wtorek, 26 kwietnia 2016

Rozdział XXVI - Łuk, miecz i kowalski młot

     Do Białej Grani dotarliśmy bez przygód. Bo kto by tam liczył tego norskiego idiotę, który nagle, ni z gruchy, ni z pietruchy wypadł z krzaków i rzucił się na nas z mieczem. Uznaliśmy, że jego zbroja i miecz mogą nam się przydać. Moja sakiewka była już bardzo lekka, więc liczyła się każda wartościowa rzecz.

     Następnego dnia rankiem postanowiliśmy pójść do Rzecznej Puszczy. Wiadomość od Delphine wciąż nie doszła i to samo już było niepokojące. Na szczęście, gdy około południa dotarliśmy na miejsce, okazało się, że nasza znajoma dopiero co wróciła z długiej wyprawy i zwyczajnie nie zdążyła jeszcze się z nami skontaktować.

     Na widok mojej zbroi, skrzywiła się.

     - To już nie miałeś innego ubrania? – prychnęła. – Zwracasz tym na siebie uwagę!

     - Mam ją pomalować na czarno? – wzruszyłem ramionami. – Zbroja jak zbroja.

     Pokręciła głową niezadowolona, ale nie skomentowała, ja zaś byłem pewien, że mógłbym przebrać się w cokolwiek, a i tak wzbudziłoby to protesty przez sam fakt, że jest altmerskiego pochodzenia.

     - Oszczędziliście mi kłopotu – uśmiechnęła się. – Zjawiacie się w samą porę. To co? Pojedynczo do piwnicy, żeby nikt nie zauważył.

     W gospodzie było kilkoro gości, więc staraliśmy się nie rzucać w oczy. Delphine prześlizgnęła się łatwo. Z Lydią było trudniej, bo wszyscy mężczyźni oglądali się za nią. Ja natomiast stwierdziłem, że i tak nie uda mi się przejść niezauważenie, więc po prostu tam polazłem, nie przejmując się zdziwionymi spojrzeniami. Starannie zamknąłem drzwi i wlazłem przez szafę do piwnicy, nie zapominając o zamknięciu zarówno szafy, jak i fałszywej ścianki.

     - Dobrze byłoby powiesić w tej szafie parę ciuchów – odezwałem się. – Pusta szafa wzbudza podejrzenia.

     - Słuszna uwaga – skinęła głową Delphine. – Tak zrobię. A teraz przedstawię wam swój plan.

     Stanęliśmy wokół stołu. Delphine oparła się rękami o blat i spojrzała na mnie. W oczach błyszczały jej zawadiackie ogniki. Widać, działanie wyzwoliło w niej energię.

     - Wymyśliłam, jak przemycimy cię do ambasady Thalmoru! – oświadczyła.

     Przyznam, że mnie zaskoczyła.

     - Mnie? – uniosłem brwi. – A co z tobą? Nie idziesz?

     - To byłby kiepski pomysł – pokręciła głową. – Ściągnęłabym na siebie ich uwagę. Ale ciebie jeszcze nie znają.

     Skinąłem głową. Istotnie, ona nie wchodziła w grę. Znali ją. Delphine tymczasem uniosła w górą palec.

     - Ambasadorka Thalmoru, Elenven, regularnie organizuje przyjęcia, na których bogaci i wpływowi podlizują się Thalmorowi. Mogę ci załatwić wstęp na jedno z ich przyjęć. Kiedy już znajdziesz się w ambasadzie, wyjdziesz po cichu i poszukasz tajnych akt Elenven. 

     No, proszę, jakie proste! Oczywiście, wymknę się po cichu, bo nikt nie zauważy! Strażnicy akurat będą mieli atak ślepoty. I pójdę sobie, przez nikogo nie niepokojony prościutko do miejsca, oznaczonego wielką tablicą „Tu znajdują się tajne akta Elenven” i strzałką, wskazującą na szufladę. Otwartą, oczywiście!

     Nie wiem, ile Delphine wyczytała z mojej twarzy, ale chyba sporo, bo zmieniła ton.

     - Mam łącznika w ambasadzie – powiedziała tajemniczym głosem. – Nie byłby skłonny samodzielnie podjąć się tak ryzykownej misji, ale może ci pomóc.

     No cóż, nareszcie mówi konkretnie.

     - Nazywa się Malborn. To leśny elf. Ma mnóstwo powodów, by nienawidzić Thalmoru. Możesz mu ufać.

     Jakkolwiek by to zabrzmiało, Bosmerowie naprawdę woleli towarzystwo ludzi niż swych kuzynów Altmerów, więc ta wiadomość w ogóle mnie nie zdziwiła.

     - Dam mu znać - ciągnęła, - żeby spotkał się z tobą w Samotni, w gospodzie „Pod mrugającym ślizgaczem”. Wiesz gdzie to jest?

     Skinąłem głową.

     - Kiedy ty będziesz robić swoje, ja zajmę się zorganizowaniem dla ciebie zaproszenia na małe przyjęcie u Elenven. Kiedy załatwisz już wszystko z Malbornem, spotkaj się ze mną w stajniach Samotni. Jakieś pytania?

     Plan był stosunkowo prosty, ale takie są najlepsze. Zbyt skomplikowane nigdy się nie udają, bo wystarczy małe, nieprzewidziane wydarzenie, aby wszystko poszło nie tak. 

     - Kim jest twój kontakt? – spytałem. – Na pewno mogę mu ufać?

     Delphine skinęła głową.

     - Nie martw się o Malborna – zapewniła. – Nie jest tak niebezpieczny jak ty, ale ma na pieńku z Thalmorem, podobnie jak ja. To leśny elf. Thalmor wymordował jego rodzinę w puszczy Valen, podczas jednej z czystek, o których się nie mówi. Na szczęście, nie mają pojęcia, kim naprawdę jest. W przeciwnym razie nie podawałby napitków na przyjęciach u ambasadorki.

     Musiałem przyznać, że to całkiem sprytne. Barman miał kontakt z wieloma gośćmi i pracownikami ambasady, a wielu z nich, rozochoconych trunkami, nie potrafiło utrzymać języka za zębami. Był z pewnością cennym źródłem informacji.

     Przyjęcie, o ile Delphine dobrze się orientowała, odbędzie się w przyszłym miesiącu, więc czasu było dość. Umówiliśmy się na konkretną datę. Owego dnia Malborn późnym wieczorem miał czekać na mnie w gospodzie – wtedy jest w niej najwięcej gości i najłatwiej zmieszać się z tłumem. Jeśli go nie będzie, mam przychodzić wieczorem przez trzy kolejne dni. W tym czasie z pewnością będzie miał jakiś wolny wieczór.

     - I jeszcze jedno – odezwała się Delphine na odchodnym. – Żadnych thalmorskich zbroi! Zwracają na siebie uwagę, nawet w Samotni.

     Zgodziłem się z nią. Nie szedłem tam walczyć mieczem, tylko sprytem. Jeśli wpadnę, nie ochroni mnie żadna zbroja. Włożę tę starą, skórzaną, którą zachowałem przez sentyment.

     Pożegnaliśmy się, życząc sobie wzajemnie powodzenia. Wyszliśmy na trakt.

     - To świątynia Czarnygłaz, prawda? – Lydia wskazała na ledwo widoczne z tego miejsca ruiny.

     Przytaknąłem.

     - Nie byłaś tam nigdy?

     - Jakoś nie miałam okazji – wzruszyła ramionami. – A mieszkam tak blisko, że aż wstyd.

     Roześmiałem się i ruszyłem traktem na most. Do Białej Grani mogliśmy iść zarówno traktem, jak i przez Czarnygłaz, jakkolwiek było trochę dalej i nie tak wygodnie. Za mostem, zamiast w prawo, skręciłem w lewo, na górską ścieżkę.

     - Ale musimy zachować ostrożność – powiedziałem stanowczo. – Od mojej wizyty w tym miejscu minęło już trochę czasu, mogli się tam zagnieździć jacyś opryszkowie.

     Ale na szczęście było pusto. Zwiedziliśmy całą świątynię, a ja w każdym z odwiedzanych miejsc opowiadałem, co mi się w nim wydarzyło. Przy okazji pozbieraliśmy porzucone uzbrojenie, z zamiarem jego spieniężenia. Jako się rzekło, sakiewka mocno się już opróżniła, więc najpilniejszą sprawą było zdobycie pieniędzy.


Czrnygłaz - ruiny świątyni, komora zewnętrzna


     Zbóje pojawili się znacznie później, gdy obładowani wracaliśmy już po zmroku północną stroną góry do Białej Grani. Napadli nas w trójkę u podnóża. Jeden z łukiem, jeden z toporem, trzeci z mieczem. Rzuciliśmy nasze pakunki i chwyciliśmy za broń. Nie było trudno ich pokonać. Szermierzem byłem już coraz lepszym, a Lydia z upodobaniem wprawiała się w używaniu powierzonych jej magicznych kosturów. Jednego z nich tak potraktowała ogniem, że eksplozja odrzuciła go o kilkanaście kroków. Drugiego zmroziła do tego stopnia, że prawie nie mógł się ruszać i łatwo sobie z nim poradziłem. Trzeciego ustrzeliłem z łuku, gdy on sam obsypywał nas strzałami z przezornie dalekiej odległości.

     Łup powiększył się o kilka ćwiekowanych zbroi, tarcz, toporów i coś, co ucieszyło mnie najbardziej – naszyjnik pomniejszego dzierżenia. Pomagał on w walce na jednoręczną broń. Natychmiast włożyłem go na siebie i na próbę machnąłem kilkakrotnie mieczem. Wydawał się trochę lżejszy, a ciosy były nieznacznie, ale zauważalnie szybsze. Świetna sprawa!

     Gdy dotarliśmy do Wietrznego Domku, rzuciliśmy wszystko w kąt. Jutro rano się tego pozbędziemy, a na razie trzeba odpocząć. Przegryźliśmy lekką, spóźnioną kolację, wypiliśmy po kielichu wina i poszliśmy spać.

     Rankiem ja zająłem się sprzedażą łupu, a Lydia udała się do Smoczej Przystani, spotkać się z Proventusem i dowiedzieć się, czy nie ma jakiegoś zlecenia dla pary zabijaków. Adrianne aż chwyciła się za głowę, gdy zobaczyła tę górę żelastwa. Za broń dała słuszną cenę, ale zbroje sprzedałem praktycznie na wagę. Nie mając nic innego do roboty, stanąłem przy kuźni, pomagając jej wykuć kilka rzeczy, zanim zjawiła się Lydia.

     - Obóz Cichych Księżyców – powiedziała bez wstępów.

     Wiedziałem, gdzie to jest. Strażnicy swego czasu pokazali mi to miejsce z wieży.

     - Smok, gigant? – spytałem.

     - Bandyci – odparła. - Prosta sprawa.

     Prosta, nie prosta, nie miałem zamiaru lekceważyć grupy uzbrojonych zbirów. Włożyliśmy swoje zbroje, chwyciliśmy broń i niespiesznym krokiem ruszyliśmy na północny zachód, gdzie pod przełęczą widniała nieduża, kamienna warownia, postawiona na zboczu góry.

