czwartek, 14 kwietnia 2016

Rozdział XXIII - Wąwóz Rabusiów

     Obudziłem się długo przed świtem. Cała miejscowość jeszcze spała. Tylko oberżystka cicho krzątała się już po kuchni. Zamieniliśmy kilka słów. Dowiedziałem się, że ma na imię Faida i rzeczywiście pochodzi z Cyrodiil. Po chwili z sąsiedniego pokoju wychyliła się Lydia.

     - Śpij, jeszcze wcześnie – uśmiechnąłem się.

     - Niedługo będzie świtać – odparła, ziewając. – Nie ma sensu kłaść się znów.

     Usiadła obok mnie. Zamówiliśmy sobie po kilka kanapek i kubku gorącego, całkiem smacznego naparu z palonego zboża i cykorii. Uspokoiłem Faidę, że wcale nam się nie spieszy, bo zaczęła przygotowywać śniadanie w takim pośpiechu, że wszystko leciało jej z rąk. Spojrzała na mnie z wdzięcznością.

     - Jakie plany na dziś? – spytał Lydia.

     Wzruszyłem ramionami.

     - Trzeba się dowiedzieć, czy Delphine ma już jakiś pomysł – odrzekłem powoli. – A jeśli nie, to…

     Poczekała chwilę, ale potem popędziła mnie, oczekując odpowiedzi.

     - Mam ochotę odwiedzić Wichrowy Tron i zobaczyć się z Ulfrikiem – wyznałem. – Muszę wiedzieć, kto ma rację, bo inaczej zwariuję.

     Uniosła brwi.

     - A zostaniemy w ogóle do niego wpuszczeni? – wyraziła wątpliwość. – A nawet jeśli, to co mu powiesz? I, co ważniejsze, co on ci odpowie…

     - Nie rozumiem – spojrzałem na nią pytająco.

     - Powie ci to, co chcesz usłyszeć. Pewnie zwerbuje cię do Gromowładnych.

     Opuściłem głowę. Miała rację. Ale może tak właśnie byłoby lepiej, dać się opętać idei i walczyć o to, w co się wierzy. Mieć cel w życiu, robić coś nie dla siebie, ale dla innych, z czystym sumieniem i radością w sercu.

     - Nie znam się na polityce – odparła z prostotą. – Dokądkolwiek pójdziesz, ja pójdę za tobą. Tylko jeśli na koniec okaże się, że wybrałeś źle, to rozpaczą zapłacisz podwójnie za te wszystkie uniesienia serca. Przy okazji, nie wydaje ci się, że najpierw należałoby zrobić porządek ze smokami?

     Prychnąłem z dezaprobatą. Nie żebym się z nią nie zgadzał, tylko właśnie dlatego, że znów miała rację.

     - Wciągasz skoomę, że od rana jesteś taka wyszczekana? – mruknąłem zgryźliwie. – Daj mi się obudzić i pomyśleć.

     Roześmiała się.

     - Jak sobie życzysz, tanie – dobiła mnie swoją irytującą formułką. – Daj znać, jak się obudzisz.

     Bezczelna!

     Ale wiedziałem, że wolę ją właśnie taką - szczerą, swobodną i mającą własne zdanie, niż tego posłusznego żołnierza, którym była na początku naszej znajomości.

     Słońce jeszcze nie pojawiło się za górami, gdy opuszczaliśmy gospodę, kierując się na południe. Miejscowość nie była duża, ale miała jeden bardzo charakterystyczny obiekt. Był nim most. Masywny, kamienny most, przegradzający rzekę, wysoko sklepiony, ozdobiony pośrodku rzeźbą w kształcie smoczego łba, naprawdę robił wrażenie. W dodatku wybudowano go w miejscu, gdzie rzeka była rwąca, szeroka i całkiem głęboka, miał więc spore znaczenie strategiczne. Nie zdziwił mnie więc mijany po prawej stronie posterunek cesarskiego legionu. Takiego miejsca należało pilnować, aby nie wpadło w ręce wroga.

