piątek, 27 października 2017

Rozdział V – Historia tajemniczego kilofa

     Freya i Storn przygotowywali się właśnie do wieczerzy w swojej chacie. Gdy stanęliśmy w progu, czym prędzej zaproszono nas do środka. Freya pomogła nam zdjąć zbroje i zakrzątnęła się przy palenisku, przygotowując spore porcje dla nas. Usiedliśmy przy stole, obok Storna.

     Przed rozpoczęciem jedzenia, oboje, i Frya i Storn, podziękowali za dary Wszechstwórcy. Wtedy właśnie, ze zdziwieniem dowiedziałem się, że ich religia znacznie rożni się od naszej. Zamiast dziewięciu bogów, czczonych w Tamriel, tutaj panował kult jednego Wszechstwórcy, ojca wszystkiego, stworzyciela świata. Wydawało mi się to bardzo dziwne.

     - Nam kult dziewięciu bogów z Tamriel też wydaje się dziwny – uśmiechnął się Storn.

     Gęsta, gorąca polewka na wędzące znakomicie syciła i rozgrzewała. Freya położyła przy każdym z nas spory kawałek razowego chleba do przygryzania. Przyjemnie chrupał między zębami. Przez chwilę w ciszy zaspokajaliśmy pierwszy głód. Wreszcie Storn przerwał milczenie.

     - Powietrze jest inne – odetchnął głęboko. – Jesteśmy bezpieczni, a to oznacza, że ci się udało.

     - Twój lud jest wolny – uśmiechnąłem się, bo sama ta myśl była dla mnie przyjemnością.

     Zgadza się – skinął głową. – Skaalowie cieszą się twoja przyjaźnią, więc ty możesz cieszyć się przyjaźnią Skaalów.

     Nie wiedziałem, co odpowiedzieć, choć z drugiej strony, wszelkie słowa wydały mim się zbędne. Trudno było o jaśniejszą deklarację. Przyjaźń ludu, ceniącego sobie tradycję, prawo i honor to bardzo cenny dar. W dodatku zyskałem nieocenionych sojuszników w walce przeciwko Miraakowi. Wiedziałem, że w razie potrzeby będę mógł liczyć na ich pomoc.

     A przecież to zaledwie początek. Czekało nas jeszcze niejedno starcie. Wiele może się zdarzyć. Najgorsze, że nie miałem pojęcia, jaki będzie nasz następny ruch.

     - Co teraz zrobimy? – spytała Lydia.

     Słuszne pytanie! Widać gnębiło ją to samo, co mnie. Storn jednak nie odpowiedział od razu. Nie należał do ludzi, którzy najpierw mówią, potem myślą. Zapewne był to jeden z powodów, dla których tak wysoko ceniono jego rady. Skubnął kilka razy swoją brodę, zanim się odezwał.

     - Jeśli udało ci się uwolnić Kamień Wiatru i złamać władzę nad mymi ludźmi, może uda ci się zrobić to samo dla reszty Solstheim.

     Skinąłem głową. Też o tym pomyślałem. Coś mi mówiło, że skoro udało się tutaj, powinno też udać się pod Kruczą Skałą. 

     - Wątpię, żeby całkowicie powstrzymało to Miraaka – odezwał się znów Storn. – Ale na pewno spowolni jego działania.

     Przytaknąłem mu bezgłośnie. W ten sposób można było zyskać na czasie. Choć z drugiej strony, czy Miraak dbał o czas? Żył przecież już tak długo, że wydawał się się nieśmiertelny. Mój żywot był dla niego jak mgnienie oka. Jeśli go nie zniszczę teraz, będzie dalej zniewalał mieszkańców Solstheim, a kto wie, czy nie reszty Tamriel. Moja działalność będzie dla niego jak ukłucie komara – dokuczliwa, lecz krótkotrwała – i wkrótce o niej zapomni.

     - To nie wystarczy – westchnąłem. – Muszę go powstrzymać natychmiast.

     Storn domyślał się, co mnie gnębi. Skinął głową, ale potem westchnął i spojrzał mi w oczy.

     - Nie mogę ci w tym pomóc – rzekł cicho. – Nikt tutaj nie może. Będzie ci potrzebna wiedza, którą posiadł sam Miraak. Musisz dowiedzieć się więcej o jego czarnej księdze.

     Zauważyłem, że Lydia odłożyła łyżkę, jakby straciła apetyt. Doskonale rozumiałem jej obawy. Sam się tego bałem. Rozumiałem bowiem, że to właśnie owa wiedza zgubiła Miraaka i popchnęła go na ciemną stronę. Balem się, że ze mną będzie tak samo. Kto wie bowiem, jakie tajemnice kryje czarna księga.

     - W takim razie – odrzekłem, - opowiedz mi więcej o tej księdze.

     Wstałem od stołu i sięgnąłem po tomisko, zabrane ze świątyni. Gdy położyłem je na stole, wszyscy znieruchomieli. Dopiero po chwili Storn wyciągnął ku niemu rękę i położył ją na twardej, skórzanej oprawie, z metalowymi okuciami. Grymas przebiegł przez jego twarz. On również wyczuwał złe wibracje.

     - Miraak ją miał? – podniósł na mnie oczy.

     Wszyscy troje pokiwaliśmy głowami. Storn znów opuścił wzrok na księgę i przyjrzał się jej dokładnie.

     - Nie wygląda jak element smoczego kultu – mruknął ni to do siebie, ni do nas. – To mroczne rzeczy, nienaturalne. Nie chciałbym mieć z nimi nic wspólnego.

     Cofnął dłoń i spojrzał na mnie.

     - Ale mag mrocznych elfów, Neloth – odruchowo skubnął brodę. – Przybył do nas jakiś czas temu, pytając o czarne księgi. Myślę, że wie o nich bardzo dużo. Może nawet zbyt dużo – uniósł brwi, w wyrazie dezaprobaty.

     Jak każdy mag, używający białej, przyjaznej ludziom magii, obawiał się skutków jej ciemnej strony, powiązanej z cierpieniem i złem. Paranie się czarną magią uważał za stąpanie po cienkiej linie. Łatwo było stracić równowagę i upaść. I, co gorsza, miał rację. Każdy czarnoksiężnik zaczynał od badania ciemnej strony wiedzy. I zwykle w najlepszych intencjach. Tylko najczęściej, zamiast on wiedzę, zwykle wiedza brała w posiadanie jego.

     Spytałem o tajemniczego Nelotha. Niewiele mógł mi o nim powiedzieć.

     - Poszukaj go na południu – odrzekł.

     Wbrew pozorom, nie była to lakoniczna wskazówka. Silnego maga nietrudno było znaleźć, o ile tylko specjalnie się nie krył. Taki ktoś albo wspomagał okolicznych mieszkańców, lecząc i udzielając rad, albo przeciwnie, terroryzował ich i zniewalał. W obu przypadkach był postacią dobrze znaną w okolicy. Z pewnością ktoś na południu wskaże mi drogę do niego.

     - Zachowaj ostrożność, Smocze Dziecię – ostrzegł mnie szaman. – Działa tu jeszcze jakaś siła.

     Drgnąłem, bowiem do tej pory nie przyszło mi to do głowy. Dotąd jedynym przeciwnikiem widział mi się Miraak. Po raz pierwszy pomyślałem, że może się tu mieszać jeszcze jakaś inna siła. Pytanie, kto. Czyżby jakaś daedra? Poczułem, jak oblewa mnie pot. Z deadrami nie było żartów. Nie każda jest tak opiekuńcza i wyrozumiała, jak Azura. Jakie jednak miałem wyjście? Musiałem brnąć dalej.

     - Dlaczego uważasz, że ten Neloth może mi pomóc znaleźć czarne księgi? – spytałem.

     - On też ich szuka – uśmiechnął się Storn. – Jedną nawet znalazł. Pokazał mi ją, gdy tu przybył. Była podobna do tej, znalezionej przez ciebie w świątyni Miraaka – popukał palcem w leżący przed nim wolumin. – Dzieło czarnej magii, nie Wszechstwórcy…

     Tak, to był powód. Jemu też na tym zależało. Jakimikolwiek intencjami się kierował, nie powinien odrzucić propozycji pomocy. Wiedziałem więc już, że następnym krokiem będzie poszukanie Nelotha. Chociaż nie... Następnym powinno być uwolnienie Dunmerów, pracujących przy Kamieniu Ziemi pod Kruczą Skałą. Każda chwila ich niedoli jest zbyt długa. Muszę to zrobić najszybciej, jak się da. Ciekawe, jak to działa…

     - Co się stało po użyciu Krzyku na Kamieniu Wiatru? – spytałem.

     Storn poruszył krzaczastymi brwiami i znów zaczął skubać brodę.

     - Moc kamienia została spaczona – odrzekł po chwili. – Stała się źródłem tego, co przejęło kontrolę nad Skaalami. Twój krzyk złamał zło, które drzemało w kamieniu i przywrócił jego prawdziwą naturę – przewodu, przez który Wszechstwórca zsyła swoje dary. Uwolnienie innych kamieni pozwoli osłabić tę mroczną moc, rozciągającą się nad światem.

     - Innych kamieni? – spytałem zaskoczony.

     Choć właściwie nie powinno mnie to dziwić. Już Freya wspominała, że jest ich więcej. Ale jakoś nie przyszło mi do głowy spytać, ile. Myślałem, że są tylko dwa. A przecież, skoro zwie się je kamieniami żywiołów, powinno być ich przynajmniej tyle ile samych żywiołów. Czyli… Czyli właściwie ile?

     - Tak, jest ich sześć – Storn skinął głową.

     Podsunąłem mu mapę i ołowiany sztyfcik. Chwycił go w palce i wymieniając kolejne artefakty, zaznaczał je na mapie.

     – Kamień Wiatru – postawił krzyżyk w znanym mi już miejscu, - Kamień Wody, Kamień Ziemi, Kamień Bestii, Kamień Słońca i Kamień Drzewa. Dzięki nim zachowana zostaje jedność ziemi. Freya widziała, że Kamień Drzewa jest uwięziony w nowej świątyni Miraaka. Wątpię, by udało się go uwolnić, póki moc złoczyńcy nie zostanie zniszczona. Możliwe jednak, że uda ci się oczyścić inne kamienie. Nawet jeśli nie powstrzyma to Miraaka, na pewno opóźni jego powrót.

     Dobre i to… Każde osłabienie jego potęgi nieznacznie zwiększało moje szanse. I choć magią posługiwałem się coraz lepiej, wiedziałem już, że nigdy nie dorównam w niej Mirrakowi. Muszę w jakiś sposób – choć nie miałem pojęcia, w jaki – doprowadzić do tego, aby w ostatecznym starciu zdecydował miecz, lub łuk. W uszach wciąż brzmiały mim słowa Tolfdira o tym, że magia czasem zawodzi, a wtedy pozostają ostrze i tarcza. Wtedy zyskiwałem przewagę. Miałem przynajmniej taką nadzieję, bo o umiejętnościach Miraaka w fechtunku nie wiedziałem nic. Szybko zlustrowałem mapę. Najbliżej Kruczej Skały znajdował się znany mi już Kamień Ziemi, ale stosunkowo niedaleko, na południowym wybrzeżu, tkwił Kamień Słońca. Za te dwa postanowiłem zabrać się w pierwszej kolejności. Wyprawę do Kamienia Słońca zamierzałem połączyć z próbą odnalezienia tajemniczego, elfiego maga.

     Tymczasem zrobiło się już późno, a my mieliśmy za sobą męczący dzień. Freya i Storn chętnie udzielili nam noclegu. Położyliśmy się w ubraniach, wzorem Skaalów, zagrzebując się w posłanie z ciepłych futer. Tak nam poradzili i mieli rację. Rankiem, gdy ogień na palenisku wygasł, zrobiło się naprawdę chłodno. Ale o tym dowiedziałem się dopiero o świcie, gdy przespawszy uczciwie całą noc otworzyłem oczy. Bardzo nie chciało mi się wygrzebywać z ciepłego, wygrzanego posłania na mroźne powietrze. Widziałem, że niewielkie szybki w oknach przez noc zyskały nowe ornamenty – zamarznięta para utworzyła na nich całkiem malownicze wzory. Ale wyjść i tak musiałem. I to, co gorsza, musiałem wyjść na dwór. I to jeszcze w miarę pilnie…

*          *          *

     Do Kruczej Skały było dość daleko. Leżała niemal dokładnie po przeciwnej stronie wyspy, w dodatku początkowo trzeba było iść przez oblodzone, górskie szlaki. Ale nie było tak źle. Wkrótce po opuszczeniu gościnnej wioski zrobiło się całkiem ciepło. Na niebie ani jednej chmurki, słońce wesoło grzało, a wiatr ustał niemal zupełnie. Szliśmy więc dziarsko prawie cały dzień, aż wreszcie śnieg znikł nam spod stóp i stopniowo zagłębiliśmy się w południowa część wyspy, znajdującej się pod wpływem wulkanu.

     Wulkan ten był doskonale widoczny z wybrzeża. Wciąż dymił, jak olbrzymi komin. Po południu, gdy słońce przesuwało się w stronę zachodu, często zostawało przysłonięte przez chmurę tego dymu i pyłu, co nadawało jego światłu łagodnie czerwone zabarwienie i pozbawiało go ostrości. Świat nabierał wtedy przytłumionych, miękkich barw. Miało to swój urok. A gdy jeszcze powiał odpowiedni wiatr, wulkaniczny pył przepływał dokładnie nad wyspą, osiadając na południowym wybrzeżu, na którym wszystko, co wystawało ponad ziemię, miało już jego burą barwę. Dunmerowie jednak przywykli do tego. Raz na jakiś czas, niezbyt często, uprzątali popiół z ulic i zabudowań. Częściej nie miało sensu. Wiadomo było, że dziś uprzątnięte miejsce jutro i tak będzie na powrót pokryte burym popiołem.