     Gdy stanęliśmy u jej stóp, ustrzeliwszy przedtem zbyt ciekawego rozbójnika, pełniącego straż, zdumiałem się nad jej architekturą. Zasadniczą jej częścią były wysokie, bardzo wysokie schody, prowadzące do jakiejś małej budowli, choć właściwa warownia znajdowała się obok, mniej więcej na wysokości jednej czwartej tych schodów. W międzyczasie zauważył nas drugi zbój, Argonianin, który zaatakował nas magią lodu, zanim sam nie zginął od strzał. Niestety, zdołał zaalarmować pozostałych. Drzwi warowni otworzyły się i wybiegło z nich trzech innych.

     Zanim do nas dobiegli, położyłem jednego, po czym chwyciłem za miecz. Ten, który rzucił się na mnie, był wysoki i dobrze zbudowany, w dodatku miał na sobie stalowy kirys. Walczył dwuręcznym mieczem. Lecz choć nie mogłem dorównać mu siłą, bez porównania górowałem nad nim szybkością. Lekka zbroja nie obroniłaby mnie pewnie przed jego morderczym ciosem, ale umożliwiała ich unikanie. Zamiast przyjmować ciosy na tarczę, albo odbijać je mieczem, robiłem uniki, które dodatkowo wytrącały go z równowagi. Moje ciosy natomiast były tak szybkie, że nie zdołał ich odbić. Wprawdzie ciężki kirys zatrzymał przynajmniej trzy czwarte z nich, ale niektóre dosięgły ciała i polała się krew. W końcu padł od ciosu w głowę.

     
Obóz Cichych Księżyców - starożytna budowla w dzielnicy Biała Grań

     Zaciekawił mnie jego miecz. Mienił się zielonkawym blaskiem. Bez wątpienia był zaklęty, ale jakie zaklęcie na niego nałożono? Pewnie, gdyby któryś z jego ciosów trafił, sam bym się przekonał na własnej skórze. Na szczęście, pozostawałem w błogiej nieświadomości.

     Wnętrze warowni nie było całkiem puste. Było tam jeszcze dwóch rozbójników, których unieszkodliwiłem z łuku. O mało wszystkiego nie zepsułem, podchodząc drugiego cichcem, bowiem słuchając monologu, z trudem powstrzymałem się, aby nie ryknąć śmiechem.

     - Magowie… - mówił rabuś marzącym głosem. – To dopiero potęga!  Na pewno znają jakieś zaklęcie, zmieniające drewno w złoto. Też bym chciał umieć zamieniać drewno w złoto…

     Przynajmniej umarł szczęśliwy, oddając się marzeniom. Strzała w szyję, dokładnie między kręgi szyjne. Śmierć była natychmiastowa.

     Zebrawszy całkiem pokaźny łup, składający się z uzbrojenia i kilkudziesięciu sztuk złota, znalezionych w skrzyni, postanowiliśmy odwiedzić tajemniczą budowlę na szczycie. Okazało się, że to kuźnia. Wszystkiego się tam spodziewałem, tylko nie kuźni! A na warsztacie leżały miecz i topór, oba mieniące się tym samym, zielonkawym połyskiem. Zabraliśmy je, oczywiście, ale znów największym skarbem była nie broń, nie złoto, a coś zupełnie innego. Znalazłem tam księgę. Wziąłem do rąk i przeczytałem tytuł: „Wykuwanie lekkiej zbroi” – pióra Revusa Sarvaniego. Skarb! Prawdziwy skarb! Gdyby to było możliwe, zabrałbym się za lekturę już teraz, ale oprzytomniałem i spakowałem ją do plecaka.

     Wracaliśmy powoli, bo i łupy trochę ważyły, i właśnie słońce mocno przygrzało, i czasu mieliśmy w bród. Lydia wskazała głową na południowy zachód.

     - Tam następny ruch? – rzuciła pytanie.

     Podążyłem za jej wzrokiem. Fort Szara Przystań wyglądał stąd jak kupa gruzów, ale była to wciąż silna twierdza i mury miała mocne. Siedlisko bandytów, kontrolujących rozwidlenie traktów.

     - Tam nie pójdzie tak łatwo – westchnąłem. – Strażnicy twierdzą, że tam jest zadekowana całkiem silna banda. We dwójkę możemy nie dać rady.

     Spojrzała na mnie kpiąco.

     - Zawsze, gdy tak mówisz, oznacza to, że masz już plan. To kiedy?

     Roześmiałem się.

     - Dziś w nocy – odparłem ze śmiechem. – Na dwie godziny przed wschodem słońca. Wtedy człowiek jest najbardziej zaspany i łatwo go zaskoczyć.

     - Ale dzisiaj nie ma żadnego machania młotkiem – stwierdziła. – Musisz być wypoczęty. Jeszcze przed zmrokiem uderzamy w kimono.

     - Rozkaz! – odrzekłem. – Jak sobie życzysz, mój huskarlu.

     Pokazała mi język.

     - A mogę poczytać do poduszki? – spytałem proszącym tonem.

     - Nic z tego! – pokręciła głową. – Jak się wciągniesz w księgę, to będziesz czytał do późnej nocy. Albo wyczytasz w niej co takiego, co nie pozwoli ci zasnąć całą noc. Żadnego czytania!

     Zrobiłem minę zbitego psa, ale w duchu dusiłem się ze śmiechu.

     - No dobra, nie dziś – powiedziałem w końcu. – Za dwa dni. Dziś sobie poczytam. Zaciekawiła mnie ta księga.

     I, jak się okazało, słusznie. Był to bowiem świetny podręcznik do sporządzania lekkiej zbroi. Poświęciłem mu dwa długie popołudnia i wieczory, ale przeczytałem od deski do deski. Najpierw był krótki opis potrzebnych materiałów, potem zasady ich doboru. Na schematach pokazano sposoby łączeń i optymalne kształty poszczególnych części. Na końcu było kilka obszerniejszych rozdziałów, charakteryzujących poszczególne rodzaje zbroi. Była tam więc zbroja rzemieniowa – najłatwiejsza, najtańsza, ale i najsłabsza, jednak idealna dla wojownika, operującego w lesie. Było wiele uwag na temat zbroi skórzanych. Przez ten rozdział przebrnąłem głównie kiwając głową, bowiem wiedziałem o nich sporo, ale i tam poznałem kilka trików, o których przedtem nie słyszałem. Zamiast grubej podbitki trzeba było stosować cienką skórę, wyprawioną na zamsz. Dzięki temu kirys lepiej przylegał i nie było w nim tak gorąco. Klamry można było stosować inne, znacznie wygodniejsze w użyciu i trzeba było je mocno odpuszczać, aby nie były za twarde. Wtedy klamra pod wpływem uderzenia lekko się ugnie, ale nie pęknie. To była prawda – klamrę w swojej starej zbroi musiałem wymienić, gdy cios miecza ją rozpołowił. Prosty trik w łączeniu skór pozwalał na sporządzenie hełmu z żaluzjową osłoną karku, sztywną i dobrze chroniącą przed uderzeniem, ale równocześnie jej ruchome elementy pozwalały na swobodne spojrzenie w górę. Szkoda, że przedtem tego nie wiedziałem. Może zrobię sobie jeszcze jedną skórzaną zbroję? Przydałaby mi się…

     Oczywiście, najwięcej czasu poświęciłem studiom, na temat zbroi elfiej. Była tam dla mnie najważniejsza informacja, o proporcjach, w jakich należy ze sobą zmieszać żelazo, księżycowy kamień i rtęć, aby uzyskać niezwykle wytrzymały metal. Okazało się też, że ptasia stylistyka, tak powszechnie w nich stosowana, była wprawdzie częścią tradycji, ale też miała zastosowanie praktyczne. Zakończenia blach na kształt ptasich piór są skutkiem procesu, zwanego karbowaniem, który wzmacniał dodatkowo blachę na końcach, gdzie zwykle mieściły się wszystkie złącza i mocowania. Pokazano tam optymalny układ pasów uprzęży, a także ciekawy trik, polegający na obramowaniu każdej blachy paskiem cienkiej skóry, Dzięki temu, blachy nie ocierały się o siebie bezpośrednio i możliwe było ciche poruszanie się. Wiedziałem już, że wkrótce stanę się właścicielem świetnej, elfiej zbroi, którą sam sobie wykuję.

     Zaskoczył mnie natomiast ostatni rozdział. Mówił o zbroi szklanej. Brzmiało to tak zaskakująco, że aż nie mogłem uwierzyć. W tym momencie wołami nikt by mnie nie odciągnął od tej księgi.

     Okazało się jednak, że to nie żadne szkło, tylko swoisty metal, uzyskiwany ze stopu stali z rafinowanym malachitem. Nazywany tak jedynie ze względu na specyficzny połysk, jakim się charakteryzował oraz kruchość przed ostatecznym hartowaniem i odpuszczaniem. Wykuwanie takiej zbroi było bardzo trudne i trzeba było mieć naprawdę zręczne ręce i ogromne wyczucie temperatury metalu. Zbroja jednak niespecjalnie mi się podobała. No, ale to tylko obrazek…

     Dnie spędzałem w kuźni. Na wyprawę do Samotni chciałem sporządzić sobie zbroję znacznie lepszą od tej, którą miałem. Adrianne pomogła mi, ale większość pracy wykonałem sam. Wprawdzie przed planowaną wyprawą do fortu Szara Przystań nie zdążyłem się z nią uporać, ale prace były już bardzo zaawansowane. Na akcję wdziałem zbroję elfią.

     Już pod murami fortu wpadłem na świetny pomysł. Fort bowiem zbudowano podobnie jak miasto, czyli wykorzystując źródło do wypłukiwania nieczystości. Ściek nie był zanieczyszczony, widać niewiele było tam osób. Nic dziwnego wybudowano go, żeby mieścił setkę żołnierzy, a tam nie było nawet jednej piątej tej liczby. Dość, że ściek zabezpieczono prowizorycznie, jedynie kilkoma deskami, które udało się odsunąć i wślizgnąć niepostrzeżenie do środka. Znaleźliśmy się w piwnicy.

Fort Szara Przystań w dzielnicy Biała Grań


     Nie będę tu opisywał labiryntu korytarzy, schodów i komnat, ani naszej po nich wędrówki. Zdobywanie poszło w podobny sposób, w jaki kiedyś opanowaliśmy fort Zielony Mur pod Pękniną. Skradaliśmy się i raziliśmy z łuków na odległość, a gdy to nie skutkowało, łapaliśmy za miecze i rozprawialiśmy się ze zbójami w bezpośredniej walce. Kilka razy musiałem jednak uleczyć się zaklęciem, a raz nawet miksturami, bowiem samozwańcza załoga składała się z samych silnych, rosłych i dobrze uzbrojonych Nordów.

     W pewnej komnacie zastaliśmy jakąś staruszkę. Spojrzała na nas z przestrachem, prosząc, by nie robić jej krzywdy.

     - Ja tylko tu sprzątam, gotuję i robię, co mi każą!

     Była to bezdomna kobieta, która najęła się jako gospodyni w zamian za kąt do spania i miskę strawy. Zbóje pozostawili ją przy życiu dla własnej wygody. Poprosiliśmy ją, aby zamknęła się w komnacie i nie otwierała, dopóki się nie uporamy z bandą. Wtedy zastukamy do niej trzy razy, a potem jeszcze raz trzy razy, tylko szybciej. Zgodziła się ochoczo.

