dźwignęła się i próbowała wstać. Udało jej się jednak dopiero, gdy zmusiłem ją do wypicia ostatniej porcji. Musiało wystarczyć - zapas się skończył.

     - Czuję się już dobrze – zapewniła, jednak skrzywienie ust nie uszło mojej uwadze.

     - Zjedz jeszcze to – podsunąłem jej garść błękitnych, wysuszonych płatków chabra. – Nie tak mocne, jak mikstura, ale też działa. Jeśli coś sobie złamałaś, trzeba to wyleczyć do końca. Inaczej będzie cię boleć do końca twoich dni.

     Posłusznie zaczęła żuć podane zioła. Rzeczywiście, nad jej głową pojawiła się ledwo zauważalna złota mgiełka, oznaczająca magię uzdrowienia. Wcisnąłem jej do rąk cały zapas, jaki miałem. Powinno wystarczyć.

     - Uzbieramy sobie po drodze – zapewniłem. – Wiem już, jak z tego przyrządzić miksturę.

     Naprawdę wiedziałem. Nie znałem wprawdzie sposobów jej zagęszczania, ale łagodne lekarstwo potrafiłem już przyrządzić całkiem nieźle. W Ivarstead mieszkał Gwilin, który znał się na miksturach. Nie wątpiłem, że nam pomoże uzupełnić zapasy.

     Lydia tymczasem chyba wydobrzała już na dobre. Znałem ją już na tyle, że sceptycznie odnosiłem się do jej zapewnień o znakomitym samopoczuciu, ale nic więcej zrobić nie mogłem, bo zabrakło mi wszelkich lekarstw. Ech, szkoda że nie znałem innych zaklęć ze szkoły przywracania! Słyszałem o Uzdrawiającym Dotyku, pozwalającym uleczyć inną osobę. W jednej z ksiąg wspomniano o zaklęciu Uzdrowienie Przyjaciela, które bardzo by mi się teraz przydało…

     Wyrwałem miecz Lydii, który utknął między kośćmi smoka i podałem jej. Zebrałem kilka strzał, które wydały mi się nie uszkodzone. Okazało się, że smok ma w sobie sporo złota. Nie wiedziałem, skąd się wzięło, dopiero później przeczytałem gdzieś, że kiedyś ludzie, oddając hołd swym smoczym panom, zakopywali złoto w smoczych kurhanach, jako coś w rodzaju ofiary. Smok, wygrzebując się z ziemi, zapewne nieświadomie zabrał je ze sobą na powierzchnię, a gdy obrósł ciałem, złoto zostało w nim uwięzione. Oderwałem z wysiłkiem kawałek żebra. Udało mi się też oderwać jedną łuskę. Reszta trzymała się tak mocno, że nawet przy pomocy miecza nie dało się nic zrobić. Podeszliśmy do smoczej ściany. Leżała tam duża, drewniana skrzynia.

      - Przeszukamy kufer? – spytała Lydia.

     Uciszyłem ją ruchem dłoni. Usłyszałem bowiem dobrze już sobie znany zew.

     - Słyszysz? – spytałem.

     - Co? – Lydia nadstawiła uszu, ale po chwili potrzasnęła głową.

     - Czy tylko ja to słyszę? – szepnąłem. – Chodźmy bliżej.

     Podeszliśmy do ściany. Znaki klinowego pisma były niewyraźne i zatarte przez czas, jednakże jedno ze słów pulsowało niebieskim światłem. Zew rozbrzmiał jak surma bojowa.

     - Nic nie słyszysz? – zerknąłem na Lydię. – Nie słyszysz tego dźwięku, jaki dobywa się z tego światła?

     - Jakiego światła? – Lydia otworzyła szeroko oczy. – O czym ty mówisz.

     Wskazałem na znaki. Ale ona potrząsnęła tylko głową.

     - Nie widzę tam żadnego światła. I niczego nie słyszę.

