niedziela, 24 kwietnia 2016

Rozdział XXV - Krew na lodzie

     Zacząłem od cmentarza. Ciała już nie było – Helgrid zabrała je do Komnaty Umarłych. Drzwi do niej znajdowały się tuż przy cmentarzu, więc szybko znaleźliśmy się w przestronnej krypcie, tworzącej skomplikowany labirynt korytarzy, wypełnionych zasuszonymi zwłokami. Trochę potrwało, zanim ją znaleźliśmy.

Wichrowy Tron - cmentarz.


     Ludzie uprzedzali mnie, że Helgrid ma trochę nie po kolei w głowie. Po rozmowie z nią byłem innego zdania. Ktoś, kto całe życie spędza z umarłymi, nie mógł być całkowicie normalny. Uznałem, że Helgrid nie odbiega od normy. Rzucała co chwilę jakieś dziwne uwagi, oderwane od kontekstu, ale w sumie dało się nią porozmawiać.

     Zastaliśmy ją pochyloną nad ciałem Susanne, z ostrym narzędziem w ręku.

     - Szerokie, ukośne cięcie od lewego ramienia – mruczała sama do siebie.

     Spytałem o zwłoki. Byłem ciekaw, czy znalazła w nich coś niezwykłego.

     - No, nie żyje – odrzekła z dziwnym uśmiechem. – Ale to chyba nic nadzwyczajnego jak na kogoś, kto tu trafił. Znaczy się, dla kogoś poza mną.

     Spojrzałem na nią poważnym wzrokiem. Uśmiech nie znikł, ale z drwiącego zamienił się w zadumany.

     - Wybacz – mruknęła. – Taki żart. Rzadko rozmawiam z żywymi.

     - W porządku – odparłem, przyglądając się zwłokom. – Udało ci się czegoś dowiedzieć?

     - Nie bardzo – westchnęła. – Jedyna nietypowa rzecz, to kształt ran.

     Pochyliłem się nad ciałem. Rzeczywiście, nie były to typowe rany od pchnięcia sztyletem, jak mi się z początku zdawało. Miały poszarpane brzegi i przedstawiały widok na tyle okropny, że poczułem jak krew odpływa mi z twarzy. Wyglądało, jakby ktoś chciał wyszarpać jej żyły z nóg.

     - Wyglądają, jak zadane… - Helgrid zawahała się. – No cóż, dawni Nordowie używali tego typu ostrzy do balsamowania zwłok. Nawet nie wiem, kto w Wichrowym Tronie może coś takiego mieć. Poza mną, rzecz jasna.

     W tych słowach wskazała na haczykowate narzędzie, leżące na półce. Obejrzałem je sobie dokładnie. Tak, miała rację. Te rany zadano takim ostrzem. Nie uszło też mojej uwadze, że narzędzie to było lekko zakurzone, jakby od jakiegoś czasu go nie używano.

     - Kiedy ostatnio go używałaś? – spytałem.

     - Tydzień… Więcej, dwa tygodnie temu – odparła. – Zamordowano dziewczynę z klanu Łamaczy Tarcz. W taki sam sposób. Używałam tego do zabalsamowania zwłok.

     Nie podejrzewałem jej ani przez chwilę. Zbyt otwarcie mówiła mi o rzeczach, które mogły rzucić na nią podejrzenie. Chyba nawet nie zdawała sobie z tego sprawy. Przyjrzałem się groźnie wyglądającemu ostrzu. Nietrudno byłoby coś takiego zrobić. W dodatku, łażąc swego czasu po kryptach, widziałem takie ostrza wiele razy, porzucone w kącie, lub na jakimś ołtarzu. Zamyślony wyszedłem z Komnaty Umarłych, mrużąc oczy przed słońcem, odbijającym się od śniegu. Przez chwilę pożałowałem, że nie przyszedłem tu skoro świt, gdy ślady nie były jeszcze zadeptane przez tłum i strażników. Tropienie na śniegu nie jest trudne, może wyczytałbym coś ze śladów.