     Fort oczyściliśmy w dwie godziny. Dziewięciu rozbójników posłaliśmy na tamten świat. Zabraliśmy im całe uzbrojenie. Spenetrowaliśmy szafy, komody, skrzynie…

     Ach, skrzynie!

     W jednej z nich, ukrytej w piwnicy, znalazłem coś, od czego zadrżały mi ręce. Był w niej schowany łuk. Ale jaki! Prawdziwy, oryginalny, elfi łuk, bosmerskiej roboty! Skarb nad skarby! Już dla niego samego warto było podjąć się tej wyprawy. Na razie jeszcze nie zdecydowałem się użyć go w walce, bo najpierw trzeba było go przystrzelać, ale już teraz, tylko badając naciąg cięciwy, było widać, że giętkością i sprężystością prześciga nawet mój krasnoludzki łuk, który właśnie trzymałem w ręce.

     Wychodząc na dziedziniec, omal wszystkiego nie zepsuliśmy. Nie spodziewaliśmy się, że będzie tam aż pięciu bandytów. Lydię ledwo po tym wszystkim uratowałem kosturem uzdrawiającego dotyku, sam siebie miksturami i trochę zaklęciem. Ta walka rzeczywiście była ciężka i mogła skończyć się tragicznie, gdyby nie to, że rozumieliśmy się już bez słów i walczyliśmy jak dwie ręce tego samego żołnierza, wzajemnie się osłaniając. Po tym wszystkim podjąłem decyzję, że do Samotni wyruszę sam, a Lydia niech się wykuruje do końca. Niby rany zasklepiły się od magii, ale osłabienie zawsze zostaje i wymaga normalnej rekonwalescencji, jak u każdego człowieka.

     Łupy trochę podratowały nasz budżet. Proventus nie wiedział, jak nam dziękować, bowiem uznał, że fort Szara Przystań to za twardy orzech dla śmiałków i nie wydał żadnego listu gończego. Wskutek tego, żadna nagroda nie była przewidziana. Balgruuf podszedł do sprawy rozsądniej, wiedząc, że nagroda to symboliczne sto sztuk złota, a prawdziwym powodem wyprawy zawsze jest łup, który można spieniężyć. Podziękował nam jednak oficjalnie, z wysokości tronu, aby wszyscy mogli o tym usłyszeć i po cichu podniósł Lydii żołd.

     A mnie znowu wypadło spędzić kilka dni w kuźni, bowiem zapaliłem się do tych zbroi jak jakiś artysta, który doznał gwałtownego przypływu weny. Ale moja nowa, skórzana zbroja była naprawdę udana. Gdy dodałem jeszcze kilka wynalazków, zaproponowanych przez Adrianne, mogłem śmiało powiedzieć, że jestem właścicielem najlepszej skórzanej zbroi w Skyrim. Jej wyjątkowość polegała nie tylko na tym, że było mocna i elastyczna zarazem. Zadbaliśmy również o to, żeby za bardzo nie rzucała się w oczy, sztucznie ją z zewnątrz postarzając. Ba, Adrienne pomyślała nawet o tym, żeby wszyć w hełm za uszami specjalne wkładki, odbijające dźwięk i sprawiające, że człowiek słyszał znacznie lepiej!

     Moja radość z nowej zbroi została jednak stłumiona przez pierwszą, poważną kłótnię z Lydią. Przyznaję, zawiniłem tutaj o wiele bardziej, niż bym chciał, a potem nie umiałem się do swego błędu przyznać. Skutek był taki, że nie odzywaliśmy się do siebie od kilku dni, wzajemnie się unikając.

     A zaczęło się od mojego oświadczenia, że do Samotni idę sam.

     - Kiepski żart – skwitowała Lydia.

     - To nie żart – odpowiedziałem z naciskiem. – Musisz się wykurować do końca. W forcie o mało nie wybrałaś się do… Jak to się nazywa? Sovngardu!

     - Byłeś tam jeszcze bliższy śmierci niż ja – warknęła. – Jeśli ja potrzebuję odpoczynku, to ty tym bardziej.

     - Zgadza się, ale ja muszę iść. A ty nie.

     - Skoro ty musisz iść, to ja też – ucięła krótko. – Jestem twoim huskarlem.

     Spróbowałem inaczej.

     - Lydio, nie ma sensu, żebyśmy narażali się oboje. Misję muszę wykonać ja. Tam nie ma roboty dla dwojga.

     - Może się zdarzyć, że będzie – wzruszyła ramionami. – Delphine jest bardzo dzielna, ale jeśli wpadniesz w łapy Thalmoru, sama cię stamtąd nie wyciągnie. Będzie potrzebowała pomocy.

     Jej upór zaczął mi grać na nerwach. Kłóciliśmy się tak dłuższy czas, aż w końcu nie wytrzymałem. Na jej kolejną uwagę, że jest moim huskarlem, wypaliłem z wściekłością.

     - Otóż, nie jesteś! – walnąłem pięścią w stół. - Zwalniam cię ze służby!

     Tego, co zobaczyłem wtedy w jej oczach, nie zapomnę do końca życia. Pomieszanie zaskoczenia, gniewu i przestrachu.

     - Ty przecież… - zająknęła się, a jej oczy zmieniły wyraz.

     Nie, nie pojawiły się w nich łzy. Na to była zbyt dumna i zbyt wściekła. Ale ubodło ją to do żywego. Natychmiast pożałowałem tych słów.

     - Oczywiście, możesz nadal tu mieszkać – wymamrotałem niepewnym głosem. – Jesteś współwłaścicielką tego domu, choć może o tym nie wiesz…

     Dziwne, ale nawet nie pomyślałem, żeby ją o tym poinformować, choć już dawno należało to zrobić.

     - Wiem! – warknęła. – Jestem z Proventusem w lepszej komitywie niż ty.

     A potem trzasnęła drzwiami i zamknęła się w swoim pokoju.

     Gdybym wtedy zebrał się na odwagę i zapukał, może dałoby się to jakoś załagodzić. Ale nie umiałem się na to zdobyć, co ze wstydem dziś wyznaję. Zareagowałem tak samo jak ona – zamknąłem się w swej sypialni i próbowałem czytać, żeby uspokoić myśli.

     Aż przyszła ostatnia noc przed wyprawą. Zamierzałem wyruszyć wcześniej, aby na pewno zdążyć na czas. 

     Wieczorem przygotowałem swój rynsztunek, co nie uszło uwadze Lydii, choć ani słowem się do mnie nie odezwała, ani nie zaszczyciła mnie nawet krótkim spojrzeniem. Spakowałem plecak, uzupełniłem kołczan, przygotowałem sobie trochę prowiantu na drogę. Odważyłem sobie część pieniędzy, resztę chowając do małej szafki w przedpokoju na górze. W tajemnicy przed Lydią, napisałem też swój testament, który postanowiłem pozostawić w widocznym miejscu w sypialni. Prawie wszystko co miałem, zapisałem Lydii. Poprosiłem ją też w testamencie o przebaczenie i zapewniłem, że bardzo żałuję tych słów, które rzuciłem w gniewie. A potem poprosiłem, aby pożegnała ode mnie moich rodziców w Cyrodiil i zapewniła ich, że zginąłem, próbując uratować ludzkość przed smokami.

     Podpisałem, z głębokim westchnieniem.

     Źle spałem tej nocy. Długo nie mogłem zasnąć. Chciałem porozmawiać z Lydią, przeprosić, załagodzić sprawę, ale duma mi nie pozwalała. Zasnąłem dopiero dobrze po północy, a i wtedy był to sen przerywany koszmarami. Ranek przywitał mnie w kiepskiej kondycji.

niedziela, 24 kwietnia 2016

Rozdział XXV - Krew na lodzie

     Zacząłem od cmentarza. Ciała już nie było – Helgrid zabrała je do Komnaty Umarłych. Drzwi do niej znajdowały się tuż przy cmentarzu, więc szybko znaleźliśmy się w przestronnej krypcie, tworzącej skomplikowany labirynt korytarzy, wypełnionych zasuszonymi zwłokami. Trochę potrwało, zanim ją znaleźliśmy.

Wichrowy Tron - cmentarz.


     Ludzie uprzedzali mnie, że Helgrid ma trochę nie po kolei w głowie. Po rozmowie z nią byłem innego zdania. Ktoś, kto całe życie spędza z umarłymi, nie mógł być całkowicie normalny. Uznałem, że Helgrid nie odbiega od normy. Rzucała co chwilę jakieś dziwne uwagi, oderwane od kontekstu, ale w sumie dało się nią porozmawiać.

     Zastaliśmy ją pochyloną nad ciałem Susanne, z ostrym narzędziem w ręku.

     - Szerokie, ukośne cięcie od lewego ramienia – mruczała sama do siebie.

     Spytałem o zwłoki. Byłem ciekaw, czy znalazła w nich coś niezwykłego.

     - No, nie żyje – odrzekła z dziwnym uśmiechem. – Ale to chyba nic nadzwyczajnego jak na kogoś, kto tu trafił. Znaczy się, dla kogoś poza mną.

     Spojrzałem na nią poważnym wzrokiem. Uśmiech nie znikł, ale z drwiącego zamienił się w zadumany.

     - Wybacz – mruknęła. – Taki żart. Rzadko rozmawiam z żywymi.

     - W porządku – odparłem, przyglądając się zwłokom. – Udało ci się czegoś dowiedzieć?

     - Nie bardzo – westchnęła. – Jedyna nietypowa rzecz, to kształt ran.

     Pochyliłem się nad ciałem. Rzeczywiście, nie były to typowe rany od pchnięcia sztyletem, jak mi się z początku zdawało. Miały poszarpane brzegi i przedstawiały widok na tyle okropny, że poczułem jak krew odpływa mi z twarzy. Wyglądało, jakby ktoś chciał wyszarpać jej żyły z nóg.

     - Wyglądają, jak zadane… - Helgrid zawahała się. – No cóż, dawni Nordowie używali tego typu ostrzy do balsamowania zwłok. Nawet nie wiem, kto w Wichrowym Tronie może coś takiego mieć. Poza mną, rzecz jasna.

     W tych słowach wskazała na haczykowate narzędzie, leżące na półce. Obejrzałem je sobie dokładnie. Tak, miała rację. Te rany zadano takim ostrzem. Nie uszło też mojej uwadze, że narzędzie to było lekko zakurzone, jakby od jakiegoś czasu go nie używano.

     - Kiedy ostatnio go używałaś? – spytałem.

     - Tydzień… Więcej, dwa tygodnie temu – odparła. – Zamordowano dziewczynę z klanu Łamaczy Tarcz. W taki sam sposób. Używałam tego do zabalsamowania zwłok.

     Nie podejrzewałem jej ani przez chwilę. Zbyt otwarcie mówiła mi o rzeczach, które mogły rzucić na nią podejrzenie. Chyba nawet nie zdawała sobie z tego sprawy. Przyjrzałem się groźnie wyglądającemu ostrzu. Nietrudno byłoby coś takiego zrobić. W dodatku, łażąc swego czasu po kryptach, widziałem takie ostrza wiele razy, porzucone w kącie, lub na jakimś ołtarzu. Zamyślony wyszedłem z Komnaty Umarłych, mrużąc oczy przed słońcem, odbijającym się od śniegu. Przez chwilę pożałowałem, że nie przyszedłem tu skoro świt, gdy ślady nie były jeszcze zadeptane przez tłum i strażników. Tropienie na śniegu nie jest trudne, może wyczytałbym coś ze śladów.

