piątek, 8 kwietnia 2016

Rozdział XXI - Na Wysokim Hrothgarze

     Na Wysoki Hrothgar udaliśmy się z samego rana. Zjedliśmy pożywne śniadanie, zostawiliśmy łupy u Wilhelma, żeby się zbytnio nie obciążać i ruszyliśmy w drogę. Ja zabrałem tylko plecak z kilkoma drobiazgami, między innymi z rogiem Jurgena Wiatrowładnego, który chciałem przekazać Siwobrodym. Pogoda była słoneczna, więc kroczyliśmy dziarsko, aczkolwiek już po kilkudziesięciu stopniach zwolniliśmy tempa. To jednak nie to samo, co po równym gruncie. Wspinaczka nakazywała oszczędzanie sił. Po stromym zboczu nastąpił nieco łagodniejszy odcinek, ale i tak postanowiliśmy zbytnio nie przyspieszać. Siły przydadzą nam się na trolla.

     Minęliśmy granicę wiecznego śniegu. Trzeba było teraz ostrożniej stawiać nogi. Kamienne stopnie były gdzieniegdzie pokryte bardzo cienką i niewidoczną warstwą lodu. Co jakiś czas przystawaliśmy i nasłuchiwaliśmy, czy nie ma w pobliżu drapieżników. Ale nic nie zakłóciło nam drogi. Jedynie pogoda się popsuła i zaczął prószyć drobny śnieg. Gdy naszym oczom ukazał się wąwóz, zwolniłem i chwyciłem łuk. Nałożyłem dwemerską strzałę, zatrutą śnieżnym jadem. Słaba to trucizna, ale musiała wystarczyć. Ostrożnie wychyliłem się zza kamiennych stopni.

     Był tam. Trwało dłuższą chwilę, zanim go dostrzegłem, bowiem siedział nieruchomo na szczycie skały, niemal całkowicie zlewając się z otoczeniem. Napiąłem łuk. Lydia zrobiła to samo.

     Dwie strzały niemal jednocześnie pomknęły do celu. Obie trafiły, ale w tym przypadku trafić to za mało – trzeba było naszpikować go strzałami i to szybko, zanim się zregeneruje. Widziałem już z bliska, jak szybko czarny troll goi rany, ale, o ile wierzyć opowieściom, troll śnieżny w tej umiejętności pozostawiał go daleko w tyle.

     Potwór ryknął i rozejrzał się wokół. Nie od razu nas zauważył, co dało nam okazję do wystrzelenia kolejnej salwy. A potem zeskoczył ze skały i niezdarnym z pozoru krokiem pobiegł ku nam.

     Słaliśmy strzałę za strzałą. W tej decydującej chwili ani jedna z nich nie chybiła celu. Pierś i głowa trolla, zanim dobiegł zupełnie blisko, wyglądały już jak poduszki na szpilki. W końcu, gdy był już jedynie o kilka kroków od nas, stęknął głucho i przewrócił się na plecy. Łuki mieliśmy napięte, więc dla pewności wpakowaliśmy mu jeszcze po jednej strzale, ale, jak się okazało, był to już zbytek ostrożności. Troll nie żył.
   
     Spojrzeliśmy po sobie zadowoleni. Jednak go pokonaliśmy! Potwór był znacznie większy niż czarny troll, których już kilka uśmierciliśmy. I na pewno silniejszy. Regeneracja też przebiegała u niego znacznie szybciej, bowiem niektóre strzały były już zarośnięte wokół świeżą skórą. Zabraliśmy się za ich wyrywanie. Niektóre z nich uszkodziły się, ale część odzyskaliśmy, aczkolwiek kilka ran trzeba było rozerwać na nowo, bo zdążyły się w magiczny sposób zabliźnić, pochłaniając groty.

     - Stąd już niedaleko – odezwałem się. – Może zmienisz zdanie?

     Zerknęła w kierunku, w którym szliśmy.

     - Zawsze chciałam zobaczyć ten klasztor – wyznała. – Ale do środka nie wejdę.

