piątek, 26 maja 2023

Rozdział IX – Zamek Volkihar

     Wymieniliśmy swoje imiona. Wciąż przypatrywałem się naszej nowej znajomej, bijąc się z myślami. Mieliśmy zwalczać wampiry, a co robimy? Pomagamy jednemu z nich, powrócić do domu! W dodatku, skoro jej domem był zamek Volkihar, oznaczało to, że należy ona do klanu najpotężniejszych wampirów w całym Skyrim. Tak przynajmniej głosiła gminna wieść.

     Z drugiej strony, jeśli ją teraz zabiję, nie dowiem się niczego. Nie odgadnę sam, jakie plany miały wampiry. Ba, nawet jeśli dotrzemy na zamek Volkihar i wrócimy z niego żywi, co wcale nie było pewne, nic nie gwarantowało nam, że czegokolwiek się dowiemy. Jedyny plus – obejrzymy sobie zamek od środka, co też mogło być ważne. Może zauważymy tam coś, co naprowadzi nas na jakąś myśl? Poza tym, dobrze byłoby poznać przeciwnika lepiej.

     Nie byłem do końca przekonany, czy dobrze robię. Ale jednego byłem pewien – nie zdołam jej zabić. Przynajmniej nie teraz. Jestem tylko człowiekiem i uczucie litości nie jest mi obce. Nie wiedziałem niczego o Seranie, ale w tej chwili była ona dla mnie po prostu przestraszoną i zdezorientowaną dziewczyną, która potrzebowała mojej pomocy. Byłem naiwny? Tak, byłem, dziś sam to przyznaję. A jednak nie potrafiłem postąpić wtedy inaczej.

     Szedłem pierwszy. Za mną, cicho stawiając stopy, sunęła Serana. Lydia zamykała pochód. Omiotłem taras Wykryciem Życia, potem krzyknąłem jedno słowo Szeptu Aury – ale nic się nie pokazało. Szedłem więc pewnie, ale spotkała mnie nieprzyjemna niespodzianka. Oto bowiem ze strony tarasu dobiegł nas jakiś chrobot. Zerknąłem tam i oniemiałem. Dwa posągi – gargulce – nagle się poruszyły. Najpierw zasłonił je obłok opadającego z nich kurzu. Potem oba wyprostowały się i zaryczały złowrogo. Natychmiast przypadliśmy do zacienionej części placu. Kto by pomyślał? Nowy rodzaj przeciwnika, którego nawet Szept Aury nie jest w stanie wykryć! Przynajmniej dopóki jest skamieniały… Szarpnięciem zerwałem łuk z pleców i odruchowo nałożyłem strzałę. Napiąłem łuk. Ebonowa strzała z sykiem pomknęła ku dalszemu z potworów i powaliła go. Bliższego chciałem zostawić Lydii, ale ona nie miała dogodnej pozycji do strzału. Zamiast niej, do walki włączyła się Serana, rażąc potwora długą i jasną błyskawicą. Gargulec obrócił się w naszą stronę, zaryczał i ruszył na nas. Lodowy Kolec, wypuszczony z lewej dłoni Serany, spowolnił go trochę, co dało mi okazję do strzału. Magia ognia, którą zaklęty był mój łuk, dopełniła dzieła. Drugi gargulec padł na schody i groteskowo zsunął się z nich na sam dół.

     Opuściłem łuk i zerknąłem na naszą nową towarzyszkę. Skinąłem jej głową, w niemej podzięce. Sam fakt, że zaczęła walczyć po naszej stronie, skrzesał we mnie zarzewie sympatii. Zdawałem sobie wprawdzie sprawę, że musi nam pomagać, jeśli chce dotrzeć do domu, ale i tak zrobiło mi się cieplej na sercu. Nieźle władała magią Zniszczenia, na pewno lepiej niż ja. Dopóki stała po naszej stronie, dobrze było mieć ją ze sobą. To jednak mogło się zmienić…

     Wspięliśmy się na schody. Niestety, spotkało nas rozczarowanie. To, co wzięliśmy za przejście, było tylko zacienioną wnęką w kamiennej ścianie. Przejścia nie było. Westchnienie wyrwało się z wszystkich trzech ust, niemal jednocześnie. Zaczęliśmy rozglądać się dookoła.

     Lydia pierwsza zauważyła obok drugi taras, tonący w mroku. Rzuciłem czar Płomień Świecy, by się nieco rozejrzeć. Od podnóża prowadził do niego łagodny stok, a na samej górze tkwiło łukowate wejście, jak do norskiej krypty. Zeszliśmy schodami na dół i skierowaliśmy się na ów stok, tym razem trzymając broń w pogotowiu. Nic się jednak nie stało, nawet gdy weszliśmy na górę. Spod kamiennego łuku zionął czernią wąski korytarz.

     - Chyba jesteśmy na dobrej drodze – szepnęła Serana. – Zaczynałam się już martwić.

     Krótki, kręty korytarz zaprowadził nas do rozległej komnaty. Tę jednak wykonano w surowym, norskim stylu. Miała dwa poziomy. Przed nami znajdowały się schody, prowadzące na górny poziom, znajdujący się nieco dalej. Takie same schody stały po lewej stronie, wiodąc do szerokiego, starannie wykonanego korytarza, jakie nieraz napotykaliśmy w norskich kryptach. Jego ściany pokryto tajemniczymi reliefami, jedynie na końcu, zamiast kamiennej bramy, otwieranej kluczem w kształcie szponu, znajdowała się gruba krata, której nie sposób było podnieść.

Dwupoziomowa komnata w norskim stylu

     - Znowu ukryty zamek? – mruknąłem zniechęcony.

     Serana udowodniła w tym momencie, że znacznie lepiej od nas widzi w ciemności.

     - A to? – wskazała w kierunku, z którego przyszliśmy.

     Musiałem przejść kilka kroków, żeby dostrzec to, co widziała tam Serana. Była to spora dźwignia, wystająca z kamiennego fundamentu. Cóż, trzeba było sprawdzić, czy rzeczywiście otwierała ona przejście, ale na wszelki wypadek przygotowaliśmy broń. Oboje z Lydią wiedzieliśmy, że dźwignia, umieszczona tak daleko od przejścia, z pewnością uruchamia nie tylko kratę, ale jeszcze coś. I to coś mogło być niebezpieczne. Widząc naszą reakcję, Serana przywołała na obie ręce zaklęcia zniszczenia.

     Z niemałym wysiłkiem przerzuciłem dźwignię. Krata istotnie uniosła się, ale jednocześnie odpadły wieka od dwu znajdujących się tu w cieniu sarkofagów, których przedtem nie dostrzegliśmy i wylazły z  nich draugry. Usłyszałem też za plecami charakterystyczne trzeszczenie – znak, że pojawiły się tam szkielety. Lydia i ja wzięliśmy na cel draugry. Ustrzeliliśmy je, zanim nas zauważyły. Potem natychmiast odwróciłem się, by wziąć na cel szkielety, ale zdążyłem tylko zauważyć, jak Serana rozbija drugiego z nich Lodowym Kolcem. Pierwszy leżał już na ziemi, rozbity na kostki.

     - Dobrze cię mieć ze sobą – wyrwało mi się z ust.

     Serana uśmiechnęła się, nieco zażenowana. Wskazała na podniesioną kratę po lewej stronie.

     - Dobrze będzie wyjść na zewnątrz i móc trochę odetchnąć – stwierdziła, wciąż trochę nieśmiało. – Nie tęsknię za blaskiem słońca, ale brakuje mi świeżego powietrza.

     Skierowaliśmy się więc całą trójką w tamtą stronę. Przeszliśmy pod podniesioną kratą i… Znieruchomieliśmy.

     - Co to jest? – Lydia zmarszczyła brwi. – Arena? Teatr?

     Ogromne pomieszczenie nie przypominało bowiem niczego, co widzielibyśmy przedtem. Wielka jaskinia, o naturalnym sklepieniu, zwężała się w dół jak lej, ale na bokach tego leja wykuto coś w rodzaju schodkowej widowni. Po naszej stronie, niby na trybunie honorowej, stały dwa kamienne trony. Po przeciwnej, na podobnym piedestale – trzy, z czego środkowy był znacznie wyższy od dwu pozostałych. Na samym dole znajdowała się niewielka, okrągła arena, a na jej środku – zagłębienie, w którym huczał ogień. Zagłębienie przykryto żelazną kratą. Kto podtrzymywał ogień w takim miejscu? Wiadomo – nieumarli. Przywiązani do tego miejsca przez ciemną moc, przez wieki bezwiednie, jak niewolnicy, wypełniający obowiązki, jakie na nich nałożyła wola jakiegoś pozaziemskiego bytu.

     - To raczej miejsce tortur – wzdrygnąłem się. – Albo wyjątkowo okrutnie dokonywanych egzekucji. Popatrz tam – wskazałem na dwa charakterystyczne menhiry, w kształcie „orlich dziobów”.

     - Smoczy kult – Lydia pokiwała głową. – A tam, co to?

     Zerknąłem nieco w prawo i natychmiast to usłyszałem: wołało mnie Słowo. Poniżej, w cieniu, wybudowano Smoczą Ścianę. To już był ewidentny dowód na to, że pomieszczenie służyło obrzędom smoczego kultu. Ruszyłem w tamtą stronę, ale zanim tam dotarłem, musieliśmy uporać się jeszcze z dwoma draugrami i kilkoma szkieletami, które nagle wyłoniły się z ciemnych zakamarków komnaty.

Tajemnicze pomieszczenie. Po prawej stronie widoczny fragment smoczej ściany

     - Lah – szepnąłem, gdy znaki smoczego pisma oderwały się od ściany i zamieniwszy się w błękitną mgiełkę, wniknęły w moje ciało. – Magia…

     Tak poznałem trzecie słowo Krzyku, który niezmiennie kojarzył mi się z wampirami – Wyssanie Witalności.

     Ale nie dane mi było kontemplować tego faktu, bowiem na trybunie coś trzasnęło, jakby z kamiennego sarkofagu opadło wieko. I nie, nie było to draugr. To był licz. Smoczy kapłan!

     Na szczęście my staliśmy w cieniu. I mieliśmy doskonałe, szklane łuki, zaklęte ogniem. I umieliśmy się nimi posługiwać. W dodatku, mieliśmy ze sobą kogoś, kto doskonale władał magią zniszczenia. Wynik tego starcia, niezależnie od mocy licza, mógł być tylko jeden. Kapłan uległ nam bardzo szybko.

     I dostrzegliśmy coś jeszcze – za jego sarkofagiem jaśniała drewnianymi deskami szeroka brama. Brama, prowadząca na zewnątrz, co okazało się w chwili, gdy ją otworzyliśmy. Wąski, naturalny chodnik za bramą był oszroniony i przysypany śniegiem. Śnieg skrzył się milionem iskier, odbijając błąkające się tu światło. Słoneczne światło! Poczuliśmy przepływ zimnego, świeżego powietrza. Niewątpliwie, było to wyjście.

     Nie zdołałem zareagować. Serana wybiegła, zanim zdążyłem mrugnąć. Czyżby uciekała?

     Ale nie. Gdy tylko wybiegła na oświetlony jasnym słońcem, zaśnieżony stok, roześmiała się radośnie, jak dziecko, po czym rozłożyła ręce i zakręciła jak w tańcu.

     - Ach, jak dobrze jest móc znów odetchnąć! – zawołała, po czym rozejrzała się po świecie, który widziała po raz pierwszy od nie wiadomo jak długiego czasu. – Ta pogoda jest niesamowita!

     Ale potem zmrużyła oczy, i przyłożyła ręce do skroni, jakby zabolała ją głowa. Wolnym ruchem naciągnęła sobie na głowę czarny kaptur, który niemal skrywał jej oczy i spojrzała w moją stronę.

     - Tu jest za jasno – poskarżyła się. – Nie wiem, jak ty to znosisz.

     Mnie też raziło słońce. Nic dziwnego, skoro dzień był słoneczny, powietrze czyste i przejrzyste, a śnieg aż skrzył się od słonecznego światła. Skoro ja musiałem zmrużyć oczy, to co czuła ona która nie widziała słońca od bardzo dawna. Poza tym była przecież wampirem, a więc stworzeniem, dla którego słońce jest zabójcze. Czym prędzej skryła się na powrót w cieniu korytarza.

     - Może zrobimy krótki postój – zaproponowała Lydia, spoglądając w jej stronę. – Jeszcze nie ma południa. Słońca wciąż będzie przybywać. Nie wiem, jak ona to zniesie. Wyruszylibyśmy wieczorem…

     - Przed nami daleka droga – podrapałem się po brodzie. – Jeśli ruszymy wieczorem i będziemy maszerowali całą noc, to akurat o świcie dojdziemy do zamieszkałych terenów. – Spojrzałem na dziewczynę. – A wolałbym, żeby nikt niepowołany jej nie widział.

     - Nikt nie musi wiedzieć, kim ona jest – odparła Lydia. – Gdy włoży kaptur, nie widać jej świecących oczu.