Wichrowy Tron - Komnata Umarłych. Jedna z krypt

     Podszedłem do pomnika, zbryzganego krwią ofiary. Rany na ciele były głębokie i mocno krwawiły. Może jednak znajdę jakieś ślady? Zacząłem uważnie lustrować grunt wokół pomnika. Coraz dalej i dalej. Znalazłem kilka śladów, ale były to jedynie plamy, rozniesione przez buty.

     Oprócz jednej!

     Pochyliłem się nad nią przyjrzałem się dokładnie. Akurat w tym miejscu nie było odcisku żadnej stopy, natomiast widniała wyraźna plama krwi. Kropla krwi upadła dokładnie w to miejsce, nie została tu zawleczona na niczyjej podeszwie. Nie miałem wątpliwości, w końcu nieraz podczas polowań dochodziłem postrzałka i to w klimacie, w którym śnieg był rzadkością.

     Ślad prowadził na schody. Poszedłem w tym kierunku i okazało się, że moje domysły były słuszne. Znalazłem następną plamę, jeszcze wyraźniejszą.

     - Ktoś niósł coś, z czego kapała krew – powiedziałem cicho do Lydii. – Ślady prowadzą w tym kierunku. Uważaj, nie zadepcz ich.

     Zaczęliśmy lustrować grunt, jak dwa psy. Co jakiś czas znajdowaliśmy plamy krwi. Czasem ledwo widoczną, czasem całkiem wyraźną. Idąc tropem krwawych śladów, doszliśmy o jakiegoś domostwa. Na progu znalazłem kolejny ślad, choć widać było, że ktoś próbował go zetrzeć. Drzwi były zamknięte.

     - Kto tu mieszka? – spytałem przechodzącego strażnika.

     - Nikt – odparł, nie zatrzymując się. – To posiadłość Hjerim, opuszczona od kilku miesięcy.

     Gdy strażnik zniknął za rogiem, wyciągnąłem pęk wytrychów. Nie było trudno sforsować zamek. Wolałem jednak nie robić tego na oczach strażnika. Miałem wprawdzie pełnomocnictwa od Jorleifa, ale człowiek, grzebiący w zamkach zawsze jest podejrzany.

     
Wichrowy Tron - posiadłość Hjerim. Widok od frontu

     Drzwi otworzyły się, odsłaniając opustoszałe wnętrze. Weszliśmy, zamykając za sobą drzwi. Dom był duży, składający się z kilku pokoi, a pustota jego wnętrza sprawiała, że wydawał się jeszcze większy. Podłoga była zakurzona, w rogach widać było pęki pajęczyn. Wciągnąłem w nozdrza zapach kurzu i… czegoś jeszcze. Jakby lekko dostrzegalna nuta odoru popsutego mięsa. Na podłodze leżały w nieładzie porozrzucane naczynia, również zakurzone, i pokryte pajęczynami. Pod ścianą stal natomiast drewniany kufer, który bardzo mnie zainteresował.

     Zanim go otworzyłem, zauważyłem, że niedawno przesunięto go pod ścianę. Czyli jednak ktoś w tym budynku bywał! W kufrze były jednak tylko jakieś ulotki. Chwyciłem jedną z nich i przeczytałem.

     
     Strzeż się Rzeźnika!

     Zabójcy grasującego na ulicach Wichrowego Tronu.

     W tych tragicznych czasach z ludzi wychodzi najgorsze. Nie bądź następną ofiarą!

     Jeśli zauważysz podejrzane zachowania, skontaktuj się z Violą Giordano.


     Przejrzałem jeszcze kilka ulotek. Wszystkie były takie same. Wszystkie też miały uszkodzenia, jak oddarte rogi, czy brakujące fragmenty. Jakby ktoś te ulotki zdarł z budynków. Bezmyślnie pogmerałem w tej kupie papieru, aż moja ręka natrafiła na coś twardszego. Wyciągnąłem coś, co wyglądało jak niezdarnie sporządzony kajet. Otworzyłem go.

     Był to Dziennik Rzeźnika, część I – tak przynajmniej stało nakreślone na samej górze. Z wypiekami na twarzy zabrałem się za lekturę. Lydia czytała mi przez ramię.


     Plan przebiega celująco. Znalazłem dobre źródło kości, mięsa i krwi, aczkolwiek wciąż nie wiem, skąd wziąć porządne próbki ścięgien. Nieważne. Miasto aż tętni od pogardzanych głupców, za którymi nikt nie będzie tęsknił.

     Ostatniej noce prawie udało mi się dostać Susanne, gdy wychodziła z Knota. Durni gwardziści pojawili się w nieodpowiednim momencie i musiałem się wyspowiadać. Wyszedłem na spacer, takie tam. Jeszcze będzie okazja, choć czasu coraz mniej.

     Wracam myślami do pobytu w Zimowej Twierdzy. Tyle marnujących się umysłów zamkniętych w wieżach. Studiują magię, którą już znają. Ja odkrywam nową magię. Coś głębszego niż jarmarczne popisy z ogniem i światłem. Magia ciała jest starsza niż my sami. Być może starsza od całego świata. Ocieram się o granice absolutu i wszechświata. Tam, gdzie on się kończy, ja zatriumfuję.

     Jeszcze jeden zamach na dziewkę z Knota. Zrobiła się czujna, a w tych silnych stawach znalazłbym wyborne ścięgna. Warto spróbować. Dziś w nocy.


     Spojrzeliśmy po sobie.

     - Jakiś nekromanta – szepnęła Lydia. – Obrzydliwe…

     - Czujesz? – spytałem. – Zapach padliny. Od razu go wyczułem.

     - Może na górze? – spytała Lydia. – Mam nadzieję, że to nie to, o czym myślimy.

     - Może po prostu zdechły szczur – zgodziłem się. – Ale musimy przetrząsnąć cały dom.

     Piętro było prawie zupełnie puste. W jednym pokoju stało tylko stare łóżko i dwa krzesła, a wszystko po pokryte pajęczynami. Wróciliśmy na dół, zbadać ostatni pokój. Jako jedyny był umeblowany, aczkolwiek dość skromnie. Stał tu mały regał, zawalony papierami i dwie porządne szafy na ubrania. Najpierw obejrzałem regał. Papiery okazały się być ulotkami o tej samej treści, co przytoczona powyżej. Jednak było tam coś jeszcze. Spomiędzy stosu ulotek wysunęło się coś ciężkiego i błyszczącego. Był to naszyjnik. Wziąłem go do ręki i podniosłem do oczu.

     Składał się on z ebonowych rurek, nanizanych na jakąś nitkę, czy rzemyk, połączonych kulistymi stawami. Jego główną częścią ebonowy medalion, w którym tkwiła lekko zatarta, jadeitowa czaszka, wielkości odcisku kciuka. Nie wiedziałem, co to za biżuteria, ale wrażenie robiła raczej negatywne, kojarząc się jednoznacznie ze śmiercią.



     Spojrzałem na Lydię, ale ta potrząsnęła głową. Też nie wiedziała, co to takiego.

     Szafa zdziwiła mnie jeszcze bardziej, zawierała bowiem dwa bogato zdobione kaftany, z pewnością bardzo drogie i parę porządnych butów dużego rozmiaru. Druga szafa była zupełnie pusta, jednak gdy ją otworzyłem, odór popsutego mięsa buchnął z niej, jak żar z pieca.

     - Chowano tu zwłoki? – spytała Lydia, zakrywając dłonią usta i nos.

     Pokręciłem głową.

     - Przygotuj się na horror – mruknąłem.

     Pusta szafa mnie nie zmyliła. Zauważyłem już wcześniej, że jest przybita do ściany. To nie była żadna szafa, to były ukryte drzwi. Takie same, jak w gospodzie u Delphine. Otworzyłem fałszywą ściankę. To, co ujrzeliśmy, sprawiło, że cofnęliśmy się odruchowo. Widok był tak makabryczny, że nawet przyzwyczajona widoku krwi Lydia odwróciła się i ukryła twarz w dłoniach.

     Za szafą był ukryty pokój, a w nim porozrzucane w nieładzie ludzkie szczątki. Przeważnie kości, oczyszczone z mięśni i ścięgien. Niektóre całkiem niedawno. Początkowo zacząłem liczyć czaszki, ale gdy doszedłem do jedenastu, dałem spokój. Pod ścianą stał marmurowy stół, zasłany również kośćmi, ułożonymi jednak w jakiś wzór, zupełnie jakby ktoś chciał odtworzyć ludzkie ciało ze części, pochodzących ze zwłok. Leżały tam też w nieładzie narzędzia do balsamowania, w tym takie, jakie zademonstrowała mi Hilgrid. I jakiś kajet, oprawiony w skórę.

     Chwyciłem notes, po czym pospiesznie wyszedłem, starannie zamykając za sobą drzwi.

     Wybiegliśmy z posiadłości na zewnątrz, odetchnąć świeżym powietrzem, wprost w ramiona przechodzącego strażnika. Lydia była blada jak kreda, ja z pewnością wyglądałem nie lepiej, co było widać nawet mimo mroku, jaki już zdążył zapaść. Na szczęście strażnik niósł zapaloną pochodnię.

     Wyciągnąłem zza pazuchy pełnomocnictwo Jorleifa i pokazałem mu.

     - Zabezpiecz to miejsce – powiedziałem mu. – Ale nie wchodź do środka. Odkryliśmy tam coś strasznego.

     Strażnik nie oponował, jakkolwiek widać było po nim, że jest zdziwiony. My tymczasem otworzyliśmy znaleziony w tajemniczym pokoju notes. Była to druga część dziennika Rzeźnika.


17 ścięgien i wiązadeł
173 fragmenty kości do złożenia
Ok. 4 wiader krwi (najlepiej norskiej)
6 łyżeczek szpiku (nie więcej niż 2 z kości udowej)
11 łokci skóry (niepociętej)

Wróżba z gwiazd norskiej zmarzłej myśli
Spójrz w światło, gdzie dusze tańczą
Odkryj czas, kiedy iskra ożywi
Gdy zgniłe powstanie pod komendą

(przekład aldmerskiego tekstu w tłumaczeniu Ayleidów, po raz pierwszy spisany przez Altmera o nieznanej proweniencji i tożsamości
Wkrótce


     Ciężko oddychając udałem się do Pałacu Królów. Świeże powietrze przyniosło mi ulgę. Mimo to, gdy odwiedziliśmy Jorleifa po raz drugi, wciąż oboje mieliśmy bladość na twarzach.

     - Co możesz powiedzieć o Rzeźniku? – spytałem bez wstępu, pokazując mu ulotkę.

     Jorleif potrząsnął głową i westchnął przeciągle.

     - Rozmawiała już z tobą Viola Giordano? – spytał. – Rozwiesza to po całym mieście, a ktoś ciągle zrywa. Spytaj ją, jeśli chcesz dostać burę.

     - Wiesz, co to za amulet? – zademonstrowałem znaleziony naszyjnik.

     Jorleif wziął go do ręki i obejrzał dokładnie.