     Późnym popołudniem ujrzeliśmy jakieś obozowisko, przy którym koczowało kilku ludzi. Wzięliśmy ich za myśliwych. Postanowiliśmy trochę tam odpocząć. Jednak gdy skierowaliśmy swe kroki ku nim, powitały nas przekleństwa i walka. Obozowicze okazali się być zwykłymi zbójami. A już myślałem, że na Solstheim ich nie będzie… Myliłem się. Trójka bandytów zdołała nas trochę pokiereszować, zanim nam uległa. Musiałem użyć magii przywracania, aby zasklepić kilka niegroźnych ran, jakie otrzymaliśmy przy tej okazji. Potem spenetrowaliśmy obozowisko. Dwa solidne drewniane kufry zawierały trochę broni, złota i odrobinę kosztowności. Na pustej skrzynce stała też pancerna szkatuła. Ciężka, z grubej stali. Potrząsnąłem nią – coś zagrzechotało w środku. Z niemałym trudem sforsowałem jej zamek. Ale opłaciło się. Znalazłem w niej kilka drogich kamieni i jakiś medalion z symbolem statku, przypominającym godło Kompanii Wschodniocesarskiej, jakie często widywałem w Samotni i w Wichrowym Tronie. Ponieważ do Kruczej Skały nie było już daleko, postanowiliśmy zabrać wszystko, pomimo że trochę to wszystko ważyło. Miałem zamiar oddać to wszystko rajcy, bowiem nie wiedziałem, jak prawo Morrowind traktuje takie łupy. W Skyrim cały należałby do nas. Tutaj, jak zauważyłem, prawo wcale nie różniło się aż tak bardzo, ale nie znając szczegółów, wolałem się upewnić.

     Zapadł już zmierzch, gdy dotarliśmy do miasta. Sklepy już były pozamykane. Poszliśmy więc do gospody, przedłużyć sobie pobyt o jedną dobę i złożyć łupy w pokoju. W gospodzie było sporo gości. Geldis Sadri poprosił o chwilkę cierpliwości, bowiem musiał ich najpierw obsłużyć. Stanęliśmy więc przy ladzie, czekając na swoją kolej.

     Był tu również Adril, drugi rajca, ten sam, który powitał nas w porcie. Z uśmiechem zwracał się do siedzącego obok Bretona, w którym na milę wyczułem kowala. Breton, miał na imię Glover, z zażenowaniem słuchał przemowy Adrila, powiedzianej tak, by wszyscy usłyszeli. Wynikało z niej, że miasto jest kowalowi bardzo wdzięczne za to, że ten bezinteresownie naprawiał zbroje i broń Gwardii Redoran, czyli po prostu straży. Adril twierdził, że wie o tym od kapitana Veletha i bardzo wylewnie mu teraz podziękował. Kowal opuścił głowę i mruknął coś, że niby dobry sprzęt straży to także jego bezpieczeństwo, ale widać był o po nim, że czuje się nieswojo, gdy wszyscy na niego patrzą.

     Muszę przyznać, że podobała mi się zarówno postawa kowala, któremu widać leżał na sercu los tej społeczności, jak i rajcy, który dowiedziawszy się o tym, zadbał, by owa społeczność dowiedziała się, kto jest jej dobroczyńcą. Trzeba pamiętać, że Breton był tu obcy pośród niemal samych Dunmerów. A obcy często oznacza również samotny, lub wręcz otoczony nie zasłużoną pogardą. Musiał starać się dwa razy bardziej od innych, by być traktowanym tak samo. Z pewnością jego pozycja wzrosła po tej przemowie.

     Mowa nie trwała zresztą długo. Skłoniwszy się lekko, Adril wrócił do stolika, przy którym siedziała jego żona, natomiast kowal, wciąż jeszcze nieco się czerwieniąc, wdał się w pogawędkę z innym Dunmerem, zajmującym miejsce przy tym samym stoliku. Zorientowałem się, że elf ma na imię Garyn i jest handlarzem. Dopytywał się on o Wysoką Skałę, ojczyznę Bretonów, ale ten, ku memu zdziwieniu, uśmiechnął się tylko i potrząsnął głową, twierdząc, że nigdy tam nie był.

     - Urodziłem się i wychowałem w Skyrim – stwierdził wciąż jeszcze trochę nieśmiało.

     Garyn zaskoczony uniósł brwi.

     - Masz jakichś ziomków? – spytał.

     Kowal nie odpowiedział od razu.

     - Mam brata w Pękninie… - rzekł z wahaniem.

     Nadstawiłem uszu. W Pękninie! Czyżby stamtąd pochodził? Może nawet był uczniem Balimunda, mojego przyjaciela!

     - Spory kawał drogi – Garyn pokiwał głową i łyknął jakiegoś zielonkawego płyny z kielicha. – Czym on się właściwie trudni? Też jest kowalem?

     Glover spłoszył się nieco. Jakiś ledwo widoczny grymas przebiegł mu przez twarz, zanim odpowiedział z wyraźną niechęcią.

     - Gdzie tam – prychnął głosem, w którym wyczułem odrobinę ni to pogardy, ni to niechęci. – Zajmuje się… - urwał, jakby szukał odpowiednich słów, - znajdywaniem rzeczy, których inni poszukują… Nieźle na tym zarabia.

     Oj, czyżby był on kimś podobnym do mnie? Podróżnikiem? Człowiekiem do nietypowych zadań? To całkiem dobry fach. Nie wiem, dlaczego brat, jak było wyraźnie widać, nie pochwalał tego zajęcia. Zapewne, jak każdy oddany swej pracy rzemieślnik, uważał awanturnicze życie za coś nagannego. Wszyscy rzemieślnicy są tacy sami. Uważają, że każdy powinien, jak to oni mawiali, „wziąć się do uczciwej pracy, a nie ganiać za motylami po świecie”. Mój ojciec mawiał dokładnie tak samo. Koniecznie musiałem pogadać z tym kowalem. Ale póki co, nie miałem okazji. Geldis bowiem w międzyczasie wręczył mi klucz do pokoju, więc dźwignąwszy nasz dobytek, powlekliśmy się do przytulnego pomieszczenia. Tam, zostawiwszy ciężkie łupy, zabierając tylko broń, udaliśmy się w stronę Kamienia Ziemi. Zamierzałem spróbować tego samego Krzyku. Może zdejmie klątwę również z tego artefaktu?

     Przechodząc przez główną salę, rzuciłem okiem na miejsce kowala. Było puste. Widać poszedł dokądś. Szkoda, ale pewnie jeszcze będzie okazja, by pogadać.

     Słońce już zaszło, gdy stanęliśmy pod Kamieniem Ziemi. Jedynie jasna łuna na zachodzie rozświetlała mrok. Nie było więc zupełnie ciemno. Pamiętając, co stało się poprzednio, zdjęliśmy łuki z ramion i przygotowaliśmy je do strzału. Po czym nabrałem powietrza w płuca i skierowałem się ku artefaktowi.

     - Gol!

     Tak jak przy Kamieniu Wiatru, błyszcząca fala uderzeniowa zderzyła się z budowlą i… rozbiła ją. Na kamiennej konstrukcji pojawiły się zarysowania i pęknięcia. Pracowicie ułożone bloki rozsypały się z hukiem, jak źle poskładane klocki i wzbiły niedużą chmurę pyłu.

     I znów w basenie, jakby znikąd, jakby wyłoniona spod wody, pojawiła się czarna postać czyhacza.
Dwie strzały wbiły mu się w łeb, zanim jeszcze na dobre się wynurzył. Zaryczał przeciągle i tak jak poprzedni, rzygnął w naszą stronę czarnym, kleistym błotem. Staliśmy jednak za daleko, by mógł nas dosięgnąć. Uniósł nogę, chcąc wyjść poza ocembrowanie. Ale nie zdążył. Dwie kolejne strzały wbiły się w jego ciało. Zwłaszcza strzał Lydii musiał dosięgnąć jakiegoś wrażliwego miejsca, bowiem potwór momentalnie zwiotczał, po czym powoli osunął się w wodę.

     Opuściliśmy łuki. Jak się zaraz okazało, przedwcześnie. Od strony morza dobiegł nas bowiem następny, przyciszony nieco ryk.

     - Drugi! – krzyknęła Lydia, wyciągając strzałę z kołczana.

     Istotnie, w wodzie, przy brzegu szalał drugi czyhacz. Ale tym razem zdążyliśmy wypuścić tylko po jednej strzale. Nie byliśmy bowiem sami.

     Jak wspomniałem poprzednio, przy kamieniu pracowało trzech zniewolonych gwardzistów. Obudziwszy się z koszmaru, nie mieli wiele czasu na dojście do siebie. Przed sobą bowiem ujrzeli strasznego potwora.

     Byłem dla nich pełen podziwu. Gdybym ja, nagle, nie wiedząc nawet skąd się tu wziąłem, ujrzał przed sobą takie monstrum, pewnie wziąłbym nogi za pas. A oni bez namysłu, odruchowo sięgnęli broni, którą na szczęście wciąż mieli przy sobie i całą trójką rzucili się w stronę wybrzeża. Oto są strażnicy! Redoranie mogą być dumni z takiej gwardii! Nie uciekają, lecz walczą. I to jak walczą! Czyhacz nie zdołał żadnemu z nich uczynić krzywdy. Osłabiony nieco przez nasze strzały, szybko uległ strażnikom i ich znakomitej, elfiej broni. Z głośnym pluskiem przewrócił się w płytką wodę. Dopiero po skończonej walce gwardziści spojrzeli po sobie zdziwieni, zastanawiając się, skąd właściwie się tu wzięli i z kim tak naprawdę walczyli.

     Wyjaśniłem im w kilku słowach, co się stało. Do naszej grupki dołączyło dwoje biednie wyglądających Dunmerów, również dopiero dochodzących do siebie. Z otwartymi szeroko oczami słuchali moich wyjaśnień. Gdy skończyłem, wszyscy z niedowierzaniem kręcili głowami.

     Gwardziści, naładowani adrenaliną po walce, doszli do siebie szybko, a przynajmniej tak to wyglądało, gdy zgodnie postanowili zameldować się u komendanta i pospiesznym krokiem udali się do miasta. Gdy przestali dowierzać własnemu rozumowi, zawierzyli dyscyplinie. Nie wiedzą, o co chodzi, ani co mają zrobić – to proste, komendant im powie. Przy nas zostało tylko dwoje cywilów: niemłoda już Dunmerka, imieniem Bralsa Drel i długowłosy mężczyzna, ze szpiczastą bródką. Oboje zaniedbani, jako że w transie nikt nie myślał o własnych potrzebach, wyglądali naprawdę biednie. Aż żal mi się ich zrobiło. Gdy mnie wysłuchali, kobiecie zaszkliły się oczy.

     - Straciłam dom – szepnęła, - rodzinę, życie… A potem nawet rozum.

     Otarła oczy, ale łzy wciąż jej do nich napływały.

     - Jak to możliwe, że upadłam jeszcze niżej?

     Pociągając nosem, odwróciła się i wolnym krokiem oddaliła się w kierunku miasta. Przedstawiała widok tak żałosny, że aż serce mi się ścisnęło. Czymże zasłużyła sobie ta biedna elfka na takie potraktowanie przez aroganckiego Miraaka?

     Dunmer był mniej wylewny. Pożegnał nas wkrótce po niej.

     - Ciekawi mnie czasem, czemu Miraak zmuszał nas do budowy tych kapliczek – rzekł na odchodnym. – Ale boję się, że nie zdzierżyłbym prawdy…

     Mimo przygnębiającej sceny, spojrzeliśmy z Lydią na siebie z zadowoleniem. Jednak się udało! Kamień Ziemi został uwolniony. Krzyk działa. Trzeba nam teraz zrobić to samo z trzema pozostałymi.

     - Jutro z rana wyruszymy jeszcze dalej na południe – odezwałem się. – Tam jest następny kamień. I poszukamy tam Nelotha.

     - A przy okazji odwiedzimy wrak „Ostrego Szkwału” – uśmiechnęła się Lydia. – Trzy pieczenie na jednym ogniu.

     Gdy usłyszałem „pieczeń”, poczułem skurcz w żołądku. Byłem piekielnie głodny. Dziś jadłem tylko śniadanie u Storna i przegryzłem jakąś pieczoną bulwę, którą wyciągnęliśmy z ogniska w obozowisku rozbójników. Kolacja nam się należała jak psu micha. Czym prędzej więc, chwyciwszy się za ręce, powędrowaliśmy do Kruczej Skały, skorzystać z wyśmienitej kuchni u Geldisa.

     W gospodzie wciąż jeszcze było trochę klientów. Zamówiliśmy sobie po misce gęstej i smacznej zupy z warzywa, zwanego boleśniakiem i po sporej pajdzie chleba. Zanim to przygotował, umyliśmy się i przebraliśmy w swobodniejsze rzeczy.

     Muszę przyznać, że zupa smakowała wybornie, przypominając trochę polewkę z buraków.

     Po wieczerzy Lydia pocałowała mnie i poszła do pokoju, twierdząc, że pada z nóg. Też byłem zmęczony, ale jakoś nie czułem senności. Więc zamówiłem sobie piwo i postanowiłem jeszcze trochę posiedzieć. Wolałem nie ryzykować z dunmerskmi specjałami przed wyprawą. Zdążyłem jednak tylko umaczać usta, gdy w gospodzie znów pojawi się Glover, wyraźnie z czegoś niezadowolony. Rozejrzał się po wszystkich.

     - Wiesz może, gdzie jest Crescius Caerellius? – spytał przy ladzie.

     Geldis Sadri potrząsnął głową i rozłożył ręce.

     - Stary dureń znów zabrał mój kilof – jęknął kowal.

     Musiało zdarzyć się to już nie pierwszy raz, bo na twarzach obecnych zauważyłem pełne zrozumienia uśmiechy. Glover pokręcił głową i zamówił sobie piwo, po czym zaczął rozglądać się za wolnym stolikiem. Gdy spojrzał w moją stronę, skinąłem głową, przywołując go do siebie, po czym zaproponowałem mu miejsce przy moim stole. Przyjął zaproszenie.

