wtorek, 12 kwietnia 2016

Rozdział XXII - Przedświt

      Jeszcze nie dotarliśmy do Wietrznego Domku, gdy przy bramie napatoczyłem się na Adrianne.

      - Już zaraz – uprzedziłem ją, zanim otworzyła usta. – Tylko zostawię te manele w domu i zaraz zabieramy się do pracy!

      Pokręciła głową i uśmiechnęła się tylko. Słowa dotrzymałem. Zostawiwszy pakunki w domu, zabrałem tylko skóry i zdobytą broń, po czym zameldowałem się w kuźni, stając na baczność. Wywołałem tym kolejny uśmiech. Zabraliśmy się do pracy.

      Zacząłem od wyprawiania skór, co wychodziło mi lepiej niż niejednemu kowalowi. Potem kilka z nich równo pociąłem na paski o żądanej szerokości. Ja zabrałem się za zszywanie zbroi, podczas gdy Adrianne wykuwała broń. Gdy machanie młotem ją zmęczyło, zamieniliśmy się rolami. Podczas pracy opowiedziałem jej o elfiej zbroi, jaką udało mi się zdobyć. Obiecała pomoc w jej naprawie. Okazało się, że potrafi taką zbroję wykonać, tylko nie bardzo ma z czego. Miała trochę księżycowego kamienia, ale do tego potrzebne też było złoto i specjalny amalgamat, wykonany z rtęci, żelaza, korundu i rafinowanego księżycowego kamienia. Rtęci nikt w mieście nie miał. Zawsze jednak pozostawała przeróbka tej zdobytej.

      Wieczorem, gdy skończyliśmy pracę, Adrianne sięgnęła do kiesy, ale ja zaproponowałem, że rozliczymy się po wykonaniu zlecenia.

      - Zostaniemy tu przez kilka dni, to uporamy się od razu z całym zamówieniem – zapewniłem. – Będziesz miała to z głowy.

      Ale zeszło nam więcej czasu – przeszło tydzień. Nie narzekałem, bo praca szła dobrze, a Lydia w międzyczasie zajęła się domem, przy sporej pomocy Proventusa Avenicci, który załatwił wiele spraw. Przede wszystkim, najął rzemieślników, którzy na powrót postawili ścianę w sypialni i gabinecie, wstawili drzwi i dokładnie naprawili dach. Sprzedał nam też trochę niezłych mebli, zalegające komnatę-graciarnię w Smoczej Przystani. Dość, że kiedy uporaliśmy się z cesarskim zamówieniem, całe piętro było już gotowe, na dole wreszcie było gdzie zjeść i ugotować, a jedynie gabinet czekał na swoją kolej, bo jeszcze nie zdecydowaliśmy, co tam urządzimy. No i moja sakiewka, pomimo zapłaty od Adrienne, była teraz przerażająco lekka, bo remont pochłonął niemal wszystkie moje oszczędności.

      Za elfią zbroję na razie się nie zabrałem. Chciałem odpocząć od kuźni. Więc po prostu, któregoś ranka wdzialiśmy na siebie swoje stare, podreperowane nieco zbroje i wyruszyliśmy do Morthalu.

      Pierwszą noc spędziliśmy w jaskini Orotheim. Pusta od miesiąca melina rozbójników była doskonałym schronieniem. Przy okazji, postanowiłem zabrać stamtąd stalowy berdysz, należący przedtem do herszta bandy, jako dowód dla jarla. Do Morthalu dotarliśmy późnym popołudniem. Od razu udaliśmy się do siedziby jarla. Przy okazji dowiedziałem się, że nazywa się ona Komnatą Wysokiego Księżyca.

      Zwyczajowy strażnik jarla, młody i sympatycznie wyglądający huskarl, wysłuchał nas i przepuścił bez problemów. Zbliżając się do tronu, ze zdziwieniem zauważyłem, że jarl jest kobietą, w wieku około sześćdziesięciu lat, a może i więcej. Włosy jednak miała czarne, bez śladu siwizny. Ech, kobieca próżność! Nawet w tym wieku próbowała oszukać czas, przy pomocy jakiegoś przyciemniającego wywaru. Zwała się Ilgrod Babokruk, a w oczach miała coś, co wręcz wymuszało szacunek. Wydawało się, że te oczy widzą rzeczy, których inni nie dostrzegają.

      - Zatem los skierował was do Morthalu… - odezwała się głosem nadspodziewanie silnym i dźwięcznym. – I do mnie… W jakim celu, to się wkrótce okaże. Witajcie!

      Skłoniliśmy się z szacunkiem i wymieniliśmy nasze imiona. Wyciągnąłem ręce, na których leżał topór z Orotheim.

      - Przywódca bandytów z Orotheim nie żyje – odezwałem się. – Pozostali zresztą też…

      - I jesteś tu, aby dostać za niego nagrodę – odrzekła jarl.

      - Nie ukrywam, że chciałbym ją otrzymać – bąknąłem zmieszany.

      - Doskonale. Wiele ci zawdzięczamy – uśmiechnęła się Ilgrod. – Ciężko było?

      - Nie bardzo – odparłem zgodnie z prawdą. – Ale też nie dałem im żadnych szans. Jestem bardziej łucznikiem niż szermierzem…

      Ostatnie słowa wymówiłem z niejakim wstydem, bowiem trudno było nie przyznać, że nie było to z mojej strony po rycersku. No, po prostu, wystrzelałem ich jak lisy w norze. Ale jarl tylko się uśmiechnęła i ze zrozumieniem skinęła głową.

      - Honorową walkę zostaw ludziom, którzy znają pojęcie honoru – odrzekła wyrozumiale. – Oto nagroda.

      Dostałem woreczek ze zwyczajowymi stoma septimami. Niewiele, ale zawsze coś. Podziękowałem, chwilę jeszcze wymienialiśmy uwagi, po czym opuściliśmy siedzibę jarla i udaliśmy się do gospody. Jonna przyjęła nas gościnnie, więc najedliśmy się do syta i udaliśmy się do łóżek, przewidując, że czeka nas jutro ciężki dzień.

      Nazajutrz poszliśmy na przełaj, przez las i mokradła. Szybko dotarliśmy do rzeki.