     Zgodziłem się z nią, głównie dlatego, że sam zdawałem sobie sprawę z potrzeby odpoczynku. Nie dalibyśmy pewnie rady wędrować całą noc. Potrzebowaliśmy wytchnienia.

     Serana zaofiarowała się trzymać wartę, jednak nie skorzystaliśmy z tej oferty. Za mało ją znaliśmy, a sama świadomość, że w naszym towarzystwie znajduje się wampir, nie pozwoliła by nam zasnąć. Widziałem, że zrobiło się jej przykro, ale nie zmieniłem zdania.  W końcu, ona też niezupełnie nam ufała i wciąż miała przed nami tajemnice.

     Lydia objęła pierwszą wartę, a ja wróciłem do krypty i położyłem się niedaleko ognia, płonącego na dnie areny. Było mi ciepło, toteż zasnąłem w miarę szybko, pomimo twardej posadzki, na której przyszło mi drzemać. Obudził mnie całus.

     - Zmiana warty – szepnęła Lydia do mojego ucha.

     Podniosłem się z ziemi.

     - Jak nasza podopieczna?

     - Nad wyraz spokojna – odparła Lydia, moszcząc się na ziemi. – I wciąż zdezorientowana. Nie wie, gdzie jest, ani jak trafić do domu. I ja też nie wiem, czy dobrze robimy, biorąc ją pod opiekę. Jakoś jej nie ufam. I ona chyba też niespecjalnie mnie lubi.

     Nie powiem, żeby mnie to podbudowało. Nigdy nie lekceważyłem przeczuć Lydii, bo zwykle okazywały się prawdziwe. Ale na razie i tak nie miałem innego planu ponad ten, który uzgodniliśmy przedtem. Zostawiłem ją w krypcie i udałem się na górę. Słońce dawno minęło już najwyższy punkt na niebie. Postanowiłem poczekać aż jeszcze się obniży i wyruszyć tuż przed zachodem słońca.

     Serana zdawała się drzemać, przytulona do skalnej ściany, na pograniczu wpadającego do groty światła i cienia, rzucanego przez skałę. Gdy pojawiłem się obok niej, uniosła głowę i uśmiechnęła się, wciąż trochę nieśmiało. Odwzajemniłem uśmiech. Poczułem do niej nić sympatii. Wyglądała, jakby miała jakieś siedemnaście, może osiemnaście lat, ale pytanie wampira o wiek mija się z celem. Z pewnością swoje lata liczyła w setkach.

     Zapytałem ją o jej dom, do którego zamierzaliśmy wyruszyć.

     - Znajduje się na wyspie, niedaleko Samotni – odrzekła z nikłym uśmiechem, jak ktoś, kto spodziewa się rychłego kresu długiej podróży. – Przy odrobinie szczęścia, znajdziemy łódź, która nas tam zabierze.

     - Wątpię – mruknąłem, stłumiwszy ziewnięcie. – Rybacy raczej trzymają się od tego miejsca z daleka. Zamek Volkihar ma złą sławę.

     - Jak tylko pamiętam, zawsze było tam kilka łodzi – odrzekła z przekonaniem. – Sami je tam zostawialiśmy. Jak inaczej moglibyśmy podróżować na kontynent?

     Uśmiechnęła się dziwnie.

     - To mój rodzinny dom – podjęła przerwaną opowieść. – Nie jest to najmilsze miejsce, ale w zależności od tego, kogo tam zastanę, nie powinno mi się nic przydarzyć.

     Spojrzałem na nią zaciekawiony.

     - Jest tam ktoś, kogo unikasz?

     Niewyraźny grymas przebiegł przez jej twarz.

     - Mój ojciec – prychnęła z goryczą – i ja… Kiepsko się dogadujemy…

     Po czym roześmiała się ironicznie.

    - Uch, kiedy powiedziałam to na głos, zabrzmiało to tak… pospolicie. „Mała dziewczynka, która nie dogaduje się z ojcem!”. Sto razy czytałam podobną historyjkę…

     Pokiwałem głową ze współczuciem.

     - Dzisiejsza data nic ci nie mówi – odezwałem się. – W twoich czasach nawet czas liczono inaczej. Sama nie wiesz, ile lat upłynęło, od kiedy cię zamknięto. To mogło stać się naprawdę dawno temu, setki, a może i tysiące lat. Od tego czasu wszystko mogło się zmienić. Wszystko! Twój dom też.

     Zamknęła oczy i skuliła się w sobie, jakby dopiero teraz to do niej dotarło. Objęła rękami kolana i położyła na nich głowę. Milczała dość długo. Odpowiedziała dopiero po dłuższej chwili, podnosząc na mnie swoje niesamowicie błyszczące oczy.

     - Ale mówiliście, że zamek Volkihar wciąż stoi…

     Skinąłem głową.

     - Stoi – potwierdziłem. – Widać go w pogodne dni z północnego wybrzeża. Ale nikt nie wie, czy w środku ktokolwiek mieszka. To miejsce jest okryte tak złą sławą, że nikt się tam nie wybrał od bardzo dawna. Nawet złodzieje. A przynajmniej ja o żadnym takim śmiałku nie słyszałem.

     Zrobiło mi się jej żal, gdy zauważyłem łzy, cisnące się do jej oczu, które z całych sił próbowała powstrzymać.

     - Ale zaprowadzimy cię tam – obiecałem. – I przekonamy się sami.

     Przez chwilę oboje milczeliśmy, aż w końcu odezwałem się, sam dziwiąc się swoim słowom.

     - Wiesz dlaczego powołano Obrońców Świtu?

     Potrząsnęła głową.

     - Bo ostatnio aktywność wampirów znacznie wzrosła – odrzekłem. – I tropy wiodą w okolice Samotni. Więc póki co, nie trać nadziei. Odstawimy cię do zamku.

     A potem spojrzałem w niebo i westchnąłem przeciągle.

     - A bogowie niech spróbują mi wytłumaczyć, dlaczego to robimy, bo tylko oni to wiedzą!

*          *          *

     Słońce stało jeszcze całkiem wysoko, gdy Lydia wynurzyła się z tunelu i oświadczyła, że jest gotowa do drogi. Jej zdolność do szybkiej regeneracji sił nieodmiennie mnie zdumiewała.

     - Kawałek drogi będzie po otwartym terenie – zwróciłem się do Serany. – Ale potem wejdziemy w las. Dasz radę na tym słońcu?

     Skinęła głową i dodała, wstając.

     - Byle nie za długo…

     Ruszyliśmy dziarsko stromą ścieżką w dół. Wkrótce znaleźliśmy się u podnóża góry i skręciliśmy w kierunku traktu do Smoczymostu. Serana szła z kapturem naciągniętym na oczy i widać było, że źle się czuje, ale nie skarżyła się na swój los. Dopiero gdy na horyzoncie pojawił się las, poprosiła nieśmiałym tonem.

     - Szybciej… Słońce… niezbyt dobrze działa na moją skórę. Jeśli wiecie, co mam na myśli.

     Roześmialiśmy się. Zabrzmiało to, jakby przewrażliwiona puncie swego wyglądu arystokratka narzekała na pogodę, ale przyspieszyliśmy kroku. Gdy po niedługim czasie znaleźliśmy się w cieniu między drzewami, odetchnęła głęboko.

     - Dobrze będzie zejść na chwilę ze słońca.

     - Zanim wyjdziemy z lasu, słońce zajdzie – odparła Lydia, z ukrywaną niechęcią zerkając na Seranę. – Proponuję ominąć Smoczymost i iść na skróty, przez mokradła. Znamy bród przez rzekę Karth, niedaleko świątyni Meridii. Jeśli nie boicie się zamoczyć nóg…

     Zgodziłem się, że to dobry pomysł, który oszczędzi nam sporo drogi i czasu. Dzięki temu mogliśmy jeszcze przed świtem dojść do wybrzeża. Po drodze nie spotkaliśmy wielu osób. Jakiś myśliwy na koniu, patrol cesarskich żołnierzy, z których kilku znało nas z dawnych czasów i nie zamierzali sprawiać problemów. Jedyną osobą, która nam zagroziła, był rozbójnik, uzbrojony w ciężki topór, który zaatakował nas już w nocy, w okolicach Samotni. Przyznaję, zaskoczył nas i byłby mnie poszczerbił, gdyby Serana, z podziwu godnym refleksem, nie zasłoniła mnie mieczem. Zbója, oczywiście, usiekliśmy. Na moje podziękowania Serana tylko uśmiechnęła się lekko.

     I jak ja miałem zabić kogoś, kto uratował mi życie? Ech, pokrętnym graczem jest los… 

     Świtało już, gdy zmęczeni dotarliśmy do wybrzeża. Lydia i ja musieliśmy wychylić po sporej fiolce mikstury, przywracającej kondycję. To specyfik, usuwający zmęczenie na jakiś czas. Gęsty, zielonkawy i słodki w smaku płyn istotnie dodał nam energii. Rzadko go stosowaliśmy, bo podobno łatwo było się od niego uzależnić.

     Zamek Volkihar tonął w porannej mgle. Widać było tylko odległe szczyty jego dachów.

 Zamek Volkihar

     - To tam – Serana wskazała na cypel, porośnięty drzewami i gęstym podszytem. – Kawałek na północ. Tam zwykle trzymaliśmy łodzie, by móc przepłynąć na wyspę.

     Graniczyło to z cudem, ale istotnie znajdowała się tam skromna, drewniana przystań, nawet dobrze utrzymana, a na brzegu leżała drewniana łódź i to w całkiem niezłym stanie. Wiosła i latarnia, napełniona olejem, znajdowały się w łodzi, pod deskami, pełniącymi rolę ławek. Było tam nawet drewniane wiadro, służące zapewne do wylewania deszczówki, którego jednak nie musieliśmy używać.

     Serana była tak podniecona, że przez całą drogę wierciła się na swej ławce jakby oblazły ją mrówki. Lydia i ja usiedliśmy do wioseł, Seranę, jako znającą te wody, wygnaliśmy do steru. Słońce, niewidoczne z powodu mgiełki, zapewne wychyliło się już zza horyzontu, bowiem było już całkiem jasno, gdy dotarliśmy do przystani na wyspie. Niepewnie, ociągając się, odłożyłem wiosło i wyszedłem na ląd. Lydia za mną. Serana energicznie wyskoczyła z łodzi i wzruszona spojrzała w stronę zamku.

     Tuż obok przystani wznosiła się okrągła, wysoka wieża obserwacyjna, w norskim stylu, stanowiąca zapewne też pierwszą linię obrony. Dalej wypukłym łukiem piętrzył się kamienny most, na którym co kilkanaście kroków postawiono kamienne postumenty, na których przycupnęły gargulce, czy też ich rzeźby – nigdy nie nauczyłem się tego rozróżniać. Za mostem zakratowana brama broniła wejścia do jednobryłowej, masywnej, ale strzelistej w swym charakterze budowli, w stylu trudnym do zdefiniowania.

     - Czy mi się wydaje? – szepnęła Lydia, przykładając dłoń do ucha. – Tam słychać głosy!

     Ja też je usłyszałem. Z zamku dochodziły głosy. Wiele głosów! I było coś jeszcze – przy wejściu paliły się pochodnie. Zamek bez wątpienia był zamieszkany. Serana uśmiechnęła się i postąpiła naprzód, ale widząc, że się ociągamy, zatrzymała się i spojrzała na mnie.

     - Co teraz? – spytała.

     Wzruszyłem ramionami. Niby mieliśmy ją tylko odprowadzić do domu. Ale co jeśli to już tylko ten sam budynek? Domu nie tworzą mury, tylko mieszkańcy. Nie miałem ochoty tam wchodzić, no ale dałem słowo. Poza tym, nie zapomniałem o swoim zadaniu – miałem zdobyć informacje.

     - To twój dom? – spytałem, wskazując na zamek.

     Wykrzywiła usta w ironicznym uśmiechu.

     - To tu – potwierdziła. – Nie ma to jak w… zamku.

     A więc ona też się tego obawiała. Trudno nie ma rady! Nie mogę stąd odejść, nie upewniwszy się, że jest bezpieczna.

     - Robi wrażenie – pokiwałem smętnie głową, ruszając w kierunku mostu.

     - To prawda – odparła, w lot pojmując, o co mi chodzi.

     Gargulce na moście nie poruszyły się. Może były to zwykłe rzeźby… A może nie wyczuwały niebezpieczeństwa, jako że przybyłem tu w pokojowych zamiarach? Nie miałem pojęcia, jak odróżnić kamienny posąg od zaklętego w kamień wampirzego strażnika.

     Idąca przodem Serana zatrzymała się nagle i obróciła w naszą stronę. Stanęliśmy jak na komendę.

     - Hej, więc – zająknęła się z zakłopotaniem. – Zanim tam wejdziemy…

     - Nic ci nie jest? – spytałem, zauważając zmianę na jej twarzy.

     - Tak myślę – potrząsnęła głową. – Dzięki za troskę. Chciałam wam podziękować za towarzyszenie mi aż do teraz. Potem może nie być okazji. Ale gdy już tam wejdziemy… Przez jakiś czas będę musiała działać w pojedynkę. Myślę… Wiem, że wasi przyjaciele najchętniej zabiliby tam wszystkich. Liczę, że potraficie się bardziej opanować.