     Nieco dalej na południe weszliśmy na drugi most, nie tak wielki, przerzucony nad niewielką rzeczką. Za nim stal kupiecki wóz, jak nam się z daleka wydawało, wyładowany towarem. Choć rozglądaliśmy się na boki, w szarzyźnie poranka nie mogliśmy dostrzec ani właściciela, ani konia, bo przecież ręcznie takiego wozu pchnąć przez góry się nie da. Zagadka rozwiązała się, gdy podeszliśmy bliżej. W wysokiej trawie leżała zamordowana Regardka, a kilka kroków dalej Nord, naszpikowany strzałami. Koń też był, a jakże! Ale również nieżywy, ze śladami po mieczu i strzałach. Ciała były sztywne i powoli zaczynały gnić. Musiało się to więc wydarzyć co najmniej wczoraj rano, bowiem chłodna noc z pewnością spowolniła rozkład zwłok.

     Nie wiedziałem, co zrobić. Nord, oprócz ubrania, nie miał przy sobie nic – ani broni, ani żadnych kosztowności. U Regardki znalazłem jednak trochę złota i srebrny pierścień z ametystem na palcu, a w sakiewce, przytroczonej do paska, oprawiony w skórę pamiętnik.

     Nie mogłem się powstrzymać, musiałem do niego zajrzeć. Wschodzące słońce oświetliło jasne kartki, pokryte drobnym, kobiecym pismem.

     
     Błagałam męża, aby nie jechał. Nie chciał słuchać. Stwierdził, że jeśli opóźni dostawy o kolejny tydzień, legion znajdzie kogo innego, by ruszył na południe.

     Niech sobie zatrzymają te przeklęte pieniądze. Droga do Białej Grani jest dziś tak niebezpieczna. Wszyscy o tym wiedzą. Tyle karawan zostało napadniętych, tylu podróżnych rozpłynęło się w powietrzu. Niektórzy twierdzą, że to zwykli rozbójnicy, ale krążą plotki o goblinach, duchach, czy wiedźmach.

     Jesteśmy małżeństwem od dwunastu lat. Nie zniosę myśli, że mogłabym go stracić. Nie pozwolę mu jechać samemu, nie tym razem. Żyjemy we dwoje i tak umrzemy. Maro, miej nas w opiece.


     Powoli zamknąłem pamiętnik.

     Dlaczego chce mi się wyć właśnie teraz? Tyle razy widziałem już śmierć, tyle razy sam ją zadałem… Dlaczego akurat ta śmierć mnie tak przybiła? Bo byli niczemu niewinni? A co zawinili upolowani przez trolla żołnierze? Co zawinił Khajicki kupiec, że zabił go gigant? Co zawiniła Agna w Grobowcu Hilldura? Tylu niewinnych ludzi już zginęło. Dlaczego właśnie teraz wzrok mi się mgli i ściska mnie za gardło?

     Nie wiem, kto mi odpowiedział. Wyglądało to tak, jakby ktoś mądrzejszy ode mnie podsunął mi tę myśl.

     Bo taka miłość nie powinna była zginąć!

    Tak, to była prawda. Tak naprawdę żałowałem nie tyle tych dwojga nieszczęśników, co ich miłości. Taka miłość jest skarbem, który nie powinien zostać tak bezsensownie zniszczony.

     Wiem, że Lydia pomyślała wtedy to samo. Sama mi się później do tego przyznała. I widziałem, że bardzo nią to wstrząsnęło. Mimo to, ta dzielna dziewczyna próbowała funkcjonować normalnie. Podała mi strzałę, wyrwaną ze zwłok zabitego konia.

     - Ty się na tym lepiej znasz – powiedziała przez ściśnięte gardło. – Co to za strzała? Nigdy takiej nie widziałam.

     Wziąłem do ręki czarny pocisk. Dziwne… Z czego go zrobiono? Był cienki, prosty, ale zarówno przy grocie, jak i przy lotkach nieco pogrubiony. Asymetryczny grot wyglądał, jakby razem z drzewcem tworzył jedną całość. I nie było to drewno, ani metal. Było bardzo sztywne i lekkie. To coś wyglądało jak… Jakby takie już urosło! Obejrzałem inne strzały. Wszystkie miały taki sam kształt, ale różniły się nieznacznie długością i grubością. Wyciągnąłem orkowy sztylet i spróbowałem przeciąć jedną z nich. Okazała się być bardzo twarda, ale po krótkim wysiłku udało mi się ją rozłupać. Była pusta w środku, choć nie do końca. Miała w sobie jakieś zasuszone narośla, zupełnie jak źle oczyszczona skóra z resztkami mięsa.

