- Więc trakt prowadzi naokoło? – mój głos stał się zrzędliwy. – Nie ma krótszej drogi?
Szliśmy drogą do Białej Grani. Poranne powietrze było rześkie i chłodne. Miałem doskonały humor, dopóki nie zerknąłem na mapę. Okazało się bowiem, że idąc traktem, musimy nadłożyć sporo drogi, podczas gdy na przełaj byłoby znacznie bliżej.
- Trakt jest dla wozów i karawan – odparła Lydia. – Doliną da się przejść, ale wóz nie przejedzie. To co, na przełaj?
- Droga jest bardzo trudna? – spytałem niepewnie.
- Wcale nie jest trudna – odparła. – Tylko trzeba uważać na wilki i szablozębne koty. Czasem może się tu jakiś napatoczyć.
Postanowiliśmy mimo wszystko zaryzykować. Istotnie, droga nie była trudna. Czasem przecinały ją wąskie i płytkie strumyki, czasami trzeba było omijać co bardziej strome wzgórza, ale poza tym szło się całkiem przyjemnie. Naszym oczom ukazała się niewysoka, ale dość stroma góra, a u jej stóp malownicze jezioro. W blasku słońca wyglądało naprawdę pięknie.
- Ładnie tu – odetchnąłem głęboko.
Ale Lydia nie odpowiedziała. Wpatrywała się w coś w oddali. Podążyłem za jej wzrokiem i po chwili też dojrzałem jakąś płomienną postać, ciskającą ogniste pociski. Niedaleko inna postać, w czarnej szacie, strzelała do niej lodowymi kolcami.
Zafascynowany przyglądałem się temu pojedynkowi między lodowym magiem a atronachem ognia, bo tym właśnie okazała się być ognista postać. W końcu mag uległ, a atronach zwrócił się w naszą stronę. Chciałem podejść bliżej i przyjrzeć mu się uważniej, ale rzucona ku mnie ognista kula przekonała mnie, że nie ma on zamiaru zawierać znajomości. Zaatakował nas tak, jak zrobiłby to z każdą ziemską istotą, zbliżającą się ku niemu.
Atronach jest rodzajem daedry, zamieszkującym Otchłań. Sam z siebie bardzo rzadko zjawia się na ziemi, ale można go przywołać z Otchłani, mając odpowiednie składniki, lub znając odpowiednie zaklęcie ze Szkoły Przywołania. Był zawsze posłuszny magowi, który go przywołał, ale nikt inny nie miał nad nim kontroli i atakował on każdego innego, kogo tylko zdołał ujrzeć. Atronachy to uosobienia żywiołów. Ten tutaj był związany z ogniem i wyglądał jak zwiewna, niemal niewieścia postać, płynąca cal nad ziemią, płonąca purpurowym ogniem. Atronach lodu, o czym dowiedziałem się później, związany z mrozem, przypominał lodowego giganta. Był jeszcze atronach burzy, wyglądający jak siłacz, zbudowany z małych, burzowych chmur, po których przelatywały błyskawice. Jak każda daedra, atronachy były nieśmiertelne. Nie można było ich zabić, można było jednak osłabić ich ziemską powłokę na tyle, że wracały do Otchłani. Ten tutaj musiał być wyczerpany walką z magiem, bowiem dwie celne strzały wystarczyły, aby się zachwiał, spłynął na ziemię, a potem wybuchł w malowniczej eksplozji.
Atronach Ognia to nierzadki widok w Skyrim. Ta daedra jest jedną z chętniej przez magów przywoływanych postaci z Otchłani. Zapewne z powodu skuteczności, ale być może i niewątpliwego uroku |
Podszedłem bliżej. Atronach zniknął. W miejscu, gdzie padł, ujrzałem tylko spaloną trawę i jakiś purpurowy proszek.
Sole ognia!
Wspominał o nich Balimund. Niewiele się namyślając, zebrałem sporą garść drobnej, miałkiej soli do swej sakiewki. Innego naczynia nie miałem.
Do białej Grani dotarliśmy wieczorem, bez dalszych przygód. Wiadomości od Delphine wciąż nie było.
Rankiem zbudziło nas walenie pięścią do drzwi.