     Zamieniliśmy po kilka słów. Przede wszystkim przedstawiłem mu się i powiedziałem, że też param się kowalstwem. Spojrzał na mnie przyjaźnie, a gdy dowiedział się, że mieszkam w Skyrim i znam Pękninę, wszelkie lody między nami, o ile w ogóle były, w mig stopniały. Popytał trochę, co dzieje się w mieście. Zdziwił się bardzo na wieść, że Laila Prawodawca nie jest już jarlem, a jej miejsce zajęła Maven Czarna–Róża. Wiedział oczywiście o wojnie, ale nie sądził, że akurat taki przyniesie ona skutek. Wolałem przemilczeć, jak to się stało. Potem spytał o kilka osób, między innymi o Balimunda, którego kiedyś znał. Miło się nam gawędziło, mając świadomość, że mamy wspólnych znajomych.

     - W jaki sposób znalazłeś się w Kruczej Skale? – spytałem w pewnym momencie.

     Zaśmiał się cicho.

     - Dobre pytanie – odparł i łyknął piwa. – Często pada z ust przybyszów.

     Potem zadumał się na chwilę, zanim odpowiedział.

     - Chciałbym wyciągnąć teraz z rękawa jakąś ciekawą opowieść – uśmiechnął się. – Ale ja po prostu szukałem szczęścia i wybrałem Kruczą Skałę, aby uprawiać swoje rzemiosło. Poza tym, umiejętność naprawy kościanych zbroi rzadko miała zastosowanie w Pękninie.

     Roześmiałem się. Rzeczywiście, Nordowie nie uznawali innych materiałów, poza stalą. Nigdy nie widziałem w Skyrim nikogo, kto używałby kościanego, czy chitynowego pancerza. No, poza Falmerami…

     - Kto cię tego nauczył? – spytałem ze śmiechem.

     - Miałem tam kiedyś przyjaciela, mrocznego elfa, imieniem Vanryth.

     Spojrzał na mnie pytająco, ale ja potrząsnąłem głową. Nie znałem go.

     - Był niezwykle utalentowanym płatnerzem – ciągnął Glover. – Spędziłem długie godziny, wymieniając się z nim technikami wykuwania. Nauczyłem się sporo, między innymi, jak naprawiać masę kościaną. Gdy mój towarzysz przeniósł swój warsztat, ja postanowiłem spakować się i przetestować nową wiedzę w praktyce tutaj, I tak już zostałem.

Krucza Skała - kuźnia Glovera Mallory'ego

     Pogadaliśmy jeszcze chwilę o kowalstwie. Potem ja opowiedziałem, jak znalazłem się w Skyrim. A w końcu spytałem go o zaginiony kilof. Pokręcił głową, jakby ze zniecierpliwieniem. Tak jak myślałem, stary, zdziwaczały górnik, imieniem Crescius Caerellius, Cyrodiilijczyk, jak się domyśliłem po brzmieniu nazwiska, nie pierwszy raz zabrał mu to narzędzie.

     - Skąd zamieszanie wokół zwykłego kilofa? – wzruszyłem ramionami.

     - Nie, nie, nie! – Glover potrząsnął głową. – To nie jest zwykły kilof! To starożytny kilof Nordów. Widzisz, one nie rosną na drzewach – uśmiechnął się.

     - Nie możesz wysłać strażnika, żeby znalazł Cresciusa? – spytałem.

     Skrzywił się i potrząsnął głową. Wysłanie strażnika oznaczało dla Cresciusa spore nieprzyjemności, włącznie z aresztowaniem. Nie chciał narażać starego na więzienie, nawet krótkotrwałe. Według niego, kraty były przeznaczone dla złych ludzi, a stary był wprawdzie irytujący i uparty jak worek węgla, ale poza tym nie był złym człowiekiem. Ot, ubzdurał sobie coś w głowie i nie dało mu się przemówić do rozsądku. Starzy ludzie tak miewają.

     - Wolę sam załatwiać takie sprawy.

     Łyknął piwa i wytarł wąsy. A potem nagle dotarło do niego, że ja również pochodzę z Cyrodiil. Od razu ujrzał świetną okazję.

     - Słuchaj, jeśli zobaczysz Cresciusa, powiedz mu, żeby oddal mój kilof – poprosił. – A ja zapłacę ci za fatygę – dodał po chwili.

     No tak, urodził się i wychował w Syrim – nic bez zapłaty…

     Zgodziłem się. Głównie dlatego, że chciałem poznać rodaka, chyba jedynego w tym mieście. No i podobało mi się, że Glover woli załatwiać sprawy polubownie. Widać, nie był konfliktowym człowiekiem. Chciałem mu pomóc.

     - Czym jest starożytny kilof Nordów? – spytałem.

     W oczach kowala błysnęły iskierki.

     - To jedyne narzędzie na tyle mocne, by skruszyć stalhrim – odrzekł z rozmarzonym spojrzeniem. – Na świecie zostało już niewiele tych cudeniek. Nikt już nie potrafi ich wykuwać. Ten „pożyczony” przez Cresciusa – wydął zabawnie wargę – pochodzi z wioski Skaalów na północy. Musiałem za niego dać sporo w zamian.

     Stalhrim… Gdzieś już słyszałem to słowo. Czy nie od Beora w wiosce Skaalów?

     - Czy stalhrim to kruszec? – spytałem zaciekawiony.

     Pokręcił głową i uśmiech skrzywił mu wargi.

     - Nazywanie stalhrimu kruszcem, to jak porównywanie pieca kowalskiego do ogniska – odparł. – Niektórzy zowią go „zaczarowany lód”, ale według mnie chodzi o coś więcej.

     - Zakładam, że jest rzadko spotykany?

     - Przez całe życie widziałem tylko fragment, albo dwa, a przecież zajmuję się kowalstwem.

     Widząc moją zdezorientowaną minę, pochylił się ku mnie.

     - Jeśli chcesz dowiedzieć się więcej, to udaj się do wioski Skaalów – poradził. – Ktoś tam na pewno będzie wiedział więcej niż ja.

     Według jego słów, tajemniczy stalhrim przypominał z wyglądu zwykły lód. Miał podobną prawie białą barwę, z lekkim odcieniem błękitu i identyczny niemal połysk. I był piekielnie twardy. Zwykłe, stalowe narzędzia, nie były w stanie nawet go zarysować. Obróbka tego kruszcu wymagała niemałych umiejętności. Bardziej polegała na bardzo precyzyjnym łupaniu niż na kuciu. On sam, jak twierdził, nie należał do mistrzów w tej dziedzinie. To była starożytna sztuka, którą niewielu dziś znało. Skaalowie wiedzieli o tym więcej. Żyli w zgodzie z tradycją i wielu z nich pielęgnowało stare zwyczaje.

     Pogwarzyliśmy jeszcze trochę, aż w końcu poczułem senność. Glover chyba też, bo coraz rzadziej się odzywał. W końcu, uścisnąwszy sobie nawzajem ręce, wstaliśmy od stołu. Ja powędrowałem do swojego pokoju, Glover ku wyjściu. Mieszkał bowiem w niewielkim piętrowym domu obok kuźni.

     Lydia już spała. Delikatnie, aby jej nie obudzić, wsunąłem się do lóżka. Pomruczała przez sen, po czym przytuliła się do mnie i spała dalej. Przez chwile przyglądałem się jej z czułością. W końcu jednak i ja zasnąłem, nawet nie wiem kiedy.

poniedziałek, 16 października 2017

Rozdział IV – Wioska Skaalów

     Trwało to dobrą chwilę, zanim zorientowałem się, że leżę na kamiennej posadzce, w objęciach Lydii, zaś Freya klęczała przede mną, próbując mnie ocucić. Gdy otworzyłem oczy, z ust Lydii wyrwało się westchnienie ulgi, zaś Freya z miejsca zaatakowała mnie gradem pytań.

     - Co ci się stało? – dopytywała się. – W jednej chwili czytasz księgę, a w drugiej…

     Wyciągnęła do mnie rękę, pomagając mi wstać i nie odrywając ode mnie zaaferowanego spojrzenia swoich jasnych oczu.

     - Twoje ciało zaczęło znikać – nie przestawała mówić. – Niby nadal całe, ale przezroczyste…

     Stanąłem z niejakim trudem na nogi. Zakręciło mi się w głowie i byłbym upadł, gdyby Lydia nie podtrzymała mnie ramieniem.

     - Nie mam pewności – wysapałem. – Dane mi było ujrzeć Miraaka…

     Zdumienie odbiło się na twarzach moich towarzyszek.

     - Gdzie? – wybałuszyła oczy Freya. – Gdzie on jest?

     Odruchowo położyła dłoń na rękojeści miecza.

     - Możemy go dorwać? – spytała z błyskiem w oczach. – Możemy go zabić?

     Nie dziwiłem się jej zapalczywości. Po tych wszystkich okropnościach, jakie ujrzeliśmy w świątyni, niczego nie pragnąłem bardziej niż zgładzenia tyrana, który ze zbrodni uczynił swój sposób na życie. Jednak z wysiłkiem pokręciłem głową.

     - Po przeczytaniu księgi – wskazałem na leżące na ziemi tomisko, które upuściłem, padając, - przeniosło mnie tam, gdzie był.

     A potem streściłem im jego słowa. Gdy wspomniałem o planach zniewolenia Solstheim, Freya zadrżała. Podejrzliwym okiem rzuciła na wolumin.

     - A więc to niebezpieczna rzecz – skwitowała, ze ściągniętymi brwiami.

     Podniosłem księgę, pilnując, by stale była zamknięta. Nie miałem ochoty znów wybierać się do krainy Miraaka. Tym razem mógłby nie być tak wspaniałomyślny, by puścić mnie wolno.  W pierwszym odruchu odłożyłem ją na postument, ale widząc to, Freya pokręciła głową.

     - Zabierzmy ją do wioski – zaproponowała. – Mój ojciec się jej przyjrzy. Może będzie w stanie wyjaśnić, co właściwie się stało.

     Rada wydała mi się słuszna. Chwyciłem księgę pod pachę. Freya uśmiechnęła się. A umiała się uśmiechać…

     - Chodź, chyba znalazłam wyjście – pociągnęła mnie za rękę, w kierunku ciemnego otworu.

     Lydia podniosła mój łuk i tarczę, które położyłem na ziemi, zanim zabrałem się za lekturę księgi i z kpiącym uśmiechem wcisnęła mi to w ręce. Z westchnieniem przytuliłem ją do siebie. Skradłem jej przy okazji całusa. Odwzajemniła uścisk.

     Cała nasza trójka ruszyła krótkim, wąskim korytarzem, w kierunku żelaznej bramy. Za nią znajdowała się ciemna jaskinia. Poczuliśmy powiew świeżego powietrza. Dobry znak! Otwór jaskini wyprowadził nas na zewnątrz, prosto w pogodną, zimną noc.
Wszyscy troje z rozkoszą odetchnęliśmy świeżym, mroźnym, górskim powietrzem. Musieliśmy wyjść gdzieś blisko morza, bo w oddali dał się słyszeć jego szum i można było wyczuć jego charakterystyczny, słony zapach. Tu, na północ wyspy, rzadko docierały wyziewy wulkanu. Powietrze zwykle było czyste i zdrowe, tak jak dziś.

     Freya zrobiła parę kroków przed siebie i rozejrzała się uważnie, po czym uśmiechnęła się i klasnęła w ręce. Wiedziała, gdzie jesteśmy. Gestem nakazała nam iść za sobą.

     Ruszyliśmy wąską ścieżką. Noc była jasna, księżycowa, zatem wszystko było widać bardzo wyraźnie. Dziewczyna poprowadziła nas w kierunku niewielkiego rozlewiska. Niedaleko, gdzieś pod nami huczał wodospad. Przeszliśmy na drugą stronę strumienia po zwalonym, brzozowym pniu i po kilkudziesięciu krokach wyczułem stopami ubity grunt. Znaleźliśmy się na uczęszczanym szlaku.

     Freya skierowała się wzdłuż wybrzeża. W pewnym momencie ścieżka rozwidlała się. Jedna odnoga prowadziła w dół, ku morzu. Dziewczyna zatrzymała się i wskazała dłonią coś na dole. Jarzył się tam niewyraźny, zielonkawy blask.

     - Widzisz to zielone światło? – spytała. – Tak lśni Kamień Wiatru, przy którym moi ziomkowie pracują wbrew swej woli.

Solstheim - Kamień Wiatru. Budowla w kształcie kopuły powstała za sprawą niewolników Miraaka.

     Westchnęła przeciągle.

     - Musimy ich uwolnić… - szepnęła.

     Trwało to chwilę. Po czym dziewczyna ruszyła górską ścieżką, w kierunku drewnianego mostu nad rwącym potokiem, który kaskadą spływał ku morzu.

     - Stąd mamy już prostą drogę do wioski – odwróciła się ku nam.

     Lydia zrównała się z nią i przez chwilę słyszałem, jak rozmawiają półgłosem. Lydia dopytywała się o jakieś szczegóły, zdaje się ilu mieszkańców liczy wioska, ile ma dymów. Ja szedłem za nimi i w myślach je porównywałem.