     Klasztor ukazał się naszym oczom już niezadługo, gdy tylko minęliśmy skalny występ. Lydia uśmiechnęła się, oczarowana. Rzeczywiście, budowla robiła wrażenie. Jednak mimo mojej zachęty nie zdecydowała się na towarzyszenie mi wewnątrz. Postanowiła wrócić do Ivarstead i tam wypocząć. Odczepiłem od paska sakiewkę i wręczyłem jej.

     - Tam ci się przydadzą – stwierdziłem. – Ja nie wiem, jak to długo potrwa, ale gdy tylko skończymy, wrócę do Ivarstead.

     - Przepiję co najmniej połowę – stwierdziła żartobliwie, biorąc woreczek do ręki.

     - Aż tak długo to chyba nie potrwa – uśmiechnąłem się. – Poza tym, w tym woreczku jest pół remontu domu. Chyba chcesz, żeby odzyskał dawną świetność?

     - Będę żywiła się korzonkami i popijała źródlaną wodę – uniosła w górę dłoń, jakby składała przysięgę.

     - Ech, to już lepiej przepij…

     Roześmialiśmy się oboje. Uścisnęliśmy sobie ręce, jak dwaj przyjaciele, po czym ona odwróciła się i zaczęła wolno schodzić w dół. Ja zaś wspiąłem się na schody, prowadzące do jednej z bram.

     Gdy brązowe drzwi zamknęły się za mną, otoczyła mnie cisza. Tu nie wiał wiatr, nic nie wydawało żadnego dźwięku – jedynie wonny kaganek cicho skwierczał, dodając jeszcze pomieszczeniu specyficznego, świątynnego nastroju. Gdy skierowałem się do głównej sali, poczułem skrępowanie, słysząc odgłos moich butów po kamiennej posadzce. Już zawczasu wyciągnąłem z niemal pustego plecaka zawiniątko z rogiem i trzymałem go teraz oburącz przed sobą.

     Wszyscy bracia klęczeli w sali, zatopieni w medytacji, każdy zwrócony w inną stronę. Przyszło mmi na myśl, że celowo zwrócili się we wszystkie strony świata, aby siłą swej woli bronić go przed jakimś kataklizmem. Stanąłem, niepewny, nie wiedząc, czy mogę im przerwać. Ale stałem tak dłuższą chwilę i nikt nie zwracał na mnie uwagi. W końcu podszedłem do pierwszego.

     Ten uniósł głowę i spojrzał na mnie, nie zmieniając wyrazu twarzy. To był mistrz Bori.

     - Arngeir – szepnąłem cicho.

     Bori wskazał postać, medytującą po jego prawej stronie. Podszedłem do Arngeira i stanąłem przed nim. Ten spojrzał na mnie, nie okazując zdziwienia i powoli powstał z kolan. Pochyliłem głowę w wyrazie szacunku i wyciągnąłem przed siebie ręce, w których dzierżyłem szary, na pozór nieciekawy, a jednak bezcenny artefakt.

     - Ach, udało ci się odzyskać róg Jurgena Wiatrowładnego… - nawet taki mistrz Głosu jak Arngeir nie potrafił ukryć wzruszenia.

     Wziął ode mnie róg, delikatnie, jakby ten był zrobiony z cienkiego szkła. Poobracał go chwilę w dłoniach, po czym spojrzał na mnie i uśmiechnął się.

     - Dobra robota – zapewnił. – Udało ci się przejść wszystkie próby.

     Odwrócił się ku pozostałym i wzniósł róg ponad głowę. Klęczący dotąd mnisi powstali i skłonili głowy.

     - Chodź ze mną – odezwał się Arngeir. – Czas formalnie ogłosić cię Smoczym Dziecięciem. Czas nauczyć się ostatniego słowa Nieugiętej Siły.

     Stanąłem na środku kwadratowej mozaiki, zdobiącej posadzkę. Wszyscy mnisi stanęli na jej rogach. Arngeir wskazał na jednego z mistrzów.

     - Dzięki trzem połączonym słowom, krzyk będzie znacznie silniejszy. Korzystaj z niego mądrze. Mistrz Wulfgar nauczy cię teraz „Dah”.