     Mimo, iż czułem się wewnętrznie spięty, roześmiałem się na te słowa.

     - Możesz być spokojna – zapewniłem. – Jeszcze nie zwariowaliśmy, żeby w dwójkę rzucać się na całą zgraję wampirów. Czy w ogóle powinniśmy tam wchodzić? Damy radę potem wyjść?

     - Myślę, że dopóki jestem z wami, nic wam nie grozi – uśmiechnęła się niepewnie, po czym ruszyła w kierunku bramy.

     Nie byłem zdziwiony, że nas dostrzeżono z zamku. Ale zdumiało mnie, że niemal od razu rozpoznano Seranę.

     - Lady Serana wróciła!

     Głos od strony bramy brzmiał zdziwieniem i nieskrywaną radością.

     - Otworzyć bramę!

     Krata uniosła się z cichym chrzęstem. Zaskrzypiały zawiasy drewnianej bramy. Strażnik – stary Nord w skórzanej zbroi, skłonił się naszej towarzyszce z szacunkiem. Podziękowała mu skinieniem głowy i weszła w uchyloną bramę. Podążyliśmy za nią. Gdy mijaliśmy strażnika, ten łypnął na nas nieufnie.

     - Lord Harkon to wielki człowiek – mruknął w moim kierunku. – Lepiej okaż mu należny szacunek.

     Przedsionek zamku zbudowano starannie, z szarego, wygładzonego kamienia. Naprzeciwko znajdowała się kamienna balustrada, a za nią jakieś spore, jasno oświetlone pomieszczenie, z którego doszły nas głosy jakiejś biesiady. Widzieliśmy jednak tylko sufit, bo znajdowało się ono znacznie niżej. Zapewne balustradę postawiono na wystającym tarasie, z którego prowadził w dół jakieś schody.

     Tam właśnie pojawił się Altmer o siwych włosach i groźnym wyrazem na bladej twarzy.

     - Jak śmiesz tu wkraczać? – warknął nieprzyjemnie.

     Ale zaraz zmienił się na twarzy. Złość znikła, a jej miejsce zajęło niebotyczne zdumienie.

     - Zaraz – szepnął nie dowierzając. – Serana? To naprawdę ty?

     - Witaj, Vingalmo – Seranaz godnością skinęła mu głową. – Tak, to ja.

     - Własnym oczom nie wierzę – Altmer pokręcił głowa z niedowierzaniem, ale zaraz podbiegł do balustrady w tylnej części atrium i zawołał.

     - Mój panie! Słuchajcie wszyscy! Serana wróciła!

     Zrobiło się cicho. Altmer skłonił się i wykonał zachęcający gest w stronę Serany. Zapraszał ją do środka, niby ochmistrz swoją panią, powracającą z długiej podróży.

     - Sądzę, że mnie oczekują – Serana skinęła na nas zachęcająco i ruszyła w stronę sali. Podążyliśmy za nią.

     I zaraz tego pożałowaliśmy.

     W dole istotnie znajdowała się duża sala i odbywała się w niej uczta. Przy dwóch podłużnych stołach po obu stronach siedziało sporo osób, które na widok naszej towarzyszki, schodzącej po schodach, wstały z szacunkiem, by ją powitać.

     Ale na stole…

     - Zaraz zwymiotuję – szepnęła Lydia.

     Mnie też żołądek powędrował do gardła. Na każdym ze stołów leżały zwłoki. Świeże zwłoki, sądząc po czerwonych plamach krwi, w okolicach szyi. Wampiry napełniały z nich swoje kielichy, niby winem z podstawionych beczek. W dodatku wszędzie walały się ludzkie szczątki. Wokół roznosił się niesamowity odór gnijącego mięsa.

     Na środku stał postawny mężczyzna, w pysznym stroju. Wysoki i barczysty jak Nord, ale włosy jego były czarne i krótko przystrzyżone, na cesarską modę. Domyśliłem się, że to lord Harkon. Na widok Serany, rozłożył ramiona, jakby chciał ją powitać.

     - Moja dawno zaginiona córka w końcu wraca!

     Jego głos brzmiał dźwięcznie i głęboko, wprawiając moje wnętrzności w rezonans. Coś takiego czułem kiedyś, gdy odzywał się do mnie Alduin, Pożeracz Światów.

     - Wierzę, że masz mój Prastary Zwój? – dodał pytającym tonem.

     Serana parsknęła gniewnie i zeszła na sam dół, ale zamiast paść w ramiona ojca, zatrzymała się kilka kroków przed nim.

     - Po tych wszystkich latach to pierwsza rzecz, która przychodzi ci do głowy? – spytała ostrym tonem, jakiego dotąd u niej nie słyszałem. – Tak – prychnęła z pogardą. – Mam zwój!

     - Ona ma zwój – szepnął z podziwem jeden z wampirów przy stole.

     Harkon pokręcił głową z dezaprobatą, ale uśmiechnął się, choć trochę sztucznie.

     - Oczywiście, że się cieszę na twój widok, córko – zapewnił. – Czyż muszę takie słowa wypowiadać na głos?

     A potem na jego twarzy pojawił się dziwny grymas.

     - Gdybyż tylko była tu twoja zdradziecka matka – sapnął gniewnie. – Kazałbym jej oglądać to spotkanie, nim jej głowa znalazłaby się na palu!

     Momentalnie przestało mnie dziwić, że Serana nie dogaduje się z ojcem. Skoro takimi słowami ją witał!

     - A teraz powiedz mi, kogo tu z sobą przyprowadziłaś?

     Zapewne, aby złagodzić nieco pierwsze, zdecydowanie złe wrażenie, Serana uśmiechnęła się w naszą stronę.

     - Oto ludzie, którzy mnie ocalili!

     Zerknąłem na Lydię. Była blada. Odwzajemniła moje spojrzenie i ledwo dostrzegalnie potrząsnęła głową, jednocześnie przesuwając się lekko za moje plecy. Wiedziałem, co to znaczy. Nie chciała uczestniczyć w tej rozmowie, więc udała, że jest tylko moją przyboczną strażą. Tak też zrozumiał to Harkon, przez całą rozmowę zwracając się tylko do mnie. Wiedziałem, że Lydia w tym czasie zapisuje sobie w pamięci wszystko, co widzi i słyszy. Jej spostrzegawczość i oko do szczegółów gwarantowały, że zapamięta z tego spotkania znacznie więcej niż ja.

     - Masz moją wdzięczność za bezpieczny powrót mojej córki – skłonił się lekko Harkon. – Powiedz, jak masz na imię?

     - Jestem Wulfhere – odparłem, odwzajemniając ukłon. – Kim ty jesteś?

     Wampirzy władca uśmiechnął się wyrozumiale.

     - Jestem Harkon – oznajmił. – Władca tego dworu. Do teraz moja córka z pewnością powiedziała ci, kim… A raczej czym jesteśmy.

     Wiedziałem oczywiście, ale gdy po raz drugi omiotłem wzrokiem komnatę, nie mogłem się powstrzymać od kąśliwej uwagi.

     - Jesteście samotniczym kultem kanibali.

     Nie, nie wpadł we wściekłość. Przeciwnie, roześmiał się głośno, a ja nie umiałem oprzeć się wrażeniu, że śmieje się szczerze.

     - Niezupełnie – zapewnił. – Ale rozumiem, że ktoś z zewnątrz może wyciągnąć taki wniosek. Nie, jesteśmy wampirami. Jednymi z najstarszych i najpotężniejszych w Skyrim. Spędziliśmy tu całe stulecia, z dala od trosk tego świata.

     Spoważniał nagle i dodał z goryczą.

     - Wszystko skończyło się, gdy moja żona mnie zdradziła i skradła to, co dla mnie najcenniejsze.

     Umilkł. Serana z zażenowaniem opuściła głowę. Cisza przedłużała się, więc postanowiłem ją przerwać.

     - I co teraz?

     Wiem, że nie zabrzmiało to szczególnie błyskotliwie, ale miałem wtedy w głowie kompletną pustkę. Powiedziałem to, żeby po prostu coś powiedzieć. Odniosło to zresztą skutek, bowiem Harkon pokiwał głową i odezwał się.

     - Wyświadczasz mi wielką przysługę i należy ci się nagroda – zahuczał swym głębokim głosem. – Istnieje tylko jedna rzecz, którą mogę oddać a która dorównuje swą wartością Prastaremu Zwojowi i mojej córce. Oferuję ci moją krew – wyciągnął ramię w moją stronę, zwracając ku mnie obnażony nadgarstek. – Weź ją, a będziesz kroczyć jak lew między owcami. Ludzie będą drżeć na twój widok, a ty już nigdy nie będziesz obawiał się śmierci.

     Nie zgadniecie, co przyszło mi wtedy do głowy! Otóż, przebiegło mi przez myśl, że nie mógł trafić gorzej ze swą ofertą, co nawet nieco mnie rozbawiło. Pomijając fakt, że nie zamierzałem wcale dołączyć do tej gromady, którą szczerze się brzydziłem, jego propozycja wydała mi się śmieszna. Nie mógł mi zaofiarować niczego, czego bym już nie posiadał, albo czego bym pragnął. Potęga Smoczego Dziecięcia wydała mi się o wiele większa niż moc wampira. Wzbudzanie strachu w ludziach wcale nie przypadło mi do gustu. Wolałem bowiem, gdy ludzie uśmiechali się na mój widok, jak dotychczas. A śmierci, po wizycie w Sovngardzie, nie obawiałem się w ogóle.

     - A co jeśli odmówię przyjęcia daru?

     Spodziewałem się przynajmniej zmiany na jego twarzy. Ale nic takiego nie zaszło. Panował nad sobą w sposób doskonały. Nawet uśmiechnął się lekko.

     - Wtedy będziesz zwierzyną, jak wszyscy śmiertelnicy – rozłożył ręce w geście, który wyglądał jakby przepraszał mnie za zuchwałe słowa. – Tym razem daruję ci życie, lecz wygnam cię z tego miejsca. Takie tu panują zasady.

     - O niczym innym nie marzę – szepnęła cicho Lydia za moimi plecami.

     - Może potrzebujesz czegoś, co cię przekona? – lord uśmiechnął się groźnie i tajemniczo, jakby miał zamiar uczynić jakiś trik. – Oto moc!

     I nagle zaczął się zmieniać. Najpierw zrobił się cały czarny, włącznie z ubraniem, a po chwili, w miejscu, w którym stał, pojawił się gargulec, wyposażony w błoniaste, czarne skrzydła, jak u nietoperza. Gargulec podniósł głowę i zaryczał przeciągle.

     - Oto moc, którą oferuję – odezwał się charkotliwym głosem. – A teraz wybieraj!

     Umiejętność polimorfii była niezwykle rzadkim darem. Słyszałem o kilku istotach z Otchłani, które posiadły umiejętność zmiany postaci. Nie wiedziałem, że potrafią to także wampiry. Ale wcale nie pragnąłem jej posiąść. – „Dla wszystkich istot, miej zawsze jedną i tę samą twarz” – poradził mi dawnymi czasy mistrz Arngeir i tych nauk wolałem się trzymać. Pokręciłem głową. Do pewnego stopnia mu ufałem, więc po jego zapewnieniu, że tym razem skończy się na wyproszeniu nas z zamku, nie obawiałem się odmówić. 

     - Nie chcę być wampirem – oznajmiłem pewnym głosem. – Wybacz zuchwałość, ale odmawiam przyjęcia daru. Każdy musi kroczyć własną ścieżką, a ja dawno temu wybrałem inną.

     Przyjął to spokojnie i ze zrozumieniem, jak się spodziewałem.

     - Niech więc tak będzie – pokiwał głową, po czym dodał bez cienia gniewu, takim tonem, jakby wypowiadał zwyczajową formułkę. – Jesteś zwierzyną, jak wszyscy śmiertelnicy. Precz stąd!

     I w tym momencie wyciągnął dłoń w moją stronę. Na jego postaci zamajaczyła na chwilę jakaś ciemna poświata nieznanego mi zaklęcia. A potem straciłem przytomność.


środa, 17 maja 2023

Rozdział VIII - Serana

     Za drzwiami było dość jasno, ale światło padało z dołu i z daleka. Wyczuliśmy lekki przeciąg. Tuż za przejściem znajdowała się otwarta komnata, czy może raczej taras, bo zamiast tylnej ściany miał kratę z krzyżujących się, stalowych prętów. Na szczęście na środku znajdowało się niezakratowane przejście. Krawędź zasłaniała nam wnętrze rozległej, jasno oświetlonej jaskini. Chcieliśmy się przesunąć w jej stronę, ale dochodzące z dołu głosy sprawiły, że oboje zamarliśmy w bezruchu. Lydia próbowała delikatnie zamknąć za sobą drzwi, by nie zatrzasnął ich przeciąg, ale te zaskrzypiały złowieszczo. Znieruchomiała więc w połowie przejścia, z ręką na klamce.