      - Spora – przyznałem, widząc przed sobą rozlaną wodę. – Poszukajmy brodu.

      Aby go znaleźć, musieliśmy się nieco cofnąć, ale jakoś przebrnęliśmy przez wodę, choć nie obyło się bez przemoczenia, gdy wpadłem w jakąś dziurę. Po wylaniu wody z butów i wyrażeniu nadziei, że dzień będzie ciepły, udaliśmy się kamiennym traktem w stronę góry Kilkret.

Skyrim, góra Kilkret - świątynia Meridii


      Wszystko zgadzało się z opisem Lydii. Obok traktu stała kamienna brama, pod nią biegły schody. Kilkanaście kroków dalej – następna brama. Schody prowadziły do monumentalnej, kamiennej budowli. Na jej szycie widniał olbrzymi posąg, przedstawiający kobiecą postać, ze zniesionymi w górę ramionami i w płaszczu, wyglądającym, jakby przykrywał ogromne skrzydła, wyrastające jej u ramion. Nieco dalej, na uboczu, w cieniu wielkich świerków, stała smocza ściana. Nie zdążyłem jednak do niej dojść, gdy znany mi już głos Meridii zabrzmiał znów. Tym razem wyczułem w nich żal.

      - Spójrz na moją świątynię – mówiła daedra. – Legła w gruzach. To by było na tyle, jeśli chodzi o wierność śmiertelników, ich serca i rzemiosło! Jeśli mnie nie kochają, jak może ich dosięgnąć moja miłość?

      Słowa te, a raczej skarżący się ton, zrobiły na mnie duże wrażenie. Meridia na pewno nie zasłużyła sobie na ludzką niewdzięczność. Wiedziałem już, że muszę jej pomóc. Ale aby to zrobić muszę być silny. Dlatego pierwsze kroki skierowałem do smoczej ściany, aby poznać nowe słowo, którego zew słyszałem już od kilku chwil.

      - Sui! – szepnąłem nowo poznane słowo. – Powietrze!

      I poczułem, że mogę poruszać się szybko, jak huragan, zadając ciosy nie odbicia. Moje ramiona stały się nieuchwytnym wiatrem, których żadna materia nie zdoła zatrzymać. Dusza zabitego niedawno smoka przyniosła mi zrozumienie słowa nowego krzyku: Furii Żywiołów.

      Obrzęd pod ścianą nie trwał długo. Gdy powróciłem do rzeczywistości, od razu wstąpiłem na schody, prowadzące do posągu Meridii. Stanąłem przed nim, podziwiając starodawne rzemiosło, po czym powoli wyciągnąłem z plecaka klejnot i z namaszczeniem ująłem go w dłonie.

Góra Kilkret - posąg Meridii. U podstawy widoczny postument, w kształcie dwu kobiecych postaci, trzymających się za ręce, na którym kapłani umieszczali klejnot, zwany Latarnią Meridii.

      - Przywróć mi moje światło – odezwała się znów Meridia – bym mogła poprowadzić cię ku przeznaczeniu!

      Zawahałem się. Nie wiedziałem, co mam zrobić, dopóki mój wzrok nie padł na kamienny piedestał, jakby specjalnie po to wykonany, aby umieścić w nim Latarnię Meridii, którą trzymałem w rękach. Podszedłem do niego i umieściłem klejnot na postumencie. Pasował. I nagle stało się coś niesamowitego.

      Oślepiło mnie białe światło. Musiałem zamknąć oczy. Jednocześnie poczułem się, jakbym oderwał się od ziemi i poszybował w górę. Gdy otworzyłem w końcu oczy, nie mogłem uwierzyć w to, co widziałem. Znajdowałem się wysoko na niebie. Pod sobą widziałem całe Skyrim. Widok był tak niesamowity, że zaparło mi dech w piersiach. Gapiłem się na malownicze szczyty na majaczące w oddali miasta, na srebrne wstążeczki rzek i ciemność lasów. Zapewne żaden śmiertelnik nie podziwiał takiego widoku przede mną. W uszach zabrzmiał mi ponownie głos Meridii, tym razem władczy i stanowczy.

      - Nadszedł czas, by moja świetność powróciła do Skyrim! Lecz symbol mojej prawdy leży teraz pogrzebany pod ruinami niegdyś wspaniałej świątyni, którą teraz zbrukała ciemność, czyhająca wewnątrz. Nekromanta Malkoran plugawi moje sanktuarium swoim zepsuciem, zmuszając do służby zagubione dusze, będące wynikiem tej wojny. Co gorsza, czerpie moc, zgromadzoną w należącym do mnie artefakcie, by czynić zło. Sprowadziłam cię tu, śmiertelna istoto, byś stała się moim czempionem. Udasz się do mojej świątyni, odzyskasz artefakt i zniszczysz plugawca!

      Deadra zamilkła, jakby czekając na moją odpowiedź. Co miałem powiedzieć w takiej sytuacji? Jeśli odmówię, zapewne pozwoli mi spaść prosto na ziemię z wysokości, nieosiągalnej nawet dla ptaków. Nie miałem zamiaru jej odmawiać, ale postawienie mnie w takiej sytuacji uznałem za nie do końca uczciwe. Może właśnie dlatego moja odpowiedź pozbawiona była uległości.

      - Zdaje się, że nie mam innego wyboru! – zawołałem, z pewną dozą ironii.

      Ku mojemu zdziwieniu, w głosie Meridii nie dostrzegłem przygany, raczej wyrozumiałość.

      - Płomień jednej świeczki jest w stanie rozświetlić mrok całej pustki - mówiła. - Jeśli nie ty, to ktoś inny. Moja latarnia na pewno zwabi jakąś szlachetną duszę. Lecz jeśli tli się w tobie mądrość, uczynisz jak mówię. Idź już. Należy odzyskać ten artefakt i zniszczyć Malkorana. Malkoran siłą zawarł drzwi, ale to moja świątynia i odpowiada na moje wezwania. Ześlę promień światła. Przeprowadź je przez świątynię, a drzwi się otworzą.