Niezadowolony zwlokłem się na dół i otworzyłem je. Przede mną stał człowiek w podróżnym stroju, z dużą torbą na plecach. Zanim zdążyłem się odezwać, zaczął się dopytywać, czy to ja jestem Wulfhere, zwany Smoczym Dziecięciem. Wciąż nieco zaspany, potwierdziłem. Ucieszył się.
- Szukałem cię wszędzie – oświadczył, sięgając do torby. – Mam dostarczyć coś wprost do twych rąk. Zobaczmy… - pogmerał chwile w torbie, po czym wyciągnął z niej zapieczętowany list i wręczył mi go. – To by było na tyle. Muszę lecieć!
Pomacałem się po spodniach, w poszukiwaniu sakiewki, ale zapomniałem, że jestem tylko w cienkich, płóciennych pludrach i koszuli. Pieniądze zostały na górze. Kurier, ujrzawszy to, roześmiał się.
- Nie trzeba – oświadczył. – Zapłatę dostałem od nadawcy. Na razie!
I tyle go widziałem!
Zamknąłem drzwi i zaaferowany spojrzałem na list. Był opatrzony pieczęcią, przedstawiającą stylizowany łeb jelenia. Czyżby z dawna oczekiwana wiadomość od Delphine? Podszedłem do okna, gdzie było lepsze światło.
- Co się stało? – spytała Lydia, schodząc po schodach.
Pokazałem jej list.
- Pieczęć Falkret – ziewnęła, rzuciwszy na nią okiem. – Nieduże miasto w górach, na południu.
- Falkret – powtórzyłem bezwiednie. – Już myślałem, że to od Delphine. Chociaż, kto wie, gdzie ją wywiało.
Złamałem pieczęć i rozwinąłem list.
Wulfhere,
Pozwól, że się przedstawię. Nazywam się Siddgeir i mam zaszczyt piastować funkcje jarla w dumnym, starożytnym mieście Falkret.
Wieści o twoich dokonaniach w Skyrim zwróciły na moją uwagę. Jeśli zechcesz zostać tanem krainy Falkret, zapraszam cię na rozmowę ze mną następnym razem, gdy gościć cię będzie Falkret. Poza zaszczytem, jaki wiąże się z tym tytułem, moi tanowie mają prawo do posiadania osobistego huskarla. Informuję cię również, że jeśli twoje usługi okażą się dla mnie cenne, w dzielnicy Falkret z pewnością znajdzie się działka ziemi, którą będziesz miał możliwość zakupić.
Z niecierpliwością wyczekuję naszego spotkania.
Pozostaję z szacunkiem,
Jarl miasta Falkret Siddgeir
Wzruszyłem ramionami i podałem list Lydii. Na co mi działka w Falkret, jak mam już dom w Białej Grani? Mimo wszystko, postanowiłem spotkać się z Siddgeirem, ale jeszcze nie teraz. Teraz planowałem wyprawę do Wichrowego Tronu.
Biała Gań - bazar w Dzielnicy Wiatru. Z obu stron schodów widoczne cembrowane kanały, zasilające miasto w wodę ze źródła przy Smoczej Przystani |
Przez kilka dni odpoczywaliśmy. Ja przy okazji naprawiłem sobie i dopasowałem do swojej sylwetki elfią zbroję, hełm, buty i rękawice. Gdy stanąłem w niej przed Lydią, ta przekrzywiła głowę i stwierdziła, że i tak z Thalmorczykiem nikt mnie nie pomyli.
- Dlaczego? – spytałem zaskoczony.
- Jesteś za mały – rzuciła przez ramię.
Fakt, że Altmerowie było stosunkowo wysocy, ale mogła to ująć inaczej.
Rankiem czwartego dnia, wciąż nie otrzymawszy wiadomości od Delphine, wyruszyliśmy znaną sobie trasą do Wichrowego Tronu. Przez cały dzień nie spotkała nas żadna przygoda. Zmierzchało już, gdy skręciliśmy na trakt do miasta, ale postanowiliśmy iść dalej, nie czując zmęczenia.
- Zabawne – mruknąłem do Lydii. – Po raz trzeci w życiu idę tą drogą, ale jeszcze jej nie widziałem za dnia.