     Obie były Nordkami, choć Freya należała do społeczności wyspiarskiej. Ale zwyczajami, choć daleko od siebie, oba ludy zapewne niewiele się różniły. Freya przypominała typową Nordkę, jakie nieraz spotykałem w Skyrim – wysoka wojowniczka, ceniąca sobie honor, rozkochana w ciężkich zbrojach i dwuręcznej broni. Charaktery miały jednak zupełnie inne. Freya była spontaniczna, zapalczywa, jak typowy Nord, trochę gadatliwa i raczej pogodna. Lydia przeciwnie – zrównoważona, opanowana i skryta. Musiałem przyznać, że Freya podoba mi się jako kobieta. Wprawdzie urodą nie dorównywała Lydii, ale podobał mi się jej sposób bycia. Chwilami trochę dziecinny, częściej wojowniczy, jak u młodej, dorastającej dziewczyny. To właśnie ta świeżość, to złudzenie wczesnej młodości, a może po prostu niczym nie skalana szczerość tak mnie w niej ujęły. Widać było po niej dobre serce, żadnym złem nie skalane. Lydia, choć w rzeczywistości była od niej młodsza, zbyt wiele w życiu przeszła, aby nie odcisnęło to na niej swego piętna. Zdawała się być znacznie doroślejsza. Choć i ona potrafiła być wesoła, zwykle nie pozwalała sobie na aż taką spontaniczność. Przy Frei sprawiała wrażenie bryły lodu, choć wiedziałem, jak potrafi być gorąca, gdy jesteśmy sami.

     Z rozczuleniem spojrzałem na jej zgrabną figurkę. Elfia zbroja, ściśle dopasowana do ciała, jeszcze bardziej podkreślała jej kształty. Gdy szła przede mną, wdzięcznie poruszając biodrami, poczułem nagle chęć, by ją przytulić do siebie. Opanowałem się wprawdzie, ale sama świadomość, że Lydia jest tak blisko, spowodowała we mnie wybuch radości. Szedłem za nimi i uśmiechałem się szeroko, sam do siebie, jak jakiś idiota..

     Potem spoważniałem, dostrzegłszy za lasem dziwną, błękitną łunę. Tak zwykle błyszczy nieokiełznana magia. Dziewczyny zatrzymały się i poczekały na mnie. Freya wskazała miejsce przed siebie, gdzie znajdowała się wioska.

     - Storn roztoczył nad nią magiczną barierę – wyjaśniła, - chroniącą tę garstkę z nas, która nie poddała się klątwie. Bariera nadal trzyma. To dobry znak.

     Ruszyła przodem, my za nią, a ja z podziwem pomyślałem o wioskowym szamanie. Był nie byle kim, skoro potrafił roztoczyć tak silne pole ochronne. I w dodatku utrzymać je na stałe! Chętnie go poznam. Byłem pewien, że wbrew pospolitemu tytułowi szamana, jest on w rzeczywistości potężnym magiem. Sądząc po wypowiedziach Frei, zapewne człowiekiem wykształconym. Kto wie, czy nie absolwentem mojej Akademii…

     Ruszyliśmy dalej, w stronę lasu. Jeszcze kilkadziesiąt kroków i naszym oczom ukazała się wioska, oświetlona księżycowym blaskiem, kilkoma zniczami i magiczną łuną, dobywającą się sprzed frontonu jednego z budynków.

     Oboje z Lydią zatrzymaliśmy się i westchnęliśmy z zachwytem. Oboje poczuliśmy to samo, jakbyśmy nagle wrócili do domu. Wioska nie była wielka, zaledwie parę dymów. Ale budynki wykonano niemal dokładnie w takim samym stylu, jak w Białej Grani. Drewniane szkielety z grubych bali, wypełniono masą, powstałą z mieszaniny białej gliny i słomy. Budynki miały wąskie, podłużne okna, wypełnione mozaiką drobnych szybek i spadziste dachy, kryte gontem. Nawet chyba stosowano tu ten sam typ oleju do konserwowania dachów, bowiem również miały one barwę wyblakłej ochry. Roześmiałem się z zachwytem.

     - Teraz widzę, że Skaalowie to w istocie Nordowie – uśmiechnąłem się do Lydii. – I to z samego centrum Skyrim. To przecież Biała Grań w miniaturze.

     - Miły widok, prawda? – skinęła głową, uśmiechając się oczami. – Nie spodziewałam się czegoś takiego. Myślałam, że będzie trochę jak w Kruczej Skale.

     - A tu niespodzianka – mrugnąłem do niej zawadiacko. – Już lubię Skaalów!

     W miejscu, które zapewne stanowiło społeczne centrum wioski, przed jednym z domów, znajdowało się źródło błękitnego światła. Medytowało tu trzech mężczyzn, zbitych w ciasny krąg. Siedzieli po prostu na śniegu, ale ich grube, skórzane ubrania z pewnością doskonale izolowały ich ciała od mroźnego podłoża. Wyglądało to, jakby grzali się przy ognisku. Ale ognisko nie grzało, tylko świeciło błękitnym blaskiem, który rozchodził się po okolicy, niby dym z paleniska. 

     Podeszliśmy bliżej. Freya zatrzymała się o dwa kroki od nich.

     - Ojcze, wróciłam – oznajmiła poważnym głosem.

     Najstarszy z nich uniósł wzrok. Odniosłem wrażenie, że jest strasznie zmęczony. Jasne oczy błysnęły mu spod krzaczastych, posiwiałych brwi.

     - Freyo… - zdołał się uśmiechnąć, ale zdawało mi się, że kosztuje go to sporo wysiłku. – Jakie przynosisz wieści? Czy istnieje sposób na uwolnienie naszego ludu?

     - Nie… - szepnęła Freya, po czym chwyciła mnie za rękę i przyciągnęła bliżej. – Ale przyprowadziłam kogoś, kto może rzucić nieco światła na nasz problem…

     Przy tych słowach położyła mi rękę na ramieniu.

     - Ten śmiałek odkrył, że to w istocie Miraak jest winny niedoli naszego ludu – dodała.

     Starzec przeniósł wzrok na mnie. Przyjrzałem mu się uważnie. Bardzo przypominał mi Tolfdira, choć był od niego nieco młodszy. Te same szlachetne, dobrotliwe oczy, ta sama siwizna we włosach i na brodzie. Kto wie, czy nie był z nim spokrewniony, bo podobieństwo było uderzające. Skłoniłem się. Przez chwilę Storn przypatrywał mi się badawczo, po czym jego wzrok złagodniał. Opuścił oczy i westchnął.

     - Obawiałem się że tak będzie – rzekł cicho.

     Freya usiadła przy nim i chwyciła go za grubą rękawicę.

     - Ale jak to możliwe? – spytała natarczywie, jak miała w zwyczaju. – Przecież minęło tyle lat…

     - Obawiam się, że zbyt wiele jeszcze nie wiemy – Storn z widoczną czułością, której nie próbował nawet ukryć, ścisnął jej dłoń. 

     Freya przywołała mnie gestem.

     - Opowiedz Stornowi, co się stało – rzekła, spoglądając mi z ufnością w oczy.

     Klęknąłem przy nich. Storn znów spojrzał na mnie i uśmiechnął się smutno.

     - Więc wiesz, co się dzieje, tak? – pokiwał głową i westchnął. – Moja magia słabnie, a wraz z nią bariera wokół naszej wioski. Mamy mało czasu. Powiedz mi, co wiesz.

     - Miraak stoi za wszystkim, co spotkało twój lud – oznajmiłem.

     - Skąd to wiesz?

     - Podczas czytania księgi – wskazałem za siebie, gdzie znajdowała się świątynia, - w jego świątyni, gdzieś mnie przeniosło. Była tam Miraak.

     Opowiedziałem mu wszystko po kolei, tak jak zapamiętałem. Słuchał, od czasu do czasu kiwając głową, jakby moje słowa potwierdzały jego wiadomości.

     - Legendy mówią o tym miejscu – odezwał się w końcu. – O straszliwych bitwach, stoczonych w świątyni. Smoki, w swej wściekłości, spaliły ją do gołej ziemi.

     Zamilkł na chwilę i dotknął czoła, jakby usiłował sobie coś przypomnieć.

     - Mówią też – odezwał się znów – o czymś tam ukrytym, a gorszym niż smoki. Trudno to sobie wyobrazić, ale jeśli to prawda… To znaczy, że to, czego się obawiałem, nadeszło. Miraak nigdy tak naprawdę nie umarł, a teraz powrócił. Jeśli możesz tam pójść i spotkać go…

     Podniósł na mnie wzrok i spojrzał mi prosto w oczy.

     - Czy jesteś jak Miraak? – spytał nagle. – Czy jesteś Smoczym Dziecięciem?

     Uśmiechnąłem i skinąłem głową. Nie wiedziałem, jak to odgadł, ale zrozumiałem już, że przed jego oczami mało co się ukryje.

     - Tak, jestem Smoczym Dziecięciem – zapewniłem.

     Jego wzrok złagodniał. Przez chwilę przyglądał mi się z ciekawością, choć nie bez życzliwości.

     - W takim razie może jesteście ze sobą połączeni… - rzekł powoli. – Według starych opowieści, on także był Smoczym Dziecięciem.

     Byłem ciekaw, jakież to więzi mogą łączyć mnie z owym zapatrzonym w siebie tyranem. Dlaczego Akatosh obdarzył Głosem kogoś takiego? A może kiedyś nie był taki? Może kiedyś był szlachetnym i honorowym wojownikiem? Może dopiero później wkroczył na ścieżkę ku ciemności? W głowie zakołatało mi to, przed czym dawno temu ostrzegał mnie mistrz Arngeir – droga ku tyranii składa się z małych kroczków, a każdy przejaw pychy to krok ku zatraceniu. Miraak poszedł tą drogą. Ale ja muszę z całych sił pilnować, by nigdy na nią nie wkroczyć. Jak? Dotąd wydawało mi się to proste – żyć dla innych ludzi, nie dla siebie. Czynić dobro, bez względu na wszystko, nie dbając o własny interes. Los przecież i bez tego był dla mnie niezwykle szczodry. Czy od kiedy przybyłem do Skyrim, mojej nowej ojczyzny, czegoś mi brakowało? Przez ten czas zgromadziłem nie tylko spory majątek i kilka sporych posiadłości, choć wcale mi wtedy na nich nie zależało. Zdobyłem przyjaźń kilku znacznych ludzi, nawet smoków i nawet daedr. Zdobyłem wiele, mniej lub bardziej spodziewanych zaszczytów i przede wszystkim mój największy skarb – moją wielką miłość. To wszystko zdobyłem mimo woli, bez zabiegania o własne sprawy. Zaspakajanie własnych potrzeb ograniczałem do zdobywania dobrej broni i zbroi – wszystko inne właściwie zdobyłem przypadkiem, niejako po drodze, wcale o to nie zabiegając. A nawet, jak w przypadku godności legata, czy arcymaga, przy moim zdecydowanym sprzeciwie. A czyż uszczęśliwianie innych ludzi nie czyniło szczęśliwszym i mnie? Pamiętałem, jak czułem się po zwycięstwie nad Alduinem? Albo po zdjęciu klątwy z Gwiazdy Zarannej? Czyż dla tego uczucia nie warto żyć? Czyż nie jest ono najwyższą nagrodą? Przynajmniej, dopóki człowiekowi nie brakuje niczego innego…

     Wiedziałem, że z całych sił chcę pomóc Skaalom. I będę próbował ze wszystkich sił. Tylko na razie nie miałem pojęcia, jak to zrobić. Może ta karmiczna więź z Miraakiem mi to umożliwi? Ale spytany o nią Storn niewiele mógł mi powiedzieć.

     - Nie mam pewności – odparł. – Może to oznaczać, że nas uratujesz, ale równie dobrze możesz sprowadzić na nas zniszczenie.

     Zadrżałem, co nie uszło uwadze Storna. Uśmiechnął się dobrotliwie.

     - Ale nasz czas tutaj kończy się – rzekł cicho. – Garstka z nas, która nie jest jeszcze pod kontrolą, nie ochroni się długo.

     Pochylił się ku mnie.

     - Musisz iść do Strażnicy Saeringa – rzekł dobitnie. – Poznasz tam Słowo, które Miraak poznał dawno temu i użyj tej wiedzy na Kamieniu Wiatru. Może uda ci się wyzwolić nasz lud…

     Strażnica Saeringa… Chyba nigdy o niej nie słyszałem. Podsunąłem szamanowi mapę Solstheim, zakupioną u Geldisa Sadriego. Wskazał jakiś punkt na północnym wybrzeżu. Wyjaśnił mi, że to starożytna, norska budowla, chroniona przez nieumarłych. Ale ja się ich już nie obawiałem. Przeciwnie, byłem zadowolony, że nareszcie dostałem jakieś konkretne zadanie. 

     Storn poradził mi iść wybrzeżem. Północna część wyspy była górzysta i trudno było tamtędy przejść. Radził mi za mostem pójść prosto, w kierunku rozlewiska, a potem skręcić w dół, ku morzu. Tamtędy było wygodniej. Obchodząc górę od północy, zaszedłbym w miarę szybko i nie męcząc się zbytnio. Poczułem przypływ adrenaliny. Byłem gotów pójść tam, choćby zaraz, ale reszta uznała to za zły pomysł.

     - Przecież ledwo stoicie na nogach! – zbeształa nas Freya, wskazując chatę opodal. – Potrzebujecie dobrej kolacji i wypoczynku. Na nic nam obrońca, który nie ustoi o własnych siłach. Zresztą, wszyscy troje tego potrzebujemy.

     Spojrzałem na Lydię. Uśmiechnęła się tylko. Wioska Skaalów wydała nam się miejscem przyjaznym i bliskim. Ich samych polubiliśmy od pierwszego wejrzenia. Nie mieliśmy nic przeciwko temu, aby przyjąć ich gościnę. Skinąłem głową i podążyłem za Freyą, w kierunku niewielkiej, lecz solidnie wyglądającej chaty.

*          *          *

     W dzień Kamień Wiatru wyglądał równie przygnębiająco jak w nocy. Nie tyle zresztą kamień, co obłąkani budowniczowie. Zeszliśmy ku nim i przyjrzeliśmy się nieszczęśnikom z bliska. Niemal wszyscy niewolnicy byli Skaalami, z wyjątkiem jednego, niemłodego już człowieka, w bogatym, choć zniszczonym stroju. Ten wyglądał na Cesarskiego, lub Bretona. Ale od niego i tak nie dowiedziałbym się niczego, bo nie zwracał na mnie uwagi, zajęty wykuwaniem kolejnych bloków z pobliskiej skały.