     - Nigdy czegoś takiego nie widziałem – potrząsnął głową. – Warto by to zabrać do Calixta w Domu Osobliwości. Ma dobre oko do świecidełek. Może nawet sypnie za to groszem…

     Uznałem, że to dobra rada. Powiadomiłem go też o naszym znalezisku. Pobladł, ale zapewnił, że zajmie się tym. Wyszliśmy na zewnątrz. Popytałem przechodniów o Dom Osobliwości Calixta i dom Violi Giordano. Wskazali mi miejsca, ale oba były zamknięte, a właścicieli nie było w środku. Udaliśmy się więc do gospody. I tu dopisało nam szczęście – szynkarka, na pytanie o Violę i Calixta wskazała nam pięterko, gdzie przy stole posilała się jasnowłosa Nordka. Była to Viola Giordano.

     Spojrzała na nas zdziwiona, gdy przysiedliśmy się do jej stolika.

     - Czy możemy chwilę porozmawiać? – spytałem. – To nie potrwa długo.

     Skinęła głową. Wyciągnąłem ulotkę i położyłem ją na stół.

     - Co możesz powiedzieć o Rzeźniku? – spytałem.

     - Śledzę go od kilku miesięcy – odparła spokojnie, choć na twarzy pojawił jej się grymas wściekłości. – No, może nie śledzę, próbuję go odszukać.

     Podniosła na nas wzrok i spojrzała mi w oczy ze smutkiem.

     - Strażnicy nie chcą pomóc, ludzie nie chcą pomóc! – zwiesiła głowę. – Tylko ja uważam, że można go złapać.

     Pokiwałem głową ze zrozumieniem. Wyciągnąłem dziennik Rzeźnika i pokazałem jej.

     - Ten dziennik był w kryjówce zabójcy.

     - Hę? – zaświeciły jej się oczy. – Co mówi?

     Przeczytaliśmy go jeszcze raz wspólnie. Wniosek nasunął mi się sam.

     - Zdaje się, że nadworny mag eksperymentował – mruknąłem bez przekonania.

     - Vuunfert… - szepnęła Viola. – Od lat krążą o nim różne plotki. Od kiedy pamiętam. To niebezpieczny człowiek. Dlatego nazywają go Nieumarły. Lepiej go nie drażnić. – Spojrzała mi w oczy. – Te informacje muszą trafić do zarządcy. On cię wysłucha.

     Skinąłem głową.

     - To jeszcze żaden dowód – mruknąłem. – To tylko podejrzenie. Ale nie daje mi spokoju ta Zimowa Twierdza. To tam mieści się Akademia Magów, prawda? Wiemy już, że Rzeźnikiem jest mag, pytanie tylko, czy TEN mag.

     - Tu nie ma innego – odparła Viola szeptem. – A przynajmniej nic o tym nie wiem. To norskie miasto. Nordowie rzadko parają się magią. Chyba, że któryś z elfów, oni prędzej.

     W tym jednym przypadku rasizmu przyznałem jej rację. Dunmerowie byli bardzo uzdolnieni magicznie, czego nie można było powiedzieć o Nordach. Było już jednak dość późno, więc nie widziałem wielkiego sensu w zwiedzaniu teraz Szarej Dzielnicy. Po pracowicie spędzonym dniu, należał nam się odpoczynek. Posiedzieliśmy jeszcze trochę przy lekkiej kolacji i kubku piwa, po czym udaliśmy się do swoich pokoi, obiecując sobie wstać jutro wcześnie rano.

     Tak też uczyniliśmy. Skoro świt udaliśmy się do Szarej Dzielnicy. Pamiętałem ją z mojej pierwszej wizyty, ale wtedy widziałem ją w świetle pochodni. W dzień wyglądała jeszcze biedniej i jeszcze brudniej.

     Nie bardzo wiedziałem, czego szukamy. Na chybił trafił udaliśmy się do sklepu Revyna Sadriego, pod pretekstem pozbycia się niepotrzebnych klamotów. Po drodze jednak dopisało nam szczęście, bowiem w pewnym wąskim przejściu zderzyliśmy się Calixtem Corrium, zdążającym do swojego Domu Osobliwości. 
     
      Pokazałem mu naszyjnik. Oczy błysnęły mu nieskrywanym zainteresowaniem.

     - Niech no spojrzę – rzekł, wyciągając po niego rękę.

     Oglądając go ze wszystkich stron, kiwał głową, jakby poznawał, z czym miał do czynienia.

     - To Kamieniokrąg – odezwał się, nie odrywając wzroku od naszyjnika. – Dziedziczny symbol władzy w Wichrowym Tronie. Zgodnie z tradycją, noszony przez nadwornego maga…

     Spojrzeliśmy z Lydią po sobie. Elementy układanki zaczęły do siebie pasować. Jednak na moje pytanie, czy widział kiedyś ten naszyjnik na szyi Vuunferta, zaprzeczył.

     - Ale ja bardzo rzadko go widuję – odparł. – Nie bywam w pałacu, a poza tym… Nie ukrywam, że trochę się go obawiam. Zresztą, jak wszyscy w tym mieście. Unikam go jak mogę.

     Z wyraźnym wysiłkiem oddał mi naszyjnik, oświadczając, że chętnie go kupi.

     - Byłby wspaniałym eksponatem w moim Domu Osobliwości. Zbieram tam różne ciekawostki z całego Skyrim. Dam pięćset złotych monet.

     Potrząsnąłem głową. Naszyjnik był dowodem w sprawie i choć suma była nęcąca, postanowiłem go zatrzymać. Calixto posmutniał, ale żegnając się z nami, zaprosił nas do odwiedzenia Domu Osobliwości.

     - Jeśli się namyślisz, pamiętaj, że wciąż jestem chętny – dodał. – Nie sądzę, żeby jakikolwiek kupiec dał ci za to więcej niż ja. Materialnie nie przedstawia wielkiej wartości, ale bez wątpienia jest osobliwością, a ja potrafię to docenić.

     Pożegnaliśmy się i odwiedziliśmy sklep z używanymi towarami.

     Ku naszemu zaskoczeniu, choć skromnie urządzony, był czysty i schludny, w dodatku zaopatrzony całkiem nieźle. Revyn Sadri był wysokim, czarnowłosym Dumnerem o całkiem miłym sposobie bycia. Wymieniliśmy kilka drobnych towarów na złoto, po czym wdaliśmy się w pogawędkę.

     Revyn nie znał w mieście innego maga, poza Vuunfertem.

     - Naturalnie, jeśli masz na myśli prawdziwego maga – uśmiechnął się. – Bo jeśli chodzi o drobne sztuczki, to potrafi je każdy Dunmer. A samego Vuunferta widziałem może ze trzy razy w życiu. Rzadko tu zachodzi, a ja do niego wcale.

     Sklep opuściliśmy zamyśleni.

     - Czy to możliwe, żeby było to takie proste? – szepnęła Lydia.

     - Grasuje od kilku miesięcy – mruknąłem niezadowolony. – A nam wystarczył jeden dzień.

     Pokręciłem głową. Tak, to było za proste. Poszło za łatwo. Po co Rzeźnik chował te ulotki? Powinien je spalić. Dlaczego dziennik schował w skrzyni, do której był tak łatwy dostęp? I dlaczego zostawił swój naszyjnik pomiędzy ulotkami, skoro na jego szyi nie budziłby żadnych podejrzeń? Nadwornym magiem nie zostaje nowicjusz, lecz ktoś o dużych umiejętnościach. Dlaczego nie zastawił magicznej pułapki, która ostudziłaby zapał potencjalnego szperacza? Jedna magiczna runa przy wejściu do sekretnego pokoju natychmiast zlikwidowałaby każdego niepożądanego gościa. 

     Dziwne to wszystko.

     Skierowaliśmy się na schody, prowadzące do głównej części miasta. Przed nami, wdzięcznie kołysząc biodrami, szła skromnie odziana Altmerka. Zdziwiła mnie jej obecność.

     - Nawet Altmerowie muszą tu mieszkać w Szarej Dzielnicy – odezwałem się. – Ciekawe, czy też para się magią.

     - Ma stoisko obok kuźni – odrzekła Lydia. – Trochę ubrań, trochę broni, mikstury i takie tam różne towary. Ma na imię… Nie pamiętam… Viryana, czy jakoś tak. Nie wygląda na maga.

     Przytaknąłem. Maga zwykle można było rozpoznać na pierwszy rzut oka. Silnego maga wyczuwało się natychmiast, bowiem nawet powietrze wokół niego potrafiło wibrować.

     Gdy skręcaliśmy do pałacu, Altmerka obejrzała się i ujrzała nas. Wyraźnie wzdrygnęła się na widok thalmorskiej zbroi. Niczego podejrzanego jednak w niej nie dostrzegłem.

     Jorleif siedział przy długim stole i pospiesznie jadł śniadanie, przeglądając jakieś papiery. Podniósł wzrok, gdy stanęliśmy nad nim.

     - Chyba mamy sprawcę – odezwałem się ze ściśniętym gardłem. – Znaleźliśmy „Dziennik Rzeźnika”. Wynika z niego, że Rzeźnikiem jest mag. Silny mag…

     Wyraźnie zbladł. Podałem mu dziennik. Chwycił go z wahaniem, ale zajrzał do niego i przeleciał wzrokiem treść.

     - Niesamowite… Zatem złe plotki okazały się być prawdziwe. Macie na niego coś jeszcze?

     Pokazałem mu amulet.

     - Pamiętasz ten wisiorek? Calixto twierdzi, że nazywa się to Kamieniokrąg i zwykle jest noszony przez nadwornego maga.

     Jorleif opuścił głowę.

     - Przed takimi dowodami muszę skapitulować – szepnął. – Dziękuję ci. Nie zapomnę ci tego, jak pomogłeś temu miastu. Vuunfert zostanie uwięziony i osądzony.

     Opuszczaliśmy Pałac Królów z mieszanymi uczuciami. Widzieliśmy jak Jorleif przywołuje kilku strażników. Zapewne dokona aresztowania niezwłocznie.

     Nie znałem Vuunferta Nieumarłego i nigdy go nie widziałem. Może to i lepiej, bowiem pewnie nie miałbym odwagi spojrzeć mu w oczy. Pewnie, trzeba było go uwięzić, bo to mogło uratować życie kilku młodych dziewcząt. Ale jeśli się pomyliliśmy? Skazać niewinnego pod tak paskudnym zarzutem? Nawet jeśli udowodni swoją niewinność, będzie się to za nim ciągnąć przez resztę życia. To szeptanie po kątach, wskazywanie palcami, wyolbrzymianie każdego błędu. To właśnie go czekało.

     - Coś mi mówi, że ta sprawa jeszcze się nie zakończyła – odezwała się niespodziewanie Lydia. – I że jeszcze tu wrócimy.

     Uśmiechnąłem się w zadumie. Tak, chyba miała rację.

     - A jak twoje demony? – spytała.

     Wzruszyłem ramionami.

     - Wciąż mam wątpliwości – odparłem. – Ulfric wydaje się szczery i ma sporo racji, ale za łatwo żąda. Nie ma zwolenników, tylko wyznawców, którzy ślepo w niego wierzą i poświęcą się za jego marzenia. A to bardzo psuje człowieka. On jest w stanie poświęcić wielu ludzi dla sprawy, w którą wierzy. Mam nadzieję, że w nią wierzy… Bo jeśli to wszystko robi dla zaspokojenia własnej ambicji…

     - Ludzie w Samotni mówili, że zabił Torryga krzykiem – rzekła Lydia. – Musi władać Głosem. Czy to możliwe, że on też jest Smoczym Dziecięciem?