Do miasta dotarliśmy przed północą. Gospoda pod Knotem przyjęła nas gościnnie, w dodatku mieli tam świeżo upieczony chleb, jeszcze gorący, który pachniał z daleka. Rzuciliśmy się na kolację, jak dwa wygłodniałe wilki, a potem udaliśmy się na spoczynek.
Rano wstałem zamyślony. Nie miałem żadnego pretekstu, aby udać się do Ulfrica. Wejście tak po prostu, ni z gruszki, ni z pietruszki, w ogóle nie wchodziło w grę. Chyba, że przyłączę się do Gromowładnych i złożę mu przysięgę, ale tego wcale nie chciałem. Jeszcze nie!
Postanowiliśmy pospacerować trochę po mieście, w nadziei, że przyjdzie nam do głowy jakiś pomysł. Porozmawiałem z kowalem. Spojrzał nieufnym wzrokiem na moją elfią zbroję i stwierdził, że nie ma dla mnie żadnych zleceń. Szkoda, dostarczenie broni do pałacu byłoby świetnym pretekstem. A ja, choć coraz lepiej czułem się w lekkiej, a przy tym niezwykle wytrzymałej thalmorskiej zbroi, zacząłem żałować, że wybrałem się w niej właśnie do tego miasta. Tu wszystko co nienorskie, było co najmniej podejrzane, a już na pewno godne pogardy.
Postanowiłem pójść do Szarej Dzielnicy. Tam podobno był jakiś sklep, więc była okazja poszukać czegoś ciekawego, albo pozbyć się kilku kamyków. Przechodząc jednak obok Komnaty Umarłych i niewielkiego cmentarza, ujrzałem zbiegowisko.
- Stać! Nie zbliżać się!
Głos strażnika należał do gatunku tych, z którymi się nie dyskutuje, tylko natychmiast wykonuje jego polecenia. Zerknąłem na mały tłumek, zgromadzony wokół grobu. Na pomniku ktoś leżał.
- Co się stało? – odważyłem się spytać. – Potrzeba pomocy? Mam miksturę leczniczą.
- Możesz ją sobie… - strażnik nie dokończył. – Za późno. Kolejna dziewczyna nie żyje.
I po tych słowach jego ton stracił nieco na twardości. Zapewne śmierć tej osoby poruszyła go do tego stopnia, że trudno mu było zgrywać twardziela.
- Znałeś ją – spytałem.
Strażnik niechętnie skinął głową.
- Susanne z Gospody pod Knotem – mruknął. – Ledwie parę wieczorów temu podawała mi piwo.
- Kolejna? – spojrzałem na niego. – To znaczy, że były też inne? To zdarzyło się już wcześniej?
Strażnik przejechał dłonią po karku. Miał na głowie przyłbicę, ale odniosłem wrażenie, że bardzo chciałby ją teraz zdjąć.
- Susanne jest trzecia – mruknął ze smutkiem. – Zawsze tak samo. Młoda dziewczyna zabita nocą. Ciało w strzępach.
Skinąłem głową ze zrozumieniem. Strażnik natomiast odsunął się nieco i pozwolił mi zerknąć na zwłoki. Ciało dziewczyny leżało na pomniku twarzą do dołu. Było rozebrane niemal do naga. Rany rzeczywiście były głębokie i paskudne. Nie trzeba było bystrości, żeby odgadnąć, że zadano je ostrym narzędziem. Niektóre z nich oblane były krwią, inne wydawały się suche, widać zadane już po śmierci dziewczyny, gdy serce przestało bić. Napastnik w niewysłowiony sposób pastwił się najpierw nad ofiarą, potem nad jej zwłokami. Wzdrygnąłem się.
- Bestia… - szepnęła za moimi plecami Lydia.
- Czy ktoś zajmuje się tą sprawą? – spytałem. – Boję się, że będą następne.
Strażnik zrezygnowany machnął ręką.
- Wojna nas już sporo kosztuje, więc nikt nie ma czasu się tym zajmować. Przykre, ale tak właśnie jest.
Bezkarny morderca, w dodatku sadysta w środku miasta, a nikt nic z tym nie robi! Nie wierzyłem własnym uszom. Spojrzeliśmy na siebie z Lydią, nie kryjąc zdumienia. W Białej Grani nawet trudno było sobie wyobrazić coś takiego, ale nawet gdyby się zdarzyło, strażnicy zapomnieliby o śnie, jedzeniu i piciu, dopóki nie znaleźliby sprawcy. W dodatku każdy pomagałby jak tylko by mógł. Ale to nie było winą strażnika – on nie potrzebował reprymendy, tylko pomocy. Zaofiarowałem więc swoją. Naprawdę było mi żal tej dziewczyny i bałem się, że będą następne ofiary.