     - Wiesz, co mi to przypomina? – powiedziałem wolno. – Będziesz się śmiać, ale ja powiedziałbym, że… Że to wysuszona noga jakiegoś pająka, albo owada.

     - Chaurus – odrzekła Lydia, wcale się nie uśmiechając. – Na bagnach żyje taki owad.

     Gdzieś już chyba słyszałem tę nazwę.

     - Taki duży? – przyłożyłem strzałę do ramienia. Prawie dorównywała mu długością.

     - Bardzo duży – odrzekła. – Widziałam spreparowane okazy. Ma wielkość wilka, ale bywają większe.

     - Jadowity?

     - Nie wiem, chyba nie. Ale silny i ma ostre szczęki. Podobno młode mogą latać.

     Podrapałem się po nosie.

    - Kto robi strzały z nogi owada? – zapytałem głośno sam siebie. – Prostego drewna pod dostatkiem, wokół rośnie pełno trzciny, która też się na to nadaje. A tu – zerknąłem na prymitywną strzałę – ani to specjalnie lekkie, ani specjalnie proste. No i strzały tak bardzo się od siebie różnią. Przecież dobry komplet strzał właśnie dlatego jest dobry, że wszystkie są jednakowe!

     Lydia nic nie powiedziała, ale wiedziałem, że się ze mną zgadza. Łucznik ma ruchy tak wytrenowane, że za każdym razem składa się do strzału w jednakowy sposób. I dlatego tak ważne jest, alby każda strzała była taka sama. Wtedy każda z nich, wystrzelona w taki sam sposób, trafi w to samo miejsce, co pozostałe. A gdy każda jest inna… Z bliska to może nie ma większego znaczenia, ale z daleka nawet najlepszy strzelec nie trafi tam, gdzie celował. Wyceluje w środek, a tu okaże się, że ta akurat strzała jest cięższa i trafi poniżej celu. Skoryguje – a tu niespodzianka, następna strzała jest lżejsza i trafi w niebo. A trzecia okaże się krótsza i w ogóle spadnie z łęczyska. Dziwne to było.

     Jeszcze dziwniejszym był fakt, że zwłok nie obrabowano. Pozostawiono przy nich wszystkie kosztowności i towary na wozie. Nie zrobili więc tego rozbójnicy. Poza tym, oni na pewno nie zabijaliby konia.

     - Chyba, że zranili go w walce – mruknęła Lydia. – I go dobili, bo nie nadawał się już do niczego.

     - I zostawiliby taką skórę? – podrapałem się po nosie. – No i mięso. To przecież góra mięsa. Dla rabusiów prawdziwy skarb.

     - Nie jadam koni – skrzywiła się Lydia.

     - Ja też nie – odparłem powoli. – Bo nie zabiłbym konia dla mięsa. Ale sądzisz, że zbóje mają jakieś zasady?

     Potrząsnęła głową.

     - Tym bardziej nie wiemy, kto ich zabił – westchnęła. – I po co? Komu oni mogli zagrażać? 

     Pozostawiliśmy kwestię nie rozstrzygniętą.

     Na kupieckim wozie znaleźliśmy kilka dywanów. Potraktowaliśmy je jak całuny. Pochowaliśmy nieszczęsnych kupców nieco dalej od drogi, gdzie ziemia była bardziej miękka. Przysypaliśmy kamieniami, ziemią i jeszcze jedną warstwą kamieni. Pamiętnik pochowałem razem z nimi.

     Gdy po pogrzebie myliśmy ręce w rzece, Lydia niespodziewanie odezwała się.

     - Zazdroszczę im.

     Spojrzałem na nią zaskoczony. Dostrzegła to.

     - Tak, zazdroszczę – powtórzyła. – Żyli razem, kochali się i razem zmarli. Wyobrażasz sobie, jak jedno z nich musiałoby cierpieć, gdyby zostało samo na świecie?