      I po tych słowach łagodnie opadłem z powrotem na kamienny cokół, obok pomnika. Światło zgasło, głos ucichł. A ja półprzytomny rozejrzałem się wokół.

      Pierwsze, co ujrzałem, to zaaferowane oblicze Lydii.

      - Co to było? – wybąkała. – Zrobiło się jasno i coś uniosło cię w górę!

      - Nie wiem – pokręciłem głową. – Ale naprawdę byłem w górze. Widziałem całe Skyrim! I mówiła do mnie Meridia. Mówiła, że jakiś nekromanta bezcześci świątynię. Musimy go pokonać i odzyskać jakiś artefakt. I jeszcze to, że ona ześle promień światła, który nas poprowadzi i otworzy drzwi.

      Spojrzałem na nią przytomniej.

      - Niewiele z tego rozumiem… - przyznałem. – Ale chcę to zrobić.

      Skinęła głową.

      - Wejście do świątyni jest na dole – powiedziała spokojnym głosem i skierowała się na schody.

      Podążyłem za nią i po chwili stanęliśmy przed wejściem. Drzwi wykonane były z rzeźbionej, kamiennej płyty. Wydawały się zamknięte na głucho, ale, o dziwo, otworzyły się gdy tylko je pchnąłem dłonią. Z pewnością pomogła mi w tym moc Meridii, bowiem pchnąłem o wiele za słabo, by ruszyć z posad tak ciężką i masywną płytę.

      Ujrzeliśmy korytarz, prowadzący w dół. Jasno oświetlony wszędobylską łuną, dobywającą się z rozpalonych w podziemiach zniczy i kaganków. Już na wstępie potknąłem się o zwłoki. U wejścia leżało dwóch nieżywych ludzi, w pysznych szatach i z ciężkimi trzosami u pasa. Spojrzałem pytająco na Lydię, ale ona tylko wzruszyła ramionami. Wiedziała tyle co ja.

      Na dole korytarz rozszerzał się. Po lewej stronie pojawiły się drewniane drzwi, a naprzeciwko żelazna krata, zamykająca przejście do krótkiego, ślepego chodnika, na końcu którego stał drewniany kufer. Zapewne jakiś skarbiec. Kraty jednak nie dało się w żaden sposób podnieść. Spróbowałem więc z drzwiami. Te dały się otworzyć wytrychem. Prowadziły do małej komnatki, w której nie było nic, prócz żelaznej dźwigni. Po jej przesunięciu uniosła się krata naprzeciwko. W kufrze znalazłem sporo złota. Ucieszyłem się z niego, bo moja sakiewka ostatnio zrobiła się przerażająco lekka.

      Dalej korytarz nie był już prosty – wił się jak wąż, by po chwili rozszerzyć się w niewielką salę. Panował w niej okropny nieład, a pod ścianami leżało kilka ludzkich zwłok. Na środku za to widniał piedestał, z widocznym klejnotem-latarnią, podobnym do tego, który przyniosłem ze Szczytu Postradanej Mowy. Za nim znajdowały się drewniane drzwi, których jednak nie zdołałem otworzyć. Podrapałem się w głowę, nie wiedząc, co robić.

      Lydia tymczasem powęszyła trochę po sali, by na koniec wręczyć mi kilka wypełnionych złotem sakiewek. Spojrzałem na nią zdumiony.

      - Meridia jest też panią chciwości – odparła z prostotą. – Nie będzie miała nic przeciwko temu, jeśli zabierzesz sakiewki tym biednym umarłym. Im przecież na nic się nie przydadzą.

      Chowając złoto do plecaka, rozmyślałem nad tym, co powiedziała. „Umarli”… Wiedząc, że grasuje tu jakiś nekromanta, spodziewałbym się raczej nieumarłych. Ożywieńców, albo draugrów. Tymczasem napotkałem tylko spokojnie leżące ciała. I w dodatku, nie wiedziałem, którędy mam iść dalej.

      Przeszukaliśmy całą salę. Nigdzie nie znaleźliśmy żadnego ukrytego wyjścia. Jednak coś mi przyszło do głowy, gdy zerknąłem na piedestał z klejnotem. Padał na niego promień światła, niewiadomego pochodzenia. Wyglądało to, jakby system kryształów prowadził ten promień przez podziemia. Jak to mówiła Meridia? Przeprowadzić promień przez świątynię, a drzwi się otworzą… Póki co, promień urywał się przy piedestale. Tam trzeba było coś zrobić.

      Wskoczyłem na kamienny cokół. W środku miał jakiś dziwny mechanizm. Poruszyłem jakąś dźwigienkę i znajdujący się dotąd w cieniu klejnot, wysunął się z postumentu, prosto pod biały promień światła, który odbił na wprost, jakby przedłużał jego działanie. Jednocześnie drzwi cicho rozwarły się na oścież.

      Spojrzeliśmy po sobie zadowoleni i ruszyliśmy w tamtym kierunku. Naszym oczom ukazały się schody, prowadzące w dół. Na końcu zaś kolejne drzwi, tym razem otwarte, a za nimi obszerna sala. 

      No i wykrakałem! Wspomniałem o nieumarłych. Spodziewałem się draugrów, ale tu ujrzałem coś, czego nie widziałem nigdy przedtem. Naprzeciwko nam wyszły powiem cienie.

      Tak, cienie! Ciemne, ledwo widoczne postacie, o nieokreślonych, mglistych kształtach, uzbrojone w pradawną broń. Wyglądały, jakby czarny dym nie chciał się rozwiać, tylko skupił się na kształt czegoś, zbliżonego do ludzkiej postaci. Ale tylko od pasa w górę przypominało to trochę człowieka – dół był mglisty, niewyraźny, ginął stopniowo im bliżej ziemi. Cienie wyglądały, jakby płynęły w powietrzu i były na swój mroczny i okrutny sposób piękne – zwiewnością i lekkością. Ale przez to wcale nie mniej okrutne.

      Najpierw zaatakował nas jeden. Musiałem wpakować w niego aż cztery strzały, zanim rozwiał się nicość, pozostawiając na posadzce jedynie ciemną plamę jakiejś plazmy. Czym prędzej zmieniłem strzały na dwemerskie i wziąłem na cel następnego. Z trzecim rozprawiła się Lydia w bezpośrednim starciu. Musieliśmy chwilę odpocząć po tej walce. Do tego stopnia była wyczerpująca.