     Pokręciłem głową.

     - Siwobrodzi twierdzą, że jestem jedynym, jakie objawiło się za ich żywota. Thu’um można się nauczyć, tylko wymaga to wielu lat ćwiczeń. Ulfric pewnie poznał jakiś Krzyk, ale nie jest Smoczym Dziecięciem.

     - Czyli jesteś od niego silniejszy – szepnęła i uśmiechnęła się. – W razie czego możesz przywołać go do porządku.

     Uśmiechnąłem się w zadumie. Nadal nie wiedziałem, kto ma rację w tym sporze, ale to, co widziałem i słyszałem w Pałacu Królów, utwierdziło mnie jedynie w przekonaniu, że trzeba zachować ostrożność co do Ulfrica. Moje sympatie polityczne lekko przechyliły się w stronę Cesarstwa.

     - Co robimy? – spytałem Lydię. – Czas wracać do domu. Jeszcze wcześnie, ale za dnia nie zdążymy dojść.

     - Mam dość tego miejsca – oświadczyła. – Wracajmy.

     - Wracajmy – powtórzyłem. – Kupimy tylko coś na drogę i wracamy. Przenocujemy gdzieś po drodze.

     Ruszyliśmy w stronę gospody.

wtorek, 19 kwietnia 2016

Rozdział XXIV - Ulfric Gromowładny

     - Więc trakt prowadzi naokoło? – mój głos stał się zrzędliwy. – Nie ma krótszej drogi?

     Szliśmy drogą do Białej Grani. Poranne powietrze było rześkie i chłodne. Miałem doskonały humor, dopóki nie zerknąłem na mapę. Okazało się bowiem, że idąc traktem, musimy nadłożyć sporo drogi, podczas gdy na przełaj byłoby znacznie bliżej. 

     - Trakt jest dla wozów i karawan – odparła Lydia. – Doliną da się przejść, ale wóz nie przejedzie. To co, na przełaj?

     - Droga jest bardzo trudna? – spytałem niepewnie.

     - Wcale nie jest trudna – odparła. – Tylko trzeba uważać na wilki i szablozębne koty. Czasem może się tu jakiś napatoczyć.

     Postanowiliśmy mimo wszystko zaryzykować. Istotnie, droga nie była trudna. Czasem przecinały ją wąskie i płytkie strumyki, czasami trzeba było omijać co bardziej strome wzgórza, ale poza tym szło się całkiem przyjemnie. Naszym oczom ukazała się niewysoka, ale dość stroma góra, a u jej stóp malownicze jezioro. W blasku słońca wyglądało naprawdę pięknie.

     - Ładnie tu – odetchnąłem głęboko.

     Ale Lydia nie odpowiedziała. Wpatrywała się w coś w oddali. Podążyłem za jej wzrokiem i po chwili też dojrzałem jakąś płomienną postać, ciskającą ogniste pociski. Niedaleko inna postać, w czarnej szacie, strzelała do niej lodowymi kolcami.

     Zafascynowany przyglądałem się temu pojedynkowi między lodowym magiem a atronachem ognia, bo tym właśnie okazała się być ognista postać. W końcu mag uległ, a atronach zwrócił się w naszą stronę. Chciałem podejść bliżej i przyjrzeć mu się uważniej, ale rzucona ku mnie ognista kula przekonała mnie, że nie ma on zamiaru zawierać znajomości. Zaatakował nas tak, jak zrobiłby to z każdą ziemską istotą, zbliżającą się ku niemu.

     Atronach jest rodzajem daedry, zamieszkującym Otchłań. Sam z siebie bardzo rzadko zjawia się na ziemi, ale można go przywołać z Otchłani, mając odpowiednie składniki, lub znając odpowiednie zaklęcie ze Szkoły Przywołania. Był zawsze posłuszny magowi, który go przywołał, ale nikt inny nie miał nad nim kontroli i atakował on każdego innego, kogo tylko zdołał ujrzeć. Atronachy to uosobienia żywiołów. Ten tutaj był związany z ogniem i wyglądał jak zwiewna, niemal niewieścia postać, płynąca cal nad ziemią, płonąca purpurowym ogniem. Atronach lodu, o czym dowiedziałem się później, związany z mrozem, przypominał lodowego giganta. Był jeszcze atronach burzy, wyglądający jak siłacz, zbudowany z małych, burzowych chmur, po których przelatywały błyskawice. Jak każda daedra, atronachy były nieśmiertelne. Nie można było ich zabić, można było jednak osłabić ich ziemską powłokę na tyle, że wracały do Otchłani. Ten tutaj musiał być wyczerpany walką z magiem, bowiem dwie celne strzały wystarczyły, aby się zachwiał, spłynął na ziemię, a potem wybuchł w malowniczej eksplozji.

Atronach Ognia to nierzadki widok w Skyrim. Ta daedra jest jedną z chętniej przez magów przywoływanych postaci z Otchłani. Zapewne z powodu skuteczności, ale być może i niewątpliwego uroku

     Podszedłem bliżej. Atronach zniknął. W miejscu, gdzie padł, ujrzałem tylko spaloną trawę i jakiś purpurowy proszek.

     Sole ognia!

     Wspominał o nich Balimund. Niewiele się namyślając, zebrałem sporą garść drobnej, miałkiej soli do swej sakiewki. Innego naczynia nie miałem.

     Do białej Grani dotarliśmy wieczorem, bez dalszych przygód. Wiadomości od Delphine wciąż nie było.

     Rankiem zbudziło nas walenie pięścią do drzwi. 

     Niezadowolony zwlokłem się na dół i otworzyłem je. Przede mną stał człowiek w podróżnym stroju, z dużą torbą na plecach. Zanim zdążyłem się odezwać, zaczął się dopytywać, czy to ja jestem Wulfhere, zwany Smoczym Dziecięciem. Wciąż nieco zaspany, potwierdziłem. Ucieszył się.

     - Szukałem cię wszędzie – oświadczył, sięgając do torby. – Mam dostarczyć coś wprost do twych rąk. Zobaczmy… - pogmerał chwile w torbie, po czym wyciągnął z niej zapieczętowany list i wręczył mi go. – To by było na tyle. Muszę lecieć!

     Pomacałem się po spodniach, w poszukiwaniu sakiewki, ale zapomniałem, że jestem tylko w cienkich, płóciennych pludrach i koszuli. Pieniądze zostały na górze. Kurier, ujrzawszy to, roześmiał się.

     - Nie trzeba – oświadczył. – Zapłatę dostałem od nadawcy. Na razie!

     I tyle go widziałem!

     Zamknąłem drzwi i zaaferowany spojrzałem na list. Był opatrzony pieczęcią, przedstawiającą stylizowany łeb jelenia. Czyżby z dawna oczekiwana wiadomość od Delphine? Podszedłem do okna, gdzie było lepsze światło.

     - Co się stało? – spytała Lydia, schodząc po schodach.

     Pokazałem jej list.

     - Pieczęć Falkret – ziewnęła, rzuciwszy na nią okiem. – Nieduże miasto w górach, na południu.

     - Falkret – powtórzyłem bezwiednie. – Już myślałem, że to od Delphine. Chociaż, kto wie, gdzie ją wywiało.

     Złamałem pieczęć i rozwinąłem list.


     Wulfhere,

     Pozwól, że się przedstawię. Nazywam się Siddgeir i mam zaszczyt piastować funkcje jarla w dumnym, starożytnym mieście Falkret.

     Wieści o twoich dokonaniach w Skyrim zwróciły na moją uwagę. Jeśli zechcesz zostać tanem krainy Falkret, zapraszam cię na rozmowę ze mną następnym razem, gdy gościć cię będzie Falkret. Poza zaszczytem, jaki wiąże się z tym tytułem, moi tanowie mają prawo do posiadania osobistego huskarla. Informuję cię również, że jeśli twoje usługi okażą się dla mnie cenne, w dzielnicy Falkret z pewnością znajdzie się działka ziemi, którą będziesz miał możliwość zakupić.

     Z niecierpliwością wyczekuję naszego spotkania.

     Pozostaję z szacunkiem,

     Jarl miasta Falkret Siddgeir

     
     Wzruszyłem ramionami i podałem list Lydii. Na co mi działka w Falkret, jak mam już dom w Białej Grani? Mimo wszystko, postanowiłem spotkać się z Siddgeirem, ale jeszcze nie teraz. Teraz planowałem wyprawę do Wichrowego Tronu.

Biała Gań - bazar w Dzielnicy Wiatru. Z obu stron schodów widoczne cembrowane kanały, zasilające miasto w wodę ze źródła przy Smoczej Przystani


     Przez kilka dni odpoczywaliśmy. Ja przy okazji naprawiłem sobie i dopasowałem do swojej sylwetki elfią zbroję, hełm, buty i rękawice. Gdy stanąłem w niej przed Lydią, ta przekrzywiła głowę i stwierdziła, że i tak z Thalmorczykiem nikt mnie nie pomyli.

     - Dlaczego? – spytałem zaskoczony.

     - Jesteś za mały – rzuciła przez ramię.

     Fakt, że Altmerowie było stosunkowo wysocy, ale mogła to ująć inaczej.

     Rankiem czwartego dnia, wciąż nie otrzymawszy wiadomości od Delphine, wyruszyliśmy znaną sobie trasą do Wichrowego Tronu. Przez cały dzień nie spotkała nas żadna przygoda. Zmierzchało już, gdy skręciliśmy na trakt do miasta, ale postanowiliśmy iść dalej, nie czując zmęczenia.

     - Zabawne – mruknąłem do Lydii. – Po raz trzeci w życiu idę tą drogą, ale jeszcze jej nie widziałem za dnia.

     Do miasta dotarliśmy przed północą. Gospoda pod Knotem przyjęła nas gościnnie, w dodatku mieli tam świeżo upieczony chleb, jeszcze gorący, który pachniał z daleka. Rzuciliśmy się na kolację, jak dwa wygłodniałe wilki, a potem udaliśmy się na spoczynek.

     Rano wstałem zamyślony. Nie miałem żadnego pretekstu, aby udać się do Ulfrica. Wejście tak po prostu, ni z gruszki, ni z pietruszki, w ogóle nie wchodziło w grę. Chyba, że przyłączę się do Gromowładnych i złożę mu przysięgę, ale tego wcale nie chciałem. Jeszcze nie!

     Postanowiliśmy pospacerować trochę po mieście, w nadziei, że przyjdzie nam do głowy jakiś pomysł. Porozmawiałem z kowalem. Spojrzał nieufnym wzrokiem na moją elfią zbroję i stwierdził, że nie ma dla mnie żadnych zleceń. Szkoda, dostarczenie broni do pałacu byłoby świetnym pretekstem. A ja, choć coraz lepiej czułem się w lekkiej, a przy tym niezwykle wytrzymałej thalmorskiej zbroi, zacząłem żałować, że wybrałem się w niej właśnie do tego miasta. Tu wszystko co nienorskie, było co najmniej podejrzane, a już na pewno godne pogardy.

     Postanowiłem pójść do Szarej Dzielnicy. Tam podobno był jakiś sklep, więc była okazja poszukać czegoś ciekawego, albo pozbyć się kilku kamyków. Przechodząc jednak obok Komnaty Umarłych i niewielkiego cmentarza, ujrzałem zbiegowisko.

     - Stać! Nie zbliżać się!