     Rozumiałem ją. Byłem wtedy tak rozbity, że łatwo było mnie wzruszyć. I nagle strasznie zatęskniłem do swojego domu. Nie tego w Białej Grani – tego prawdziwego, w którym się wychowałem, gdzie wciąż mieszkali moi rodzice. Zatęskniłem do starszego wioski – surowego, ale przecież dobrodusznego starca. Zatęskniłem do Eanora, swego bosmerskiego przyjaciela. Do kolegów z wioski, do rodzeństwa, do zapachu ziół, wiszących pod stropem, do tego wszystkiego, z czego pochodziłem. Świat wydał mi się nagle nieprzyjazny i wrogi. Tylko tam, w rodzinnym domu było spokojnie, bezpiecznie i ciepło. Chyba lekkomyślnie go porzuciłem.

     Po drodze powiedziałem o tym Lydii, trochę się wstydząc własnej słabości. 

     - Gdybyś nie uciekł, właśnie ocierałbyś pot z czoła, dmuchając w ogień, w zamkowej kuchni – odpowiedziała wesoło. – A kucharz stałby nad tobą z pasem i wymyślał ci od obiboków.

     Roześmiałem się. Miała rację. Coraz częściej jej się to zdarzało. Widać, gdy ja nie potrafiłem myśleć spokojnie, ona przejmowała ten obowiązek za mnie.

     Na horyzoncie zamajaczyły nam skały i jakieś zabudowania. Lydia nagle przystanęła.

     - Wąwóz Rabusiów – mruknęła z dezaprobatą. – Mam nadzieję, że w rękach cesarskich!

     - Hę? – może i nie było to inteligentne pytanie, ale Lydia zrozumiała je zupełnie jasno.

     - Tak to nazywają. Często gnieżdżą się tam rozbójnicy. Wąwóz na trakcie, ominąć się nie da. Idealna pułapka na podróżnych.

     Wbiłem wzrok przed siebie. Wydawało mi się, że widzę tam strużkę dymu.

     - Ktoś tam jest – mruknąłem. – Ominąć się nie da, powiadasz?

     - Jedynie w bród – odparła. – Ale karawana nie ominie. Ci nieszczęśnicy tam – wskazała za siebie, - gdyby nie zginęli wcześniej, pewnie wpadliby w ich łapy. No, chyba że cesarscy znów odbili obóz. Przechodzi z rąk do rąk. 

     - Więc trzeba zachować ostrożność – zdjąłem łuk z ramienia. – Chodźmy tędy, przy rzece. Lepiej nie iść traktem, żeby nas nie zauważyli.

     Ale i tak nas zauważyli. I nie byli to cesarscy. Oni nie noszą żelaznych hełmów z rogami, a taki właśnie ujrzałem u nieruchomo stojącego osobnika, pod drewnianym rusztowaniem. Pierwsza strzała nadleciała jednak nie od niego, tylko właściwie nie wiadomo skąd. Wbiła się w ziemię kilka kroków za mną. Przykucnąłem w wysokiej trawie, zaraz pod jej osłoną przesuwając się w bok. Następna spadła jeszcze bliżej.

     Lydia strzeliła w stronę obozu i gwałtowny ruch na drewnianym rusztowaniu zaznaczył trafienie. Dopiero teraz go zauważyłem. Do tego stopnia zlał się z cieniem skał i drewnianego rusztowania, że trudno było go zobaczyć. Posłałem mu strzałę, a ta z kolei posłała go w zaświaty. Niestety, pojawiło się dwóch kolejnych. W dodatku otworzyła się brama, której też przedtem nie zauważyłem, ponieważ nikła w cieniu skały. A z bramy wybiegło dwóch uzbrojonych bandytów. Dołączył do nich ten w hełmie z rogami, który stał dotąd pod rusztowaniem. Wszyscy trzej ruszyli na Lydię.

     Stwierdziłem, że zanim dobiegną, chyba zdążę pozbyć się dwóch łuczników. Ale nie zdążyłem. Gdy po długiej wymianie strzał udało mi się wreszcie obu unieszkodliwić, Lydia wycierała już miecz o spodnie trzeciego pokonanego przeciwnika. Pokręciłem głową z podziwem.

     - Sama przeciw trzem – odezwałem się. – Ile razy mnie jeszcze zadziwisz?