Wichrowy Tron - Komnata Umarłych. Jedna z krypt

     Podszedłem do pomnika, zbryzganego krwią ofiary. Rany na ciele były głębokie i mocno krwawiły. Może jednak znajdę jakieś ślady? Zacząłem uważnie lustrować grunt wokół pomnika. Coraz dalej i dalej. Znalazłem kilka śladów, ale były to jedynie plamy, rozniesione przez buty.

     Oprócz jednej!

     Pochyliłem się nad nią przyjrzałem się dokładnie. Akurat w tym miejscu nie było odcisku żadnej stopy, natomiast widniała wyraźna plama krwi. Kropla krwi upadła dokładnie w to miejsce, nie została tu zawleczona na niczyjej podeszwie. Nie miałem wątpliwości, w końcu nieraz podczas polowań dochodziłem postrzałka i to w klimacie, w którym śnieg był rzadkością.

     Ślad prowadził na schody. Poszedłem w tym kierunku i okazało się, że moje domysły były słuszne. Znalazłem następną plamę, jeszcze wyraźniejszą.

     - Ktoś niósł coś, z czego kapała krew – powiedziałem cicho do Lydii. – Ślady prowadzą w tym kierunku. Uważaj, nie zadepcz ich.

     Zaczęliśmy lustrować grunt, jak dwa psy. Co jakiś czas znajdowaliśmy plamy krwi. Czasem ledwo widoczną, czasem całkiem wyraźną. Idąc tropem krwawych śladów, doszliśmy o jakiegoś domostwa. Na progu znalazłem kolejny ślad, choć widać było, że ktoś próbował go zetrzeć. Drzwi były zamknięte.

     - Kto tu mieszka? – spytałem przechodzącego strażnika.

     - Nikt – odparł, nie zatrzymując się. – To posiadłość Hjerim, opuszczona od kilku miesięcy.

     Gdy strażnik zniknął za rogiem, wyciągnąłem pęk wytrychów. Nie było trudno sforsować zamek. Wolałem jednak nie robić tego na oczach strażnika. Miałem wprawdzie pełnomocnictwa od Jorleifa, ale człowiek, grzebiący w zamkach zawsze jest podejrzany.

     
Wichrowy Tron - posiadłość Hjerim. Widok od frontu

     Drzwi otworzyły się, odsłaniając opustoszałe wnętrze. Weszliśmy, zamykając za sobą drzwi. Dom był duży, składający się z kilku pokoi, a pustota jego wnętrza sprawiała, że wydawał się jeszcze większy. Podłoga była zakurzona, w rogach widać było pęki pajęczyn. Wciągnąłem w nozdrza zapach kurzu i… czegoś jeszcze. Jakby lekko dostrzegalna nuta odoru popsutego mięsa. Na podłodze leżały w nieładzie porozrzucane naczynia, również zakurzone, i pokryte pajęczynami. Pod ścianą stal natomiast drewniany kufer, który bardzo mnie zainteresował.

     Zanim go otworzyłem, zauważyłem, że niedawno przesunięto go pod ścianę. Czyli jednak ktoś w tym budynku bywał! W kufrze były jednak tylko jakieś ulotki. Chwyciłem jedną z nich i przeczytałem.

     
     Strzeż się Rzeźnika!

     Zabójcy grasującego na ulicach Wichrowego Tronu.

     W tych tragicznych czasach z ludzi wychodzi najgorsze. Nie bądź następną ofiarą!

     Jeśli zauważysz podejrzane zachowania, skontaktuj się z Violą Giordano.


     Przejrzałem jeszcze kilka ulotek. Wszystkie były takie same. Wszystkie też miały uszkodzenia, jak oddarte rogi, czy brakujące fragmenty. Jakby ktoś te ulotki zdarł z budynków. Bezmyślnie pogmerałem w tej kupie papieru, aż moja ręka natrafiła na coś twardszego. Wyciągnąłem coś, co wyglądało jak niezdarnie sporządzony kajet. Otworzyłem go.

     Był to Dziennik Rzeźnika, część I – tak przynajmniej stało nakreślone na samej górze. Z wypiekami na twarzy zabrałem się za lekturę. Lydia czytała mi przez ramię.