     Obróciłem się ku Wulfgarowi. Spojrzał na mnie ciepło, skinął dobrotliwie głową, po czym nabrał powietrza i grzmiącym głosem rzucił ku posadzce słowo.

     - Dah!...

     Posadzka zalśniła złotym blaskiem, który ułożył się w znaki klinowego pisma. Znaki świeciły przez chwilę, zanim pomknęły ku mnie, przyprawiając mnie o słaby zawrót głowy. W moim umyśle zabłysło słowo.

     - Dah! – powtórzyłem. – Pchać!

     Wulfgar uśmiechnął się, po czym posłał ku mnie porcję złocistej mgiełki. Podzielił się ze mną swym rozumieniem Słowa. Wypełniła mnie ogromna moc. Poczułem się zdolny do pokonania każdej przeszkody. Jakby żadna nie mogła mnie zatrzymać. A jeśli zatrzyma, tym gorzej dla niej.

     Po chwili uniesienie opadło. Wróciłem do rzeczywistości.

     - Twój trening dobiegł końca – oświadczył Arngeir uroczystym tonem. – Smocze Dziecię, chcemy z tobą porozmawiać. Stań między nami i przygotuj się. Mało kto jest w stanie wytrzymać nieokiełznany głos Siwobrodych. Ty jednak możesz.

     Znów stanęliśmy w tych samych miejscach – ja w środku, oni na rogach ozdobnej mozaiki. Bezwiednie napiąłem mięśnie.

     Tego, co przeżyłem potem, nie da się w żaden sposób opisać. Poczułem się, jakbym wlazł do wnętrza ogromnego dzwonu, a dzwonnicy w nieokiełznanym szale szarpali za sznur, jakby chcieli go oderwać. Mistrzowie rozpoczęli przemowę w smoczym języku. Dudnili w moją stronę dźwiękami tak pełnymi energii, że rzucało mną na wszystkie strony. Kręciło mi się w głowie, cały czas widziałem podwójnie, jakbym nie umiał zgrać własnych oczu, by patrzyły w jedno miejsce. Co wróciłem do względnej równowagi, głos Siwobrodych natychmiast mnie z niej wybijał. Tylko ostatnią siłą woli powstrzymałem się od zaciśnięcia uszu pięściami. Pod czaszką wibrowało mi od głosu mnichów, drżały we mnie wszystkie wnętrzności. Głos chwilami zgniatał mnie, by za moment spróbować rozerwać mnie na strzępy. Jak przetrwałem tę najboleśniejszą ze wszystkich prób, nie wiem sam. Z ulgą odetchnąłem, gdy mistrzowie w końcu umilkli. Mnie jednak wciąż szumiało w głowie i dyszałem, jak po wielkim wysiłku.

Rzadkie zdjęcie głównej sali Wysokiego Hrothgaru, wykonane sto dwadzieścia lat po opisanych wydarzeniach. Widoczni na zdjęciu medytujący mnisi kontynuują regułę dawnego Zakonu


     Arngeir skinął głową.

     - Dovahkiinie – odezwał się. – Udało ci się zasmakować głosu Siwobrodych i wyjść ze spotkania bez szwanku! Wysoki Hrothgar stoi przed tobą otworem.

     Uroczystość dobiegła końca. Ale nie moja wizyta na Wysokim Hrothgarze. Chciałem jeszcze pomówić z Arngeirem o kilku sprawach. Zaprowadził mnie do pomieszczenia, które wyglądało jak sala obrad, przeznaczona dla znacznie większego grona niż Siwobrodzi. Mistrz sięgnął po dwa kielichy i butelkę wina.

     - Rzadko świętujemy, ale dziś jest wyjątkowy dzień – rzekł, napełniając pucharki. – Słucham cię, co cię gnębi, Smocze Dziecię.

     - Kilka spraw, które tobie mogą wydać się nieistotne – odrzekłem, kosztując wina. – Dla mnie jednak są ważne. Wiem, że rzadko przyjmujecie gości. Czy ja mogę was odwiedzać?