     Widocznie zew ten skierowany był tylko do mnie. Posłuszny swemu przeznaczeniu, podszedłem do pulsującego słowa. Światło oderwało się od znaków i popędziło ku mnie, by wniknąć w moje ciało.

     - Faas – szepnąłem. – Strach!

     Dopiero co pochłonięta smocza dusza nadała mi zrozumienie nowego krzyku. Poczułem, jak przepełnia mnie moc, budząca lęk wśród moich wrogów. Czułem się tak potężny, że mogłem okrzykiem zmusić całe armie do odwrotu. Oczyma duszy widziałem przeciwników, porzucających broń i uciekających w popłochu.
Trwało to krótką chwilę. Wróciła mi przytomność. Tak nauczyłem się nowego krzyku, zwanego Zniechęcenie.

     Lydia z ciekawością zajrzała do kufra. Dołączyłem do niej. W skrzyni było trochę złota, które natychmiast zmieniło właściciela. Był też diadem z księżycowego kamienia i rubinów, którego Lydia nie chciała przyjąć, mimo moich usilnych próśb. Postanowiłem, że nałożę na niego jakieś zaklęcie i wtedy jej go podaruję. Na pewno pięknie by w nim wyglądała.

     I było tam coś jeszcze. Dziwny, biały, świecący, kulisty klejnot, oszlifowany ze wszystkich stron w taki sposób, że składał się z bardzo wielu płaskich ścianek. Wielki jak dwie złożone razem pięści. Lśnił jak latarnia. Piękny klejnot. Wziąłem go do ręki. Ciężki…

     To co się stało, sprawiło, że omal go nie upuściłem. Wokół mnie rozległ się głos. Głos potężny i dźwięczny, niewątpliwie kobiecy. I przejmujący aż do kości. Nie wiedziałem, skąd się wydobywa, po minie Lydii poznałem jednak, że i ona go słyszy.

     - Nowa dłoń dotyka mojej latarni! – mówił głos. – Słuchaj, nadstaw uszu i ugnij się przed moją wolą! Plugawa ciemność wlała się do mojej świątyni. Ciemność, którą musisz zniszczyć. Zanieś moją latarnię z powrotem na górę Kilkret, a ja uczynię cię instrumentem mojego oczyszczającego światła!

     Głos umilkł, a my zdumieni spojrzeliśmy po sobie.

     - To jakiś daedryczny artefakt – wybąkałem, spoglądając na trzymany klejnot. – Jakaś deadra do nas przemówiła z Otchłani!

     - Meridia – wyszeptała Lydia. – Wspomniała o górze Kilkret. Tam jest świątynia Meridii.

     Trochę mi ulżyło. Meridia była jedną z nielicznych daedrycznych książąt, zamieszkujących Otchłań, które były w miarę życzliwe ludziom i innym śmiertelnikom. Gdyby to był ktoś inny, wsadziłbym ten kryształ z powrotem do kufra i z hukiem zatrzasnął wieko, żałując, że nie mam dość odwagi, by cisnąć go w przepaść, aby roztrzaskał się o skały. Ale Meridia? Kapryśna wprawdzie i pełna humorów, ale jednak wiele dobrego zrobiła dla ludzi. Była jak dobra królowa, której jednak lepiej nie drażnić, bo łatwo wpadała w złość.

     Spojrzeliśmy na siebie.

     - Pójdziemy tam, prawda? – spytała Lydia. – Wezwania Meridii chyba nie należy ignorować?

     - Też tak myślę – odrzekłem. – Meridii należą się względy. Wiesz, gdzie to jest?

     - Wiem – odparła. - Niedaleko Samotni. Byłam tam kiedyś, dawno temu.

     - W świątyni?

     - W samej świątyni nie, ale widziałam ją z zewnątrz. Kamienna budowla, z pięknym, majestatycznym posągiem. A obok jest coś takiego.