      Sala była naprawdę duża. Z pewnością odprawiano tu w przeszłości masowe obrzędy, mogła bowiem pomieścić wielu ludzi. Można było tu dojrzeć jeszcze potrzaskane ławki, przeznaczone dla wiernych, słuchających kazań kapłana. Za podwyższeniem, wybudowanym na kształt ołtarza, znajdowały się szerokie drzwi. Przed nim stał piedestał z latarnią, podobnie jak w poprzednim pomieszczeniu. Podobnie i tu natknęliśmy się na ludzkie zwłoki, a w bocznej ścianie odkryłem wąski korytarzyk, zakończony drzwiami, w których zamku połamałem kilka wytrychów, ale otworzyć ich nie zdołałem. Podobnie brama pod ołtarzem zamknięta była na głucho.

      Ale wiedziałem już, co zrobić. Wskoczyłem na piedestał i uruchomiłem tajemniczy mechanizm. Latarnia wychyliła się z kamiennego słupa i rozbłysła światłem na wprost, gdzie właśnie otworzyły się wrota. Nasze uśmiechy jednak szybko rozmyły się w grymas zawodu – przejście było zawalone gruzem.

      Zrezygnowany zeskoczyłem z cokołu. Już sądziłem, że to koniec przygody i przyjdzie mi zapisać na swym koncie klęskę, gdy kątem oka ujrzałem światło w bocznym korytarzu. Drzwi na końcu też się otworzyły! I zaraz za nimi pojawiły się dwa następne cienie. Unieszkodliwiliśmy je z łuków, aczkolwiek łatwo nie poszło. Trzeba naprawdę trafić w cień wiele razy, aby się rozwiał. Z draugrami mimo wszystko było łatwiej. Przynajmniej już po pierwszym trafieniu było widać jakiś efekt. A tu? Człowiek nie wie nawet, czy trafił!

      Dalej był długi, szeroki korytarz, rozświetlony zniczami, jakby stworzony do procesji. Nie trzeba było wielkiej wyobraźni, by ujrzeć kroczących z powagą i nabożnym śpiewem kapłanów i wiernych. Na posadzce zachowały się nawet resztki dywanika, który musiał ją kiedyś okrywać. Kończył się jednak wąskim i krętym przejściem i schodami, po których żadna procesja już iść nie mogła, a przejście – ścianą, pod którą stał drewniany kufer, a w nim kolejna porcja złotych monet. Pod ścianą trzeba było skręcić w lewo do jeszcze węższego korytarza, ale ten prowadził do obszernej sali. Przypominało to trochę świątynię Ustengrav, bowiem kamienne filary, podtrzymujące strop, połączone były takimi samymi mostkami i otoczone takimi samymi galeryjkami. Na jednym z nich stał następny piedestał. Dostać się do niego jednak można było jedynie okrężną drogą, najpierw po drewnianych schodach na krużganek, a potem z mostu na most. Oczywiście, nie obyło się bez walki. Znowu napatoczyły się na nas trzy cienie, które jednak pokonaliśmy bez problemu.

      Tym razem latarnia Meridii otworzyła nam drzwi na balkon. Wyszliśmy na świeże powietrze, w otaczającą nas noc, która w międzyczasie zapadła. Nie wiedzieliśmy, w którym miejscu się znajdujemy. Balkon nie miał żadnego połączenia z ziemią, która znajdowała się dość daleko pod nami. Był tam jedynie most, który poprowadził nas na drugi balkon, z którego wiodły schody w górę, do żelaznych drzwi. Zanim jednak się tam udaliśmy, zaaferowała mnie stojąca pod schodami skrzynia.

      Trudno było ją otworzyć. Miała bardzo precyzyjnie wykonany zamek. Połamałem na nim kilka wytrychów, ale trud opłacił się, bowiem zawierała złoto, trochę kosztowności i coś, co warte było całego zachodu. Znalazłem w niej dwa prawdziwe skarby. Pierwszym był magiczny pierścień skradania. Przedmiot ten, nałożony na palec, tłumił w dużym stopniu wszelkie odgłosy, jakie wydawał skradający się człowiek. Dałem go Lydii, bowiem przy wszystkich jej umiejętnościach, stalowa segmentata nie jest najlepszym strojem do cichego poruszania się. Drugim był magiczny Kostur Uzdrawiającego Dotyku. Nareszcie! Nie znałem wprawdzie zaklęcia, ale kosturem można było posługiwać się mimo to. Nareszcie będę mógł leczyć rany innych osób, nie tylko swoje.

      Za drzwiami schody wciąż pięły się w górę. Potem korytarz skręcał w lewo i zaraz w prawo, aż naszym oczom ukazała się spora sala, o wysoko zawieszonym sklepieniu. I tu znajdowały się smukłe filary i galeryjki, połączone kamiennymi mostkami, ale tym razem mosty zostały otoczone metalowymi klatkami, zapobiegającymi upadkowi z wysokości. Piedestał również znajdował się w górze. Prowadziła do niego skomplikowana droga po mostach, schodach, bramach i galeryjkach. Oczywiście, cienie też były, aczkolwiek chyba nauczyłem się już z nimi walczyć. Z ulgą stwierdziłem, że nie są wcale mądrzejsze od draugrów i wystarczyło strzelić w kamienny filar, aby zaraz wszystkie się tam zgromadziły, szukając źródła hałasu. Wtedy należało do nich strzelać, a zanim zorientowały się, skąd lecą strzały, zwykle pozostawał tylko jeden, nietrudny już do pokonania.

      Dość długo błądziliśmy po świątyni, zapalając kolejne latarnie i walcząc z cieniami. W końcu doszliśmy do głównej sali, niewielkiej jeśli porównać ją do potężnych komnat, jakie do tej pory mijaliśmy. Ta była ślepa. Na samym końcu znajdował się kamienny ołtarz, z którego biło jasne światło. Było tam kilka cieni, leżało kilka zwłok, ale przede wszystkim był też Malkoran – długowłosy osobnik w czarnej szacie, odprawiający jakiś rytuał.