     Wyciągnąłem dłoń w kierunku kamienia, nie dotykając go jednak. Wibrował złą magią, od której włosy jeżyły się na karku. Zupełnie jak Kamień Ziemi, w pobliżu Kruczej Skały. Westchnąwszy ciężko, ruszyłem w górę, na most a Lydia podążyła za mną.

     Droga nie była ani daleka, ani specjalnie trudna. Najpierw zejście po lekko oblodzonej ścieżce, potem wspinaczka drugą. Na szczęście, w tę stronę nie było ślisko. Widać, nie był to szlak mocno uczęszczany. W pewnym momencie doszliśmy do jakiejś jaskini. Obejście świadczyło o tym, że jest, lub jeszcze niedawno była zamieszkana. U wejścia stały jakieś puste beczki i skrzynki. Wykrycie Życia jednak, gdy omiotłem zaklęciem okolice, niczego nie wykryło.

     Zbadanie jaskini zostawiliśmy sobie na później. Teraz mieliśmy ważniejsze zadanie, a tu już zbliżało się południe. Szliśmy więc dalej, ku widniejącej w oddali przełęczy, nad którą starożytni budowniczowie rozpostarli kamienny łuk, nadając jej kształt bramy.

     Nagle przystanąłem. Lydia z rozpędu władowała mi się na plecy. Uśmiechnęła się przepraszająco i otworzyła usta, by coś powiedzieć, ale uciszyłem ją gestem. Wydało mi się, że kto krzyczał. Nadstawiłem uszu.

     - Fus! Ro! Dah! – zabrzmiało zza góry.

     Powietrze zadrżało. Nagie szczyty odpowiedziały echem. Dobrze znany mi Krzyk – Nieugięta Siła! Kto to może być?

     Rzuciliśmy się w tamtym kierunku. W kilka chwil dopadliśmy kamiennego łuku. Widok był tak niespodziewany, że zatrzymaliśmy się w pół kroku.

     Przed nami czerniła się pradawna, norska budowla z bazaltu, przypominająca trochę Labiryntian, choć nie tak olbrzymia. Na szczycie jednego z filarów przysiadł smok, wyciągając szyję w kierunku czegoś na pobliskim murze. A na murach stał draugr Pan Śmierci i co jakiś czas raził gada Krzykiem Nieugiętej Siły, choć wydawało się, że na smoka niewielki wywiera to skutek. Obok niego inny truposz szył w niego strzałami.

Strażnica Saeringa - ruiny pradawnej norskiej budowli

     Jeszcze czegoś takiego nie widziałem. Draugry walczą ze smokiem! Widocznie siły ciemności też są w jakiś sposób podzielone.

     Gad właśnie posłał ku nieumarłemu strumień mroźnej mgły. A ja nie czekałem, aż smok mnie zauważy. Z ukrycia, spod kamiennego łuku, wypuściłem ku niemu ebonową strzałę. Zajął się na chwilę płomieniem, potem drugim, gdy ugodziła go strzała Lydii. Był to jednak pradawny smok, niezwykle silny i żywotny. Pomimo trwającego od jakiegoś czasu pojedynku z draugrami i pomimo ran, jakie mu zadały, wciąż miał sporo sił. Uderzył skrzydłami, wzniósł się w powietrze i zatoczył nad nami krąg. Gdy zniżył nieco lot, dostał kolejne dwie strzały od nas i jedną od draugra. Wtedy nas dostrzegł. Zatoczył kolejny krąg, zbliżając się do nas i lądując gwałtownie o kilkanaście kroków przed nami. Dwie strzały znów wyfrunęły ku niemu. Musiały trafić w jakieś wrażliwe miejsce, bo smok wyraźnie osłabł. Otworzył pysk, by porazić nas mrozem, ale wtedy wpakowałem mu strzałę w gardło – w sam środek paszczy. Ta go zabiła. Głowa gada potoczyła się bezładnie po śniegu. Po chwili jego łuski zajaśniały i zaczęły unosić się w powietrzu. Podszedłem bliżej.

     Ale tym razem, to nie ja wchłonąłem smoczą duszę. Głośny śmiech rozległ się po mojej lewej ręce. Odwróciłem głowę w tym kierunku i ku swojemu zdumieniu ujrzałem… Miraaka.

     - Dusza tego smoka należy do mnie! – zaśmiał się szyderczo.

     Choć stałem bliżej, smocza dusza, w postaci złotej mgiełki, unoszącej się nad truchłem smoka, powędrowała w jego stronę, jakby skierował ją tam nagły powiew wiatru. Otoczyła go ze wszystkich stron. Przez chwilę trwała nieruchomo, po czym zbiła się w ciasne, wirujące smugi i wniknęła w niego z cichym szmerem. Po raz pierwszy widziałem ten rytuał z zewnątrz, samemu w nim nie uczestnicząc. I poczułem ukłucie gniewu. Gdyby Miraak sam uśmiercił smoka, nie miałbym prawa zaprotestować – należało mu się, jako zwycięzcy. Ale on po prostu skradł duszę, która powinna należeć do mnie. I nic nie mogłem na to poradzić. Bezradnie przyglądałem się całemu rytuałowi, czując tylko złość i rozczarowanie. I coś jeszcze, a tym czymś było ukłucie lęku. Miraak na każdym kroku okazywał mi swoją wyższość, a ja z bólem musiałem przyznać, że moja siła nie śmie równać się z jego potęgą. Po raz drugi zwątpiłem w sens swoich mizernych usiłowań. Miraak nawet nie próbował mnie unieszkodliwić, tak niewiele dbał o moją obecność. Wiedział, że nie jestem w stanie mu zagrozić. Czy rzeczywiście tak jest, czy to tylko właściwa tyranom nonszalancja?

     Miraak tymczasem wchłonął duszę smoka i niedbale zwrócił się w moja stronę.

     - Dziękuję za pomoc! – prychnął szyderczym tonem. – Wkrótce znów się spotkamy!

     I zniknął. Po prostu! Rozwiał się, jak przed chwilą rozwiało się ciało smoka. Przed chwilą stał przede mną, a za moment w tym samym miejscu był już tylko śnieg.

     Spojrzeliśmy z Lydią po sobie. Moja żona pokręciła głową z niedowierzaniem. Wyciągnęła do mnie dłoń, ale nie zdążyła nawet do mnie podejść, gdy na jej kirysie zrykoszetowała strzała.

     Draugry! Jak mogliśmy o nich zapomnieć?

     Nie wiem, na co liczyłem. Że wspólna walka przeciw smokowi uczyni z nich sojuszników? To nieumarli, nie kierują się swoją wolą, bo jej nie posiadają. Siły ciemności nakazywały im walkę z każdym, kto ośmielił się zbliżyć do strażnicy. Nieważne, czy to smok, czy człowiek. Znów uniosłem łuk i szybko nałożyłem strzałę.

     Draugrów było pięć. Dwa z łukami, jeden Mściciel, rzucający czary mrozu i dwóch Panów Śmierci, uzbrojonych w wielkie miecze i niezwykle groźną umiejętność władania Głosem. Wziąłem tych dwóch ostatnich na siebie, bowiem mnie Krzyk nie mógł zaszkodzić. Lydia wzięła na cel pozostałych.

     Walkę zakończyliśmy bez draśnięcia, choć kilka razy Nieugięta Siła rzuciła nas na ziemię. Miękki śnieg zamortyzował upadek. Pomógł nam fakt, że nieumarli znajdowali się na murach i mogli nas razić jedynie z daleka. Rozumny wojownik zbiegłby z murów i starł się z nami w bezpośredniej walce, w której pokonałaby nas sama liczebna przewaga. Na szczęście draugry nie potrafiły myśleć, przynajmniej w potocznym tego słowa znaczeniu. Działały instynktownie, jak zaprogramowane automaty. Pokonaliśmy je wprawdzie nie bez trudu, ale i bez uszczerbku na zdrowiu.

     Po skończonej walce z zaciekawieniem przyjrzeliśmy się dziwnej budowli. Wyglądała jak monumentalny ołtarz, otoczony murami. Na górę prowadziły schody. Wspięliśmy się po nich, ale ja już wiedziałem, że idziemy dobrze. Usłyszałem Zew… Znów wołało mnie Słowo!

     Gdy stanąłem przed Smoczą Ścianą, błękitne znaki smoczego pisma oderwały się od kamiennego muru i wniknęły we mnie. Chór pradawnych wojowników krzyknął zgranym akordem. Lekki zawrót głowy…

     - Gol!... – szepnąłem, gdy Słowo rozbrzmiało w mojej głowie. – Ziemia…

     Tym razem nie poczułem żadnej nadprzyrodzonej mocy, gdy dusza któregoś z ubitych w przeszłości smoków użyczyła mi zrozumienia słowa. Poczułem tylko przygnębienie i ukłucie rozpaczy nad losem niewolnika. Tak w moim umyśle zamanifestował się zupełnie nowy Krzyk – Przymus.

Strażnica Saeringa - Smocza Ściana

     - Jak niby taki Krzyk może uwolnić kogokolwiek? – westchnąłem. – Mnie się wydaje, że on raczej służy do zniewalania.

     - Zobaczymy – Lydia wzruszyła ramionami. – Storn wyglądał na kogoś, kto wie, co mówi. Może działa to jak klucz, raz zamyka, raz otwiera…

     Roześmiała się nagle.

     - Wiesz, kogo on mi przypominał?

     - Wiem – uśmiechnąłem się. – Tolfdira. Mnie też. Może to nawet jakiś jego krewny? No, ale zobaczmy, co tam smok dostał w prezencie do kuferka.

     Podszedłem do masywnej, rozlatującej się ze starości, drewnianej skrzyni. Była w niej leżąca tam chyba od wieków zbutwiała, skórzana zbroja, kilka złotych monet, które natychmiast zmieniły właściciela i Wielki Klejnot Duszy. I to naładowany! Cenne znalezisko.

     Ruszyliśmy w drogę powrotną. Słońce już przekroczyło najwyższy punkt na niebie. Po drodze stoczyliśmy tylko krótki pojedynek ze śnieżnym trollem – pierwszym, jakiego zobaczyłem na Solstheim – który dorwał małego króliczka. Zwierzątka nie uratowaliśmy, ale troll legł już po drugiej salwie. Miałem nadzieję, że na wyspie ich nie ma, ale musiałem przyjąć do wiadomości ten fakt. Przynajmniej chyba nie było wilków, ani niedźwiedzi, bo żadnych śladów jak dotąd nie widziałem.

     Było jeszcze jasno, gdy stanęliśmy pod Kamieniem Wiatru.

     Jako już rzekłem, wokół niego uwijali się sami Skaalowie i rzeczony nieznajomy. Mruczeli do siebie w amoku jakieś niezrozumiałe słowa. Nie wiedziałem, jaki skutek wywrze na nich Krzyk. Wolałbym, aby na chwilę oddalili się od artefaktu, ale jasnym było, że niczego w tym celu nie mogę uczynić. Trzeba było zaryzykować.

     Zauważyłem, że Lydia chwyciła łuk i nałożyła strzałę. Słusznie! Nie wiadomo, co nas czeka, gdy krzyknę w ich stronę. Może zwrócą się przeciwko mnie? Nie miałem zamiaru ich krzywdzić, ale przecież musiałem się bronić w razie czego. Również przygotowałem łuk do strzału. Wciągnąłem powietrze.

     - Gol!

     Fala Krzyku, błyszcząc złocistą poświatą, uderzyła w kamień i budowaną wokół niego klatkę. Kamienna budowa, wznoszona przez niewolników Miraaka, rozsypała się, jakby zbudowano ją z błota. Kamień zalśnił na chwilę, jakby się obudził. Robotnicy przerwali pracę.

     I wtedy, nie wiadomo skąd, w basenie obok kamienia pojawił się wielki, czarny potwór.

     Stał na dwóch nogach i trochę przypominał ogromnego trolla. Ale był większy. Znacznie większy! I łeb miał inny, jakby rybi, co podkreślała jeszcze płetwa na grzbiecie, też jakby żywcem wzięta od ryby. Zapewne to jego posągi widzieliśmy w świątyni Miraaka. Wydawał się być piekielnie silny i zwinny. Rozejrzał się na boki, zaryczał przeciągle, wydając z siebie dźwięk, podobny do ryku smoka. A potem w moją stronę z jego rybiego pyska trysnęło coś czarnego, co wyglądało jak smugi czarnego błota.

     Odskoczyłem odruchowo. Cios potwora nie trafił we mnie, a ja wpakowałem mu strzałę w szyję. Lydia posyłała mu już drugą. Potwór zrobił krok ku nam i uniósł nogę, chcąc wyjść poza ocembrowanie. Nie zdążył. Dwie ebonowe strzały posłały go na ziemię. A raczej w wodę, bowiem z cichym odgłosem, brzmiącym jak westchnienie, osunął się do basenu, okalającego kamień. Potem rozległ głośny plusk – i znieruchomiał.

     Z niepokojem rozejrzałem się po budowniczych, w nadziei, że nic im się nie stało. Byli cali, tylko zupełnie zdezorientowani. Jednak już pierwszy rzut oka upewnił mnie, że zostali uwolnieni. Obłęd znikł z ich oczu, ustępując miejsca zdziwieniu i zaskoczeniu.

     - Co się tu stało? – spytał półgłosem Cyrodiilijczyk w bogatym stroju, odruchowo otrzepując swój kołnierz.

     - Czy to sen? – spytał jeden ze Skaalów w fartuchu kowala dotykając swej własnej ręki badawczym gestem. – Nie, to z pewnością koszmar…

     Rozejrzał się bezradnie na boki i dostrzegłszy mnie, podszedł niepewnym krokiem i spojrzał mi w oczy.

     - Nie mam pojęcia, jak się tu znalazłem – wyznał z widocznym lękiem.

     Uspokoiłem go, zapewniając, że wszystko już jest w porządku.

     - Budowaliście świątynię Miraaka - odezwała się Lydia. - Ale już po wszystkim.