     Plan przebiega celująco. Znalazłem dobre źródło kości, mięsa i krwi, aczkolwiek wciąż nie wiem, skąd wziąć porządne próbki ścięgien. Nieważne. Miasto aż tętni od pogardzanych głupców, za którymi nikt nie będzie tęsknił.

     Ostatniej noce prawie udało mi się dostać Susanne, gdy wychodziła z Knota. Durni gwardziści pojawili się w nieodpowiednim momencie i musiałem się wyspowiadać. Wyszedłem na spacer, takie tam. Jeszcze będzie okazja, choć czasu coraz mniej.

     Wracam myślami do pobytu w Zimowej Twierdzy. Tyle marnujących się umysłów zamkniętych w wieżach. Studiują magię, którą już znają. Ja odkrywam nową magię. Coś głębszego niż jarmarczne popisy z ogniem i światłem. Magia ciała jest starsza niż my sami. Być może starsza od całego świata. Ocieram się o granice absolutu i wszechświata. Tam, gdzie on się kończy, ja zatriumfuję.

     Jeszcze jeden zamach na dziewkę z Knota. Zrobiła się czujna, a w tych silnych stawach znalazłbym wyborne ścięgna. Warto spróbować. Dziś w nocy.


     Spojrzeliśmy po sobie.

     - Jakiś nekromanta – szepnęła Lydia. – Obrzydliwe…

     - Czujesz? – spytałem. – Zapach padliny. Od razu go wyczułem.

     - Może na górze? – spytała Lydia. – Mam nadzieję, że to nie to, o czym myślimy.

     - Może po prostu zdechły szczur – zgodziłem się. – Ale musimy przetrząsnąć cały dom.

     Piętro było prawie zupełnie puste. W jednym pokoju stało tylko stare łóżko i dwa krzesła, a wszystko po pokryte pajęczynami. Wróciliśmy na dół, zbadać ostatni pokój. Jako jedyny był umeblowany, aczkolwiek dość skromnie. Stał tu mały regał, zawalony papierami i dwie porządne szafy na ubrania. Najpierw obejrzałem regał. Papiery okazały się być ulotkami o tej samej treści, co przytoczona powyżej. Jednak było tam coś jeszcze. Spomiędzy stosu ulotek wysunęło się coś ciężkiego i błyszczącego. Był to naszyjnik. Wziąłem go do ręki i podniosłem do oczu.

     Składał się on z ebonowych rurek, nanizanych na jakąś nitkę, czy rzemyk, połączonych kulistymi stawami. Jego główną częścią ebonowy medalion, w którym tkwiła lekko zatarta, jadeitowa czaszka, wielkości odcisku kciuka. Nie wiedziałem, co to za biżuteria, ale wrażenie robiła raczej negatywne, kojarząc się jednoznacznie ze śmiercią.



     Spojrzałem na Lydię, ale ta potrząsnęła głową. Też nie wiedziała, co to takiego.

     Szafa zdziwiła mnie jeszcze bardziej, zawierała bowiem dwa bogato zdobione kaftany, z pewnością bardzo drogie i parę porządnych butów dużego rozmiaru. Druga szafa była zupełnie pusta, jednak gdy ją otworzyłem, odór popsutego mięsa buchnął z niej, jak żar z pieca.

     - Chowano tu zwłoki? – spytała Lydia, zakrywając dłonią usta i nos.

     Pokręciłem głową.

     - Przygotuj się na horror – mruknąłem.

     Pusta szafa mnie nie zmyliła. Zauważyłem już wcześniej, że jest przybita do ściany. To nie była żadna szafa, to były ukryte drzwi. Takie same, jak w gospodzie u Delphine. Otworzyłem fałszywą ściankę. To, co ujrzeliśmy, sprawiło, że cofnęliśmy się odruchowo. Widok był tak makabryczny, że nawet przyzwyczajona widoku krwi Lydia odwróciła się i ukryła twarz w dłoniach.