Strażnik wzruszył ramionami.
- Pewnie, możesz pomóc. Spróbuj pogadać z ludźmi, może ktoś coś widział. Ja zbadam ciało, zanim dobiorą się do niego szczury.
Ostatnie zdanie powiedział z goryczą, której nawet nie próbował ukryć.
Spytałem tłum, kto był tutaj w nocy. Podeszły do mnie trzy osoby. Poprosiłem, żeby podały swoje imiona i opowiedziały mi, co widziały.
Jeden z nich był Cyrodiilijczykiem w średnim wieku. Widocznie widok rodaka go ośmielił, bo odezwał się jako pierwszy. Przedstawił się jako Calixto Corrium, właściciel Domu Osobliwości, jak nazywał niewielkie muzeum w mieście. Wydawało mu się, że widział kogoś uciekającego, ale nie przyglądał mu się. Zresztą, trwało to bardzo krótko. Zapytałem go o czas, o kierunek, w którym domniemany sprawca uciekł, ale nic więcej nie wiedział. Drugą osoba była znajoma mi już staruszka, która swego czasu poprosiła mnie o datek. Ludzie nazywali ją Sildą Niewidoczną. W świetle dziennym wcale nie wyglądała tak staro. Ale widać było, że jest słaba i schorowana, co dodawało jej wielu lat.
- W nocy zwykle kręcę się w pobliżu kuźni – rzekła cicho, jakby się usprawiedliwiała. – Tam cieplej. Usłyszałam jakiś krzyk. Nadbiegłam, ale nie biegam już tak szybko jak kiedyś. Ona… Ona już taka była, gdy tu dotarłam.
Trzecia osoba nie była bezpośrednim świadkiem zdarzenia, ale o dziwo, miała najwięcej do powiedzenia. Przedstawiła się jako Helgrid. Była niemłodą już, ale wciąż dziarską Nordką, ubraną w kapłańskie szaty i, jak twierdziła, zajmowała się pochówkiem zmarłych, co zresztą potwierdzili pozostali. Zwróciła moją uwagę na fakt, że sakiewka została nienaruszona, więc nie był to napad rabunkowy.
- Zresztą, w tym mieście to się raczej nie zdarza – zapewniła mnie, a ja nie miałem powodów, by jej nie wierzyć.
Strażnik skończył oględziny i od dłuższego czasu przysłuchiwał się zeznaniom. Na koniec wybuchnął z bezsilną złością.
- Jak zawsze – warknął. – Nikt niczego nie widział! Ta gnida znowu uciekła.
- Jeśli nie macie nikogo, to ja chętnie się tym zajmę – powiedziałem cicho.
Strażnik obruszył się.
- Słuchaj, jeśli sądzisz, że sprawisz się lepiej niż legion strażników, to proszę bardzo! – rzekł z ironią, po chwili jednak spasował i dodał spokojniej. - Musisz porozmawiać z Jorleifem. Nie możemy pozwolić, by każdy mógł sobie chodzić i twierdzić, że ma jakieś pełnomocnictwa.
- Rozumie się – odrzekłem. – Gdzie go znajdę?
- W Pałacu Królów, oczywiście – odparł strażnik.
Rzuciłem jeszcze ostatnie spojrzenie na ciało i wstąpiłem na schody prowadzące na główny plac. Nawet nie pomyślałem w tej chwili o tym, że mam właśnie pretekst, by odwiedzić siedzibę Ulfrica. Szedłem zamyślony, bowiem próbowałem znaleźć jakiś powód, dla którego morderca tak pastwił się nad swoją ofiarą. Zanim doszedłem do bramy pałacu, miałem już wytypowane trzy możliwe motywy zbrodni. Pierwsza, to oczywiście gwałt. Dziewczyna się nie dała, więc gwałciciel ze złości zabił ją, a potem jeszcze w szale długo pastwił się nad zwłokami. Fakt, że ciało było obnażone na takim mrozie, tylko to potwierdzał. Drugie, co przyszło mi do głowy, to zemsta. Możliwe, że Susanne wcale nie była tak niewinna, jak się wydawało. Kelnerki i barmanki słuchają różnych rozmów i plotek. Mogła dowiedzieć się czegoś o kimś i tego kogoś szantażować. A on w złości zabił ją, wpadając przy tym w szał. Możliwe… Ale była jeszcze jedna możliwość – dziewczyna została złożona w ofierze jakiegoś chorego kultu.