     - Sam przeciw trzem i żadnej ranki – odparła, naśladując mój głos. – Jak ty to robisz?

     - Jesteś ranna? – zaniepokoiłem się.

     - Nic poważnego – machnęła ręką.

     Ale ja już chwyciłem Kostur Uzdrawiającego Dotyku i skierowałem go ku niej. Strzelił złocistą mgiełką, która owionęła moją towarzyszkę i została przez nią wchłonięta.

     - Zaklęcie lecznicze? – spytała zdziwiona. – Jesteś kapłanem?

    Wzruszyłem ramionami. Przecież widzi, że mam w rękach magiczną laskę. A zresztą, czy Szkoła Przywracania zarezerwowana jest tylko dla kapłanów? Ruszyliśmy w stronę obozu. Nie było w nim nikogo, ale na końcu ogrodzenia stała drewniana chata. Ktoś mógł tam się jeszcze chować.

     Łuk znowu powędrował do mojej dłoni, a strzała na cięciwę. Tylko po to, by wylądować na ziemi, gdy odrzuciłem jedno i drugie, chwytając miecz i sięgając po tarczę. Z chaty z impetem wypadł na nas osobnik w stalowej zbroi. Było za ciasno, żeby Lydia mogła mnie wesprzeć. Musiałem sobie radzić sam. Rozbójnik walczył stalowym mieczem. Moja elfia tarcza na razie wytrzymywała ciosy, ramię również, natomiast przebić się przez jego pancerz graniczyło z cudem. Miał na sobie pełnopłytową, stalową zbroję z przyłbicą. Moje ciosy po prostu odbijały się od niej, nie czyniąc mu żadnej szkody. No, prawie żadnej. Nie wolno bowiem zapomnieć, że Przedświt, jak wszystkie daedryczne artefakty, miał w sobie sporo magii. Ten miecz zaklęto ogniem. Za każdym razem, gdy trafiałem w cel, mój przeciwnik zaczynał płonąć. Zrazu, ze względu na mocny pancerz, nawet tego nie zauważył, ale jego zbroja w kilku miejscach nagrzała się tak, że zaczęło go to parzyć. Jego ruchy były coraz bardziej nieskoordynowane. W końcu udało mi się wymacać mieczem szparę między kirysem i naramiennikiem. Ryknął jak zarzynane zwierzę, gdy pod pancerzem buchnął mu ogień. Teraz już poszło szybko. Po chwili rozciągnął się u moich stóp jak długi.

Przedświt, dar Meridii- pierwszy z deadrycznych artefaktów, jakie zdobył Wulfhere. Obecnie eksponat Muzeum Wietrznego Domku w Białej Grani (Skyrim)

     Odwróciłem się do Lydii i zaraz uniosłem miecz. Za nią stał jeszcze jeden bandyta, w łuskowej zbroi i dwuręcznym mieczem w ręce. Oręż jednak miał opuszczony, a jego ciało dziwnie migotało. Lydia roześmiała się, ja po chwili też. To był ożywieniec. Moja towarzyszka użyła kostura, który znaleźliśmy w forcie pod Pękniną i ożywiła zwłoki jednego z bandytów, zwiększając naszą liczebność. Taki ożywieniec nie był zbyt silny, ale zawsze mógł związać na chwilę wrogie siły, co czasem naprawdę trudno było przecenić. Spojrzałem na migotające niebieskim połyskiem ciało, z nieobecnym wzrokiem, wbitym w dal. Zrobiło mi się nieprzyjemnie. Nie znosiłem nekromancji. Jak w każdym normalnym człowieku, wzbudzała ona we mnie wstręt. Tym razem jednak trudno było mi mieć jej to za złe – nie wiedziała, ilu przeciwników mamy przed sobą, więc na czas zareagowała, powiększając nasze siły. To było bardzo roztropne, choć nie zmienia faktu, że obrzydliwe. Wiedziałem mimo wszystko, że zdarzyło się to po raz pierwszy i ufałem jej, że czego jak czego, ale tego kostura na pewno nadużywać nie będzie. Też czuła do tego wstręt.