     Za szafą był ukryty pokój, a w nim porozrzucane w nieładzie ludzkie szczątki. Przeważnie kości, oczyszczone z mięśni i ścięgien. Niektóre całkiem niedawno. Początkowo zacząłem liczyć czaszki, ale gdy doszedłem do jedenastu, dałem spokój. Pod ścianą stał marmurowy stół, zasłany również kośćmi, ułożonymi jednak w jakiś wzór, zupełnie jakby ktoś chciał odtworzyć ludzkie ciało ze części, pochodzących ze zwłok. Leżały tam też w nieładzie narzędzia do balsamowania, w tym takie, jakie zademonstrowała mi Hilgrid. I jakiś kajet, oprawiony w skórę.

     Chwyciłem notes, po czym pospiesznie wyszedłem, starannie zamykając za sobą drzwi.

     Wybiegliśmy z posiadłości na zewnątrz, odetchnąć świeżym powietrzem, wprost w ramiona przechodzącego strażnika. Lydia była blada jak kreda, ja z pewnością wyglądałem nie lepiej, co było widać nawet mimo mroku, jaki już zdążył zapaść. Na szczęście strażnik niósł zapaloną pochodnię.

     Wyciągnąłem zza pazuchy pełnomocnictwo Jorleifa i pokazałem mu.

     - Zabezpiecz to miejsce – powiedziałem mu. – Ale nie wchodź do środka. Odkryliśmy tam coś strasznego.

     Strażnik nie oponował, jakkolwiek widać było po nim, że jest zdziwiony. My tymczasem otworzyliśmy znaleziony w tajemniczym pokoju notes. Była to druga część dziennika Rzeźnika.


17 ścięgien i wiązadeł
173 fragmenty kości do złożenia
Ok. 4 wiader krwi (najlepiej norskiej)
6 łyżeczek szpiku (nie więcej niż 2 z kości udowej)
11 łokci skóry (niepociętej)

Wróżba z gwiazd norskiej zmarzłej myśli
Spójrz w światło, gdzie dusze tańczą
Odkryj czas, kiedy iskra ożywi
Gdy zgniłe powstanie pod komendą

(przekład aldmerskiego tekstu w tłumaczeniu Ayleidów, po raz pierwszy spisany przez Altmera o nieznanej proweniencji i tożsamości
Wkrótce


     Ciężko oddychając udałem się do Pałacu Królów. Świeże powietrze przyniosło mi ulgę. Mimo to, gdy odwiedziliśmy Jorleifa po raz drugi, wciąż oboje mieliśmy bladość na twarzach.

     - Co możesz powiedzieć o Rzeźniku? – spytałem bez wstępu, pokazując mu ulotkę.

     Jorleif potrząsnął głową i westchnął przeciągle.

     - Rozmawiała już z tobą Viola Giordano? – spytał. – Rozwiesza to po całym mieście, a ktoś ciągle zrywa. Spytaj ją, jeśli chcesz dostać burę.

     - Wiesz, co to za amulet? – zademonstrowałem znaleziony naszyjnik.

     Jorleif wziął go do ręki i obejrzał dokładnie.

     - Nigdy czegoś takiego nie widziałem – potrząsnął głową. – Warto by to zabrać do Calixta w Domu Osobliwości. Ma dobre oko do świecidełek. Może nawet sypnie za to groszem…

     Uznałem, że to dobra rada. Powiadomiłem go też o naszym znalezisku. Pobladł, ale zapewnił, że zajmie się tym. Wyszliśmy na zewnątrz. Popytałem przechodniów o Dom Osobliwości Calixta i dom Violi Giordano. Wskazali mi miejsca, ale oba były zamknięte, a właścicieli nie było w środku. Udaliśmy się więc do gospody. I tu dopisało nam szczęście – szynkarka, na pytanie o Violę i Calixta wskazała nam pięterko, gdzie przy stole posilała się jasnowłosa Nordka. Była to Viola Giordano.

     Spojrzała na nas zdziwiona, gdy przysiedliśmy się do jej stolika.

     - Czy możemy chwilę porozmawiać? – spytałem. – To nie potrwa długo.

     Skinęła głową. Wyciągnąłem ulotkę i położyłem ją na stół.

     - Co możesz powiedzieć o Rzeźniku? – spytałem.