     - Oczywiście! – odparł Arngeir. – Czyż nie powiedziałem, że Wysoki Hrothgar stoi przed tobą otworem? Jesteś jednym z nas. Zawsze będziesz tu mile widziany.

     - Jeden z jarlów dał mi do ochrony huskarla… Przyboczną straż… To kobieta. Przemierzyliśmy już razem kawał drogi i nie odstępowała mnie na krok. Jedynie tutaj nie chciała wejść, twierdząc, że nie została zaproszona.

     - To dowodzi jej roztropności – odrzekł mistrz, poważnym tonem. – Czy ufasz jej?

     - Bezgranicznie – zapewniłem.

     - Powierzyłbyś jej swoje życie?

     - Wielokrotnie musiałem to już zrobić.

     - Zatem, gdy nas odwiedzisz następnym razem, nie krępuj się, możesz ją przyprowadzić. Twoi przyjaciele są naszymi przyjaciółmi. Zresztą – zniżył głos, - dobrze, że dziś nie było jej między nami. Ona nie wytrzymałaby naszego głosu, a schować się przed nim nie było gdzie.

     Ucieszyło mnie to. Przeszedłem więc do następnej sprawy i wyciągnąłem z plecaka maskę kultysty. Opowiedziałem o zajściu w Ivarstead i o liście tajemniczego lorda Miraaka, który również mu pokazałem. Słuchał w skupieniu, nie przerywając mi ani razu. Gdy skończyłem, potarł zasępione czoło.

     - Miraak… znam to imię – rzekł cicho. – Wspominają o nim dokumenty, zgromadzone na Wysokim Hrothgarze, ale wiadomości o nim są bardzo skąpe.  Został skazany na zapomnienie. Żył dawno temu. Był pierwszym Smoczym Dziecięciem, jakie się objawiło. Potężnym. Jednak zaślepiony pychą, zstąpił na złą ścieżkę. Skusiła go pradawna wiedza, jednak nie dał rady jej posiąść, to ona posiadła jego. Zniknął bez wieści i nikt nie wie, co się z nim stało. To wszystko, co można o nim wyczytać.

     - Czy to możliwe, że żyje do dziś? – spytałem.

     - Miraak był Dunmerem – odrzekł Argneir. – Elfy żyją dłużej niż my, ale nie aż tak długo. Podejrzewam, że jego postać stała się obiektem kultu już po jego śmierci. Ale pewności nie mam. Jeśli zawarł pakt z Otchłanią, może w niej żyć do dziś.

     - Służy daedrom… - szepnąłem. – Tak, to możliwe. Nie pozostaje mi nic innego, jak udać się na Soltsheim.

     - Jeszcze nie – Argneir uniósł dłoń. – Nie masz dość siły. Pamiętaj, że jeśli Miraak żyje, doskonalił się w sztuce Głosu przez długie wieki. Nie sprostasz mu. Nie teraz.

     Przyznałem mu rację. Magiczne umiejętności kultystów przekonały mnie, że są oni bardzo silni. Skoro oni mają tyle mocy, ileż musi mieć ten, który wydaje im rozkazy?

     Pozostała jeszcze jedna sprawa. Opowiedziałem mu o Delphine i ostatnich wydarzeniach w Gajkyne. Gdy wspomniałem o Ostrzach, skrzywił się.

     - Ostrza to ramiona pozbawione głowy – rzekł bez pogardy, ale z wyraźnym smutkiem. – Igrają ze sprawami, o których nie mają pojęcia. Mogą narobić więcej szkody niż pożytku. Ale… Może się zdarzyć, że staną się twoimi sprzymierzeńcami. Smoki powróciły. Ty się zjawiłeś. To wszystko się wiąże. Nie skreślajmy ich tak od razu.

     - Mogę im zaufać?

     Nie odpowiedział od razu. Zamyślił się na chwilę.