     - Nic ci nie powiem, wampirze – mówił zmęczony, męski głos. – Moja przysięga wobec Stendarra mocniejsza jest niźli cierpienie, jakie możesz mi zadać.

     Głos, który mu odpowiedział był głęboki i niski, na swój sposób zniewalający. Przypominał mi Hermaeusa Morę, który swego czasu przemówił do mnie w Apokryfie. Mówił też w podobny sposób, wyraźnie, powoli, nie spiesząc się, jakby jego właściciel był bardzo pewny swego.

     - Wierzę ci, strażniku – odparł, po czym dodał z wyczuwalnym uśmiechem. – Myślę, że nie wiesz nawet, co tu znalazłeś. Więc idź… Spotkaj się ze swym ukochanym Stendarrem.

     Zduszony jęk był całą odpowiedzią. Potem rozległ się odgłos upadającego ciała. Zrobiło mi się zimno. Czym prędzej chciałem rzucić się w tamtą stronę, ale Lydia przytrzymała mnie na miejscu i potrząsnęła głową. Miała rację, było już za późno. Wampir zabił jakiegoś strażnika i nie mogliśmy mu już pomóc.

     - Jesteś pewien, że to było mądre, Lokilu – odezwał się inny głos, kobiecy. – Mógł jeszcze coś powiedzieć. Sami nie zdołaliśmy nic osiągnąć.

     Rozległy się wolne kroki, a głosy zaczęły się od nas oddalać.

     - Niczego nie wiedział – mówił osobnik, zwany Lokilem. – Spełnił swoją rolę, przyprowadzając nas tu. Teraz my musimy wypełnić naszą: zanieść Harkonowi to, po co nas tu przysłał. I nie wrócimy z pustymi rękami. Potem Vingalmo i Orthjolf ustąpią mi wreszcie z drogi.

     - Tak oczywiście, Lokil – odpowiedział damski głos. – Nie zapominaj, kto się powiadomił o odkryciu strażników.

     Ostatnie słowa wypowiedziane były niemal uwodzicielskim tonem. W odpowiedzi Lokila wyraźnie usłyszałem uśmiech.

     - Nigdy nie zapominam swoich przyjaciół… Ani wrogów – dodał twardszym tonem.

     Lydia domknęła drzwi. Cicho, jak cienie, podkradliśmy się do krawędzi tarasu. Wyjrzeliśmy ostrożnie. Westchnienie wyrwało nam się z ust.

     - Nigdy czegoś takiego nie widziałam – szepnęła Lydia.

     - Ja też…

     Trudno nawet opisać to, co ujrzeliśmy. Pod nami, jakieś cztery, może pięć wysokości dorosłego człowieka, znajdował się wystający z wody, rozległy, okrągły plac, starannie wybrukowany wygładzonymi kamiennymi płytkami, o regularnym kształcie. Wzór posadzki tworzył koncentryczne kręgi wokół jakiegoś niewysokiego słupa. Wokół stało pięć innych, o podobnej wysokości. Otaczała je dziwna budowla, w kształcie rotundy, ale bez ścian i dachu, składająca się jedynie z kamiennych łuków, podtrzymujących jej koronę. Całość wykonana była starannie, w nieznanym mi stylu. Między naszym tarasem a centralnym placem chlupotała wprawdzie woda, ale z podnóża tarasu na plac przerzucono kamienny most. Całość była jasno oświetlona kilkoma sporej wielkości płonącymi zniczami. Po przeciwnej stronie ujrzałem majaczący w nikłym świetle podobny taras, jednakże dalsze części groty tonęły w mroku.

Tajemnicza rotunda w Krypcie Dimhollow

     - Gargulce – szepnęła Lydia.

     - Co mówisz?

     Zamiast odpowiedzi, moja żona wskazała skraj naszego tarasu. Znajdowała się tam masywna rzeźba gargulca, przycupniętego na krawędzi. Obok stała druga, taka sama. Gdy omiotłem wzrokiem pomieszczenie, ujrzałem jeszcze kilka innych. Tkwiły na murach i obok schodów. Czy to tylko rzeźby? Czy może zaklęci w kamień słudzy wampirów? Żywi czy martwi?

     - Lass!

     Szept Aury pokazał mi trzy postacie. Dwoje wampirów, oddalających się w kierunku tajemniczej rotundy i barczystego, norskiego wojownika, zapewne wampirzego sługę, kroczącego mostem w naszą stronę. Czym prędzej cofnęliśmy się znad krawędzi.

     Nie musieliśmy długo czekać. I nie musiałem używać Krzyku po raz drugi. Odgłos jego podkutych butów wyraźnie informował o jego położeniu i właśnie mówił nam, że Nord wchodzi po schodach na nasz taras.

     Jak to się skończyło, łatwo przewidzieć. Gdy tylko wychylił głowę znad krawędzi, dostał jednocześnie dwie strzały. Nawet nie westchnął. Słyszeliśmy, jak jego ciało bezładnie zsuwa się po schodach. Dobrze, że jego zbroja była skórzana, bo gdyby nosił stalową, jego zsuwające się zwłoki narobiłyby sporo hałasu. Wychyliłem się za krawędź. Oboje krwiopijcy niczego nie zauważyli, bowiem przechadzali się obok tajemniczego słupa, rozmawiając o czymś z cicha. Za daleko jednak było, aby usłyszeć, o czym mówią. Słyszeliśmy jedynie dalekie głosy, zwielokrotnione przez echo. Nie sposób było rozróżnić słów.

     - Jak tu dowiedzieć się, czego oni szukają? – wzruszyłem ramionami. – Żywcem żadnego z nich nie złapiemy. A nawet jeśli, to co? Jak z niego wyciśniemy prawdę? To on z nas może co-nieco wysączyć i to na odległość. Co robić? Czekać i obserwować?

     - Jak długo? – szepnęła Lydia. – Nie możemy czekać w nieskończoność.

     - Sprawiają wrażenie, jakby sami do końca nie wiedzieli, czego szukają – prychnąłem, ukradkiem zerkając w stronę rotundy. – A już na pewno nie wiedzą, jak się do tego czegoś dobrać.

     Ponownie skierowaliśmy wzrok na dwie, przechadzające się pod rotundą postacie. Oba wampiry miały podobne stroje. Ona szarą suknię, ze sporym dekoltem, on ciemnoczerwoną, długą szatę. To musiał być jakiś ceremonialny strój, bowiem napotkaliśmy już kilka tak odzianych wampirów. Te, które uśmierciliśmy przy wejściu do krypty, ubrane były tak samo. Coś jak jednolite mundury określonej formacji. To zdawało się potwierdzać przypuszczenia Israna, że w całej tej awanturze chodzi o coś więcej. To nie była po prostu grupa wampirów – to była wampirza organizacja, w której istniały hierarchia i jako taka dyscyplina. Tak, Isran miał niewątpliwie rację, gdy twierdził, że wampiry mają jakiś plan. Tylko jaki?

     - Zlikwidujmy ich – Lydia wzruszyła ramionami. – I poszukajmy sami.

     Przyznaję, że też o tym pomyślałem, ale nie byłem przekonany do tego pomysłu. Trudno bowiem znaleźć cokolwiek, jeśli się nie wie, czego się szuka.

     - Pomyszkujemy, poszukamy, w końcu na jakiś trop wpadniemy – zachęcała Lydia. – Przeskanujesz otoczenie swoją magią… Coś mi mówi, że gdy już to znajdziemy, odgadniemy, że właśnie o to chodziło.

     Cóż, miejsce było na tyle niezwykłe, że łatwo było poddać się wrażeniu, iż musi ono ukrywać coś równie niezwyczajnego, coś, co natychmiast rzuci się w oczy. Skinąłem głową.

     - Ale na pewny strzał za daleko – mruknąłem, przygryzając wargę. – Musimy się trochę do nich zbliżyć.

     Nie obawiałem się samej walki, raczej tego, że wampir, nie uśmiercony od razu, ucieknie mi i nie dam rady go złapać. W walce na odległość przewagę mieliśmy my. Nawet jeśli wampir zaatakowałby mnie swoją magią wysączania życia, to na większy dystans nie od razu osłabiłby mnie tak, abym nie zdołał wypuścić jeszcze kilku strzał. Poza tym, ja przecież także władałem tą magią – znałem już odpowiedni Krzyk. Jedynie starcie w zwarciu przechylało szalę na ich korzyść, a to dlatego, że magia wysączania silniej działała na małe odległości. Poza tym, wampir mógł mnie ukąsić lub w inny sposób zranić i zarazić wampiryzmem. Słyszałem wprawdzie, że nie wszystkie wampiry zarażają, ale nie wiedziałem ani ile w tym prawdy, ani do którego rodzaju należą te dwa. Zerknąłem na swój znakomity, szklany miecz, zaklęty mrozem i prychnąłem, zły sam na siebie. Magia mrozu nie miała wielkiego wpływu na wampiry. Co innego magia ognia!

     - Przypomnij mi, żebyśmy wracali przez Białą Grań – mruknąłem niezadowolony. – Ja tu paraduję z Rozdzieraczem Chłodu, który na wampiry niewiele pomoże, a Przedświt kurzy się na ścianie, w Wietrznym Domku!

     Ech, Przedświt! Wspaniały dar Meridii, wykuty tylko w jednym celu – aby zwalczać nieumarłych. Może i nie ciął tak świetnie jak Rozdzieracz Chłodu, ale pchnięcia zadawał znakomite, a w walce z nieumarłymi był niezrównany. Że też nie pomyślałem o tym wcześniej.

     Aby zejść z tarasu, trzeba było przesunąć się ku jego krawędzi, a potem nieco w prawo. Tam znajdowały się schody. Na szczęście, nikły w cieniu, więc udało nam się zejść, nie wystawiając się na widok wampirów. Most jednak był jasno oświetlony. Trudno było się przemknąć przez niego niezauważenie. Postanowiliśmy więc zaatakować z cienia. Z dołu rotunda nie była już tak dobrze widoczna, jak z góry, ale wampiry znajdowały się znacznie bliżej.

     - Strzelamy, jak podejdą na tę stronę – szepnąłem. – Ja biorę na cel ją. Ty weź Lokila.

     Skinęła głową. Tak było najłatwiej: strzelec po lewej stronie, w tym wypadku ja, bierze na cel przeciwnika po lewej, prawy celuje do prawego. Wampiry zbliżyły się. Napięliśmy łuki.

     Lydia strzeliła pierwsza, ja o okamgnienie później. Ale obie strzały okazały się śmiertelne. O ile można tak powiedzieć o kimś, kto w zasadzie jest nieumarłym, a więc nie żyje w pełni tego słowa znaczeniu. Dość, że oba gruchnęły na kamienną posadzkę, jak zwalone przez wiatr kłody drewna.

     W pierwszej kolejności podeszliśmy do zwłok zabitego Strażnika Stendarra. Leżał tam, gdzie padł, ze związanymi z tyłu rękami i nagą piersią, w której czerwieniła się głęboka rana od sztyletu. Nie znaliśmy go. Zamknęliśmy mu oczy i poleciliśmy Arkayowi. Mimo iż Strażnik służył Stendarrowi, to w końcu Arkay opiekował się umarłymi. Dopiero potem poszliśmy w kierunku rotundy. Oba wampiry leżały na wznak, ze strzałami w głowach. Nie wiem, jak wyglądały przed śmiercią, ale po niej miały zdecydowanie odpychający wygląd. Szare, pomarszczone twarze o ostrych rysach. Trudno było nawet rozpoznać rasę.

     Lydia z wahaniem dotknęła sukni wampirzycy.

     - To zamsz – spojrzała na mnie. – Całkiem przyjemna w dotyku.

     Suknia miała utwardzony gorset oraz coś w rodzaju skórzanego fartucha, ukrytego pod spodem. Mogła zatrzymać cios sztyletem, bądź poważnie osłabić uderzenie mieczem. Z pewnością zasługiwała na miano lekkiej zbroi.

     - Jestem ciekawa, jak się to nosi – Lydia skrzywiła wargi. – I czy byłoby mi w tym do twarzy.

     Roześmialiśmy się oboje.

     - Jak znajdę taką, co będzie na mnie pasowała, to ją sobie przywłaszczę – oznajmiła niespodziewanie. – Ale lepiej czerwoną. Ta szara mi się nie podoba.

     - Nareszcie mówisz jak kobieta – zaśmiałem się. –Jednak prawdziwa natura w końcu z ciebie wylazła – chwyciłem ją za rękę i przyciągnąłem do siebie. – Ale ty jesteś z tych, co nawet w worku po ziarnie wyglądają pięknie.

     - A ty nagle zacząłeś mówić, jak typowy dusigrosz – odgryzła mi się. – Który powie wszystko, żeby tylko żonie nie kupić nowej sukni. Wypchaj się, sama sobie jakąś zdobędę.