     Głos strażnika należał do gatunku tych, z którymi się nie dyskutuje, tylko natychmiast wykonuje jego polecenia. Zerknąłem na mały tłumek, zgromadzony wokół grobu. Na pomniku ktoś leżał.

     - Co się stało? – odważyłem się spytać. – Potrzeba pomocy? Mam miksturę leczniczą.

     - Możesz ją sobie… - strażnik nie dokończył. – Za późno. Kolejna dziewczyna nie żyje.

     I po tych słowach jego ton stracił nieco na twardości. Zapewne śmierć tej osoby poruszyła go do tego stopnia, że trudno mu było zgrywać twardziela.

     - Znałeś ją – spytałem.

     Strażnik niechętnie skinął głową.

     - Susanne z Gospody pod Knotem – mruknął. – Ledwie parę wieczorów temu podawała mi piwo.

     - Kolejna? – spojrzałem na niego. – To znaczy, że były też inne? To zdarzyło się już wcześniej?

     Strażnik przejechał dłonią po karku. Miał na głowie przyłbicę, ale odniosłem wrażenie, że bardzo chciałby ją teraz zdjąć.

     - Susanne jest trzecia – mruknął ze smutkiem. – Zawsze tak samo. Młoda dziewczyna zabita nocą. Ciało w strzępach.

     Skinąłem głową ze zrozumieniem. Strażnik natomiast odsunął się nieco i pozwolił mi zerknąć na zwłoki. Ciało dziewczyny leżało na pomniku twarzą do dołu. Było rozebrane niemal do naga. Rany rzeczywiście były głębokie i paskudne. Nie trzeba było bystrości, żeby odgadnąć, że zadano je ostrym narzędziem. Niektóre z nich oblane były krwią, inne wydawały się suche, widać zadane już po śmierci dziewczyny, gdy serce przestało bić. Napastnik w niewysłowiony sposób pastwił się najpierw nad ofiarą, potem nad jej zwłokami. Wzdrygnąłem się.

     - Bestia… - szepnęła za moimi plecami Lydia.

     - Czy ktoś zajmuje się tą sprawą? – spytałem. – Boję się, że będą następne.

     Strażnik zrezygnowany machnął ręką.

     - Wojna nas już sporo kosztuje, więc nikt nie ma czasu się tym zajmować. Przykre, ale tak właśnie jest.

     Bezkarny morderca, w dodatku sadysta w środku miasta, a nikt nic z tym nie robi! Nie wierzyłem własnym uszom. Spojrzeliśmy na siebie z Lydią, nie kryjąc zdumienia. W Białej Grani nawet trudno było sobie wyobrazić coś takiego, ale nawet gdyby się zdarzyło, strażnicy zapomnieliby o śnie, jedzeniu i piciu, dopóki nie znaleźliby sprawcy. W dodatku każdy pomagałby jak tylko by mógł. Ale to nie było winą strażnika – on nie potrzebował reprymendy, tylko pomocy. Zaofiarowałem więc swoją. Naprawdę było mi żal tej dziewczyny i bałem się, że będą następne ofiary.

     Strażnik wzruszył ramionami.

     - Pewnie, możesz pomóc. Spróbuj pogadać z ludźmi, może ktoś coś widział. Ja zbadam ciało, zanim dobiorą się do niego szczury.

     Ostatnie zdanie powiedział z goryczą, której nawet nie próbował ukryć.

     Spytałem tłum, kto był tutaj w nocy. Podeszły do mnie trzy osoby. Poprosiłem, żeby podały swoje imiona i opowiedziały mi, co widziały.

     Jeden z nich był Cyrodiilijczykiem w średnim wieku. Widocznie widok rodaka go ośmielił, bo odezwał się jako pierwszy. Przedstawił się jako Calixto Corrium, właściciel Domu Osobliwości, jak nazywał niewielkie muzeum w mieście. Wydawało mu się, że widział kogoś uciekającego, ale nie przyglądał mu się. Zresztą, trwało to bardzo krótko. Zapytałem go o czas, o kierunek, w którym domniemany sprawca uciekł, ale nic więcej nie wiedział. Drugą osoba była znajoma mi już staruszka, która swego czasu poprosiła mnie o datek. Ludzie nazywali ją Sildą Niewidoczną. W świetle dziennym wcale nie wyglądała tak staro. Ale widać było, że jest słaba i schorowana, co dodawało jej wielu lat.

     - W nocy zwykle kręcę się w pobliżu kuźni – rzekła cicho, jakby się usprawiedliwiała. – Tam cieplej. Usłyszałam jakiś krzyk. Nadbiegłam, ale nie biegam już tak szybko jak kiedyś. Ona… Ona już taka była, gdy tu dotarłam.

     Trzecia osoba nie była bezpośrednim świadkiem zdarzenia, ale o dziwo, miała najwięcej do powiedzenia. Przedstawiła się jako Helgrid. Była niemłodą już, ale wciąż dziarską Nordką, ubraną w kapłańskie szaty i, jak twierdziła, zajmowała się pochówkiem zmarłych, co zresztą potwierdzili pozostali. Zwróciła moją uwagę na fakt, że sakiewka została nienaruszona, więc nie był to napad rabunkowy.

     - Zresztą, w tym mieście to się raczej nie zdarza – zapewniła mnie, a ja nie miałem powodów, by jej nie wierzyć.

     Strażnik skończył oględziny i od dłuższego czasu przysłuchiwał się zeznaniom. Na koniec wybuchnął z bezsilną złością.

     - Jak zawsze – warknął. – Nikt niczego nie widział! Ta gnida znowu uciekła.

     - Jeśli nie macie nikogo, to ja chętnie się tym zajmę – powiedziałem cicho. 

     Strażnik obruszył się.

     - Słuchaj, jeśli sądzisz, że sprawisz się lepiej niż legion strażników, to proszę bardzo! – rzekł z ironią, po chwili jednak spasował i dodał spokojniej. - Musisz porozmawiać z Jorleifem. Nie możemy pozwolić, by każdy mógł sobie chodzić i twierdzić, że ma jakieś pełnomocnictwa. 

     - Rozumie się – odrzekłem. – Gdzie go znajdę?

     - W Pałacu Królów, oczywiście – odparł strażnik.

     Rzuciłem jeszcze ostatnie spojrzenie na ciało i wstąpiłem na schody prowadzące na główny plac. Nawet nie pomyślałem w tej chwili o tym, że mam właśnie pretekst, by odwiedzić siedzibę Ulfrica. Szedłem zamyślony, bowiem próbowałem znaleźć jakiś powód, dla którego morderca tak pastwił się nad swoją ofiarą. Zanim doszedłem do bramy pałacu, miałem już wytypowane trzy możliwe motywy zbrodni. Pierwsza, to oczywiście gwałt. Dziewczyna się nie dała, więc gwałciciel ze złości zabił ją, a potem jeszcze w szale długo pastwił się nad zwłokami. Fakt, że ciało było obnażone na takim mrozie, tylko to potwierdzał. Drugie, co przyszło mi do głowy, to zemsta. Możliwe, że Susanne wcale nie była tak niewinna, jak się wydawało. Kelnerki i barmanki słuchają różnych rozmów i plotek. Mogła dowiedzieć się czegoś o kimś i tego kogoś szantażować. A on w złości zabił ją, wpadając przy tym w szał. Możliwe… Ale była jeszcze jedna możliwość – dziewczyna została złożona w ofierze jakiegoś chorego kultu.

     Drgnąłem, gdy strażnik mnie zatrzymał.

     - Do zarządcy – powiedziałem niechętnie. – W sprawie morderstw.

     - Skąd masz tę zbroję? – spytał kpiącym tonem. – Jesteś pupilkiem Thalmorczyków?

     - Zdobyłem ją! – wycedziłem przez zęby. – Mogę przejść?

     Efekt był – strażnik spojrzał na mnie z szacunkiem i bez słowa przepuścił. Weszliśmy do środka.

     Sala w Pałacu Królów była równie wielka, jak w Smoczej Przystani. I nawet urządzona podobnie. Cała różnica polegała na tym, że Smoczą Przystań zbudowano z drewna, a Pałac Królów – z kamienia. Tam gładka podłoga, tu kamienna posadzka. Poza tym podobny długi stół i podwyższenie, na którym stał tron. Wokół tronu wolnym krokiem spacerowało dwóch ludzi, pochłoniętych rozmową. Jeden z nich miał na sobie zbroję i niedźwiedzią skórę, nałożoną na głowę, co nadawało mu wygląd barbarzyński i nieokrzesany. Głos miał ochrypły i bardziej wyglądał na zbója, niż wojownika. Ramiona miał umięśnione jak atleta i wyglądał na osiłka. Drugim był Ulfric Gromowładny, którego poznałem od razu. Miał na sobie bogaty strój i poruszał się jak ktoś świadomy własnej wyjątkowości. W kamiennej sali akustyka była tak dobra, że mimo woli słyszałem każde słowo.


Wichrowy Tron - Pałac Królów, sala tronowa

     Przy stole siedział skromniej ubrany człowiek, w zabawnej czapce. Przy nim kilka osób. Widać było, że są bardzo zajęci, omawiając jakąś sprawę.

     - Jorleif? – spytałem cicho strażnika.

     Wskazał mi postać siedzącą przy stole. Podszedłem do niego i zatrzymałem się w pewnej odległości, czekając aż skończy załatwianie interesantów. Tymczasem do moich uszu doszła rozmowa między Ulfrikiem i jego doradcą, który, o ile zdołałem się zorientować, zwał się Galmar Kamienna Pięść i nie wątpiłem, że zasłużył sobie na ten przydomek.

     - Balgruuf nie chce się jasno zadeklarować – rzekł Galmar ochrypłym i nieprzyjemnym głosem.

     Balgruuf? Co oni chcą od Balgruufa. Mimo woli nadstawiłem uszu.

     - Jest prawdziwym Nordem – odparł spokojnie Ulfric. - Jeszcze przejrzy na oczy.

     - Nie byłbym tego taki pewien – mruknął Galmar. – Udało nam się złapać paru gońców z Samotni. Wygląda na to, że cesarscy chcą ruszyć na Białą Grań.

     Ulfric parsknął niezadowolony.

     - Co według ciebie miałbym zrobić? – spytał rozdrażniony.

     - Jeżeli nie jest z nami, jest przeciwko nam – odrzekł Galmar pewnym głosem.

     - On o tym wie – odparł Ulfric. – Wszyscy o tym wiedzą.

     - Jak długo zamierzasz czekać? – spytał niecierpliwym głosem Galmar.

     Ulfric uśmiechnął się z wyższością.

     - Twierdzisz, że powinienem dać Balgruufowi bardziej dosadny znak?

     - Jeśli poderżnięcie gardła można uznać za wiadomość – zaproponował całkiem poważnie Galmar, wzbudzając we mnie obrzydzenie.

     - Zajęcie miasta i okrycie jego imienia hańbą byłoby bardziej dosadnym przykładem, nie uważasz – spytał swobodnie Ulfric.