      Skinęliśmy do siebie głowami. Wielokrotne wspólne przygody sprawiły, że rozumieliśmy się już bez słów. Zatrute śnieżnym jadem strzały powędrowały na cięciwy. Napięliśmy łuki.

      Wystrzeliłem pierwszy, Lydia tuż za mną. Obie strzały trafiły. Malkoran zatoczył się, jak pijany. Wtedy otoczyły go cienie i zniknął mi z oczu. Chciałem wpakować mu jeszcze kilka strzał, ale cienie ruszyły w naszą stronę i zyskaliśmy inne kłopoty. Lydia przytomnie zastawiła wąskie przejście tarczą. Wzięła na siebie zadanie zatrzymania atakujących cieni. Mimo spadających na nią ciosów, nie cofnęła się. Ja tymczasem słałem strzałę za strzałą w szparę między tarczą a kamiennym obmurowaniem przejścia. Kilka cieni położyłem, aż ujrzałem Malkorana, próbującego porazić mnie magią zniszczenia. Nie zdążył – dwemerska strzała w oko rozłożyła go na kamiennej posadzce. Lecz, o dziwo, z jego zwłok uniósł się cień, podobny do tych, które nas atakowały. Z tym rozprawiłem się szybko. Gdy cień Malkorana rozwiał się, pozostałe znikły same z siebie. Walka była skończona.

      - Dokonało się! – rozległ się nagle głos Meridii. – Plugawiec został pokonany! Zabierz Przedświt z piedestału!

      Lecz ja podszedłem najpierw do Lydii, by upewnić się, że jest cała. Zapewniła mnie, że nic jej nie jest, ale i tak strzeliłem w jej stronę leczniczym kosturem. Nauczyłem się już jej nie wierzyć, jeśli chodziło o jej własne samopoczucie.

      A potem zastanowiłem się, czego właściwie chciała ode mnie Meridia.

      „Zabierz Przedświt z piedestału!”. Co to, na bogów, ma znaczyć? Czyżby chodziło jej o to świecące coś? Podszedłem do kamiennego cokołu z jaśniejącym klejnotem. Miał u góry rączkę, jak od miecza. Chyba chodzi o to… Chwyciłem rączkę i spróbowałem poruszyć. Nie dało się. Nacisnąłem – nic. Dopiero, gdy pociągnąłem ją w górę, zorientowałem się, że to wcale nie jest żaden klejnot. Po prostu, z kamiennego ołtarza zaczął wysuwać się najprawdziwszy miecz.

      Był piękny! Na pierwszy rzut oka wyglądał, jak stalowy. Długie, wąskie, obosieczne, proste ostrze, miało u nasady niewielką gardę, w której osadzony był świecący, okrągły klejnot, jarzący się magicznym blaskiem. Machnąłem nim na próbę – zadziwiająco lekki! 

      Ale nie miałem czasu na zachwyty, bowiem nagle znów oślepiło mnie światło, a ja sam znalazłem się wysoko w górze, podziwiając całe Skyrim, jakie znalazło się nagle u moich stóp.

      - Malkoran został pokonany – odezwała się ciepłym głosem Meridia. - Martwi w Skyrim znów mogą spać spokojnie. Jest, jak być powinno, dzięki tobie. Wstaje nowy dzień, a ty będziesz jego heroldem. Weź ze sobą Przedświt i za jego pomocą oczyść najmroczniejsze zakątki świata z zepsucia. Władaj nim w moim imieniu, by mogły rosnąć moje wpływy!

      Targały mną sprzeczne uczucia. Z jednej strony, poczułem się wyróżniony, że ktoś taki jak Meridia wybrał właśnie mnie. Zasłużyłem, nie było wątpliwości. Ale co innego wyświadczyć przysługę, a co innego stać się czyimś sługą. Nie chciałem uzależniać się od jej kaprysów. Była daedrą – wprawdzie opiekuńczą i czasami szlachetną, ale jednak daedrą. A ja miałem inne plany, niż służenie daedrom i to nie z powodu spotkanych niedawno Strażników Stendarra. Miałbym zamienić się w kaznodzieję, niosącego jej światło? Bardzo szlachetne, ale zupełnie nie czułem ku temu powołania. Co robić?

      - Zatrzymam miecz - odezwałem się niepewnie. – Ale znajdź kogoś innego do głoszenia swojej religii…

      Słowa utknęły mi w gardle. Przestraszyłem się własnej śmiałości i nie dokończyłem tej wypowiedzi, choć właśnie powinienem. Zamierzałem bowiem powiedzieć jej o swych wątpliwościach, a nie bezpardonowo odrzucać jej ofertę. Mimo to, daedra nie tylko nie ukarała mnie w żaden sposób za moją bezczelność, ale wręcz w jej głosie wyczułem pobłażliwy uśmiech. 

      - To nie ma znaczenia - odparła. - Roślina nie dba o promienie, które niosą ze sobą ciepło słońca. Moje światło dotknie świata wszędzie tam, gdzie znajdzie się Przedświt. 

      I po tych słowach łagodnie opuściła mnie z powrotem na ziemię. Znalazłem się tam, gdzie wszystko się zaczęło – pod jej posągiem. A wokół naprawdę wstawał nowy dzień. W podziemiach spędziliśmy całą noc.

      Musiałem usiąść. Nagle ogarnęło mnie znużenie. Klapnąłem na kamienny cokół i oparłem się o pomnik Meridii. Zdjąłem hełm. Chłodny i świeży powiew poranka zaplątał mi się we włosy, nieco mnie orzeźwiając, ale mimo to przymknąłem na chwilę oczy. Posiedzieć przez chwilę… Odpocząć… Wiedziałem jednak, że długo nie posiedzę, bo przenikliwy chłód kamiennej płyty powoli zaczynał ogarniać moje siedzenie. Zmusiłem się do powstania. Aż mi się w głowie zakręciło, gdy to zrobiłem. Przed oczami zrobiło się ciemno. Na widok nadbiegającej postaci, nie miałem siły nawet wyciągnąć miecza. Nie wiedziałem nawet, czy to miraż, czy rzeczywisty napastnik.