     - Myślę, że ich intencje są szczere – rzekł powoli. – I pod tym względem możesz im ufać. Z pewnością nie chcą skrzywdzić ani ciebie, ani ludzkości. Ale ich działania mogą czasem być nieprzemyślane i nieostrożne. Oni nie zdają sobie sprawy z tego, jak niszczące siły są w stanie obudzić nieroztropnym działaniem. Pamiętaj, że Thu’um to potężna moc i jak każda potęga potrafi też niszczyć, więc trzeba jej używać rozsądnie. Ostrza mogą chcieć wykorzystać twoją moc. Raczej nie do własnych celów, ale do celu, który oni uznają za słuszny, a który może wcale takim nie być. Musisz być ostrożny. Zawsze musisz przemyśleć swoje działanie i przewidzieć, jakie ono może przynieść owoce. To wszystko, co mogę ci dziś powiedzieć. Ale zawsze, gdy ogarną cię wątpliwości, możesz tu przyjść i porozmawiać. Może razem wpadniemy na jakiś sensowny pomysł.

     Arngeir w zasadzie nie powiedział mi niczego konkretnego, ale też sytuacja była na tyle niejasna, że trudno było od niego tego oczekiwać. Wiedziałem jednak, że jest mi życzliwy i w razie czego mogę mu zaufać.

     Zrobiło się późno, znów zaczął padać śnieg, a w szczelinach zawył górski wicher. Arngeir odradził mi powrót w takich warunkach i zaproponował mi nocleg. Zgodziłem się chętnie, sam bowiem uznałem, że na oblodzonych schodach przy takiej pogodzie, w dodatku podczas zapadających ciemności, łatwo skręcić kark, albo choćby złamać nogę, co na jedno wychodziło. Tym razem Bori przyniósł mi całe naręcze koców, derek i cienko wyprawionych skór z miękkim futrem. Ściągnąłem więc z siebie zbroję, stwierdzając przy okazji, że przydałoby się jej nawoskowanie i zanurkowałem w ciepłe posłanie. 

     Mimo zmęczenia, długo nie mogłem zasnąć. Potyczka ze smokiem, walka z trollem, głos Siwobrodych… To było bardzo dużo wrażeń jak na jeden dzień. Przewracałem się z boku na bok, co chwilę szukając wygodniejszej pozycji. A potem zacząłem wyobrażać sobie, co zrobię z elfią zbroją, którą dziś zdobyłem. W myślach planowałem wygodną uprząż, nie krępującą ruchów, do której przymocuję gotowe już skorupy. To uspokoiło nieco moje myśli. Przed oczami stanęła mi kuźnia Adrianne i jej ironiczny uśmiech, gdy wygłaszała swoją kolejną, ciętą opinię. No i mój dom, który stał tuż obok. Wyobraziłem sobie, jaki będzie, gdy już zrobimy w nim porządek i urządzimy go na nowo. Niech Lydia zdecyduje, jak ma wyglądać. Niech poczuje się, jak u siebie. Po tej całej poniewierce, jaką przeszła, niech ma własny dom… A potem jej poważna twarz stanęła mi przed oczami wyobraźni i nagle zapragnąłem znaleźć się blisko niej. Czy to możliwe, aby nasza nieraz już wypróbowana przyjaźń zamieniła się w coś więcej? Zasypiając, miałem już niemal pewność, że bardzo bym tego chciał.

*          *          *
     
     Huczący głos Siwobrodych, oddających się codziennym ćwiczeniom, budził lepiej niż znerwicowany kogut na zagrodzie. Wstałem wypoczęty, przeciągnąłem się. Aż zatrzeszczały mi kości. Postanowiłem trochę się rozruszać, więc wykonałem kilkanaście skłonów, przysiadów i skrętów, aż poczułem, że krew żywiej we mnie zapulsowała. Wsunąłem luźno buty, chwyciłem płócienny ręcznik i wyszedłem na dziedziniec, gdzie natychmiast owionął mnie niezbyt silny, ale potwornie zimny wietrzyk, wywołując dreszcz. Chwyciłem garść śniegu, przez chwilę mocowałem się sam ze swoją wolą, po czym zamknąłem oczy i rozmasowałem go sobie na twarzy.