Drgnąłem, gdy strażnik mnie zatrzymał.
- Do zarządcy – powiedziałem niechętnie. – W sprawie morderstw.
- Skąd masz tę zbroję? – spytał kpiącym tonem. – Jesteś pupilkiem Thalmorczyków?
- Zdobyłem ją! – wycedziłem przez zęby. – Mogę przejść?
Efekt był – strażnik spojrzał na mnie z szacunkiem i bez słowa przepuścił. Weszliśmy do środka.
Sala w Pałacu Królów była równie wielka, jak w Smoczej Przystani. I nawet urządzona podobnie. Cała różnica polegała na tym, że Smoczą Przystań zbudowano z drewna, a Pałac Królów – z kamienia. Tam gładka podłoga, tu kamienna posadzka. Poza tym podobny długi stół i podwyższenie, na którym stał tron. Wokół tronu wolnym krokiem spacerowało dwóch ludzi, pochłoniętych rozmową. Jeden z nich miał na sobie zbroję i niedźwiedzią skórę, nałożoną na głowę, co nadawało mu wygląd barbarzyński i nieokrzesany. Głos miał ochrypły i bardziej wyglądał na zbója, niż wojownika. Ramiona miał umięśnione jak atleta i wyglądał na osiłka. Drugim był Ulfric Gromowładny, którego poznałem od razu. Miał na sobie bogaty strój i poruszał się jak ktoś świadomy własnej wyjątkowości. W kamiennej sali akustyka była tak dobra, że mimo woli słyszałem każde słowo.
Wichrowy Tron - Pałac Królów, sala tronowa |
Przy stole siedział skromniej ubrany człowiek, w zabawnej czapce. Przy nim kilka osób. Widać było, że są bardzo zajęci, omawiając jakąś sprawę.
- Jorleif? – spytałem cicho strażnika.
Wskazał mi postać siedzącą przy stole. Podszedłem do niego i zatrzymałem się w pewnej odległości, czekając aż skończy załatwianie interesantów. Tymczasem do moich uszu doszła rozmowa między Ulfrikiem i jego doradcą, który, o ile zdołałem się zorientować, zwał się Galmar Kamienna Pięść i nie wątpiłem, że zasłużył sobie na ten przydomek.
- Balgruuf nie chce się jasno zadeklarować – rzekł Galmar ochrypłym i nieprzyjemnym głosem.
Balgruuf? Co oni chcą od Balgruufa. Mimo woli nadstawiłem uszu.
- Jest prawdziwym Nordem – odparł spokojnie Ulfric. - Jeszcze przejrzy na oczy.
- Nie byłbym tego taki pewien – mruknął Galmar. – Udało nam się złapać paru gońców z Samotni. Wygląda na to, że cesarscy chcą ruszyć na Białą Grań.
Ulfric parsknął niezadowolony.
- Co według ciebie miałbym zrobić? – spytał rozdrażniony.
- Jeżeli nie jest z nami, jest przeciwko nam – odrzekł Galmar pewnym głosem.
- On o tym wie – odparł Ulfric. – Wszyscy o tym wiedzą.
- Jak długo zamierzasz czekać? – spytał niecierpliwym głosem Galmar.
Ulfric uśmiechnął się z wyższością.
- Twierdzisz, że powinienem dać Balgruufowi bardziej dosadny znak?
- Jeśli poderżnięcie gardła można uznać za wiadomość – zaproponował całkiem poważnie Galmar, wzbudzając we mnie obrzydzenie.
- Zajęcie miasta i okrycie jego imienia hańbą byłoby bardziej dosadnym przykładem, nie uważasz – spytał swobodnie Ulfric.