     I przy tych słowach wskazała na smoczą ścianę.
Aż mnie zatchnęło. Jeśli teraz ktoś chciałby mnie powstrzymać, miałby nie lada problem. Teraz zapaliłem się do tej wyprawy, jakby od tego zależało moje życie. Wiedziałem już, że gdy tylko zaniosę róg Siwobrodym, udamy się na górę Killkret.

     - Droga wiedzie przez Białą Grań – dodała Lydia. – Możemy tam odpocząć.

     No tak, Biała Grań, a w Białej Grani Adrianne Avenicci i moja nie spełniona dotąd przysięga pomocy z cesarskim zamówieniem! Usiadłem zrezygnowany na skrzyni. W dodatku czasu było coraz mniej i moja pomoc coraz bardziej potrzebna. Czyli nie od razy udamy się na Killkret. No cóż, słowo się rzekło, trzeba go dotrzymać.

     Na razie zeszliśmy ze schodów i wróciliśmy na trakt do Ivarstead.

     - Wejdziesz ze mną na Wysoki Hrothgar? – spytałem po drodze.

     - A Siwobrodzi mnie też zaprosili? – spytała przekornie Lydia.

     - No, nie… - zająknąłem się. – Ale chyba nie mieliby nic przeciwko temu.

     - A jeśli tak? – uśmiechnęła się w zamyśleniu. – To jednak klasztor.

     - Jest tam wąwóz, w którym czyha śnieżny troll – próbowałem ją podejść. – Sam pewnie nie dam mu rady i polegnę w drodze.

     - Taaa, pewnie… - mruknęła z ironią. – Poprzednio ładnie poprosiłeś go o pozwolenie i ten jeden raz dał ci przejść.

     - Poprzednio musiałem się przekradać po oblodzonej skale – odparłem. – Ale jeśli będę musiał to robić za każdym razem, kiedyś zjadę z niej prosto w przepaść. To będzie mój ostatni krzyk.

     - Dobrze, pójdę z tobą – westchnęła.

     - Świetnie!

     - Do wąwozu – zgasiła mnie. – Dalej idziesz sam.

     Byłem trochę zawiedziony, ale i zadowolony, że wreszcie sama decydowała o tym, co ma zamiar robić, a co nie. Wojskowa dyscyplina oduczyła ją myślenia o sobie. Postanowiłem, że przywrócę jej tę umiejętność.

     Naszą rozmowę przerwał pewien dziwnie ubrany osobnik, który niespodziewanie wyłonił się z krzaków. W jego dłoniach błyszczały dwa ostre sztylety.

     - No, dobra – zacharczał. – Dawaj błyskotki, albo wypatroszę cię jak rybę!

     Patrzyliśmy na rozbójnika szeroko otwartymi oczami. Nie ze strachu – z dwójką uzbrojonych wojowników nie miał najmniejszych szans. Ale ze zdziwienia. Napastnik był Argonianinem. I miał na sobie zbroję. Elfią! Zupełnie niedopasowaną do swej wydłużonej sylwetki, sprawiającą wrażenie, jakby wisiała na czymś zbyt wysoko umieszczonym, bowiem kirys podchodził mu aż pod brodę. Poza tym, jego głupota również potrafiła zadziwić. On, sam jeden, rzuca się na dwoje uzbrojonych ludzi, mając w rękach jedynie sztylety!

     - No, dalej, nie będę czekał cały dzień! – popędził nas gardłowym głosem.

     Dobyłem miecza. Lydia zrobiła to samo. Zrobiliśmy to tak szybko, że nie zdołał zareagować.

     - Taka błyskotka może być? – spytałem, demonstrując szerokie, ciemnozłote ostrze dwemerskiego miecza.

     W odpowiedzi rozbójnik zaatakował. Chciał jednym sztyletem przejechać mi po oczach, a drugim pchnąć pod żebro, ale spodziewałem się tego ruchu i w czas zasłoniłem się tarczą i mieczem. Napastnik był niezwykle szybki – to musiałem mu przyznać. Ale sama szybkość nie wystarcza przeciwko zbroi, tarczy i mieczowi, w dodatku to wszystko pomnożone było przez dwa. Cios tarczą w nos, a gdy go odrzuciło, mieczem przez odsłonięty łeb. Sprawa załatwiona. Ostry, krasnoludzki miecz bez trudu rozłupał delikatną czaszkę Argonianina, a on sam padł bez jęku u naszych stóp. Nawet nie zdążyliśmy otrząsnąć się ze zdziwienia.