     - Uaaaa! – mój głos nie był wprawdzie w stanie wybić się ponad potężne Thu’um Siwobrodych, ale i tak został dosłyszany i wywołał na ich twarzach wesołe uśmiechy. Resztka senności uleciała ze mnie jak dym z komina. Zrzuciłem koszulę i natarłem śniegiem tors, ramiona i kark, cały czas wydając okrzyki, które wprawdzie z Głosem niewiele miały wspólnego, ale ich efekt i tak był zadziwiający – Siwobrodzi przerwali trening i chwycili się za brzuchy. Gdy zrzuciłem buty i stanąłem boso na śniegu, wydawałem już odgłosy, jakich nie powstydziłaby się mistrzyni w szkole bardów, a mnisi kulali się ze śmiechu po dziedzińcu. Myślę, że w tej jednej chwili odpłaciłem im za cały trening, jakiego mi użyczyli – ten śmiech zapamiętają na długo.

     Do klasztoru wróciłem biegiem i natychmiast otuliłem się we wszystko, co leżało na moim łóżku. Długo trwało, zanim się jako tako rozgrzałem, ale poczułem się rześki, jak nigdy. Szybko się ubrałem, zjadłem kawałek suchara, jaki znalazłem na dnie plecaka, obiecując sobie solidne śniadanie u Wilhelma, a potem wyszedłem na dziedziniec, chcąc się pożegnać. Mnisi życzliwie pokiwali mi głowami.

     Na dół dotarłem bez żadnych przygód. Próbowałem po drodze zapolować na górskie kozy, ale one były diabelnie szybkie i zwinne. Raz tylko miałem jedną na strzał, a i tę spudłowałem haniebnie, bo akurat wiatr dmuchnął mi prosto w nos, gdy puszczałem cięciwę. Pełen energii znalazłem się w Ivarstead i czym prędzej zaszedłem do gospody, zjeść coś konkretnego i gorącego, bo po drodze trochę zmarzłem.

     W gospodzie, poza Wilhelmem, nie było nikogo. On sam uśmiechnął się na mój widok i półgłosem zaproponował mi kubek grzanego miodu, bowiem kasza na śniadanie jeszcze nie zaczęła bulgotać w kociołku.

     - Lydia dotarła wczoraj? – spytałem zaniepokojony.

     Wilhelm przyłożył palec do ust.

     - Mów ciszej. Jeszcze śpi. Należy się jej.

     Spojrzałem na niego pytająco. On tylko się roześmiał.

     - Jeśli myślisz, że odsypia pijacką orgię, to mogę cię uspokoić – rzekł półszeptem. – Ta twoja pani ledwo maczała usta. Ale że ciebie tu nie było, to od adoratorów nie mogła się opędzić. Strażnicy machnęli ręką na służbę i wszyscy zwalili mi się do gospody – zaśmiał się cicho. - Jeden przez drugiego chwalili się przed nią, jacy to oni dzielni. Skończyło się na tym, że wszyscy zaczęli grać w Łup-Cup – wskazał na stół pod ścianą, wciąż jeszcze zastawiony drewnianą planszą i kolorowymi kamykami. – I grali do późnej nocy. A kto przegrał, musiał zwycięzcę wziąć na barana i pogalopować z nim naokoło gospody. Mówię ci, śmiechu było co niemiara.

     Roześmiałem się, wyobrażając sobie ten widok.

     - A jeszcze ci powiem, że twoja przyjaciółka albo miała takie szczęście, albo tak dobrze grała, że ujeżdżała tych strażników, jak stare szkapy. Ale nikt się nie bronił, każdy chciał ją przewieźć.

     Rechotaliśmy już obaj, zaciskając sobie rękami usta, żeby nie narobić hałasu. Wyobraziłem sobie Lydię, jak popędza swoimi okutymi butami grubego, sapiącego strażnika, a ten robi do niej maślane oczy.

     - Długo nie trwało, a cała wioska zwaliła mi się do gospody – Wilhelmowi aż łzy ciekły ze śmiechu. – Wszyscy ich obsiedli dookoła, polało się wino i zaczęło się kibicowanie. Mówię ci, takiego cyrku dawno tu nie widziano! A jak mi obroty wzrosły! 