     Pocałunek złagodził nieco jej słowa. Wydawać by się mogło, że nasze uwagi są bardzo nie na miejscu tam, gdzie właśnie zagościła śmierć. Ale my zdawaliśmy sobie sprawę, że ta śmierć mogła dotknąć i nas. Musieliśmy jakoś to odreagować. Odreagowaliśmy śmiechem, który dziwnie zabrzmiał w tym pustym miejscu. Trwało to zresztą krótko, bo zaraz zainteresował mnie stojący w samym centrum budowli słup. Podszedłem do niego i obejrzałem dokładnie.

     - Czy mi się wydaje – mruknąłem sam do siebie – czy też na szczycie jest przycisk?

     Pacnąłem ręką w sam szczyt i natychmiast tego pożałowałem. Wyskoczył bowiem stamtąd ostry kolec, który jak nic wbiłby mi się w rękę. Na szczęście zahaczył o blaszki elfiej rękawicy i obsunął się miedzy moimi palcami. Nie wiedziałem, czym grozi ukłucie przez ten kolec i wcale nie chciałem się dowiedzieć. Szpikulec zresztą natychmiast się schował, za to wokół rozległ się głośny, zwielokrotniony szczęk i pojawiło się coś dziwnego – jasnofioletowa poświata, wyglądająca, jakby z podłogi wyłoniła się delikatna zasłona.

     Poświata nie była zabójcza. Gdy przełożyłem przez nią rękę, niczego nie poczułem.

     - To jakaś wskazówka – stwierdziła Lydia. – Popatrz, ona ma dziwny, geometryczny kształt.

     Rzeczywiście, parawan z poświaty składał się z kilku koncentrycznych łuków, ale o różnych promieniach. Tam, gdzie kończył się jeden, a zaczynał inny, ich końce połączone były linią wzdłuż promienia.

     - Słupki! – wskazałem na pięć słupów, otaczających rotundę. – To chyba z nimi trzeba coś zrobić. Popatrz, w posadzce są szpary, jakby można było je przesuwać!

     Lydia zerknęła na najbliższy słupek. Był okrągły, u góry rozszerzający się w płytką misę. Dotknęła go dłonią i lekko nacisnęła. Słupek drgnął. Lydia więc naparła mocniej, aż słupek powędrował wzdłuż promienia na inną pozycję, bliższą centrum. Jednocześnie misa zapłonęła, niebieskawym światłem, jakby ktoś nalał do niej mocnego alkoholu i podpalił.

- Magiczny płomień – oświadczyła Lydia, dotykając go, zrazu ostrożnie, potem wkładając weń całą dłoń. – Zimny, nie parzy.

     Widząc to, popchnąłem słupek, który stał najbliżej mnie. Pchnąłem go w kierunku centrum. Przesunął się, ale nie zapłonął. Przepchnęliśmy więc wszystkie. Nic się jednak nie stało, poza tym, że dwa z nich zapłonęły, a pozostałe nie.

     - To trzeba zrobić inaczej – Lydia skrzywiła zabawnie usta. – Może tak?

     Pchnęła jeden z płonących słupków z powrotem. Przesunął się i zgasł. Przesunęła go więc na powrót ku centrum. Zapalił się.

     - Trzeba pewnie umieścić je tak, żeby wszystkie się zapaliły – pokiwała głową. – Chyba… Mam nadzieję.

     Nie miałem innego pomysłu. Przestawiliśmy więc wygasłe słupki na poprzednie pozycje, a potem jeszcze dalej na zewnątrz, tak jak pozwalały na to promieniowo wykonane szczeliny w posadzce.

     I tak, metoda prób i błędów, udało nam się – wszystkie słupki zapłonęły błękitnym światłem. I rozległ się głośny chrobot. Centralny słup zapadł się, ale zamiast niego, w centrum z posadzki wyłonił się prostopadłościenny monolit, wielkości sarkofagu.

     Odruchowo chwyciłem za broń, bowiem w norskich kryptach w takich sytuacjach można było liczyć jedynie na towarzystwo draugra. Ale niepotrzebnie. Po chwili bowiem przednia płyta tego, co wydawało się być monolitem, zaczęła opadać, odsłaniając wnętrze.

     - Ach! – westchnienie wyrwało się z ust Lydii.

     O mało jej nie zawtórowałem. Rzekomy monolit okazał się być kamienną skrzynią. Wewnątrz znajdowała się… rzeźba? Posąg? W każdym razie postać młodej, smukłej dziewczyny w długich szatach. Miała zamknięte oczy, a twarz o szlachetnych, regularnych rysach sprawiała wrażenie jakby wyrzeźbiono ją w wosku. Długie, ciemne, proste włosy z przodu zaplecione były w kilka warkoczy, zachodzących na boki, przez co odsłaniały one wysokie, proste czoło. U pasa wisiał jej krótki miecz w skórzanej, zdobionej błyszczącym metalem pochwie. Na plecach zaś… Czyżby to był?...

     - Pradawny Zwój – szepnęła Lydia. – A przynajmniej tak to wygląda.

     Istotnie, choć nie było widać wyraźnie, zza pleców wystawał jej rzeźbiony wałek, na który nasunięto okrągły walec, jakby osłonę. Czego? No cóż, gdybym miał się założyć, też postawiłbym na zwój. Sam przecież byłem w posiadaniu podobnego i swego czasu zdeponowałem go u Uraga w Akademii, w Zimowej Twierdzy.

     Oboje drgnęliśmy, gdy rzekoma rzeźba nagle się poruszyła. Drgnęła, jakby przeszył ją dreszcz, po czym nagle odchyliła głowę do tyłu i gwałtownie zaczerpnęła powietrza. Przez chwilę oddychała niespokojnie i chciwie, jak pływak, który przebywając zbyt długo pod wodą, zdołał się wreszcie wynurzyć na powierzchnię. A potem powoli otworzyła oczy. Bolesne westchnienie wyrwało się z jej ust. Upadła na posadzkę, jakby nagle zrobiło się jej słabo.

     Pochyliłem się nad nią odruchowo, chcąc jej pomóc, ale ona, jakby dopiero teraz nas dostrzegła, nagłym ruchem odsunęła się ode mnie i spojrzała na mnie z przestrachem.

     Jej oczy w blasku zniczy błyszczały tak, że odniosłem wrażenie, jakby świeciły w ciemnościach.

     Nieznajoma wpatrywała się we mnie przez chwilę. Potem zerknęła na Lydię, a potem znowu na mnie. Stopniowo w jej oczach zaczęła pojawiać się przytomność. Wyprostowała się i spróbowała wstać, wciąż jednak nie wróciły jej do siły. Gdy przysunąłem się do niej z wyciągniętym ramieniem, znów gwałtownie i z nieskrywanym lękiem odsunęła się ode mnie.

     Uniosłem w górę dłonie, aby widziała, że nie mam złych zamiarów. Nie odrywając ode mnie oczu, powoli wstała na równe nogi, choć było widać, że jej ruchy są spowolnione, jak u kogoś, kto długo pozostawał w bezruchu i zastały mu się zarówno mięśnie, jak i stawy.

     Poruszyła ustami, ale wydobył się z nich tylko niewyraźny jęk. Spróbowała znów.

     - Ugh… - zakrztusiła się. – Gdzie jest?... Kto cię przysłał?...

     Głos, choć słaby i niepewny, miała dźwięczny i przyjemny. I wciąż można było wyczuć w nim strach.

     - A kogo się spodziewałaś? – spytała Lydia.

     Nieznajoma spojrzała najpierw na nią, potem znowu na mnie i wzięła kilka głębokich, nerwowych oddechów.

     - Nie zdziwiłoby mnie – szepnęła nieśmiało – gdyby zjawił się ktoś – opuściła wzrok, ale zaraz znów go podniosła – co najmniej taki jak ja…

     Jej mowa brzmiała trochę dziwnie. Z jednej strony, wymawiała słowa jak Nordowie, starannie je od siebie oddzielając. Ale ich wymowa nie była twarda, na norski sposób. Przeciwnie, mówiła miękko, jak niektórzy mieszkańcy południowych prowincji. Nie sposób było określić jej narodowości.

     - Co masz na myśli, mówiąc „jak ty”? – zapytałem, przyglądając się jej uważnie.

     - W… – urwała gwałtownie, wpatrując się we mnie z przestrachem.

     Zachęciłem ją skinieniem głowy.

     - Patrzysz na mnie i nie wiesz? – spytała tonem, który pewnie miał brzmieć zaczepnie, ale zabrzmiał niepewnie i nieśmiało.

     Opuściła głowę, jakby bojąc się własnych słów, po czym z wyraźnym wysiłkiem znów spojrzała mi w oczy.

     - Jestem wampirem.

     Nie powiem, żeby to wyznanie nie zrobiło na mnie wrażenia. Ale nie poczułem do niej wrogości, czego mógłbym się sam po sobie spodziewać. Raczej litość. W tej chwili była dla mnie po prostu przestraszoną i zdezorientowaną dziewczyną, która potrzebuje pomocy. Zwłaszcza, że wydawała się zupełnie niegroźna.

     Wymieniliśmy z Lydią spojrzenia.

     - Obrońcy Świtu – odezwałem się niepewnie – woleliby cię widzieć martwą.

     Nie wiem dlaczego, ale gdy wymawiałem te słowa, poczułem się zażenowany, jakbym robił coś złego. Może dlatego, że sam czułem się zdezorientowany i zupełnie nie wiedziałem, co powinienem był zrobić.

     - Nie przepadają za wampirami, co? – głos wampirzycy przybrał zaczepny ton, ale nadal drżał i brzmiał niepewnie.

     Znów spojrzała na Lydię, jakby z niedowierzaniem, potem znów na mnie.

     - Czy wy… - zająknęła się. – Czy wy też…

     - Czy jesteśmy Obrońcami Świtu? – dokończyła za nią Lydia. – Tak, jesteśmy…

     - To jacyś łowcy wampirów?

     Pokiwaliśmy głowami, ale bez cienia tryumfu.

     - I przyszliście tutaj, żeby mnie zabić? – jej oddech przyspieszył.

     Pokręciłem głową.

     - Nie – odparłem. – Przyszliśmy tu, żeby dowiedzieć się, czego tu szukały wampiry.

     - Nie spodziewaliśmy się, że cię tu spotkamy – dodała Lydia.

     Nieznajoma rozejrzała się nerwowo. Widać było, że jest zbyt przerażona aby tłumić emocje. Zresztą, w jej sytuacji wcale mnie to nie dziwiło.

     - Słuchaj – odezwała się drżącym głosem. – Zabijecie mnie, jeden wampir z głowy. Ale skoro ludzie chcą mnie dorwać, to gra toczy się o wyższą stawkę. Mogę wam pomóc w znalezieniu odpowiedzi…

     Opuściła głowę.

     - Pomóc wam i sobie – dodała szeptem. – Bo na razie sama jej nie znam.

     Westchnąłem przeciągle. Wprawdzie nie myślałem o tym, że mógłbym ją teraz zabić, ale w tym momencie podjąłem decyzję.

     - Nie chcemy cię zabijać – oznajmiłem. – Nie musisz się nas bać. To prawda, przyszliśmy tutaj, by wyjaśnić pewną tajemnicę. Jeśli możesz nam pomóc, skorzystamy.

     Jeszcze nie przestała się bać. Wpatrywała się we mnie niespokojnym wzrokiem.

     - Dokąd masz zamiar się udać? – spytałem.

     Lekko wzruszyła ramionami.

     - Moja rodzina zamieszkiwała wyspę, na zachód od Samotni – odrzekła. – Najpewniej wciąż tam żyją.

     - Zamek Volkihar – odparła Lydia. – Układanka zaczyna do siebie pasować.

     Dziewczyna przytaknęła niepewnym skinieniem głowy.

     - Dlaczego cię tu zamknięto? – spytała Lydia.

     Dziewczyna potrząsnęła głową.

     - Wolałabym – odezwała się niepewnie – nie rozmawiać o tym z tobą. Jeśli ci to nie przeszkadza – dodała pospiesznie. – Przepraszam, to nie tak… Po prostu, na razie nie wiem, komu mogę zaufać. W ogóle niewiele wiem. Wróćmy do mojego domu, a będę mieć… lepszy ogląd tego, na czym stoimy.

     Czyżby ona też niewiele o tym wiedziała? Czy to możliwe? Nie odrywałem od niej oczu, choć z jej twarzy niczego, poza lękiem, nie umiałem wyczytać. Chyba że…

     - Ile czasu spędziłaś w zamknięciu? – spytałem niespodziewanie.

     Znów niepewne wzruszenie ramion.

     - Dobre pytanie – zamruczała. – Trudno powiedzieć. Ja… – potrząsnęła głową. – Trudno powiedzieć. Czuję, jakby minęło mnóstwo czasu…

     Podniosła na nas pytający wzrok.

     - Kto jest teraz Najwyższym Królem Skyrim?

     Spojrzeliśmy po sobie z Lydią i uśmiechnęliśmy się oboje.

     - Trudno powiedzieć – odparłem z uśmiechem. – Na razie nie ma króla. Elisif z Samotni jest pretendentką, ale moot jeszcze się nie zebrał.

     - Nie znam tego imienia – pokręciła głową. – Czy to ona piastuje urząd jarla Samotni? Kto ją popiera?