A mnie aż zatrzęsło, gdy to usłyszałem. Poczułem złość. Biała Grań była pięknym i wzorowo zarządzanym miastem. Balgruuf może i nie był wybitnym wodzem i może nawet miał coś na sumieniu, ale był znakomitym gospodarzem, oddanym swemu ludowi. W Smoczej Przystani widać było dostatek, ale ten dostatek był widoczny też w całym mieście. Tymczasem Wichrowy Tron to była góra śmieci, walących się murów, wyszczerbionych schodów, na których można było połamać nogi, a w dodatku miasto uprzedzeń, ksenofobii i rasizmu. I, jakby tego było mało, jeszcze grasował w nim sadystyczny morderca i nie było nikogo, komu chciało się tym zająć. Sami nie umieli zbudować niczego, co mogłoby się równać z miastem Balgruufa, a jeszcze chcą zniszczyć jego! Wiele nie brakowało, a obróciłbym się na pięcie i wyszedł, pozostawiając Wichrowy Tron sam sobie. Ale wspomnienie dziewczyny przystopowało mnie. Nie robiłem tego dla Ulfrica, tylko dla mieszkańców, których było mi żal.
- To jak, możemy zaczynać tę wojnę? – dopytywał się Galmar z niecierpliwością.
Ulfric tymczasem podkręcił wąsa.
- Niedługo – zbył go, siadając niedbale na tronie.
- Nadal uważam, że trzeba było załatwić ich jak Torryga, Trupi-Króla – upierał się Galmar.
- Torryg był tylko wiadomością dla innych jarlów – skwitował Ulfric. – Ci, którymi ich zastąpimy, będą potrzebowali wsparcia naszej armii.
- Czekamy tylko na ciebie – zapewnił Galmar.
- Wszystko zależy od Białej Grani – rzekł Ulfric, zamyślonym głosem. – Jeżeli zajmiemy miasto bez rozlewu krwi, to tym lepiej, a jeżeli nie…
- Lud cię poprze! – zwołał Galmar.
A ja zrozumiałem, że ten człowiek fanatycznie wierzy we wszystko, co tylko Ulfric powie…
- Boję się, że wielu wciąż trzeba przekonać.
Taaa… Ogniem i żelazem! Tak wyglądają wasze metody przekonywania…
- Więc niech zdechną! – warknął Galmar. – I oni i ich fałszywi królowie!
A kto ci, niedźwiedzi wypierdku, dał prawo decydowania o ludzkim życiu!? Mają umrzeć, bo tobie się nie podobają? Tak wygląda wasza norska wizja wolnego państwa? Przyszła na mnie wielka ochota, by przy wszystkich zdzielić go w pysk moją thalmorską rękawicą. To zabolałoby go podwójnie.
- Jesteśmy żołnierzami od dawna – odparł Ulfric. – Znamy cenę wolności. Lud wciąż rozważa ją w swoich sercach.
Brzmiało, jak z dawna przygotowane przemówienie, wykute na pamięć.
- Co nam zostało? – spytał bezradnie Galmar, rozkładając ręce. – Nie mamy żadnych asów w rękawie!
- Mają rodziny – westchnął Ulfric.
- A ilu ich synów i córek poszło za tobą w bój? – spytał Galmar z uniesieniem. – To my jesteśmy ich rodziną!
- Dobrze powiedziane… - zastanowił się Ulfric. – Galmarze, dlaczego walczysz w moim imieniu?
Galmar stanął przed tronem i posłał jarlowi wiernopoddańcze spojrzenie.
- Poszedłbym za tobą w samo serce Otchłani! – zapewnił. – Dobrze o tym wiesz.
- Taaaak – mruknął Ulfric. – Ale dlaczego walczysz? Jeśli nie za mnie, to po co?
- Prędzej sczeznę niż pozwolę, by elfy dyktowały nam, jak mamy żyć. Czyż w tej kwestii nie jesteśmy jednomyślni?