     A mnie aż zatrzęsło, gdy to usłyszałem. Poczułem złość. Biała Grań była pięknym i wzorowo zarządzanym miastem. Balgruuf może i nie był wybitnym wodzem i może nawet miał coś na sumieniu, ale był znakomitym gospodarzem, oddanym swemu ludowi. W Smoczej Przystani widać było dostatek, ale ten dostatek był widoczny też w całym mieście. Tymczasem Wichrowy Tron to była góra śmieci, walących się murów, wyszczerbionych schodów, na których można było połamać nogi, a w dodatku miasto uprzedzeń, ksenofobii i rasizmu. I, jakby tego było mało, jeszcze grasował w nim sadystyczny morderca i nie było nikogo, komu chciało się tym zająć. Sami nie umieli zbudować niczego, co mogłoby się równać z miastem Balgruufa, a jeszcze chcą zniszczyć jego! Wiele nie brakowało, a obróciłbym się na pięcie i wyszedł, pozostawiając Wichrowy Tron sam sobie. Ale wspomnienie dziewczyny przystopowało mnie. Nie robiłem tego dla Ulfrica, tylko dla mieszkańców, których było mi żal.

     - To jak, możemy zaczynać tę wojnę? – dopytywał się Galmar z niecierpliwością.

     Ulfric tymczasem podkręcił wąsa.

     - Niedługo – zbył go, siadając niedbale na tronie.

     - Nadal uważam, że trzeba było załatwić ich jak Torryga, Trupi-Króla – upierał się Galmar.

     - Torryg był tylko wiadomością dla innych jarlów – skwitował Ulfric. – Ci, którymi ich zastąpimy, będą potrzebowali wsparcia naszej armii.

     - Czekamy tylko na ciebie – zapewnił Galmar.

     - Wszystko zależy od Białej Grani – rzekł Ulfric, zamyślonym głosem. – Jeżeli zajmiemy miasto bez rozlewu krwi, to tym lepiej, a jeżeli nie…

     - Lud cię poprze! – zwołał Galmar.

     A ja zrozumiałem, że ten człowiek fanatycznie wierzy we wszystko, co tylko Ulfric powie…

     - Boję się, że wielu wciąż trzeba przekonać.

     Taaa… Ogniem i żelazem! Tak wyglądają wasze metody przekonywania…

     - Więc niech zdechną! – warknął Galmar. – I oni i ich fałszywi królowie!

     A kto ci, niedźwiedzi wypierdku, dał prawo decydowania o ludzkim życiu!? Mają umrzeć, bo tobie się nie podobają? Tak wygląda wasza norska wizja wolnego państwa? Przyszła na mnie wielka ochota, by przy wszystkich zdzielić go w pysk moją thalmorską rękawicą. To zabolałoby go podwójnie.

     - Jesteśmy żołnierzami od dawna – odparł Ulfric. – Znamy cenę wolności. Lud wciąż rozważa ją w swoich sercach.

     Brzmiało, jak z dawna przygotowane przemówienie, wykute na pamięć.

     - Co nam zostało? – spytał bezradnie Galmar, rozkładając ręce. – Nie mamy żadnych asów w rękawie!

     - Mają rodziny – westchnął Ulfric.

     - A ilu ich synów i córek poszło za tobą w bój? – spytał Galmar z uniesieniem. – To my jesteśmy ich rodziną!

     - Dobrze powiedziane… - zastanowił się Ulfric. – Galmarze, dlaczego walczysz w moim imieniu?

     Galmar stanął przed tronem i posłał jarlowi wiernopoddańcze spojrzenie.

     - Poszedłbym za tobą w samo serce Otchłani! – zapewnił. – Dobrze o tym wiesz.

     - Taaaak – mruknął Ulfric. – Ale dlaczego walczysz? Jeśli nie za mnie, to po co?

     - Prędzej sczeznę niż pozwolę, by elfy dyktowały nam, jak mamy żyć. Czyż w tej kwestii nie jesteśmy jednomyślni? 

     Tu musiałem mu po cichu przyznać mu rację. Moje spotkanie z Thalmorczykami upewniło mnie, że nienawiść do nich jest w pełni zasłużona i usprawiedliwiona. Miałem jednak wciąż w pamięci słowa Delphine i wiedziałem, że wojna byłaby Thalmorowi na rękę. Podzielone Cesarstwo nie oprze się Aldmerskiemu Dominium. Pytanie, czy Galmar zdawał sobie z tego sprawę. Chyba nie, bo fanatycznie oddany Ulfricowi, nawet nie brał pod uwagę takiej możliwości, wierząc swemu jarlowi bezgranicznie. A Ulfric? Czy też był tak zaślepiony, że tego nie dostrzegał, czy przeciwnie? Zerknąłem na niego spod powiek. Czy możliwe, że on został nasłany przez Thalmor? Ile szczerości było w jego deklaracjach, a ile cynizmu i manipulacji? Nie potrafiłem tego rozstrzygnąć. Tymczasem on wyprostował się na tronie i uroczystym, poważnym tonem przemówił.

     - Walczę za mężczyzn, których trzymałem w ramionach, gdy umierali na obcej ziemi! – zagrzmiał. - Walczę za mężczyzn, których trzymałem w ramionach, gdy umierali na obcej ziemi! Walczę za ich żony i dzieci, których imiona szeptali ostatnim tchnieniem! Walczę za tę garstkę, która wróciła do domu tylko po to, by ujrzeć nasz kraj pełen obcych ludzi o znajomych twarzach! Walczę za swój lud żyjący w biedzie i spłacający dług Cesarstwu, które jest zbyt słabe, by ich bronić, a mimo to piętnuje ich mianem przestępców za to, że pragną decydować o własnym losie! Walczę, po to, by przelana dotychczas krew nie poszła na marne. Walczę, gdyż muszę.

     Ostatnie zdanie wypowiedział szeptem, a ja, musiałem to przyznać, byłem pod wrażeniem tej przemowy. Miał dużo racji, twierdząc że Cesarstwo nie zdało w tym momencie egzaminu z lojalności wobec swoich obywateli. Inna sprawa, że to tylko jedna strona medalu…

     Sztywna elfia zbroja sprawiła, że kuksańca pod żebro w ogóle nie poczułem. Lydia pociągnęła mnie za rękę, żeby przywołać mnie do rzeczywistości. Zarządca Jorleif skończył już bowiem załatwiać sprawy interesantów i dopytywał się, w jakiej sprawie go o odwiedzam.

     - Przepraszam – zaczerwieniłem się. – Przysłuchiwałem się mowie Ulfrica i zapomniałem o całym świecie.

     - Potrafi zahipnotyzować – skinął głową ze zrozumieniem. – O co chodzi?

     Opowiedziałem mu o zdarzeniu na cmentarzu. Wyraźnie go to zmartwiło, ale gdy zaofiarowałem swoją pomoc, przystał na to z ochotą. Był mi wdzięczny, że ktoś chce zająć się ta sprawą. Bez wahania udzielił mi wszelkich pełnomocnictw.

     Gdy skończyłem rozmowę z Jorleifem, zerknąłem na tron. Ulfric przyglądał mi się uważnie. No cóż, elfia zbroja zapewne nie była częstym widokiem w tych murach. Zachęcony tym spojrzeniem, podszedłem do tronu i skłoniłem się.

     - Bądź pozdrowiony, Ulfricu Gromowładny – powiedziałem.

     Nie odpowiedział od razu. Zmarszczył brwi i oparł policzek o podwinięte palce.

     - Tylko głupcy i odważni podchodzą do jarla bez wezwania – odezwał się, wciąż mi się przypatrując.

     - Tylko, jeśli za jarla mają tyrana – odparłem bezczelnie.

     Uniósł brwi, nie wiadomo czy w podziwie dla mojej elokwencji czy głupoty.

     - Jak widzisz, wiele spraw wymaga mojej uwagi – rzekł powoli. – Jeśli koniecznie chcesz po prostu sobie pogadać, może zawołam kilku strażników więziennych, żeby ucięli sobie z tobą pogawędkę.

     Sam dziwiłem się swojej swobodzie, ale miałem akurat dobry dzień i sypałem ripostami jak z rękawa.

     - Tyran zapewne tak właśnie by uczynił – odparłem.

     Rozszerzyły mu się nozdrza. Zaczynało się w nim gotować. 

     - Ta zbroja jest obrazą dla obywateli tego miasta – rzekł powoli. – Już za to samo mógłbym cię wtrącić do lochu i nie muszę być żadnym tyranem. Dlaczego nosisz zbroję Thalmoru?

     - Zdobyłem ją – odparłem z prostotą. – Czyż dla Thalmorczyków nie jest to jeszcze większą obrazą?

     Zaśmiał się. Nie był to serdeczny, beztroski śmiech, jaki niegdyś widziałem u Balgruufa, ale nareszcie porzucił swą nadętą pozę zbawcy świata. Ten krótki śmiech przywrócił go do równowagi.

     - Czy ja cię przypadkiem nie znam? – spytał, poważniejąc. – Wydaje mi się, że już gdzieś cię widziałem.

     - Miło mi, że pamiętasz – odparłem swobodniej. – To jest właśnie powód, dla którego staję przed tobą nie wzywany. Byłem towarzyszem twojej niedoli, gdy na krótki czas obu nas opuściło szczęście. Uznałem, że zadzierzgnęło to między nami pewne więzy, które pozwalają mi dowiedzieć się o twoje zdrowie. 

     Naprawdę nie byłem aż tak wygadany. Miałem tylko nadzieję, że jarl z kolei nie był za bardzo oczytany w cyrolidiijskiej literaturze, bowiem właśnie zacytowałem mu fragment jednej z czytanych w dzieciństwie baśni. 

     - A bez metafor? – spytał.

     Uśmiechnąłem się. Bystry miał umysł! Odpiąłem hełm i zdjąłem go. Może teraz sobie przypomni.

     - Byliśmy razem w Helgen.

     Pochylił się w moją stronę i przewiercił mnie wzrokiem.

     - Czyżby?

     - Siedziałem z tobą na jednym wozie, gdy wiedziono nas na śmierć. Razem z Ralofem z Rzecznej Puszczy i nieszczęsnym Lokirem z Rorikstead, niech Arkay opiekuje się jego duszą.

     Błysk zrozumienia zajarzył się w jego oczach. Pozornie surowe oblicze wyraźnie się rozjaśniło, choć na twarzy nie drgnął mu ani jeden mięsień.

     - Tak, teraz poznaję – skinął głową i lekko się uśmiechnął. – Poznaję tę głowę, która już leżała na katowskim pniu, gdy pojawił się smok. Cieszę się, że widzę cię zdrowym.

     - I ja, jarlu, cieszę się, że mogę cię oglądać w dobrym zdrowiu – zapewniłem. – Nie będę zajmował ci więcej czasu. Chciałem tylko upewnić się, że u ciebie wszystko dobrze.

     Skłoniłem się, a on również skinął mi łaskawie głową. Audiencja była skończona, a ja na razie nie trafiłem do lochów.

     Wychodząc na zewnątrz, omal się nie roześmiałem. Oczywiście, nie pozwoliłbym się aresztować i z pewnością dałbym radę kilku strażnikom, próbującym tego dokonać. Nie chciałem z nimi walczyć, ale gdybym nie miał wyboru, nie wahałbym się ani chwili. Musiałbym potem omijać Wichrowy Tron szerokim łukiem, ale aż tak bardzo tego miasta nie kochałem. Mimo wszystko byłem zadowolony z takiego obrotu sprawy. 

     Szybko jednak spoważniałem. Czekało mnie wcale niełatwe śledztwo, a ja byłem w tych sprawach zupełnie zielony. Z westchnieniem udałem się na miejsce przestępstwa.