     - Skąd on ma taką zbroję? – Lydia zabawnie wykrzywiła usta. – Przecież nie napadł Thalmorskiego żołnierza.

     - Skąd wiesz?

     - Bo był żywy – odpowiedziała, wywołując u mnie niekontrolowany śmiech.

     - Ukradł pewnie – odparłem. – Chyba ją weźmiemy?

     - Jest warta majątek – Lydia skinęła głową. – Nie my, to weźmie ją ktoś inny.

     Żadne z nas nie znało przemyślnego i skomplikowanego systemu rzemieni, mocujących elfią zbroję. W dodatku, rozbójnik przerobił je tak, aby dopasować je do swej gadziej sylwetki. Skończyło się na tym, że rzemyki po prostu przecięliśmy i zdjęliśmy z niego zbroję w kawałkach.

     - Jakby na ciebie – Lydia chwyciła kirys i przyłożyła go do moich napierśników. – Trzeba zrobić tylko wyściółkę i paski. Z tym chyba dasz sobie radę.

     - Dam – potwierdziłem. – Wyściółka i uprząż to drobiazgi, skoro mam gotowe skorupy. Patrz, jakie to lekkie.

     Elfia zbroja była zadziwiająco lekka i sztywna. Wprawdzie na razie nie nadawała się do użytku, ale i tak była cennym łupem. Przy złodzieju znaleźliśmy jeszcze trochę kosztowności. Sztylety też były całkiem niezłe, ostre jak brzytwy. Dostaniemy za nie dobrą cenę.

     - Może wrócimy do Pękniny? – podrapałem się po nosie. – Sprzedalibyśmy część tego wszystkiego. Będziemy to dźwigać do Białej Grani?

     Lydia chwyciła powiązane ze sobą części zbroi i uniosła, ważąc je w ręku.

     - To wcale nie jest ciężkie. Poniosę to. Szkoda czasu.

     Pakunek istotnie nie był ciężki, zwłaszcza, że jeden z rzemyków związałem tak, aby dało się to nieść na ramieniu. Był jednak nieporęczny, nieśliśmy go więc na zmianę. Do Ivarstead dotarliśmy już bez przygód, aczkolwiek dość późnym wieczorem. Było już zupełnie ciemno, gdy weszliśmy na most, prowadzący do wsi. Na zewnątrz kilku strażników patrolowało okolicę. Ten, który zatrzymał nas na moście, nie robił żadnych kłopotów. Wysłuchał tylko, kim jesteśmy i skąd idziemy, po czym przepuścił nas bez problemów. Nasze buty wkrótce zadudniły na ganku gospody Vilenyr.

     Wilhelm przywitał nas serdecznie, jak zwykle. W gospodzie, przy piwie siedzieli też Gwilin, Kilimmek i jeden ze strażników, który akurat miał przerwę w służbie, więc natychmiast zostaliśmy zaproszeni do stołu. Zrobiło się gwarno i wesoło. A stek z horkera smakował mi jak nigdy.

3 komentarze:

  1. No wreszcie! Już się martwiłam, że może zwinął Cię jakiś ostry atak świńskiej grypy. Pisz Nitager, pisz, wrzucaj do sieci, bo już nie mogę patrzeć na otaczającą mnie dobrą zmianę. Tyle dobroci na raz po prostu człowieka powala.
    Muszę trochę od tego nadmiaru dobroci odpocząć.
    Miłego;)

    OdpowiedzUsuń
  2. Dobrze, zaraz podam następną porcję ;)

    OdpowiedzUsuń
  3. To ja też poproszę stek z horkera :D

    OdpowiedzUsuń