     Stojąca najbliżej mnie, postawna i ładna brunetka, pokręciła głową z niedowierzaniem.

     - Chyba słabuję na umyśle – odezwała się dźwięcznym głosem. – Jak wszyscy, zresztą – dodała, rozglądając się po pozostałych. – Dlaczego brałam udział w budowie świątyni?

     - Kim jesteś? – spytała druga, nieco starsza. – Co ja tu robię? – rozejrzała się bezradnie.

     Należało im się kilka słów wyjaśnienia. Udzieliłem go na tyle, na ile umiałem, zapewniając, że Storn wie na ten temat więcej. Otoczyli nas ze wszystkich stron, uważnie słuchając moich słów. Zrobiły na nich spore wrażenie.

     - Nie wiem, spod jakiego uroku udało ci się nas wyzwolić – odezwał się jeden z nich, z bielmem na oku. – Ale dziękujemy ci…

     I przy tych słowach z wdzięcznością uścisnął najpierw moją dłoń, potem Lydii.

     - Jesteśmy ci wdzięczni – zapewnił drugi, imieniem Beor. – Dzięki tobie jesteśmy wolni.

     Kobieta, stojąca a końcu, pozbierała się najszybciej.

     - Muszę wracać do wioski – oznajmiła mocnym głosem, poprawiając wiszący u pasa miecz. – Skaalowie potrzebują przywódcy!

     Oto, jak mocna jest siła ciężaru odpowiedzialności! Jak się później dowiedziałem, miała na imię Fanari. W wiosce nazywano ja Mocny Głos i była kimś w rodzaju przywódcy. Jak widać, nie przypadkowo.

     Skaalowie, po niezbyt wylewnych podziękowaniach – jak to u Nordów – ruszyli zgodnie w stronę wioski. Ja zaś podszedłem do Kamienia Wiatru i wyciągnąłem dłoń ku niemu. Nadal wibrował magią. Ale inną, odżywczą i życiodajną. Jak świeży powiew morskiego wiatru. Chyba naprawdę się udało.

     Potem zainteresowały mnie zwłoki potwora. Czyhacza, jak nazywali go Skaalowie. Był wielki, czarny i wstrętny. Co ciekawe, w jego oślizgłej skórze znajdowały się fałdy na kształt kieszeni, wypełnione złotymi monetami. Czyżby to był stwór rozumny, znający wartość pieniądza? Niewykluczone, że tak było. Ale jakikolwiek by nie był, złoto martwemu i tak na nic by się przydało. A nam owszem. Przynajmniej mogliśmy, bez dziury w naszym budżecie, przedłużyć pobyt na wyspie o kilkanaście dni… Wyrwaliśmy jeszcze z jego cielska kilka strzał, które wydały nam się nieuszkodzone. A potem oboje stwierdziliśmy, że nie godzi się, aby truchło stwora brukało otoczenie artefaktu. Spróbowaliśmy wyciągnąć go z basenu, by go spławić do morza. Ale nie daliśmy rady. Był za ciężki. Trzeba będzie zwołać kilku silnych mieszkańców wioski, żeby zrobili porządek wokół artefaktu. Nie wątpiłem, że uporają się z tym szybko i chętnie.

     A potem wolnym krokiem ruszyliśmy w górę, w kierunku wioski. Zaczynało zmierzchać. Z pewnością Skaalowie nie odmówią nam gościny na noc. Chciałem też porozmawiać ze Stornem i naradzić się na temat dalszych działań. Jasnym bowiem dla mnie było, że to drobne zwycięstwo, choć ważne dla Skaalów, nie ma większego znaczenia w moim starciu z Miraakiem. O jego potędze już się przekonałem. Bogowie wiedzą, czym jeszcze mnie zadziwi.

poniedziałek, 9 października 2017

Rozdział III – Miraak

     Pierwszych nieumarłych, jakich napotkaliśmy, udało nam się uśmiercić z daleka, zanim jeszcze powstali z martwych. Dalej już nie było tak łatwo. Korytarz wił się jak zaskroniec i widać było, że budowniczowie wykorzystali naturalny chodnik, poddając się jego biegowi. Ale te liczne zakręty sprawiały, że nieraz trudno było dostrzec przeciwnika zawczasu. Kilka razy musieliśmy skrzyżować miecze. Przez chwilę żałowałem, że Przedświt bezużytecznie wisi na stojaku w Wietrznym Domku w Białej Grani. Przydałby mi się teraz, wywołując swe magiczne wybuchy. Na szczęście mój nowy miecz, Rozdzieracz Chłodu, choć nie wywoływał eksplozji pośród nieumarłych, nie dość, że ciął znacznie lepiej, to jeszcze zadawał poważne obrażenia od mrozu, a na dodatek niektórych przeciwników paraliżował na kilka sekund, co przecież w walce dawało przewagę nieocenioną. Dość, że ze wszystkich walk wyszliśmy bez draśnięcia.

     Po kilku zakrętach korytarz rozszerzył się w znany nam już styl, który nazywaliśmy promenadą. Zwykle była ona zakończona Smoczymi Wrotami, otwieranymi przy pomocy szponu. I tym razem czerniało coś w oddali, aczkolwiek trudno było dostrzec szczegóły. Zmartwiło mnie to, bowiem oznaczać to mogło, że bez klucza nie dostaniemy się dalej. Póki co jednak miałem inne kłopoty. Otóż, Freya, niezbyt doświadczona w myszkowaniu po norskch podziemiach, nieostrożnie nadepnęła na płytę naciskową i uruchomiła pułapkę, która omal mnie nie rozcięła na pół. Odskoczyłem od ostrza, które nagle wypadło ze ściany, a wokół nas rozległ się nagle straszny hałas przemieszczających się z lewa na prawo, ruchem wahadłowym ostrzy. Jak w Czarnygłazie!

     Freya spojrzała na nas przepraszającym wzrokiem, po czym skierowała go na wahadłowo poruszające się pułapki. Przez chwilę oceniała w myślach swoje możliwości, zerkając na swą ciężką zbroję, ale w końcu z rezygnacją potrząsnęła głową.

     - Ja tam nie wchodzę! – oświadczyła. – Źle by się to dla mnie skończyło…

     Uśmiechnęliśmy się, bo zabrzmiało to dość zabawnie. Ale miała rację. W ciężkiej zbroi trudno było się szybko poruszać, a tu potrzebna była przede wszystkim zwinność. Wzruszyła ramionami i wskazała na mnie palcem.

     - Jeśli któreś z nas jest w stanie przedrzeć się przez tę pułapkę, to ty!
Widać, mój niedawny, mimowolny popis zrobił na niej spore wrażenie. Uznała mnie za jakiegoś superbohatera. Tymczasem ona wytężyła wzrok i wbiła go w przeciwległy koniec promenady.

     - Głowę dam, że ta dźwignia zatrzymuje te ostrza – odezwała się, wskazując na ledwo widoczny mechanizm. – Póki co, chyba tu zostanę…

     - Brawo! – uśmiechnęła się Lydia. – Prawdopodobnie tak właśnie jest. Ty, czy ja? – spytała, zwracając się do mnie.

     - Oczywiście, że ja – odparłem. – Nie dam sobie odebrać tej przyjemności.

     Tak naprawdę, zwyczajnie balem się o Lydię. Wiem, niepotrzebnie. Zrobiłaby to równie sprawnie, a może nawet lepiej ode mnie. Ale zawsze, gdy narażała się na niebezpieczeństwo, ja wewnątrz truchlałem ze strachu. Teraz rozumiałem jej obsesję na punkcie mojego bezpieczeństwa. Rozumiałem, bo czułem to samo. I też od samego początku naszej znajomości.

     Podałem jej swój łuk i kołczan. Tarczę chwyciłem tak, żeby uderzające żelazo osunęło się po niej. Po czym stanąłem przed pierwszą przeszkodą i zacząłem ją uważnie obserwować, kołysząc się lekko w jej rytm. Zamierzałem pokonać każdą z nich z osobna, ale moja podświadomość nagle kazała mi wyprysnąć do przodu i przebiec przez całą promenadę od razu. Ten sprytny umysł, który siedzi głęboko w człowieku, okazał się być mądrzejszy ode mnie. W mig zauważył okazję i nakazał mi ruszyć w odpowiedniej chwili. Żadne z ostrzy nie zdołało mnie dotknąć.

     Po drugiej stronie ujrzałem wyjście. Wcale nie były to Smocze Wrota, lecz żelazna krata. Same wrota leżały w szczątkach u moich stóp. Widać ktoś, kto nie potrafił ich otworzyć i po prostu je rozbił. Jeszcze omiotłem wzrokiem otoczenie, czy przypadkiem nie znajdę charakterystycznych otworków, wydmuchujących zatrute strzałki, ale niczego takiego nie było. Nie wiedziałem, jak unieść kratę, ale ten problem rozwiązał się sam, gdy przesunąłem dźwignię. Rzeczywiście, zatrzymała ona poruszające się ostrza, a dodatkowo krata uniosła się, otwierając przejście.

     Moje towarzyszki bez pośpiechu przespacerowały wolną od pułapek promenadą. Lydia podała mi łuk i kołczan, Freya natomiast uśmiechnęła się do mnie z wdzięcznością i podziwem.

     - Dziękuję – rzekła, wskazując na mechanizm.

     Zapewne czuła się odpowiedzialna za uruchomienie pułapki. Niepotrzebnie. I mnie zdarzyło się przecież nieraz nie zauważyć jakiejś płyty. Tymczasem ona omiotła wzrokiem przejście.

     - Wygląda na to, że Miraakowi bardzo zależało, aby nikt się do niego nie zbliżył – mruknęła. - Miejmy nadzieję, że więcej pułapek nie ma…

     Cóż, nie zamierzałem zaniechać uważnego spoglądania pod nogi. Chwyciłem swój łuk, nałożyłem dwemerską strzałę i ruszyłem przodem. Korytarz opadał lekko, skręcił w lewo i niespodziewanie skończył się drewnianą, masywną bramą z żelaznymi okuciami.

     Prowadziła ona do niedużej komnaty, w której czatował na nas draugr. Dwie strzały położyły go na miejscu, a my uważnie rozejrzeliśmy się po pomieszczeniu. Spełniało ono prawdopodobnie rolę strażnicy, albo posterunku wartowniczego, bowiem przejście do następnej komnaty było zamknięte, a uchwyt, otwierający żelazną kratę, umiejscowiony był przy kamiennym siedzisku, tuż pod ręka strażnika. Za kratą znajdował się drewniany, zwodzony most, prowadzący do kolejnej komnaty. Opadł sam, gdy tylko zbliżyłem się do niego, odsłaniając wnętrze pomieszczenia. A ono składało się głównie z szerokich schodów i aż trzech przejść, również zasłoniętych zwodzonymi mostami.

Komnata z trzema pomostami - Solstheim, Świątynia Miraaka

     Zszedłem nieco niżej, zastanawiając się, gdzie może znajdować się mechanizm zwalniający, gdy niespodziewanie wszystkie trzy mosty opadły, a za nimi ukazały się draugry. I to nie byle jakie!

     Dwie strzały syknęły w powietrzu jednocześnie. Obie trafiły. Nieumarli zaczęli rozglądać się wokół, swymi pustymi oczodołami, wypełnionymi błękitną poświatą. To dało nam okazję do powtórzenia salwy. Tymczasem trzeci zauważył nas i ruszył niezdarnym, kaczym chodem w naszym kierunku. Komnata była jednak na tyle obszerna, że miał długą drogę do przebycia. Dało nam to okazję do jeszcze jednego strzału. Oba trafiły i dwaj nieumarli na szczycie schodów osunęli się na ziemię. A my wzięliśmy na cel trzeciego.

     Freya ścisnęła mocniej miecz. Lydia i ja rozsunęliśmy się trochę, dając jej, jakby zaszła taka potrzeba, możliwość ataku. Gdyby nie udało się położyć draugra strzałami, to na niej spocząłby obowiązek zatrzymania go, przynajmniej do chwili, gdy my dobylibyśmy swoich mieczy. Nic takiego jednak nie nastąpiło. Pan Śmierci zdołał ledwo dojść do końca mostu, gdy poświata w jego oczodołach zgasła. Odzyskał wolność.

     Wspięliśmy się na jeden z mostów. Wszystkie trzy prowadziły do sporego przedsionka. Za nim w ścianie tkwiła brama. Zapewne wejście do sanktuarium Miraaka. Ale, o dziwo, za nią znajdował się wąski, kamienny most, otoczony żelazną kratą w formie tunelu. Prowadził nad jakimś rozległym pomieszczeniem, w którym panował straszny nieład. Najbardziej jednak uderzył nas widok kilku ludzkich szczątków, przykutych od krat. Nie mieliśmy wątpliwości, jaki los spotkał tych nieszczęśników.

Most otoczony kratą. Widoczne ludzkie szczątki - pozostałości smoczego kultu

     - Nie wiem, jakaż to wiedza pchnęła Miraaka do buntu przeciwko smoczym panom – mruknęła Freya, nie potrafiąc opanować dreszczu. – Widzę jednak, że okrucieństwo było w nią wpisane. Może dowiemy się, co tu niegdyś zaszło…

     Most prowadził do niewielkiego pomieszczenia, jakby przedsionka. I z niego wyszło na nas aż sześć szkieletów. Maszerowały jak oddział wojska, prosto na nas. Widok dla nie przyzwyczajonych do takich scen oczu był wręcz makabryczny. Freya nie potrafiła opanować okrzyku przerażenia, na widok maszerujących ku nam, uzbrojonych kościotrupów, zgrzytających starymi, poszarzałymi kośćmi. Przesunąłem się maksymalnie w lewo, na ile pozwalał mi wąski tunel, utworzony przez kratę, Lydia zajęła pozycje po mojej prawej ręce, nieco z tyłu. Zaczęliśmy strzelać na zmianę.