     - Śledzę go od kilku miesięcy – odparła spokojnie, choć na twarzy pojawił jej się grymas wściekłości. – No, może nie śledzę, próbuję go odszukać.

     Podniosła na nas wzrok i spojrzała mi w oczy ze smutkiem.

     - Strażnicy nie chcą pomóc, ludzie nie chcą pomóc! – zwiesiła głowę. – Tylko ja uważam, że można go złapać.

     Pokiwałem głową ze zrozumieniem. Wyciągnąłem dziennik Rzeźnika i pokazałem jej.

     - Ten dziennik był w kryjówce zabójcy.

     - Hę? – zaświeciły jej się oczy. – Co mówi?

     Przeczytaliśmy go jeszcze raz wspólnie. Wniosek nasunął mi się sam.

     - Zdaje się, że nadworny mag eksperymentował – mruknąłem bez przekonania.

     - Vuunfert… - szepnęła Viola. – Od lat krążą o nim różne plotki. Od kiedy pamiętam. To niebezpieczny człowiek. Dlatego nazywają go Nieumarły. Lepiej go nie drażnić. – Spojrzała mi w oczy. – Te informacje muszą trafić do zarządcy. On cię wysłucha.

     Skinąłem głową.

     - To jeszcze żaden dowód – mruknąłem. – To tylko podejrzenie. Ale nie daje mi spokoju ta Zimowa Twierdza. To tam mieści się Akademia Magów, prawda? Wiemy już, że Rzeźnikiem jest mag, pytanie tylko, czy TEN mag.

     - Tu nie ma innego – odparła Viola szeptem. – A przynajmniej nic o tym nie wiem. To norskie miasto. Nordowie rzadko parają się magią. Chyba, że któryś z elfów, oni prędzej.

     W tym jednym przypadku rasizmu przyznałem jej rację. Dunmerowie byli bardzo uzdolnieni magicznie, czego nie można było powiedzieć o Nordach. Było już jednak dość późno, więc nie widziałem wielkiego sensu w zwiedzaniu teraz Szarej Dzielnicy. Po pracowicie spędzonym dniu, należał nam się odpoczynek. Posiedzieliśmy jeszcze trochę przy lekkiej kolacji i kubku piwa, po czym udaliśmy się do swoich pokoi, obiecując sobie wstać jutro wcześnie rano.

     Tak też uczyniliśmy. Skoro świt udaliśmy się do Szarej Dzielnicy. Pamiętałem ją z mojej pierwszej wizyty, ale wtedy widziałem ją w świetle pochodni. W dzień wyglądała jeszcze biedniej i jeszcze brudniej.

     Nie bardzo wiedziałem, czego szukamy. Na chybił trafił udaliśmy się do sklepu Revyna Sadriego, pod pretekstem pozbycia się niepotrzebnych klamotów. Po drodze jednak dopisało nam szczęście, bowiem w pewnym wąskim przejściu zderzyliśmy się Calixtem Corrium, zdążającym do swojego Domu Osobliwości. 
     
      Pokazałem mu naszyjnik. Oczy błysnęły mu nieskrywanym zainteresowaniem.

     - Niech no spojrzę – rzekł, wyciągając po niego rękę.

     Oglądając go ze wszystkich stron, kiwał głową, jakby poznawał, z czym miał do czynienia.

     - To Kamieniokrąg – odezwał się, nie odrywając wzroku od naszyjnika. – Dziedziczny symbol władzy w Wichrowym Tronie. Zgodnie z tradycją, noszony przez nadwornego maga…

     Spojrzeliśmy z Lydią po sobie. Elementy układanki zaczęły do siebie pasować. Jednak na moje pytanie, czy widział kiedyś ten naszyjnik na szyi Vuunferta, zaprzeczył.

     - Ale ja bardzo rzadko go widuję – odparł. – Nie bywam w pałacu, a poza tym… Nie ukrywam, że trochę się go obawiam. Zresztą, jak wszyscy w tym mieście. Unikam go jak mogę.

     Z wyraźnym wysiłkiem oddał mi naszyjnik, oświadczając, że chętnie go kupi.