     Gapiliśmy się na tego ożywieńca jak na jakieś szczególnie niezrozumiałe i obrzydliwe, ale jednak dzieło sztuki. Żadne z nas nie widziało czegoś takiego z bliska, a przynajmniej nie stojącego nieruchomo. W końcu nieszczęśnik wydał z siebie jęk i… rozsypał się w jasnobłękitny popiół, który zaraz rozwiał wiatr.

     - Nie zniewoliłam go na długo – szepnęła Lydia. – To dobrze…

     - Nie wiem, czy w ogóle go zniewoliłaś – odparłem. – To było puste ciało, bez duszy. Tak mi się przynajmniej wydaje.

     W forcie oczywiście znaleźliśmy trochę wartościowych rzeczy. Chciałem też zabrać tę płytową zbroję, ale okazała się być na tyle ciężka, że poniechałem. Na nikogo z nas nie pasowała i choć można było za nią dostać niezłą cenę, postanowiliśmy ją zostawić. Wrzuciliśmy ją do solidnego kufra, od którego klucz znalazłem przy zwłokach rozbójnika. Może kiedyś tu wrócimy.

     Obejrzeliśmy sobie też przemyślną pułapkę, jaką rabusie przygotowali na podróżnych. Na drewnianym rusztowaniu, zbudowanym na skałach wąwozu, umieścili po obu stronach solidne platformy, z których można było ostrzelać jadących w dole. Ponadto znajdowała się tam ruchoma platforma, która po przesunięciu dźwigni zasypywała wąwóz kilkoma wielkimi głazami, wystarczająco dużymi, aby zabić konia.
Nie mieliśmy tu już nic więcej do roboty. Poprawiliśmy rynsztunek i skierowaliśmy się na most. Droga zaczęła piąć się w górę.

     - Długo tak będziemy się wspinać? – spytałem, gdy trakt nachylił się do tego stopnia, że zacząłem się miejscami z niego ześlizgiwać. – Dokąd prowadzi ta droga? Mam nadzieję, że jest tam gdzieś miejsce, gdzie można odpocząć.

     - Rorikstead – odparła Lydia, ciężko dysząc. – Na szczycie jest wąwóz, a za wąwozem…

     Urwała, gdy na kamieniach obok niej zaklekotała wypuszczona nie wiadomo skąd strzała. Padliśmy na ziemię, ale nie było tu żadnej osłony, a kolejna strzała zaklekotała jeszcze bliżej, krzesząc iskry żelaznym grotem po kamiennym bruku. Jedyna rada – bieg zakosami.

     Poderwaliśmy się jednocześnie. Chwyciliśmy tarcze i za ich osłoną rozpoczęliśmy morderczy bieg pod górę. Strzały co jakiś czas świstały nam koło uszu, ale, o dziwo, żadna nie trafiła. Gdy dojrzałem łucznika, było to jak podpisanie na niego wyroku śmierci. Był daleko, ale nie dla mnie i nie dla dwemerskiego łuku. Odrzuciłem tarczę, chwyciłem łuk. Trafiłem za pierwszym razem w samo serce. Wątpliwe, żeby przeżył taki strzał. Za głazem u góry ujrzałem drugiego. Zdążył się schować, więc moja strzała musnęła go tylko, ale ja rzuciłem się w przód jak szalony, chcąc dopaść do jak najprędzej.

     Lydia jednak była szybsza. Podczas, gdy ja traciłem czas na strzelanie, ona wciąż biegła w górę i właśnie, choć zdyszana i zziajana, dopadła napastnika i natarła na niego ostro. Nie zdołała go zranić, ale udało jej się zmusić go do wychylenia się zza głazu, co wykorzystałem z podziwu godnym refleksem, trafiając go w szyję.
Nie był to koniec kłopotów. Gdy wspięliśmy się na szczyt, z góry ruszył na nas trzeci rozbójnik. Nie zdołał nam zaszkodzić i własnym rozpędem nadział się zwyczajnie na nasze nadstawione miecze. Teraz dopiero walka była skończona.

     - Ilu ich jeszcze napotkamy? – jęknąłem. – To już zaczyna być nudne.