      Okazało się, że ani jedno, ani drugie. To była Lydia. Gdy Meridia porwała mnie po raz drugi, najpierw czekała, aż się pojawię znów, ale potem przyszło jej do głowy, że mogę pojawić się pod pomnikiem, jak poprzednio. Gdy długo się nie zjawiałem, pobiegła z powrotem.

      - Gdzie tu można się przespać? – spytałem. – Padam z nóg.

      - Ja też – przyznała. – Do Samotni jest niedaleko.

      Samotnia! To był przecież jeden z celów mojej podróży. Od razu nabrałem sił.

      Dotarliśmy do głównego traktu i skręciliśmy na wschód. Droga była pusta i nie spotkaliśmy na niej nikogo. W pewnym momencie rozwidliła się. Lewa odnoga biegła w górę, prawa łagodnie opadała w dół.

      Lydia wskazała prawą odnogę. Już po chwili ujrzałem strażnicę i mury miasta. Sporego miasta, dodajmy. Zza murów widać było wysokie wieże i strzeliste dachy zabudowań. Strażnicy mieli na tarczach herb samotni – łeb wilka. Ten, który stał przed bramą, zagadnął nas. Spytał, kim jesteśmy i po co idziemy do miasta. Ot, zwykłe pytanie, jakie zadają strażnicy miejscy w każdym mieście na świecie. Zauważyłem, że podejrzliwym okiem rzucił na mój nowy miecz. Nic dziwnego, miał osobliwy kształt gardy, a wielki klejnot w samym jej środku, świecił jak latarnia.

      Uchylając bramę, rzucił jeszcze krótką uwagę.

      - Zjawiacie się w samą porę, by pomachać Roggvirowi – rzekł smutnym głosem.

      - Komu? – spytała Lydia.

      Strażnik westchnął.

      - To ten biedny drań, skazany na śmierć. Wartownik, który wypuścił Ulfrica Gromowładnego z miasta, po zamordowaniu najwyższego króla.

      Spojrzeliśmy po sobie. Wiadomość trochę mną wstrząsnęła. Byłem zmęczony i fizycznie i psychicznie, więc łatwo się wzruszałem. Sam niedawno cudem uciekłem katu, więc każda egzekucja przywracała nieprzyjemne wspomnienia. 

      Po drugiej stronie bramy od razu wpadliśmy w gęsty tłum. Ludzie gromadzili się na niewielkim placyku pod murami miasta. Wszyscy patrzyli w jedno miejsce. Powędrowałem tam wzrokiem.

      Wzdłuż muru znajdował się niewysoki taras. Stał na nim potężny osobnik, dzierżąc w dłoniach wielki katowski topór. Na jego widok aż się wzdrygnąłem. Obok znajdował się pień, na którym skazaniec miał położyć głowę. Stary, ale bez plam krwi. Widać, nie szafowano tu zbyt często wyrokami śmierci. Uzbrojony strażnik wprowadził na szafot biednie wyglądającego skazańca. Bez szarpania, ani oporu z jego strony. Pogodził się już zapewne ze swoim losem. Spojrzał zgaszonym wzrokiem na tłum, ale współczucia tam nie znalazł.

      - Zdrajca! – usłyszałem z przodu.

      Skazaniec opuścił głowę.

      - Nie mogą skrzywdzić wujka Roggvira! – mówiła przy mnie płaczliwym głosem jakaś dziewczynka, ciągnąc za rękę młodego mężczyznę. – Powiedz im, że on tego nie zrobił.

      Ten przyklęknął tylko, objął ją i pogłaskał po głowie.

      - Idź do domu – rzekł łagodnie. – I siedź tam, zanim nie zjawi się twoja matka.

      - Powiedz jej, że jej wuj jest gnidą, która zdradziła najwyższego króla – syknęła jakaś kobieta. – Powinna o tym wiedzieć, Alvarze.

      - Słodka jesteś, Vivienne… - prychnął człowiek, zwany Advarem, wyprowadzając dziecko z tłumu.
Tymczasem strażnik, w randze kapitana, o ile mogłem się zorientować, zabrał głos.

      - Roggvirze – odezwał się donośnym głosem. – Pomogłeś Ulfricowi Gromowładnemu ujść z miasta po tym, jak zamordował najwyższego króla Torryga! Otwarcie bramy Ulfricowi było aktem zdrady wobec grodu Samotni!

      - Nie było żadnego morderstwa! – zawołał skazaniec, unosząc głowę. – Ulfric wyzwał Torryga! Pokonał króla w uczciwej walce! To nasza tradycja! To starożytny obyczaj Skyrim i wszystkich Nordów!

      Ale jego wołanie nie znalazło posłuchu wśród mieszkańców grodu.

      - Kłamca! – zawołał ktoś z przodu.

      - Zdrajca! – dołączył do niego ktoś inny.

      Po chwili cały tłum buczał w dezaprobacie dla skazańca i jego czynu. Idący na śmierć nie miał usłyszeć już ani jednego ciepłego słowa. Opuścił głowę na piersi.

      - Dziś wyruszam do Sovngardu – szepnął.

      Kapitan straży nacisnął jego ramię. Skazaniec posłusznie uklęknął przed pniem. Stopą, obutą w okuty stalą but, oficer przycisnął Roggvira do pnia. Kat uniósł topór.

      Nie chciałem na to patrzeć. Chciałem zamknąć oczy, odwrócić głowę, zacisnąć uszy… Ale nie mogłem. Coś mówiło mi, że akurat ja jeden nie mam prawa w tej chwili się odwrócić. Byłem bowiem chyba jedynym, który szczerze mu współczuł i który nie czuł do niego nienawiści. Może to i dziecinne i głupie, ale w tej chwili chciałem być z nim.

      Topór opadł z głuchym trzaskiem. Głowa skazanego groteskowo potoczyła się po kamiennym tarasie, jak kopnięta główka kapusty. Bezgłowe ciało osunęło się, ochlapując pień krwią. Tłum milczał, a ja czułem, że łzy napływają mi do oczu.

      - Nie powinno tak być – rzekł cicho jakiś kobiecy głos.