     - Tak, to jarl Samotni – odparłem. – Cesarstwo popiera Elisif. Ale w Skyrim wciąż jest wielu ludzi lojalnych Ulfricowi… To jest, jego pamięci. Ulfric nie żyje.

     W miarę jak mówiłem, jej błyszczące oczy otwierały się coraz szerzej.

     - Cesarstwo? – wydyszała zdumiona. – Jakie… Jakie cesarstwo?

     Tym razem to nas zatchnęło.

     - No, Cesarstwo – odparłem zdziwiony. – Z Cyrodiil.

     - Cyrodiil?

     Spoglądała to na mnie, to na Lydię, jakby mając nadzieję, że śni.

     - Cyrodiil jest siedzibą cesarstwa? – przykryła twarz dłońmi, ale zaraz je opuściła. – Chyba nie było mnie dłużej niż myślałam – dodała szeptem. – Niewątpliwie, dłużej niż planowaliśmy…

     Podniosła na nas błagalny wzrok.

     - Proszę, pospieszmy się – poprosiła. – Muszę wrócić do domu. Żeby dojść do tego, co się wydarzyło…

     Pokiwałem smętnie głową. Skoro ja nie pamiętałem, by stolica kiedykolwiek znajdowała się gdzie indziej, to co tu sądzić o niej. Zdezorientowana to za mało powiedziane. Przecież ona musiała być tam zamknięta przez kilkaset lat! Może nawet więcej. Przez ten czas wszystko, co pamiętała, zwyczajnie przeminęło…

     - Czy to powietrze nie jest… ciężkie? – odezwała się znów szeptem. – Trochę kręci mi się w głowie. Ale to może być od przebudzenia…

     - Chodźmy – podjąłem decyzję. – Znamy wyjście... Poza tym, tu naprawdę jest duszno.

     Ruszyłem z powrotem. Lydia i nasza nowa towarzyszka poszły za mną. Ale nagle przystanąłem. Przejście na tarasie było zamknięte żelazną kratą. Czym prędzej podbiegłem tam, ale musiałem przyjąć do wiadomości, że tędy nie wyjdziemy. Nigdzie nie mogłem znaleźć żadnego mechanizmu, podnoszącego te pręty.

     - Tędy nie wyjdziemy – westchnąłem nerwowo, po czym dodałem w stronę wampirzycy. – Chyba, że potrafisz nas stąd wyciągnąć.

     - Wiem równie mało co wy – potrząsnęła głową. – To miejsce wygląda inaczej, niż wtedy, gdy mnie tu zamknięto.

     Westchnąłem znów. Skoro tkwiła zamknięta przez tak długi czas, nie było szans, by dowiedzieć się od niej czegoś, co dotyczyło ostatnich wydarzeń. Chyba, że na miejscu, w zamku Volkihar, domniemanej siedzibie wampirzej arystokracji. Ale to plan na później. Na razie trzeba było się stąd wydostać. Zerknąłem na taras po przeciwnej stronie. Tam też były schody. Pewnie tam znajdziemy wyjście.

     - Czy to Prastary Zwój? – spytałem jeszcze, ruszając powoli w kierunku drugiego tarasu.

     - Owszem – zająknęła się. – I należy do mnie.

     - Dlaczego go posiadasz? – spytała Lydia.

     Potrząsnęła głową.

     - To… skomplikowane. Nie mogę o tym mówić. Przynajmniej, nie teraz. Wybacz…

     A potem przystanęła i uśmiechnęła się lekko. Po raz pierwszy od czasu naszego spotkania.

     - A tak w ogóle, mam na imię Serana – szepnęła z zażenowaniem. – Miło was poznać.

Serana w Krypcie Dimhollow



poniedziałek, 8 maja 2023

Rozdział VII - Krypta Dimhollow

     Wbrew pozorom, uwaga Israna ucieszyła mnie. Oznaczała bowiem, że wyraził zainteresowanie naszymi kandydaturami. Popytał trochę o nasze doświadczenie w walce. Mój tytuł legata nie zrobił na nim spodziewanego wrażenia. Uznał zapewne, że otrzymałem go z powodu koneksji na cesarskim dworze. Mimo moich zapewnień, wciąż chyba brał mnie za arystokratę. Bardziej zainteresowały go moje umiejętności szermiercze, myśliwskie i strzeleckie. Te, na moje szczęście, ocenił wysoko. Wprawdzie z kuszy ledwo udało mi się trafić w stos skrzynek, ale spodobało mu się, gdy z łuku umieściłem kolejno sześć strzał w jednej, prostej linii obok siebie. Popytał potem o smocze Krzyki. Chciał wiedzieć, co potrafię. Wymieniłem mu kilka poznanych Krzyków i wyjaśniłem, jaki odnoszą skutek.

     - Ale tak naprawdę, jedynie Szeptu Aury używam na co dzień – dodałem. – Thu’um to potężna broń, stworzona po to, by głosić chwałę Kynaret i nie należy jej nadużywać.

     Isran skrzywił się na te słowa.

     - Nie dość, że herbowy rycerzyk, to jeszcze pięknoduch – burknął niezadowolony. – Jeśli sądzisz, że wampiry uszanują twoje ideały, to lepiej się stąd wynoś. Pierwszy lepszy wampir wykorzysta to do swoich celów. Nawet nie wiesz, jak one umieją manipulować ludźmi. Zresztą – machnął ręką – pewnie niedługo sam się przekonasz.

     Nic nie powiedziałem, bo nie wiedziałem, jak udowodnić mu, że się myli. Zamiast mnie odezwała się Lydia.

     - Potrafimy walczyć – odrzekła spokojnym, opanowanym głosem. – I to nie tylko przeciw wojownikom. Wiele razy oczyszczaliśmy zbójeckie meliny z różnej maści przestępców.

     Zauważyłem drgnięcie jego brwi. Najwyraźniej Lydia trafiła celnie, w jakąś myśl, która musiała go dręczyć już przedtem.

     - Mamy też spore doświadczenie w penetrowaniu norskich krypt, po których wałęsają się draugry – dodałem. – Potrafimy się skradać i strzelać znienacka. A strzelamy nieźle. Choć przyznaję, nie z kusz…

     Isran pogładził się po brodzie. Później zauważyłem, że czynił ten gest zawsze, gdy się nad czymś zastanawiał.

     - Krypty, powiadasz – mruknął zamyślony. – Kto wie, może miałbym dla ciebie jakieś zadanie…

     Wyprostowałem się odruchowo, jak żołnierz podczas musztry.

     - Jak mogę pomóc?

     Isran zerknął na mnie, po czym wbił wzrok w dal.

     - Potrzebny mi ktoś, kto wyprawi się na tereny wampirów – rzekł powoli. – Podczas gdy my będziemy odnawiać twierdzę. Tu wciąż jest sporo do zrobienia…

     - Jesteśmy gotowi – zapewniłem.

     Uśmiech przewinął mu się przez wargi.

     - No, dobrze, nawet lepiej, gdy pierwszy raz pójdziecie razem – pokiwał głową. – Skoro stanowicie tak zgrany duet, jak twierdzicie, nie będę was na to pierwsze zadanie rozdzielał. Ale nie przyzwyczajajcie się do tego. Wciąż jest nas mało i będę musiał wysyłać was w różne miejsca.

     Po czym przywołał nas gestem, abyśmy podeszli bliżej. Pochylił głowę i zniżył głos.

     - Tolan opowiedział mi o jaskini, w której węszyli strażnicy – gestem przywołał stojącego opodal Norda.

     Tolan, wciąż stojący obok i przysłuchujący się naszej rozmowie, zbliżył się do nas niepewnym krokiem. Tymczasem Isran ciągnął dalej.

     - Jego zdaniem, była chyba w jakiś sposób związana z ostatnimi atakami wampirów. Tolanie – zwrócił się do Norda. – Opowiedz im o… Jak się to nazywało? Dimhollow?

     Tolan rozjaśnił twarz. Fakt, że Isran zdecydował się skorzystać z jego pomocy, dawał nadzieję, że jeszcze nie został przez niego odrzucony.

     - Tak – zapewnił skwapliwie. – Krypta Dimhollow. Brat Adalvald był przekonany, że ukryto w niej jakiś zapomniany wampirzy artefakt.

     Umilkł na chwilę, po czym dodał ciszej.

     - Słuchaliśmy go tak jak Israna… Był w komnacie, gdy została zaatakowana.

     Isran zdecydowanie skinął głową.

     - Mnie to wystarcza – oznajmił i zwrócił się do mnie. – Sprawdź, czego wampiry szukały w tej całej… Krypcie Dimhollow. Przy odrobinie szczęścia nadal tam są.

     Czyli na razie nie jest źle! Zostaliśmy przyjęci.

     - Rozejrzyjcie się trochę po zamku – Isran zatoczył koło ramieniem. – Wiele tu do oglądania nie ma, ale mam nadzieję, że niedługo to się zmieni. Jeśli potrzebujecie kwatery, pełno tu pustych pomieszczeń, możecie sobie jakieś zaadaptować. Tylko służby tu nie ma, musicie to zrobić sami.

     Ledwo dostrzegalna ironia, której nie zdołał ukryć, przebiła się przez jego ostatnie słowa. Wciąż uważał mnie za rozpieszczonego synalka, który sam niczego nie potrafi.

     - Śmiało – zachęcił nas. – Pokręćcie się trochę po twierdzy. Weźcie sobie wszystko, co uznacie za przydatne. Inna sprawa, że nie ma tego dużo.

     Skinąłem głową.

     - Poza podróżnym prowiantem, niczego nie potrzebujemy – oznajmiłem. – Walczyłem już z wampirami i wiem, że łuk i miecz też się nieźle sprawdzają. Zwłaszcza łuk, bo wampiry dobrze jest trzymać na dystans. Dlatego na razie kusze zostawię w spokoju, przynajmniej, dopóki nie nauczę się nimi posługiwać.

     Spojrzał na mnie spode brwi i skinął głową. Chyba na razie udało mi się trochę zatrzeć pierwsze, niekorzystne wrażenie. Po czym skierował wzrok na drzwi i machnął dłonią na onieśmielonego młodzieńca, który się w nich pojawił. Tolan tymczasem podszedł do nas.

     - Macie mapę? – spytał przyciszonym głosem.

     Lydia wyciągnęła kolorowy arkusz.

     - Jeśli chcemy zaskoczyć wampiry, nie możemy podróżować razem – oświadczył. – Spotkamy się w krypcie Dimhollow, o tu – zaznaczył sztyfcikiem miejsce niedaleko Komnaty Czujnych, a raczej tego, co z niej zostało. – Choć tyle mogę zrobić, by pomścić mych martwych kompanów.

     Isran słysząc to, uznał za stosowne wtrącić się w naszą rozmowę.

     - Tolanie, myślę, że to nie jest najlepszy pomysł. Wy, strażnicy nie byliście szkoleni na…

     - Wiem za kogo nas masz! – wybuchnął Tolan, nie pozwalając mu dokończyć. – Za mięczaków! Za tchórzy! Niech Stendarr czuwa, by nie przypadła ci ta sama próba i nie okazała się zbyt trudna. Idę do krypty Dimhollow, czy ci się to podoba, czy nie. Być może będzie ze mnie jakiś pożytek.

     Zignorował zniesmaczoną minę Israna i zwrócił się do nas.

     - Spotkajmy się tam za trzy dni, o świcie. Będę czekał u wejścia. U podnóża zaczyna się ścieżka, która doprowadzi was do samego wejścia. Szukajcie na północnym zboczu.

     I po tych słowach odwrócił się i wyszedł zdecydowanym krokiem. Przez chwilę salę rozświetlił blask słońca, wpadający przez otwarte drzwi, które jednak szybko zamknęły się za wychodzącym i znów zrobiło się mroczno.

     Isran westchnął przeciągle. Spojrzał na nas, rozkładając ręce i wzruszając ramionami, po czym ponownie przyzwał młodego Norda, który na czas tej gwałtownej przemowy, zatrzymał się w połowie kroku.

     - Hej, chłopie – odezwał się, przyzywając go gestem. – Przestać czaić się w cieniu i podejdź tu. Jak cię zwą?

     Chłopak z wahaniem podszedł do niego i nieco onieśmielony stanął jakieś trzy kroki przed nim. Widać było po nim, że nigdy dotąd nie brał udziału w walce i nie wyrobił w sobie jeszcze tego szczególnego rodzaju dumy, jaka cechuje wojowników. Był spięty i zdenerwowany.

     Nie chcąc przeszkadzać, skierowaliśmy się do wnętrza zamku. Postanowiliśmy zwiedzić piętro, więc zaczęliśmy wspinać się po schodach na galerię, ale świetna akustyka sali i wszechobecne tutaj echo sprawiły, że i tak ich głosy były doskonale słyszalne. Chcąc, nie chcąc słyszeliśmy więc wszystko.

     - Agmaer – przedstawił się młodzian. – Ja… Nazywam się Agmaer, panie.

     Isran roześmiał się.

     - Czy ja ci wyglądam na pana, chłopie? – spytał jowialnym tonem. – Nie jestem żołnierzem, a ty nie dołączasz do armii.