     Szkielet nie jest groźnym przeciwnikiem. Jedna strzała, wypuszczona ze szklanego łuku, to aż nadto na niego. Szyliśmy więc na zmianę. Najpierw ja – szkielet rozsypywał się, odsłaniając następnego. Tego kładła Lydia, potem znowu ja. Przypominało to pracę w manufakturze - rytmicznie, krok za krokiem, systematycznie oczyściliśmy przejście z nieumarłych. Freya z podziwem kręciła głową. Mruknęła coś o zawodowcach, ale nie wychwyciłem wszystkich słów.

     Po lewej stronie przedsionka znajdował się opadający tunel. Przejście wypadło obok dwóch, wmurowanych w ścianę sarkofagów. Chwilowo łuki powędrowały na ramiona, w naszych rękach znalazły się miecze i tarcze. Freya przysunęła się nieco bliżej.

     Nie wiem, jak nieumarli to wyczuwają. Sarkofagi niemal zawsze otwierają się wtedy, gdy człowiek zbliży się do nich na kilka kroków. Tym razem też oba wieka odskoczyły jednocześnie. Uderzyłem na oślep, zanim jeszcze opadł kurz i poczułem opór. Rozdzieracz Chłodu sparaliżował draugra, pozwalając mi na wbicie mu miecza w kark i zgaszenie poświaty w jego oczach. Po drugiej stronie Lydia trzasnęła drugiego Mieczem Wampira tak mocno, że chrupnęła czaszka. Freya poprawiła w bark. Draugr osunął się na ziemię.

     Ruszyliśmy dalej. Korytarz skręcił w lewo, lekko się wznosząc, po czym zamienił się w naturalny, dość przestronny chodnik. Stały tu jakieś zniszczone sprzęty.

     - Ciekawe – mruknęła Freya. – Może warto się tu rozejrzeć?

     Skinąłem głową. Nigdy nie wiadomo, co znajdzie się w norskich podziemiach. Omiotłem z pajęczyn zniszczone regały. Na jednym leżał zakurzony, ale cały klejnot duszy. I to całkiem spory. Z pewnością pomieściłby niedźwiedzią duszę. Za nim nieco zetlała, rozsypująca się sakiewka, a w niej kilkanaście złotych monet. Lydia i Freya dobrały się do ksiąg.

     Słyszałem, jak Lydia tłumaczy naszej towarzyszce coś o księgach czarów. Tamta westchnęła z niedowierzaniem i spojrzała na mnie z podziwem. Po czym schwyciła dwie ze znalezionych ksiąg i podeszła z nimi do mnie. 

     - Czułam, że coś tu będzie – oświadczyła, przyglądając mi się uważnie. – Znasz te zaklęcia?

     Rzuciłem okiem na księgi. Nie pamiętam już, jakich zaklęć dotyczyły, ale znałem je oba. Zdaje się, że jedno z nich dotyczyło Płomienia Świecy, którego nauczyła mnie jeszcze nieodżałowana Mirabelle. Odłożyliśmy księgi  na regały, nie chcąc się nimi obciążać. Lydia znalazła tymczasem dwa kolejne woreczki złota, w sumie chyba trzydzieści parę septimów.

     Dalej podziemia rozszerzyły się w dziwaczne pomieszczenie, ze schodami, które przypominało mi posterunek strażniczy. Dobrze, że szliśmy cicho. Dwaj kultyści nie zauważyli nas. Zginęli niespodziewanie od szklanych strzał. Draugr, który pojawił się nie wiadomo skąd, stoczył pojedynek z Freyą. Mogliśmy ją wspomóc, ale widząc, że radzi sobie doskonale, nie wtrącaliśmy się do pojedynku. I słusznie. Gdy oczy nieumarłego zgasły, jej pokraśniały dumą zwycięstwa. Należało jej się.

     Korytarz w tym miejscu rozdzielał się. Schody prowadziły w górę, chodnik w dół. Ruszyłem najpierw w dół, ku ciemnej jamie, ale szybko zorientowałem się, że to ślepy zaułek. Za to potknąłem się o leżący na dnie wielki, stalowy miecz. Podniosłem go i przyjrzałem mu się z ciekawością. Mienił się zaklęciem mrozu i to potężnym. Cenne znalezisko. Był jednak zbyt ciężki, by się nim obarczać. Nie wiedziałem, co z nim zrobić. W końcu Freya zaofiarowała się że poniesie go na plecach.

Zejście do piwnic

     Wspięliśmy się na schody, prowadzące na kamienny taras. Tam niespodzianka – następne schody, w dodatku dość strome, prowadzące w dół.

     - Wygląda jak zejście do piwnic – szepnęła Lydia.

     Istotnie, bardzo trafne porównanie! Ostrożnie stawiając stopy na wąskich stopniach, ruszyłem do podziemi.

     - Ile jeszcze to może mieć kondygnacji? – usłyszałem jeszcze szept Frei. – Znam legendy o potędze Miraaka, ale nie sądziłam, że był w stanie zbudować tak olbrzymią świątynię.

     Powoli schodziliśmy na dół. Robiło się coraz chłodniej.

     - Jesteśmy już blisko – szepnęła Freya. – Czuję to w kościach.

     Uśmiech przewinął się przez twarz Lydii. Fakt, mnie też to stwierdzenie wydało się zabawne, bo zupełnie nie pasowało do młodej dziewczyny, raczej do starca. Jednak zaraz spoważniała, pociągnąwszy nosem.

     - Nie podoba mi się to – mruknęła, mrużąc oczy.

     Nigdy nie lekceważyłem jej przeczuć. Choć Lydia nie miała żadnych magicznych zdolności, instynktownie umiała wyczuć niebezpieczeństwo. Zawsze po takim stwierdzeniu napotykaliśmy się na coś dziwnego. Tak też było tym razem, gdy znalazłszy się na samym dole, naszym oczom ukazała się komnata, jakiej się nie spodziewaliśmy. Przed nami znajdował się wmurowany w ścianę sarkofag, a na prawej ścianie pięć następnych. Zapowiadało to spore kłopoty. Łuki powędrowały na plecy. Dobyliśmy mieczy.

     - Wiedziałam, ze Miraak zwrócił się przeciwko smoczemu kultowi – szepnęła Freya z przejęciem, wpatrując się w górę. – Ale ten widok jest straszny…

     Podniosłem wzrok. Rzeczywiście, pod sklepieniem tkwił ogromny szkielet smoka, upozowany z rozłożonymi skrzydłami, jak myśliwskie trofeum. Ani chybi tym właśnie był.

     - Nie dziwię się, że smoki spaliły tę świątynię do gołej ziemi – dodała. – Też bym się wściekła, widząc takie trofea…

     Dalej nie słuchałem. Bezwiednie opuściłem gardę i wyprostowałem się. Westchnąłem przeciągle. Lydia zerknęła na mnie zaniepokojona., ale zaraz zrozumiała, co się ze mną dzieje. Widziała to już wiele razy.
Usłyszałem Zew. W mojej głowie rozbrzmiał chór pradawnych herosów. Wołało mnie Słowo!

     Smoczą Ścianę zlokalizowałem szybko. Znajdowała się w głębi komnaty, po lewej stronie. Podszedłem do pulsujących znaków. Słowo oderwało się od ściany i wniknęło we mnie. Usłyszałem jeszcze ostatnią kodę chóru i na chwilę zrobiło mi się ciemno przed oczami.

     - Mul – szepnąłem. – Siła…

     Ale jedna z wchłoniętych uprzednio smoczych dusz użyczyła mi zrozumienia tego Słowa. To nie była zwykła, ludzka siła. Tamto słowo, Fus, poznałem przecież już dawno temu. To była siła smoka! Ten krzyk, zwany przez kronikarzy Aspektem Smoka, ujawniał prawdziwą naturę Smoczych Dzieciąt – smoczą naturę. Poczułem bowiem w sobie siłę dominacji nad resztą istot. Poczułem się ich panem. Poczułem swą potęgę…
Trwało to krótko i całe szczęście, bowiem nagle z sarkofagów zaczęły odpadać wieka.

     - Coś jest nie tak! – krzyknęła zaskoczona Freya. – Gotuj się!

     W przeciwieństwie do niej, Lydia spodziewała się takiego obrotu sprawy. Pierwszy draugr jeszcze nie wylazł ze swego leża, gdy dostał morderczy cios Miecza Wampira w szyję, a potem jeszcze jeden. Nieumarły padł, a Lydia zajęła się następnym. Freya odważnie doskoczyła do niej i wspomogła ją z drugiej strony. Ja zaś odruchowo zasłoniłem się przed ciosem ebonowego miecza i władowałem szklany sztych prosto w pierś najbliższego draugra. Weszło jak w masło, prawie bez oporu, ale magiczny ładunek zmroził go i nieco spowolnił. Poprawiłem przez głowę i jeszcze raz. Padł, a ja doskoczyłem do następnego. W ostatniej chwili, bowiem zamierzał się już w kark Frei. Odruchowo stanęliśmy plecami do siebie, wzajemnie chroniąc swe tyły. Freya walczyła z jednym, Lydia z drugim, a ja z dwoma jednocześnie. Pracując na zmianę tarczą i mieczem, zdołałem wyeliminować jednego z nich. Drugiego uśmierciliśmy wespół z Freyą, która uporawszy się ze swoim przeciwnikiem, pospieszyła mi z pomocą. Lydia, jak się można było tego spodziewać, położyła swojego niemal bez wysiłku.

     Odetchnęliśmy. Lydia i ja z ulgą, Freya z przerażeniem. Widok atakujących ją zwłok zapewne przez najbliższy czas będzie ją prześladował w snach. Mimo to, jak na norską wojowniczkę przystało, dzielnie nam sekundowała, pokonując swój lęk w podziwu godny sposób. Zresztą, odniosłem wrażenie, że już się przełamała.

     Rozejrzałem się wokół. W sarkofagu naprzeciw wyjścia znajdowały się żelazne drzwi. Próbowałem je otworzyć, ale bezskutecznie. Były zaryglowane. Widząc moje wysiłki, Lydia schyliła się do najbliższych zwłok i zaczęła je badać końcem miecza, starając się jak najmniej dotykać nieumarłych. Nawet ona czuła wstręt, pomimo tylu wygranych z nimi pojedynków. Ja zacząłem przeszukiwać następnego. W końcu, przy jednym z nich znalazłem żelazny klucz. Pasował. Jeden obrót, drugi, potem metaliczny szczęk, głośny zgrzyt i drzwi stanęły otworem, odsłaniając spore pomieszczenie, które nie mogło skojarzyć się z niczym innym, jak tylko jadalnią. Stał tutaj podłużny, kamienny stół, resztki drewnianych krzeseł, a na blacie, pod kurzem i pajęczynami, szczątki naczyń, talerzy i nawet kilka zasuszonych kawałków czegoś, co mogło kiedyś być potrawą. Nikogo w nim nie było. Na ścianie znajdowały się kolejne żelazne drzwi, prowadzące do jeszcze większego refektarza, w którym stały aż trzy stoły. Stamtąd można było przejść do kuchni, ale innego wyjścia nie było. Próżno przeszukiwaliśmy każdy zakamarek, omiataliśmy ściany z pajęczyn, szukając jakiegoś ukrytego uchwytu, dźwigni, czy choćby dziury w ścianie, przez którą można się przecisnąć. Freya nie kryła rozczarowania.

     - Ślepy zaułek? – jęknęła. – Niemożliwe! To na pewno nie wszystko…

     I z nadzieją spoglądała na nas, jak na cudotwórców, którzy nagle wyczarują jej przejście. A my nie zważając na jej pojękiwania, szukaliśmy dalej. Też wydało nam się to dziwne. Na pewno było tu jakieś przejście. Inaczej cały ten ciąg pomieszczeń nie miałby żadnego sensu. Gdzieś tu przecież musiała znajdować się część centralna, jakaś siedziba Miraaka, albo jego sanktuarium.

     Minęło trochę czasu, zanim udało nam się znaleźć wąski i ciemny korytarzyk. Niestety, ślepy, co odkryło moje czoło. Przydało mi się zaklęcie Płomień Świecy, które rozjaśniło mrok, a także Płomienie, którymi omiotłem korytarzyk, paląc zasłaniające widok pajęczyny. Trud opłacił się. Lydia znalazła przycisk. Trudno było go dostrzec, bowiem znajdował się w zagłębieniu w ścianie. Ja go przeoczyłem. Po wciśnięciu, dochodzący z jadalni chrobot dal nam znać, że przycisk uruchomił jakiś mechanizm. I Freyę również, bowiem roześmiała się o wiele za głośno.

     - Wiedziałam! W jadalni otworzyło się przejście! To musi być tam!

     Lydia uciszyła ją gestem. Freya, zawstydzona, zakryła usta dłonią, ale oczy jej się śmiały, gdy wskazywała na otwór w ścianie. To było ukryte przejście. Ukryte tak dokładnie, że go nie dostrzegliśmy. Kamienna płyta o nieregularnym kształcie, wcale nie wyglądała na ruchomą. Przechodząc wąskim otworem, rzuciłem okiem na jej brzegi. Były obrobione tak precyzyjnie, że zapewne nawet włosa nie dało się wcisnąć, gdy była zamknięta.

     Dalej krótki, na pół naturalny chodnik prowadził do okrągłej komnaty. Pod ścianą stały w równych odstępach kamienne postumenty, a na niektórych z nich widać było resztki zniszczonych ksiąg. Niestety, nieczytelnych. Wszystko wyglądało, jak strawione ogniem. Tu zapewne odbywały się jakieś rytuały, albo po prostu studiowanie ksiąg. Przejrzeliśmy je, w nadziei, że uda nam się coś znaleźć, ale spotkało nas rozczarowanie. Zwęglone kartki rozsypywały się nam w palcach.

     - Może jest tu jakiś tekst, który rzuciłby światło na historię Miraaka?... – zastanawiała się nasza towarzyszka, ostrożnie łapiąc ostatnią księgę.

     Ta jednak rozleciała jej się w rękach. Westchnęła ciężko.