Tu musiałem mu po cichu przyznać mu rację. Moje spotkanie z Thalmorczykami upewniło mnie, że nienawiść do nich jest w pełni zasłużona i usprawiedliwiona. Miałem jednak wciąż w pamięci słowa Delphine i wiedziałem, że wojna byłaby Thalmorowi na rękę. Podzielone Cesarstwo nie oprze się Aldmerskiemu Dominium. Pytanie, czy Galmar zdawał sobie z tego sprawę. Chyba nie, bo fanatycznie oddany Ulfricowi, nawet nie brał pod uwagę takiej możliwości, wierząc swemu jarlowi bezgranicznie. A Ulfric? Czy też był tak zaślepiony, że tego nie dostrzegał, czy przeciwnie? Zerknąłem na niego spod powiek. Czy możliwe, że on został nasłany przez Thalmor? Ile szczerości było w jego deklaracjach, a ile cynizmu i manipulacji? Nie potrafiłem tego rozstrzygnąć. Tymczasem on wyprostował się na tronie i uroczystym, poważnym tonem przemówił.
- Walczę za mężczyzn, których trzymałem w ramionach, gdy umierali na obcej ziemi! – zagrzmiał. - Walczę za mężczyzn, których trzymałem w ramionach, gdy umierali na obcej ziemi! Walczę za ich żony i dzieci, których imiona szeptali ostatnim tchnieniem! Walczę za tę garstkę, która wróciła do domu tylko po to, by ujrzeć nasz kraj pełen obcych ludzi o znajomych twarzach! Walczę za swój lud żyjący w biedzie i spłacający dług Cesarstwu, które jest zbyt słabe, by ich bronić, a mimo to piętnuje ich mianem przestępców za to, że pragną decydować o własnym losie! Walczę, po to, by przelana dotychczas krew nie poszła na marne. Walczę, gdyż muszę.
Ostatnie zdanie wypowiedział szeptem, a ja, musiałem to przyznać, byłem pod wrażeniem tej przemowy. Miał dużo racji, twierdząc że Cesarstwo nie zdało w tym momencie egzaminu z lojalności wobec swoich obywateli. Inna sprawa, że to tylko jedna strona medalu…
Sztywna elfia zbroja sprawiła, że kuksańca pod żebro w ogóle nie poczułem. Lydia pociągnęła mnie za rękę, żeby przywołać mnie do rzeczywistości. Zarządca Jorleif skończył już bowiem załatwiać sprawy interesantów i dopytywał się, w jakiej sprawie go o odwiedzam.
- Przepraszam – zaczerwieniłem się. – Przysłuchiwałem się mowie Ulfrica i zapomniałem o całym świecie.
- Potrafi zahipnotyzować – skinął głową ze zrozumieniem. – O co chodzi?
Opowiedziałem mu o zdarzeniu na cmentarzu. Wyraźnie go to zmartwiło, ale gdy zaofiarowałem swoją pomoc, przystał na to z ochotą. Był mi wdzięczny, że ktoś chce zająć się ta sprawą. Bez wahania udzielił mi wszelkich pełnomocnictw.
Gdy skończyłem rozmowę z Jorleifem, zerknąłem na tron. Ulfric przyglądał mi się uważnie. No cóż, elfia zbroja zapewne nie była częstym widokiem w tych murach. Zachęcony tym spojrzeniem, podszedłem do tronu i skłoniłem się.
- Bądź pozdrowiony, Ulfricu Gromowładny – powiedziałem.
Nie odpowiedział od razu. Zmarszczył brwi i oparł policzek o podwinięte palce.
- Tylko głupcy i odważni podchodzą do jarla bez wezwania – odezwał się, wciąż mi się przypatrując.
- Tylko, jeśli za jarla mają tyrana – odparłem bezczelnie.
Uniósł brwi, nie wiadomo czy w podziwie dla mojej elokwencji czy głupoty.
- Jak widzisz, wiele spraw wymaga mojej uwagi – rzekł powoli. – Jeśli koniecznie chcesz po prostu sobie pogadać, może zawołam kilku strażników więziennych, żeby ucięli sobie z tobą pogawędkę.
Sam dziwiłem się swojej swobodzie, ale miałem akurat dobry dzień i sypałem ripostami jak z rękawa.
- Tyran zapewne tak właśnie by uczynił – odparłem.
Rozszerzyły mu się nozdrza. Zaczynało się w nim gotować.
- Ta zbroja jest obrazą dla obywateli tego miasta – rzekł powoli. – Już za to samo mógłbym cię wtrącić do lochu i nie muszę być żadnym tyranem. Dlaczego nosisz zbroję Thalmoru?
- Zdobyłem ją – odparłem z prostotą. – Czyż dla Thalmorczyków nie jest to jeszcze większą obrazą?