     - Byłby wspaniałym eksponatem w moim Domu Osobliwości. Zbieram tam różne ciekawostki z całego Skyrim. Dam pięćset złotych monet.

     Potrząsnąłem głową. Naszyjnik był dowodem w sprawie i choć suma była nęcąca, postanowiłem go zatrzymać. Calixto posmutniał, ale żegnając się z nami, zaprosił nas do odwiedzenia Domu Osobliwości.

     - Jeśli się namyślisz, pamiętaj, że wciąż jestem chętny – dodał. – Nie sądzę, żeby jakikolwiek kupiec dał ci za to więcej niż ja. Materialnie nie przedstawia wielkiej wartości, ale bez wątpienia jest osobliwością, a ja potrafię to docenić.

     Pożegnaliśmy się i odwiedziliśmy sklep z używanymi towarami.

     Ku naszemu zaskoczeniu, choć skromnie urządzony, był czysty i schludny, w dodatku zaopatrzony całkiem nieźle. Revyn Sadri był wysokim, czarnowłosym Dumnerem o całkiem miłym sposobie bycia. Wymieniliśmy kilka drobnych towarów na złoto, po czym wdaliśmy się w pogawędkę.

     Revyn nie znał w mieście innego maga, poza Vuunfertem.

     - Naturalnie, jeśli masz na myśli prawdziwego maga – uśmiechnął się. – Bo jeśli chodzi o drobne sztuczki, to potrafi je każdy Dunmer. A samego Vuunferta widziałem może ze trzy razy w życiu. Rzadko tu zachodzi, a ja do niego wcale.

     Sklep opuściliśmy zamyśleni.

     - Czy to możliwe, żeby było to takie proste? – szepnęła Lydia.

     - Grasuje od kilku miesięcy – mruknąłem niezadowolony. – A nam wystarczył jeden dzień.

     Pokręciłem głową. Tak, to było za proste. Poszło za łatwo. Po co Rzeźnik chował te ulotki? Powinien je spalić. Dlaczego dziennik schował w skrzyni, do której był tak łatwy dostęp? I dlaczego zostawił swój naszyjnik pomiędzy ulotkami, skoro na jego szyi nie budziłby żadnych podejrzeń? Nadwornym magiem nie zostaje nowicjusz, lecz ktoś o dużych umiejętnościach. Dlaczego nie zastawił magicznej pułapki, która ostudziłaby zapał potencjalnego szperacza? Jedna magiczna runa przy wejściu do sekretnego pokoju natychmiast zlikwidowałaby każdego niepożądanego gościa. 

     Dziwne to wszystko.

     Skierowaliśmy się na schody, prowadzące do głównej części miasta. Przed nami, wdzięcznie kołysząc biodrami, szła skromnie odziana Altmerka. Zdziwiła mnie jej obecność.

     - Nawet Altmerowie muszą tu mieszkać w Szarej Dzielnicy – odezwałem się. – Ciekawe, czy też para się magią.

     - Ma stoisko obok kuźni – odrzekła Lydia. – Trochę ubrań, trochę broni, mikstury i takie tam różne towary. Ma na imię… Nie pamiętam… Viryana, czy jakoś tak. Nie wygląda na maga.

     Przytaknąłem. Maga zwykle można było rozpoznać na pierwszy rzut oka. Silnego maga wyczuwało się natychmiast, bowiem nawet powietrze wokół niego potrafiło wibrować.

     Gdy skręcaliśmy do pałacu, Altmerka obejrzała się i ujrzała nas. Wyraźnie wzdrygnęła się na widok thalmorskiej zbroi. Niczego podejrzanego jednak w niej nie dostrzegłem.

     Jorleif siedział przy długim stole i pospiesznie jadł śniadanie, przeglądając jakieś papiery. Podniósł wzrok, gdy stanęliśmy nad nim.

     - Chyba mamy sprawcę – odezwałem się ze ściśniętym gardłem. – Znaleźliśmy „Dziennik Rzeźnika”. Wynika z niego, że Rzeźnikiem jest mag. Silny mag…

     Wyraźnie zbladł. Podałem mu dziennik. Chwycił go z wahaniem, ale zajrzał do niego i przeleciał wzrokiem treść.