      Ktoś złapał mnie za rękę i odciągnął od tego makabrycznego widowiska. To była Lydia. Spojrzała mi w oczy i bez pytania wyprowadziła mnie z tłumu. Ten zresztą zaczął już rzednieć. Krwawe widowisko się skończyło. Ludzie powoli wracali do swych codziennych zajęć. Szybko przestali interesować się nieszczęśnikiem, a zaczęli zupełnie czymś innym.

      - Dumna Wieżyca, to dopiero ładny dom! – usłyszałem rozmowę dwóch mieszczan. – W dodatku na sprzedaż…

      Nie wiem, czym skończyła się ta wymiana zdań, bo Lydia pociągnęła mnie na kamienny wjazd, który prowadził na podwyższenie. Znajdowała się tam kuźnia. Kochana Lydia, wiedziała, że ten widok zawsze działa na mnie kojąco!

      Kowal miał na imię Beirand. Był łysawy, nosił krótką bródkę i miał bardzo, ale to bardzo niebieskie oczy. Tliły się w nich wesołe iskierki, gdy nucąc jakąś melodię, wykuwał żelazne ćwieki.

      Pozdrowiłem go, jak zwyczaj nakazuje. A potem wyraziłem uznanie dla jego pracy. Widziałem bowiem, jak potrafił wykuć delikatny ćwiek dość dużym i ciężkim młotem. Jego uderzenia były tak mocne i jednocześnie precyzyjne, że wystarczyło ich zaledwie kilka, aby powstał gotowy ćwiek.

      - Zdaje się, że nie sposób zaspokoić potrzeb cesarskich – uśmiechnął się w odpowiedzi. – Ale w czym ci mogę pomóc?

      Wyciągnąłem przedmioty na sprzedaż. Chętnie kupił tych kilka mieczy, tarczę i dwa sztylety, które udało mi się zdobyć w podziemiach. Okazało się przy tym, że ma na zbyciu kilka sztabek specjalnego stopu, z którego można wyodrębnić rtęć. Kupiłem je wszystkie.

      Jednak znalezionych łuków nie chciał kupić.

      - Tam urzęduje spec od tych spraw – rzekł wesoło.

      Istotnie, obok był sklep łuczarza, jak sam siebie nazywał. Za ladą stał wysoki Redgard, o jasnych włosach, wygolonych na kształt czuba. Oczywiście, włosy miał farbowane – wszyscy Redgardzi są naturalnymi brunetami, o ciemnej skórze. Przedstawił się jako Fihada.

      - Witaj i bądź pozdrowiony, przyjacielu. Jak mogę ci pomóc tego pięknego dnia.

      Jego słowa znów napełniły mnie goryczą. Ów „piękny dzień” zaczął się wręcz makabrycznie. Mimo to ubiliśmy interes. Kupił ode mnie te dwa łuki, które mu zaoferowałem i sprzedał kilkanaście dwemerskich strzał. A ponadto miał kilka innych – elfich. Były drogie – każda z nich kosztowała piętnaście septimów. Ale było warto! Strzały te były równie lekkie jak dwemerskie, ale znacznie od nich cieńsze. Niosły znacznie dalej. Zachowałem je na wypadek, gdyby przyszło nam się mierzyć ze smokiem. Spytałem go o elfi łuk. Nie miał. Może to i lepiej. Już od jakiegoś czasu przeglądałem różne zapiski w kuźniach i w mojej głowie pojawił się pomysł, jak wykonać taki łuk samodzielnie. Rtęć już miałem, księżycowy kamień też, resztę się kupi…

      Wyszliśmy na zewnątrz.

      - Pytałeś o zamek Dour – odezwała się nagle Lydia. – Właśnie pod nim stoisz.

Samotnia - zmiana warty na dziedzińcu zamku Dour


      Obejrzałem się za siebie. Stałem u bramy do zamku. Potężnego zamku, o wysokich wieżach. Aż mnie zatkało. Zajrzałem przez bramę do środka. Na kamiennym dziedzińcu cesarscy legioniści trenowali walkę wręcz. 

      - To tu mieszkał król? – spytałem.

      Potrząsnęła głową.

      - Król mieszkał w Błękitnym Pałacu. Teraz mieszka tam jego żona, jarl Elisif. Chcesz zobaczyć?

Samotnia - główna ulica z widokiem na Błękitny Pałac

      Chciałem. Lydia poprowadziła mnie więc szerokimi, równo wybrukowanymi ulicami na drugi koniec miasta. Rozglądałem się na boki jak przybysz z zapadłej prowincji. Miasto było całe zbudowane z jasnoszarego kamienia – jedynie dachy domów pokryto gontem. Kamienie jednak były równo ociosane, a zabudowania, zwykle piętrowe, bardzo malownicze. I dobrze utrzymane. W cały mieście czuło się rękę dobrego gospodarza. Było czysto, na klombach rosły ozdobne rośliny, a ludzie wydawali się być znacznie zamożniejsi niż w innych grodach. Zamieszkiwali je głównie Nordowie, ale byli i inni. Zauważyłem Argonianina, podpierającego mur, Altmerkę, jak szła z naręczem tkanin i Cyrodiilijkę, zdążającą do jakiegoś sklepu. I traktowano ich na równi z Nordami. Nie było to żadnego getta dla innych ras. Miasto podobało mi się – musiałem to przyznać. Powietrze też było tu inne, świeże, odżywcze, choć chłodne. Ze zdziwieniem stwierdziłem, że w ogóle się tu nie pocę.

      Pałac z daleka wyglądał pięknie. Błękitne kopuły, wieńczące jego szczyty, nadawały mu egzotyczny wygląd, jednak z bliska nie wypadał już tak efektownie. Był, jak wszystko w tym mieście, zbudowany z szarego kamienia, a od pozostałych budowli różnił się jedynie wielkością. Miałem ochotę wejść do środka, ale nie miałem żadnego pretekstu, aby to zrobić. Nie przysłano mnie z żadną misją, mogłem więc jedynie zaofiarować Elisif swoje usługi, a na to nie miałem ochoty. Bardziej zależało mi na przeszukaniu kartotek zamku Dour, w poszukiwaniu wiadomości o Aersicu, ale na to w obecnej sytuacji nie mogłem liczyć w najmniejszym stopniu.