     - Tak, pa… – zająknął się Agmaer. – Isranie…

     - Mówię, żebyś podszedł – ton Israna stał się niecierpliwy. – Hmmm… Syn rolnika, co? Jakim orężem władasz?

     - Eeee… Oręż? – słychać było, że chłopak ciężko dyszy ze zdenerwowania. – Głównie to używam topora mojego tatka, jak się wilki do owiec przymierzają…

     Urwał, gdy Isran parsknął gniewnie.

     - Topór tatka… – mruknął. – Stendarze, miej litość!

     Usłyszałem jakiś niewyraźny rumor, po czym Isran odezwał się znów.

     - Bez obaw – złagodził nieco ton. – Może być z ciebie jeszcze Obrońca Świtu. Masz, pokaż co potrafisz zdziałać z kuszą w ręce.

     - Eee… Kusza? – w głosie młodzieńca wyraźnie brzmiał paniczny strach. – Ja nigdy nie…

     - Tak, kusza! – przerwał mu Isran, a metaliczny szczęk upewnił mnie o jej napięciu. – To najlepsze narzędzi do walki z wampirami. Oddaj kilka strzałów do tamtych skrzyń.

     Przez chwilę zalegała cisza. Wystarczająco długą chwilę, abyśmy dotarli na galeryjkę. Spojrzałem w dół. Agmaer niezgrabnie trzymał kuszę, wycelowaną w kierunku sterty skrzyń, ale nie potrafił utrzymać jej nieruchomo. Spust również nacisnął zbyt gwałtownie. Rozległ się krótki brzęk, po czym bełt zrykoszetował na kamiennej ścianie, daleko od celu. Zażenowany spojrzał na Israna, ale ten, o dziwo, nie wydawał się rozgniewany. Wziął od niego broń i naładował ją znów, po czym oddał kuszę Nordowi.

Isran (z lewej) szkoli nowego rekruta wstrzelaniu z kuszy

     - Delikatniej. I uwaga na odrzut – dodał. – Trzeba do niego przywyknąć.

     Agmaer strzelił ponownie, ale ponownie chybił. Isran z cierpliwością, o jaką nigdy go nie podejrzewałem, znów załadował broń.

     - Weź głęboki wdech, a potem wypuść powietrze i nie oddychaj podczas strzału.

     Trzeci strzał głośnym stuknięciem zaznaczył wreszcie trafienie w skrzynię. Isran roześmiał się i klepnął młodzieńca po plecach.

     - To by było na tyle!

*          *          *

     W ciągu pierwszego dnia zamierzaliśmy dojść do Mzulft i tam, w jednym z budynków dwemerskiego kompleksu, urządzić sobie postój. Nie doszliśmy. Zamiast tego znaleźliśmy w pobliżu przytulną jaskinię, chyba dość często wykorzystywaną przez myśliwych, o czym świadczyło wygaszone palenisko i legowisko z mchu i zeschłych liści. Ogień rozpaliliśmy niewielki, bowiem jaskinia nie miała wylotu u góry i moglibyśmy zaczadzić się dymem. Palenisko było zbudowane specyficznie – oprócz kręgu niewielkich kamieni, nieco bliżej środka znajdowały się trzy znacznie większe. Po co, dowiedzieliśmy się w nocy, gdy ognisko już wygasło, za to nagrzane głazy zaczęły oddawać ciepło. Całkiem sprytnie pomyślane.

     Wichrowy Tron minęliśmy, kierując się w stronę Gwiazdy Zarannej. Niedaleko miasta stała bowiem mała wioska, w której zamierzaliśmy przenocować. Uznaliśmy, że lepiej za dnia dojść jak najdalej. Doszliśmy tam jeszcze przed zmierzchem. Mieszkańcy nie byli do nas przychylnie nastawieni. Nie ufali obcym. Udzielili nam jednak noclegu, jak stwierdziła później Lydia, wzruszeni widokiem złotych septimów, które im w zamian ofiarowaliśmy. Nie nadużywaliśmy zresztą ich gościnności, bowiem do Gwiazdy Zarannej droga była daleka i aby zajść tam za dnia, musieliśmy wyruszyć jeszcze przed świtem. Gdy pod stopami poczuliśmy dobrze znany nam szlak, zrobiło nam się lżej. Chwyciliśmy się za ręce i przez jakiś czas maszerowaliśmy zgodnie obok siebie. Nie pytałem Lydii, co czuła wtedy, ale jestem gotów założyć się, że podobnie jak ja, cieszyła się z tej chwili. Znów wyruszaliśmy razem na akcję, znów mieliśmy jakiś cel, znów witała nas przygoda, jak kiedyś, gdy prawie się nie znaliśmy. Wspominałem wtedy naszą pierwszą wspólną walkę w Grobowcu Hillgrunda. To wtedy, całkiem nieświadomie, zadzierzgnęliśmy między sobą niewidzialne więzy, które łączyły nas do dziś.

     Moje rozmyślania przerwał atak lodowego upiora. Na tym szlaku spotykaliśmy je stosunkowo często, więc nie udało mu się nas zaskoczyć. Mój miecz, zaklęty mrozem Rozdzieracz Chłodu, niezbyt dobrze radził sobie z tym niewrażliwym na ten rodzaj magii stworem. Dlatego spróbowałem pokonać go magią ognia, która była dla niego zabójcza. Wyciągnąłem lewą dłoń przed siebie i przywołałem Płomienie ze Szkoły Zniszczenia. To była dobra strategia. Płomienie trzymały stwora na dystans, a gdy tylko udało mu się podejść bliżej, trzaskałem go mieczem. Zwykle niecelnie, bo ten stwór jest niezwykle zwinny i łatwiej pewnie trafić latającą wokół głowy muchę. Lydia, z mieczem w dłoni, przyglądała się tej walce, na razie nie biorąc w niej udziału. Z trudem jej to przychodziło, ale uległa mojej wielkiej prośbie, aby w takich chwilach jak ta, wkraczała jedynie w ostateczności. Wiedziała, że chcę wyćwiczyć zastosowanie magii w prawdziwej walce, co ani trochę nie przypominało jałowego puszczania ognia w kierunku suchego pniaka. Tamto już umiałem, ale tutaj chodziło o opanowanie precyzyjnego kierowania płomieniem, co zresztą wciąż nie do końca mi wychodziło. Upiór w końcu uległ mi, ale moja mana wyczerpała się do cna. Wciąż jeszcze nie umiałem dobrze posługiwać się magią zniszczenia.

     Niedługo potem doszliśmy do Małej Gwiazdy, miejsca, w którym zbiegały się szlaki do Wichrowego Tronu, Gwiazdy Zarannej i Białej Grani. Skierowaliśmy się na zachód i gdy tylko słońce osiągnęło najwyższy na niebie punkt, naszym oczom ukazał się Fort Dunstad. Do Gwiazdy Zarannej było już stosunkowo niedaleko. W forcie stała gospoda, w której urządziliśmy sobie postój. Zjedliśmy co nieco i daliśmy trochę odpocząć nogom. Niezbyt długo. Potem zamierzałem skierować się na północ, ale Lydia podsunęła mi myśl, aby najpierw sprawdzić to, co zostało z Komnaty Czujnych, która znajdowała się niedaleko. Zgodziłem się z nią, że to dobry pomysł.

     Z daleka nie było widać zniszczeń. Te widoczne były dopiero, gdy podeszliśmy zupełnie blisko. Komnatę spalono bowiem głównie wewnątrz. Mimo wyraźnych prób podpalenia, deszcz lub zalegające na dachu czapy śniegu zdołały ugasić pożar. Skutek był zatem dość niecodzienny, bowiem prawie nienaruszony dach spoczywał na osmalonych, częściowo wypalonych ścianach i tylko w jednym miejscu mocno się przekrzywił, gdy zabrakło pod nim podpory. Przy czym z zewnątrz było to widoczne tylko w kilku miejscach. Wszędzie walały się zwęglone resztki sprzętów, masywne belki, z których niegdyś składały się ściany i potłuczona ceramika, a także szkło z okien, chrzęszczące pod stopami. Kamienna posadzka była za to nienaruszona, choć miejscami osmalona. Stanowiła ona jedyną całą strukturę budynku. Całość przedstawiała raczej przygnębiający widok. Pomimo wciąż trzymającego się dachu, widać było, że Komnata nie nadaje się do naprawy. Raczej do wyburzenia i postawienia nowej.

Tyle zostało z Komnaty Czujnych po ataku wampirów

     Ze śladów nic nie wyczytaliśmy. Tragedia rozegrała się zbyt dawno. Z nosami na kwintę ruszyliśmy więc w stronę Gwiazdy Zarannej i dotarliśmy tam późnym popołudniem. Kolacja i odpoczynek w gospodzie zakończyły nasz dzień. Położyliśmy się spać wcześnie, bowiem nazajutrz trzeba było równie wcześnie wstać.

     Co też uczyniliśmy.

     Niebo na wschodzie zaczynało jaśnieć, gdy znaleźliśmy się u podnóża góry. Tak jak mówił Tolan, w górę prowadziła ośnieżona ścieżka, miejscami łagodna, miejscami nieco bardziej stroma, ale niewątpliwie wybudowana przez ludzi, co potwierdzały kamienne wzmocnienia, jakie wystawały spod śniegu w węższych miejscach. Mógł tędy swobodnie przejść pogrzebowy kondukt, zmierzający do krypty.

     Wejście do niej znajdowało się mniej więcej w połowie wysokości góry. Ku mojemu zaskoczeniu, nie miało żadnego rzeźbionego zadaszenia czy obramowania, jak to zwykle bywało w przypadku norskich krypt. Ot, zwykła jaskinia, w dodatku dość ciasna. Jedynym nienaturalnym elementem były wykute w kamieniu, niewysokie schody, składające się zaledwie z kilku stopni. Nie zwlekając, chwyciliśmy łuki, nałożyliśmy po strzale i cichaczem zagłębiliśmy się w ciemną gardziel.

     Wejście stanowił naturalny, wąski korytarz, najpierw schodzący w dół, potem wznoszący się dość gwałtownie. Nikogo w nim nie było, za to usłyszeliśmy jednostajny szum, jakby płynącej wody. Postanowiliśmy poszukać Tolana nieco dalej, ale najpierw przywołałem Wykrycie Życia i skierowałem czar w głąb korytarza. Nic.

     Trochę mnie to zaniepokoiło. Tolan powinien czekać na nas na samym początku korytarza. Tak się umawialiśmy. Tymczasem nie było go nigdzie w pobliżu. Chcąc się upewnić, nabrałem w płuca powietrza.

     - Laas!

     Ku mojemu zdziwieniu, Szept Aury ukazał mi w pobliżu aż trzy istoty. Najbliższa była czworonożna, dwie dalsze stały na dwóch nogach. I wiedziałem już, że wszystkie trzy były nieumarłymi. Gdyby było inaczej, Wykrycie Życia pokazałoby mi ich obecność. Czyżby więc Tolan wycofał się, gdy zorientował się, że jaskinia nie jest pusta? Oby…

     - Chyba wampiry – szepnąłem Lydii do ucha. – Trzy.

     Ostrożnie podkradliśmy się bliżej i wychyliliśmy głowy z korytarza.

     Przed nami znajdowała się rozległa jaskinia, przecięta w pół przez dość głęboki kanion, w którym szumiała woda, kaskadą spadająca z niewysokiej skałki. Jaskinia nie do końca naturalna, bowiem widać było ślady obróbki ludzką ręką. Znajdowało się tu kilka zniczy, rozświetlających wnętrze, a po przeciwnej stronie od wejścia majaczył kształt podziemnego donżonu, nie wiadomo, dokąd prowadzącego.

Krypta Dimhollow. Podziemny donżon

     Po raz drugi użyłem Szeptu Aury. Znów ujrzałem trzy istoty. Najbliżej nas znajdował się ogar śmierci, jak kiedyś nazwała te stworzenia Lydia. Były to nieumarłe psy, hodowane przez wampiry. Groźny o tyle, że mógł nas wyczuć i zaalarmować pozostałych. Na szczęście dla nas, od dwu innych postaci odgradzał go szeroki skalny filar. Napiąłem łuk i ustrzeliłem stwora. Nawet jeśli wydał jakiś dźwięk, szum wody stłumił go. Powoli posunęliśmy się dalej.

     Wampiry były dwa. Oba miały na sobie skórzane szaty, które Strażnicy Stendarra nazywali wampirzymi zbrojami, jako że były to ubrania dość sztywne i we wrażliwych miejscach potrafiły dać odpór białej broni. Wkrótce postacie zbliżyły się do siebie i rozwinęła się między nimi rozmowa. Opuściłem napięty już łuk i zacząłem się jej przysłuchiwać. Nie wszystko dobrze rozumiałem, z powodu szumiącej wody, ale sens rozmowy dotarł do naszych uszu.

     - Ci strażnicy nie wiedzą, kiedy się poddać – mówił jeden z nich, głębokim, niskim głosem. – Myślałem, że nauczyliśmy ich już dość, w tej ich komnacie.