     - Niesamowite… Zatem złe plotki okazały się być prawdziwe. Macie na niego coś jeszcze?

     Pokazałem mu amulet.

     - Pamiętasz ten wisiorek? Calixto twierdzi, że nazywa się to Kamieniokrąg i zwykle jest noszony przez nadwornego maga.

     Jorleif opuścił głowę.

     - Przed takimi dowodami muszę skapitulować – szepnął. – Dziękuję ci. Nie zapomnę ci tego, jak pomogłeś temu miastu. Vuunfert zostanie uwięziony i osądzony.

     Opuszczaliśmy Pałac Królów z mieszanymi uczuciami. Widzieliśmy jak Jorleif przywołuje kilku strażników. Zapewne dokona aresztowania niezwłocznie.

     Nie znałem Vuunferta Nieumarłego i nigdy go nie widziałem. Może to i lepiej, bowiem pewnie nie miałbym odwagi spojrzeć mu w oczy. Pewnie, trzeba było go uwięzić, bo to mogło uratować życie kilku młodych dziewcząt. Ale jeśli się pomyliliśmy? Skazać niewinnego pod tak paskudnym zarzutem? Nawet jeśli udowodni swoją niewinność, będzie się to za nim ciągnąć przez resztę życia. To szeptanie po kątach, wskazywanie palcami, wyolbrzymianie każdego błędu. To właśnie go czekało.

     - Coś mi mówi, że ta sprawa jeszcze się nie zakończyła – odezwała się niespodziewanie Lydia. – I że jeszcze tu wrócimy.

     Uśmiechnąłem się w zadumie. Tak, chyba miała rację.

     - A jak twoje demony? – spytała.

     Wzruszyłem ramionami.

     - Wciąż mam wątpliwości – odparłem. – Ulfric wydaje się szczery i ma sporo racji, ale za łatwo żąda. Nie ma zwolenników, tylko wyznawców, którzy ślepo w niego wierzą i poświęcą się za jego marzenia. A to bardzo psuje człowieka. On jest w stanie poświęcić wielu ludzi dla sprawy, w którą wierzy. Mam nadzieję, że w nią wierzy… Bo jeśli to wszystko robi dla zaspokojenia własnej ambicji…

     - Ludzie w Samotni mówili, że zabił Torryga krzykiem – rzekła Lydia. – Musi władać Głosem. Czy to możliwe, że on też jest Smoczym Dziecięciem?

     Pokręciłem głową.

     - Siwobrodzi twierdzą, że jestem jedynym, jakie objawiło się za ich żywota. Thu’um można się nauczyć, tylko wymaga to wielu lat ćwiczeń. Ulfric pewnie poznał jakiś Krzyk, ale nie jest Smoczym Dziecięciem.

     - Czyli jesteś od niego silniejszy – szepnęła i uśmiechnęła się. – W razie czego możesz przywołać go do porządku.

     Uśmiechnąłem się w zadumie. Nadal nie wiedziałem, kto ma rację w tym sporze, ale to, co widziałem i słyszałem w Pałacu Królów, utwierdziło mnie jedynie w przekonaniu, że trzeba zachować ostrożność co do Ulfrica. Moje sympatie polityczne lekko przechyliły się w stronę Cesarstwa.

     - Co robimy? – spytałem Lydię. – Czas wracać do domu. Jeszcze wcześnie, ale za dnia nie zdążymy dojść.

     - Mam dość tego miejsca – oświadczyła. – Wracajmy.

     - Wracajmy – powtórzyłem. – Kupimy tylko coś na drogę i wracamy. Przenocujemy gdzieś po drodze.

     Ruszyliśmy w stronę gospody.

4 komentarze:

  1. A może to Ulfric zabija?
    Miłego,;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. No, jest to jakiś trop. Tylko po co miałby to robić? No i jemu trudno byłoby się ukryć.

      Usuń
  2. Przyszło mi do głowy to samo, co Anabell. :) W każdym razie zgadzam się, że to za łatwo im poszło. Ktoś maga wrobił i tyle. Pewnie sam chcąc zostać nadwornym magiem!

    OdpowiedzUsuń