Zaśmiał się. Nie był to serdeczny, beztroski śmiech, jaki niegdyś widziałem u Balgruufa, ale nareszcie porzucił swą nadętą pozę zbawcy świata. Ten krótki śmiech przywrócił go do równowagi.
- Czy ja cię przypadkiem nie znam? – spytał, poważniejąc. – Wydaje mi się, że już gdzieś cię widziałem.
- Miło mi, że pamiętasz – odparłem swobodniej. – To jest właśnie powód, dla którego staję przed tobą nie wzywany. Byłem towarzyszem twojej niedoli, gdy na krótki czas obu nas opuściło szczęście. Uznałem, że zadzierzgnęło to między nami pewne więzy, które pozwalają mi dowiedzieć się o twoje zdrowie.
Naprawdę nie byłem aż tak wygadany. Miałem tylko nadzieję, że jarl z kolei nie był za bardzo oczytany w cyrolidiijskiej literaturze, bowiem właśnie zacytowałem mu fragment jednej z czytanych w dzieciństwie baśni.
- A bez metafor? – spytał.
Uśmiechnąłem się. Bystry miał umysł! Odpiąłem hełm i zdjąłem go. Może teraz sobie przypomni.
- Byliśmy razem w Helgen.
Pochylił się w moją stronę i przewiercił mnie wzrokiem.
- Czyżby?
- Siedziałem z tobą na jednym wozie, gdy wiedziono nas na śmierć. Razem z Ralofem z Rzecznej Puszczy i nieszczęsnym Lokirem z Rorikstead, niech Arkay opiekuje się jego duszą.
Błysk zrozumienia zajarzył się w jego oczach. Pozornie surowe oblicze wyraźnie się rozjaśniło, choć na twarzy nie drgnął mu ani jeden mięsień.
- Tak, teraz poznaję – skinął głową i lekko się uśmiechnął. – Poznaję tę głowę, która już leżała na katowskim pniu, gdy pojawił się smok. Cieszę się, że widzę cię zdrowym.
- I ja, jarlu, cieszę się, że mogę cię oglądać w dobrym zdrowiu – zapewniłem. – Nie będę zajmował ci więcej czasu. Chciałem tylko upewnić się, że u ciebie wszystko dobrze.
Skłoniłem się, a on również skinął mi łaskawie głową. Audiencja była skończona, a ja na razie nie trafiłem do lochów.
Wychodząc na zewnątrz, omal się nie roześmiałem. Oczywiście, nie pozwoliłbym się aresztować i z pewnością dałbym radę kilku strażnikom, próbującym tego dokonać. Nie chciałem z nimi walczyć, ale gdybym nie miał wyboru, nie wahałbym się ani chwili. Musiałbym potem omijać Wichrowy Tron szerokim łukiem, ale aż tak bardzo tego miasta nie kochałem. Mimo wszystko byłem zadowolony z takiego obrotu sprawy.
Szybko jednak spoważniałem. Czekało mnie wcale niełatwe śledztwo, a ja byłem w tych sprawach zupełnie zielony. Z westchnieniem udałem się na miejsce przestępstwa.
Zbysia i Antosia powinien wezwać na pomoc. Powołaliby komisję śledczą i wszystko stałoby się jasne jak słońce za dnia.
OdpowiedzUsuńMiłego;)
No, ale oni już na samym początku stwierdzą, że winnym jest Donald Tusk! I gdzie ja go potem złapię w Wichrowym Tronie, jak tu nikt nigdy o nim nie słyszał.
UsuńZa politykami się nie trafi, gadają, gadają a nic nie robią. Albo robią - ale dla siebie. Za to podobają mi się żyrandole. ;p
OdpowiedzUsuńŻyrandole, to tak naprawdę kagańce, zrobione z kozich rogów, wypełnionych olejem lnianym. Kozie rogi szlifuje się, aby zedrzeć wierzchnią warstwę i uzyskać cienką, półprzezroczystą ściankę. Potem umieszcza się wewnątrz knot i wypełnia w 3/4 olejem. Światło płomyka rozprasza się na rogu i wydaje się, że to on świeci. A skąd wiem? W tej grze można samemu zbudować i wyposażyć dom.
OdpowiedzUsuń