     Drugi odpowiedział kobiecym głosem.

     - I dlatego przyszedł tu sam… Głupiec, jak cała reszta.

     Wampir skinął głową.

     - Ale walczył dzielnie – stwierdził. – Jeron i Bresoth nie mieli z nim szans.

     - I dobrze im tak – prychnęła wampirzyca. – Ich arogancja była już nie do zniesienia.

     Spojrzeliśmy po sobie. Z ust Lydii wyrwało się bezgłośne westchnienie. Od razu odgadliśmy, co się tu stało. Tolan wszedł do jaskini i został napadnięty przez cztery wampiry. Dwa położył, ale uległ ich przewadze liczebnej.

     Tymczasem rozmowa wampirów zeszła na inny temat.

     - Całe to gadanie rozbudza moje pragnienie – mruknął wampir. Może niedługo wpadnie tu kolejny Strażnik.

     - Miło by było, gdyby Lokil się pospieszył – dodała wampirzyca. – Poważnie myślę nad powrotem do zamku i wyśpiewaniem Harkonowi, jakiemu to głupcowi powierzył tę misję.

     Ha, czyli było ich tu więcej! I rzeczywiście, realizowały jakąś misję. Nadstawiłem uszu.

     Wampir prychnął nieprzyjemnie.

     - A ja mam zamiar poinformować Lokila o twojej nielojalności – burknął zaczepnym tonem.

     - Nie ośmielisz się! – warknęła wampirzyca. – A teraz cicho i rób swoje.

     Rozmowa urwała się. Zdając sobie sprawę, że nic więcej już nie usłyszymy, wziąłem ją na cel. Lydia także napięła łuk i skierowała grot na wampira. Cięciwy jęknęły niemal jednocześnie.

     Pomni wytrzymałości wampirzych zbroi, oboje celowaliśmy w głowy. Dwa głośne uderzenia zaznaczyły celne strzały. Oba wampiry padły jak zdmuchnięte. Opuściliśmy broń i cicho wsunęliśmy się do wnętrza jaskini.

     Już na początku ujrzeliśmy zwłoki dwóch innych wampirów, z roztrzaskanymi czaszkami. Niestety, moje obawy potwierdziły się – za nimi natknęliśmy się na ciało Tolana. Nie miał wielu ran, zapewne uśmiercono go magią wysączania. Jego ręce wciąż dzierżyły miecz, którego nie wypuścił padając. Martwe oczy wpatrywały się w skaliste sklepienie. Zamknąłem mu powieki.

     Ruszyliśmy dalej, w stronę widniejącego w oddali donżonu. Po lewej ręce pojawił się szeroki, boczny korytarz, niestety zasunięty żelazną kratą. Żadnej dźwigni ani uchwytu w pobliżu nie było. Ten znaleźliśmy dopiero w wieży, która, jak się kazało, donikąd nie prowadziła, stanowiąc coś w rodzaju posterunku wartowniczego. Można było z niej obserwować zarówno wejście, jak i zakratowany korytarz. Po pociągnięciu za uchwyt, krata uniosła się z cichym chrzęstem.

     Przez chwilę oboje trwaliśmy w bezruchu. Dźwięk podnoszonej kraty mógł kogoś zaalarmować. Ze strzałą na cięciwie wpatrywałem się w okno wieży, gotowy napiąć łuk, gdyby tylko w korytarzu pojawiła się jakaś postać. Nic się jednak nie wydarzyło. Opuściliśmy więc ślepy donżon i ruszyliśmy w kierunku przejścia. Jak się okazało, prowadziło ono do kolejnej jaskini, przez którą przepływała ta sama, podziemna rzeka. Ta grota była nieco wydłużona. Na jej końcu znajdowały się krótkie schody, prowadzące na górę. Tam też przechadzała się wampirzyca, co łatwo poznałem po tym, że Wykrycie Życia nie zaświeciło jej żywotnej poświaty. Jednocześnie, do mych uszu dotarło charakterystyczne skrzypienie – znak, że znajdowali się tam także inni nieumarli, konkretnie: szkielety.

Druga grota

     Wampirzycę posłałem na ziemię jedną celną strzałą. Tyle samo wystarczyło na każdy z trzech szkieletów, które jak na komendę ruszyły w naszą stronę. Więcej przeciwników nie było. Powoli wspięliśmy się na schody, a stamtąd skręciliśmy w lewo na coś w rodzaju podziemnej skarpy, która zaprowadziła nas do następnej bramy i następnej kraty. Tu na szczęście nie musieliśmy szukać zamka, bowiem dźwignia znajdowała się tuż obok bramy. Lydia przestawiła ją delikatnym ruchem. Krata uniosła się z cichym zgrzytem.

     Jak się okazało, było to wejście do krypty. Najpierw kręty korytarz, potem niewielka komnata, wykuta w skale, a w niej dwa sarkofagi. I dwa draugry, już niegroźne, bowiem uśmierciły je wampiry. Widocznie nie mogły zdobyć nad nimi kontroli, jak to uczyniły ze szkieletami. Z komnaty kolejny korytarz prowadził do właściwej krypty.

     Była to na pół naturalna, na pół wykuta w skale klasyczna krypta w norskim stylu, z piętrowymi marami po obu stronach. Spoczywało tam kilka szkieletów i mumii. Na posadzce leżało też kilka draugrów, ubitych przez wampiry.

     Ale chyba nie wszystkie ubiły, bowiem przed sobą usłyszeliśmy odgłosy walki. Czym prędzej udaliśmy się dalej, trzymając broń w pogotowiu.

     Taką scenę widziałem pierwszy raz w życiu: dwa wampiry walczyły z dwoma draugrami. Nie wiadomo, dlaczego nieumarli obudzili się dopiero teraz, choć wiedzieliśmy, że wampiry musiały już przedtem korzystać z tego przejścia. Prawdopodobnie drzemiące draugry nie mogły wyczuć ich życiowej aury – bo te jej nie posiadały – i dlatego nie reagowały na ich obecność. Traf chciał, że któryś z wampirów uczynił prawdopodobnie jakiś nieprzemyślany ruch. Być może próbował zabrać coś któremuś z nieumarłych, co obudziło pradawnego wojownika z pozoru snu.

     Choć gotowi w każdej chwili włączyć się do walki, na razie nie reagowaliśmy, obserwując całą scenę z daleka. Nam zagrażała każda ze stron, uznaliśmy więc, że lepiej nie pchać się między młot a kowadło i pozwolić im pozabijać się nawzajem. Początkowo wampiry miały przewagę, wysączając z draugrów energię na odległość. Ale nie na wiele im się to zdało. Może, gdyby trafili na słabszych nieumarłych, ta taktyka przyniosłaby efekt. Ale tutaj jednym z nich był Pan Śmierci, a drugim Upiór. Szybko dopadli swych prześladowców. Rozpoczęła się walka wręcz, przez co przewaga momentalnie przechyliła się na korzyść nieumarłych. W ciasnej krypcie wampiry nie miały dokąd uciekać, by trzymać ich na dystans. I choć Upiór wkrótce uległ, Pan Śmierci roztrzaskał oba wampiry wielkim, żelaznym mieczem. Po czym znieruchomiał, tylko po to, żeby dostać ode mnie strzałę w czoło. Jedna wystarczyła.

     - Jesteś wolny, pradawny wojowniku – szepnąłem. – Dziękuję za pomoc.

     Krypta była zbudowana na planie nieregularnego wieloboku i posiadała aż cztery wyjścia, każde zasłonięte masywną kratą. I za każdą z tych krat widać było żelazne pręty klatki, w kształcie tunelu, prowadzącego nie wiadomo dokąd, bowiem ich końce tonęły w mroku. Przy każdej z nich znajdował się też uchwyt, który ją otwierał. Na chybił-trafił wybraliśmy pierwszą z brzegu.

     Wybraliśmy trochę niefortunnie. Tunel kończył się ślepo, a w dodatku na końcu stał sarkofag, z którego draugr Pan Śmierci wylazł ze złowieszczym sykiem, gdy tylko się do niego zbliżyliśmy. Ne zdążył jednak krzyknąć, gdy dostał dwie strzały. Pocisk z ukrycia – a skrywał nas mrok – zawsze działał na nieumarłych ze zdwojoną siłą. Tym razem też zadziałał. Draugr powoli osunął się na ścianę sarkofagu.

     Rzuciłem okiem na jego miecz. Ebonowy, pewnie bardzo cenny. Ale ciężki. Niech zostanie przy swym właścicielu.

     Druga krata także nas rozczarowała. Podłużna klatka, składająca się z żelaznych prętów, zaprowadziła nas do ślepej ściany. Stał tam jakiś postument, na którym zapewne kiedyś umieszczono jakiś artefakt, ale teraz znajdowała się na nim jedynie spora warstwa kurzu. Chcąc, nie chcąc, musieliśmy zawrócić.

     Za to trzecia krata skrywała przejście do innego tunelu. Kamienny korytarz pokręcił się trochę w prawo i w lewo, by zaprowadzić nas do kolejnej krypty, tym razem w postaci niewielkiego labiryntu wąskich korytarzy, w dodatku spowitej pajęczynami. Oznaczało to, że tę część podziemi opanowały pająki śnieżne. Już na początku natknęliśmy się na truchło jednego z nich. Jednocześnie usłyszeliśmy jakieś głosy.

     Szept Aury zdradził obecność trzech wampirów. Musieliśmy poruszać się naprzód z największą ostrożnością. Pierwszego wampira ustrzeliła Lydia. Niestety, jego śmierć musiał zauważyć któryś z jego pobratymców, bowiem leżące opodal truchło pająka poruszyło się, zajarzyło na niebiesko i… powstało, jak żywe stworzenie.

     Nekromancja! No tak, dlaczego mnie to dziwi? Przecież wśród wampirów byli też magowie, którzy posiedli sztukę ożywiania zwłok! Mniej doświadczony wojownik zapewne od razu strzeliłby do ożywieńca, zdradzając swoją pozycję, ale my nie byliśmy przecież nowicjuszami. Wiedzieliśmy dokładnie, że atak na niego nie ma sensu, przynajmniej dopóki ożywiony pająk nie potrafił nas zlokalizować. Trzeba było poczekać, aż pojawi się nekromanta, który powołał go do życia. Tak też się stało. Po chwili, ostrożnie skradając się przy ścianie korytarza, pojawiła się wampirzyca. Zlustrowała korytarz swymi nienaturalnie błyszczącymi oczami, ale nie zdążyła nas dostrzec, gdy już dostała strzałę w czoło. Osunęła się na ziemię z ledwo słyszalnym westchnieniem, a jednocześnie ożywione ciało pająka rozpadło się w błyszczący niebieską poświatą pył.

     Trzeciego wampira znaleźliśmy nieco dalej, w labiryncie korytarzy. Dołączył do swoich towarzyszy, gdziekolwiek to jest. Nie miałem pojęcia, dokąd wampiry wędrują po śmierci i czy w ogóle dokądś wędrują.

     Wyjście z krypty zasłaniała kolejna krata z uchwytem do jej podnoszenia. Krótki chodnik zaprowadził nas do jaskini, którą kończyły szerokie, choć niewysokie schody w górę. W dalszej części grota zamieniała się w wykutą ludzkimi rękami komnatę. Ale zupełnie inną niż te, które widzieliśmy dotąd. Zlikwidowaliśmy jednego wampira i szkielet, które się tam wałęsały, po czym dokładnie obejrzeliśmy sobie oświetlone pochodniami pomieszczenie. Nie miało w sobie nic z surowego, norskiego charakteru. Przeciwnie, kamienie wyrównano i wygładzono, gdzieniegdzie pokryto je również delikatnymi ornamentami.

     - To nie jest norska komnata – szepnęła Lydia.

Skinąłem głową.

     - Bardziej przypomina styl cesarski – potwierdziłem. – Ale też chyba nie do końca.

     - Pewnie akawirski – odrzekła Lydia. – Przypomina mi Niebiańską Świątynię.

     Przyznałem jej rację. Prawdopodobnie myliliśmy się oboje, bowiem żadne z nas nie znało się na architekturze wnętrz. Istotne jednak było dla nas to, że ta część krypty Dimhollow wykonana została przez inną, być może obcą cywilizację. I zapewne inne czekały tu na nas niebezpieczeństwa.

     - Przekonajmy się – Lydia wskazała drewniane drzwi po przeciwnej stronie.

     Zanim je otworzyliśmy, obejrzałem je sobie dokładnie. Były solidne, wykonane z grubych desek, starannie wygładzone i zakonserwowane środkiem, które nie powodowało ciemnienia drewna, bowiem deski pozostały jasne. Dębowe, jeśli wzrok mnie nie mylił. Okucia też były delikatniejsze, nie rzucające się w oczy, wykonane z dbałością o szczegóły. Nawet deski ułożono w nich inaczej, nie pionowo, jak to zwykle bywało, a w ozdobny sam w sobie kształt jodełki.

     Skinęliśmy sobie porozumiewawczo głowami. Przygotowałem łuk do strzału. Lydia delikatnie nacisnęła klamkę.