      Wracając, przeszliśmy przez dziedziniec zamku. Legioniści przyglądali nam się zdziwieni. Zapewne cywile nie zjawiali się tam bez wyraźnej przyczyny. Chciałem do nich podejść i zapytać o Aersica i Hadvara, ale uznałem, że to zły pomysł. Nieznajomy cywil w sztabie, nagle zadający dużo pytań – to musiałoby się wydać podejrzane. Nie miałem ochoty na ponowne spotkanie z katowskim pniem.

      Wyszliśmy z zamku od strony kuźni. Zbliżając się do gospody, ujrzałem dwóch ludzi, uprzątających zwłoki Roggvira. Jeden z nich próbował podnieść jego głowę, ale ta wypadła mu z rąk i potoczyła się jak piłka. Ryknęli śmiechem, a mnie zrobiło się niedobrze. To przecież był człowiek! Popełnił może błąd, ale uczynił to w dobrej wierze. A tu spotyka go tylko szyderstwo, które nie opuszcza go nawet po śmierci. Czy gdyby nie zjawił się smok i moja głowa potoczyła się po dziedzińcu Helgen, też cesarscy bawiliby się nią jak piłką? Poczułem gorąco w miejscu, w którym głowa stykała się z szyją, zupełnie jakby ktoś przytknął mi do karku rozżarzone ostrze. Moje nogi zrobiły się miękkie.
I w tym momencie stwierdziłem, że mam zdecydowanie dość Samotni!

      - Lydio – rzekłem cicho. – Czy jest tu w pobliżu jakaś inna miejscowość?

      - Najbliżej jest Smoczymost – odparła zdziwiona. – Niedaleko. Trochę dalej niż do świątyni Meridii.

      - Masz tyle sił, aby tam dojść?

      - Mam… - bąknęła zdziwiona. – Co się stało?

      - Nic – szepnąłem. – Po prostu zrobiło mi się tu duszno. Chcę stąd wyjść.
Nie zadawała pytań. Powiodła mnie w kierunku bramy. Gdy znaleźliśmy się na zewnątrz, odetchnąłem głęboko, ale nie przyniosło mi to ulgi. Ruszyliśmy przed siebie. Sam nie wiem, dlaczego poczułem się tak fatalnie. Może dlatego, że wiem, jakie to uczucie, gdy kładzie się głowę na katowskim pniu. Bardzo współczułem Roggvirowi i obojętność przyglądającego się egzekucji tłumu napawała mnie obrzydzeniem. Ci ludzie gardzili nim! Dlaczego? Bo zrobił w to, w co wierzył? Nie obwiniałem cesarskich za wyrok śmierci – zapewne była to konieczność, a długi czas, jaki upłynął od śmierci Torryga sugerował, że Roggvir miał uczciwy proces (czego nie można było powiedzieć o mnie). Ale od jego ziomków spodziewałem się chociaż minimum współczucia. Przecież żył między nimi, przyjaźnił się z nimi, wiele lat chronił ich głowy, służąc w straży…

      Podzieliłem się moimi myślami z Lydią. Musiałem to z siebie wyrzucić.

      - Oni znali Torryga – szepnęła tylko.

      A ja, choć targały mną tak silne emocje, musiałem przyznać jej rację. Tak, znali Torryga. To nie nienawiść do Roggvira, to żal po stracie dobrego króla przez nich przemawiał. Tak, Lydia miała rację. To wszystko zmieniało. Ja widziałem w nim tylko nieszczęśnika, skazanego na śmierć, ale oni widzieli w nim tego, który uwolnił mordercę, pozwalając mu ujść sprawiedliwości po strasznej zbrodni. I nie miało znaczenia, jak odbyło się to naprawdę – tak to właśnie wyglądało.

      W międzyczasie pojawiły się przed nami zabudowania. Całe szczęście, bo ledwo już powłóczyłem nogami. Nie przespana noc, spędzona w dodatku na walce z cieniami i nekromantą, do spółki z silnymi emocjami, zaczęły dawać mi się we znaki. Wszedłszy między drewniane domy, nie miałem sił, by przyjrzeć się nowo odkrytej miejscowości – szukałem tylko gospody. Znalazłem ją po lewej stronie drogi. Zdołałem jeszcze przeczytać szyld. „Gospoda pod Czterema Tarczami”. Nazwa szumna, nic mi nie mówiąca. Za ladą stała Cyrodiilijka w średnim wieku. Nie rozmawialiśmy jednak wiele. Wynajęliśmy dwa pokoiki. Lydia zamówiła jeszcze sobie coś do jedzenia, ale mnie nie chciało się jeść. Byłem zbyt zmęczony. Pożegnałem się, poszedłem do siebie, zrzuciłem buty i zbroję prosto na podłogę, obok miecza i łuku, a potem padłem na łóżko, niezdolny do poruszenia palcem.

      Mimo zmęczenia, nie mogłem zasnąć. Było jeszcze jasno, a mnie pod czaszką kłębiły się rozszalałe myśli. Słyszałem więc rozmowy, choć niewiele do mnie docierało. Słyszałem, jak Lydia rozmawiała o jakimś liście gończym, jak chwaliła kolację, jak tłumaczyła moje zmęczenie. A potem musiałem zasnąć znów, bo nie pamiętam już nic.

Skyrim, Smoczymost - starożytna, kamienna budowla, od której nazwę wzięła cała miejscowość

4 komentarze:

  1. Podoba mi się nazwa Smoczy Most.I on sam ciekawie się prezentuje. Podoba mi się szata graficzna tej gry jak i to, że mogę ją poznać czytając. I co dalej?????
    Miłego, ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Oj, daj przeczytać innym! ;)
      Choć nie wydaje mi się, żeby jeszcze ktoś, poza Tobą to czytał. No, ale dla najwierniejszej Czytelniczki - zaraz kolejna część. Tylko popracuję jeszcze nad ilustracjami.

      Usuń
  2. Podobała mi się Samotnia, ale po tej piłce nożnej głową skazańca przestała mi się podobać...

    OdpowiedzUsuń