     Szczyt góry był płaski. Droga rozwidlała się w tym miejscu. Wzdłuż grani prowadziła odnoga na zachód, a trakt na wprost wchodził do skalistego wąwozu i skręcał w lewo. Na rozwidleniu stała zaś bardzo sprytna pułapka. Był to porzucony wózek, na którym umieszczono solidny kufer. Obok leżały zwłoki, ubrane w rzemieniową zbroję. Wyglądało to, jakby jakiegoś wędrowca zaatakowali zbóje, ale z jakiegoś powodu nie zdołali go obrabować. Żaden podróżny nie oparłby się pokusie zajrzenia do skrzyni. A wtedy ginął od strzał, wypuszczonych z trzech stron.

     Wspinaczka i czekająca u szczytu walka wyczerpały nas niemal zupełnie. Oparci o wózek, dyszeliśmy jak kowalskie miechy.

     - Daleko do tej miejscowości? – spytałem. – Jak to ona się zwała?

     - Rorikstead – odparła Lydia. – Całkiem blisko, zaraz za wąwozem.

     Rorikstead… Gdzieś już słyszałem tę nazwę… Czy to aby nie stąd pochodził mój nieszczęsny towarzysz niedoli? Lokir z Rorikstead, tak się chyba nazywał! Tak go wywołał Hadvar, zanim chłopak zginął od strzał cesarskich łuczników. Westchnąłem cicho. Może mieszkają tu jacyś jego krewni? Może rodzice… Czy wiedzą, jaki los spotkał ich syna?

     Do wioski rzeczywiście nie było daleko. Ujrzeliśmy ją już za załomem wąwozu. Dowlekliśmy się resztką sił do gospody. Dobrze, że w każdej miejscowości jest gospoda. Może nie być kowala, wójta, nawet mieszkańców, ale gospoda jest zawsze! Ta wioska zresztą też nie była imponująca – tylko kilka chat. No i gospoda! 

     Było zaledwie wczesne popołudnie, ale my już zakończyliśmy nasz dzień. Zamówiliśmy sobie porządny obiad, wynajęliśmy po pokoiku, a potem umyliśmy się przy studni, przebraliśmy się w lekkie ciuchy i próżnowaliśmy już do wieczora, siedząc przy stole i popijając piwo. Od jednego z gości, starego człowieka, dowiedziałem się, że znał Lokira.

     - To sierota – odrzekł, gdy zapytałem go o chłopaka. – Jego rodzice nie żyją, a on sam też popadł w złe towarzystwo. Zaczął kraść, ponoć współpracował z jakąś bandą. Niezłe z niego ziółko. Kiedyś źle się to dla niego skończy.

     - Już się skończyło – mruknąłem głośno. – Lokir nie żyje. Widziałem, jak go zastrzelili cesarscy.

     Starzec uniósł tylko brwi.

     - Szkoda chłopaka - rzekł zamyślony. – Hultaj bo hultaj, ale przecież nie był złym człowiekiem. Niech Arkay się nim opiekuje.

     Wypiliśmy za spokój jego duszy.

3 komentarze:

  1. Ciężko było wtedy wędrować, oj ciężko. Pająk wielkości wilka-okropność. Dla mnie każdy pająk jest okropnością, nawet malutki.
    Miłego;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. I jeszcze ciężko go zatłuc - obcas z pewnością nie wystarczy.
      Zdradzę Ci, że w grze często używaną czynność można rozwijać. Np. łucznictwo. Gdy często używa się łuku, ta umiejętność rośnie (od 0 do 100). Co jakiś czas dostajesz szansę rozwinięcia wybranej cechy - np. silniejsze napięcie, pomoc w celowaniu, czy szybkość napinania, o ile uzyskasz wymagany poziom. To wszystko sprawia, że ulubiona broń jest coraz bardziej skuteczna. A jeśli jeszcze dodamy do tego coraz lepsze uzbrojenie i możliwość jego modyfikacji (kowalstwo i zaklinanie), niektóre stwory przestają być problemem. W tym momencie gry, Wulfhere potrafił już zabić pająka śnieżnego jedną strzałą - a przy rozwiniętym skradaniu, zwykle zanim ten zdążył go zauważyć.

      Usuń
  2. Ciekawe czy Wulfhere kiedyś wróci do rodzinnej wioski... Przeczuwam, że tak! I na coś się przyda mieszkańcom! :)

    OdpowiedzUsuń