     - Same zniszczone książki…

     Z nosem na kwintę podążyła za nami do sąsiedniego pomieszczenia. To miało w podłodze kratę, zasłaniającą prowadzący w dół szyb. Widać było drewniane, kręcone schody. Przy ścianach stały zaś trzy dziwne rzeźby, nie wiadomo co przedstawiające. Według mnie, były to łby jakiegoś nieznanego mi gatunku ogromnej ryby, ale wiedziałem, że się mylę. Wykonano je zbyt starannie, a kamienne oczy spoglądały zbyt rozumnie. Freya również zaczęła się zastanawiać nad ich wyglądem.

     - Nie poznaję tych posągów – mruknęła, marszcząc brwi. – Kilka podobnych widziałam po drodze, ale im dalej idziemy, tym ich więcej.

     Rozejrzała się ze źle skrywanym lękiem.

     - Nie podoba mi się to miejsce – szepnęła. – Mam paskudne wrażenie, że te posągi zaraz ożyją.

     Na domiar złego, odkryła ona, że dźwignia, zapewne otwierająca kratę, znajdowała się w pysku jednego z nich. Wyciągnęła ku niej rękę, ale zaraz ja cofnęła. Zawahała się, po czym uśmiechnęła się do mnie.

     - To chyba jedyna droga – westchnęła. – Czyń honory z tą dźwignią, Ja ręki w paszczę tego potwora nie wsadzę…

     Była przesądna, jak każdy Nord. Niemal każdy. Lydia zbyt wiele widziała w życiu, by karmić się zabobonami. Zerknęła tylko, czy nikt nie stoi na kracie i pociągnęła za dźwignię. Krata rozsunęła się.

     Szyb był piętrowy. Na samym dole okazało się, że przejście prowadzi do kolejnego, prowadzącego jeszcze niżej. Ten zaś zawiódł nas do dwu sąsiadujących ze sobą, okrągłych komnat. Każda z nich miała drewnianą podłogę, z promieniście ułożonych desek, a na środku płonący znicz, w kształcie otwartego smoczego pyska. Widać było, że ktoś dba o te pomieszczenia i utrzymuje je w porządku. Kto? Wiadomo, nieumarli…

Jedna z okrągłych komnat w Świątyni Miraaka

     - Ta cisza jeży mi włosy na karku – mruknęła Freya. – Ale mam wrażenie, że niedługo zostanie zmącona. Miej broń w gotowości…

     Roześmiałem się tylko na tę radę. Oboje z Lydią mieliśmy stale broń w gotowości. Wiedzieliśmy dobrze, że norskie podziemia potrafią zaskakiwać niebezpieczeństwem. Po prostu, nie było tego po nas widać, bo zamiast ściskać miecze w dłoniach, jak robiła to Freya, nosiliśmy je poluzowane w pochwach, gotowi sięgnąć po nie w każdej chwili. Doświadczenie nauczyło nas, że tak jest najbezpieczniej.

     Korytarz, prowadzący z komnaty, kończył się ślepo, jednak na kolumnie wisiał uchwyt na łańcuchu. Po pociągnięciu zań, otworzyło się ukryte przejście, odsłaniając kręcone schody w dół. Na samym dole znajdowały się drewniane drzwi. A za nimi…

     Ech, co to była za jaskinia! Raczej galeria! Wyobraźcie sobie długi, bardzo długi i szeroki korytarz, wznoszący się lekko ku górze, wysypany równo grubym żwirem, a sklepienie podparte naturalnymi kolumnami. W korytarzu tym znajdowały się dziwaczne ozdoby, wykonane ze smoczych kości. Wyglądało ono, jakby przeznaczono je do uroczystych procesji, połączonych z tajemniczymi obrzędami. Zresztą, sporej wielkości znicz płonął już na początku, zaraz za drzwiami, a w oddali było widać światła kolejnych. I było widać coś jeszcze. Ruch. Dwa draugry spacerowały po tamtej stronie. Było daleko, niemożliwe więc, by nas dostrzegły, ale my widzieliśmy je wyraźnie.

     Nie trzeba było komendy. Dwie elfie strzały powędrowały na cięciwy. Oboje wybraliśmy właśnie te, bo niosły najdalej i najcelniej. Obie jednocześnie wystartowały, z cichym, złowrogim sykiem. I obie trafiły. Mój draugr padł od razu, zajmując się płomieniem. Ten, którego na cel wzięła Lydia, okazał się być silniejszy. W świetle płomieni, jakie objęły go po trafieniu, zdołałem się zorientować, że to władający Głosem Pan Śmierci. Nie zwlekając więc, poczęstowałem go drugą strzałą. Ta go położyła. Ale to jeszcze nie był koniec walki. Gdy przeszedłszy wielką galerię, dotarliśmy do szerokich, wznoszących się schodów, pojawił się na nich następny, w dodatku w towarzystwie czterech szkieletów. Udało nam się położyć wszystkich strzałami, zanim się do nas zbliżyły. Ale Lydia wskazała coś na szczycie schodów. Był tam kamienny sarkofag. W takich miejscach spoczywały zwykle najsilniejsze draugry i smoczy kapłani. I tak też było tym razem, bowiem gdy ze strzałami na cięciwach wspięliśmy się na schody, wieko odskoczyło z hukiem i z kamiennego grobu wygramolił się Suweren Śmierci.

     Na szczęście, byliśmy na to przygotowani. Dwie celne strzały, potem dwie następne. Wystarczyły. Więcej nieumarłych w galerii nie było.

     Za sarkofagiem stał drewniany kufer. Co byliby z nas za eksploratorzy, gdybyśmy go nie zbadali? Ebonowy łuk, jaki z niego wyciągnąłem, jarzył się błękitnym blaskiem zaklęcia magii. Łuk Unieważnienia, jak go nazywano, odbierał magię celu. W walce z magami wręcz nieoceniony, ale dla nas nieprzydatny. Mimo wszystko, niezwykle cenny. Na tyle cenny, że postanowiłem go zabrać.

     Za kufrem znajdowały się drzwi. Kamienne. Ale dały się otworzyć, odsłaniając kręty, wąski, lekko opadający, naturalny chodnik. Ten właśnie doprowadził nas do kresu podróży.

     Komnata była niewielka, okrągła, ze wszystkich stron otoczona delikatną, koronkową kratą, stylistycznie nawiązującą do budowli wokół Kamieni Żywiołów, tyle że delikatniejszą i cieńszą. Na samym środku znajdował się postument z czarnego kamienia, a na nim leżała rozłożona księga. Wielka księga, oprawiona w skórę i napisana na pergaminowych kartach. Z pewnością bardzo stara.

Świątynia Miraaka - główne sanktuarium. Widoczna Czarna Księga

     I trochę dziwna. Chwilami wydawała się rzeczywista, ale za moment sprawiała wrażenie iluzji, jakby stawała się przezroczysta. Lydia spoglądała na nią nieufnie, Freya z zafascynowaniem.

     - To miejsce jest przesiąknięte mroczną magią – szepnęła z przejęciem. – Ta księga… Coś z nią nie tak… Niby jest, a niby jej nie ma.

     Widać, nie tylko ja to zauważyłem. Miała też rację, co do tego miejsca – całe pomieszczenie wibrowało od magii. I to raczej nieprzyjaznej.

     Z ciekawością wziąłem księgę do rąk. Była bardzo ciężka. Rzuciłem okiem na tytuł, ale zapisana była znakami zupełnie dla mnie niezrozumiałymi. I nagle poczułem, że dzieje się ze mną coś dziwnego. Świat wokół mnie zaczął robić się przezroczysty, jakby rozwiewał się w czarny dym. Zdołałem jeszcze usłyszeć Freyę.

     - To może być księga, której szukamy…

     Urwała zdziwiona, patrząc na mnie. Widziałem jeszcze Lydię, jak rzuca się w moją stronę, chcąc mnie złapać, a potem otoczyła mnie ciemność.

     Nie na długo, już po chwili ujrzałem przed sobą jakąś dziwną krainę, w nieznanym mi miejscu. Czyżby to była Otchłań? Pode mną kamienna, równa, błyszcząca posadzka, nade mną jaskrawozielone niebo, a przede mną jakieś dziwne, koronkowe budowle, jakieś dwa włochate potwory, wyglądające jak obrośnięte długim włosem duchy. I postać w masce. Wysoka postać w długim płaszczu i masce, nieco przypominającej maski kultystów. W każdym razie, w tym samym stylu. I wszystko jakieś przyciemnione, jakby w nocy.

     Wiedziałem, kto to jest. Wyczułem to podświadomie. To był Miraak!

     Gdy zjawiłem się w tej krainie, mówił właśnie coś do obu stworów.

     - Wkrótce nadejdzie czas, gdy…

     Tu urwał, bowiem przed nim nagle wylądował smok. Tak po prostu, jakby była to najzwyczajniejsza rzecz na świecie. 

     - Co? – spytał zdziwiony Miraak.

     Smok, o dziwo, skłonił mu się z szacunkiem i spojrzał na mnie. Miraak, biegnąc oczami za jego wzrokiem, obrócił się. I wtedy mnie dostrzegł.

     Zareagował bardzo szybko. Poraził mnie błyskawicą, która rzuciła mnie na kolana. Upadłem na twarz, sparaliżowany gwałtownym wyładowaniem, dopiero po chwili mogąc się dźwignąć. Jednocześnie wokół mnie zrobiło się jaśniej, jakby ktoś zdjął z moich oczu ciemny kir.

     - Kim jesteś, że ośmielasz się tu wkraczać? – zahuczał Miraak niskim, głębokim głosem, wznosząc dłoń do zadania drugiego ciosu.

     Jednak jego ręka zawisła w powietrzu, jakby się zawahał. Nie wypuścił drugiej błyskawicy. Opuścił dłoń i odezwał się z wyraźnym przekąsem.

     - Ach… Jesteś Smoczym Dziecięciem – pokiwał głową. – Czuję to. A jednak…

     Uczynił głową gest niedowierzania. Wbił we mnie wzrok i wydawało mi się, że prześwietla mnie na wylot. Nie widziałem jego twarzy, ale czułem jak jego spojrzenie bada mnie i sprawdza. Starałem się wyglądać spokojnie. Tak spokojnie, jak tylko umiałem. Zdawałem sobie bowiem sprawę, że to nie jest zwykłe spotkanie. To pojedynek. Nie na miecze, ani magię – to było starcie na siłę charakteru. I czułem, że je przegrywam.

     - A więc Alduin zginał z twojej ręki – rzekł wolno. – Dobra robota…

     Dostrzegłem cień podziwu w jego głosie, ale zaraz wzruszył ramionami.

     - Sam mogłem to zrobić, gdy jeszcze chodziłem po ziemi – oświadczył niedbale. – Ale wybrałem inną drogę. Nie wiesz nic o prawdziwej mocy, jaką może władać Smocze Dziecię – dodał kpiącym głosem.

     Nabrał powietrza.

     - Mul! Qah! Diir! – krzyknął nagle, aż skuliłem się odruchowo.

     Ale nic mi się nie stało. Zamiast tego, wokół ciała Miraaka pojawiły się świetliste elementy smoczego ciała – skrzydła, jakieś kostne wyrostki, rogi. Zupełnie, jakby zamienił się w smoka, ale nie do końca cieleśnie. Odniosłem wrażenie, że nie potrzebuje przybierać smoczej postaci, aby stać się dovą. Że dysponuje tą samą silą, co smoki, ale pozostaje w postaci znacznie praktyczniejszej i poręczniejszej – swojej własnej.

     Przemknęło mi przez myśl, że zanim stanę z nim do prawdziwego pojedynku, muszę poznać dwa pozostałe słowa Aspektu Smoka. Jak widać, był to niezwykły Krzyk. Pomimo, że usłyszałem go w całości, w mojej głowie nie odbiły się one echem, jak stało się to niegdyś w przypadku Smokogrzmotu. Wyraźnie nie były dla mnie przeznaczone. Swoje przeznaczenie muszę odnaleźć sam, na Smoczych Ścianach. Tylko gdzie ich szukać?

     Później. Na razie trwał pojedynek na spojrzenia. Przywołałem w myślach prośbę o opiekę Akatosha, ojca smoków, potem Kynaret, z którą łączyły mnie więzi Głosu. Poczułem się pewniej. Na myśl przyszła mi Meridia i nagle wydało mi się, że owa łagodna daedra stoi tuż za mną i wspiera mnie w tej walce. Przywołałem w myślach Azurę. W mojej wyobraźni, stanęła za moimi plecami, obok swej siostry. Poczułem się, jakby obie naprawdę tam stały, wspierając mnie w tym pojedynku.. Mój wzrok zapewne zhardział, a przynajmniej bardzo tego chciałem. Niestety, zapewne w rzeczywistości wciąż wyglądałem jak przestraszony kurczak.

     - Ta kraina jest dla ciebie zbyt potężna – odezwał się nagle Miraak. – Nie masz tu żadnej mocy. Solstheim… - pokiwał głową – też będzie należeć do mnie, to tylko kwestia czasu. Już kontroluję umysły jego mieszkańców. Wkrótce dokończę budowę mojej świątyni i będę mógł wrócić do domu.

     Odwrócił się ode mnie, jakby znudziło go moje towarzystwo i zwrócił się do jednego z włochatych potworów.

     - Odeślij go tam, skąd przybył – machnął ręką w moją stronę.

     Po tych słowach zaczął oddalać się wolnym krokiem. Audiencja była skończona.

     - Może oczekiwać mojego przybycia wraz z resztą Tamriel – rzucił jeszcze na odchodnym.

     Potwór skierował dłoń w moją stronę. Nie wiem, co to była za magia. Posłał ją w moją stronę, a ja poczułem się, jakby poraziły mnie błyskawica, płomienie i mróz – wszystkie naraz. Ból był paraliżujący, ale na szczęście trwał krótko. Tajemnicza kraina rozwiała się, a ja znalazłem się na powrót w świątyni Miraaka.