     Pośmialiśmy się jeszcze trochę, pogadaliśmy, aż w końcu przede mną pojawiła się miska pożywnego gulaszu z kaszą. Lydia niedługo wychyliła się z pokoju.

     - Nawet pospać nie dacie – ziewnęła. – Rechoczecie jak żaby na wiosnę.

     Klapnęła ciężko obok mnie, ziewnęła raz jeszcze i ukradła mi z miski kawałek dziczyzny.

     - Wolnego! – zawołałem z udanym oburzeniem. – To moja micha!

     Wilhelm, śmiejąc się, podał jej drugą porcję.

     - Musisz sprawić jej wierzchowca – rzekł do mnie, siląc się na powagę. – Jest świetnym jeźdźcem.

     - Na dwóch nogach? – spytałem.

     - Jeśli nauczysz go żreć trawę, to może być – odparła Lydia. – Jakie plany na dziś?

     Wyciągnąłem mapę.

     - Najpierw do Białej Grani – powiedziałem zamyślony. – I będziemy musieli tam pobyć kilka dni. Obiecałem Adrianne pomoc w kuźni. Zajmiesz się urządzaniem domu?

     - Chętnie – odparła. – Tylko się nie zdziw, gdy przerobię go na swoją modłę.

     - Na pewno zrobisz to dobrze – uśmiechnąłem się. – Uzupełnimy też zapasy. Trzeba kupić trochę mikstur. U Adrianne i Belethora pozbędziemy się części łupów. A potem… Gdzie jest ta góra Kilkret?

     Lydia ujęła w dłoń ołowiany sztyft.

     - Tu, na trakcie do Samotni jest odbicie na północ – naszkicowała ścieżkę. – Mniej więcej w połowie jest wejście na górę. Zresztą, stamtąd widać już świątynię. Którędy pójdziemy?

     - Chciałbym zajść do Morthalu – wskazałem trzonkiem widelca niezdarnie zaznaczone przeze mnie miasteczko. – Mam tam do odebrania nagrodę. Wydaje się niedaleko. 

     - Niedaleko – odrzekła Lydia. – Ale między Morthalem i Kilkret jest rzeka i żadnego mostu. Trzeba by poszukać jakiegoś brodu. A to dość duża rzeka i może być z tym kłopot.

     Górskie rzeki zazwyczaj nie są zbyt głębokie. Wierzyłem, że znajdziemy bród. Jeśli nie, trzeba będzie cofnąć się kawał drogi. Ale mówi się trudno – jeśli będzie trzeba…

     W ramach zapłaty, ustrzeliłem Wilhelmowi młodego łosia, którego dostrzegłem za rzeką. Starczy mu mięsa na długo. Zabrałem tylko skórę, która z kolei przyda się mnie. Opuściliśmy gościnną wioskę tą samą drogą, którą niegdyś do niej przyszliśmy – obok jaskini trolla.

     - Ostrożnie – ostrzegła mnie Lydia. – Trolle często zasiedlają opuszczone legowiska innych trolli. Nie zdziwię się, jeśli tam jakiegoś spotkamy.

     Niestety, miała rację. Gdy wychyliliśmy się zza głazów, dostrzegliśmy go, siedzącego bez ruchu pod skałą. W jego grocie dostrzegliśmy coś niebieskiego.

     - To opończa Gromowładnych – szepnęła mi Lydia do ucha. – Dorwał jakiegoś żołnierza.

     Wściekły napiąłem łuk. Nie będzie małpiszon jeden żywił się ludzkim mięsem! Strzała w łeb, która omal go nie przewróciła, na pewno nie była dla niego miłą niespodzianką. Dwie następne z pewnością nie smakowały lepiej. A zanim zorientował się, skąd spada nie niego grad kolejnych pocisków, był już martwy.

     Nieszczęśnicy nie żyli już od co najmniej doby. Zbroje ich nie obroniły. Straszliwie pokaleczeni w odsłoniętych miejscach, przedstawiali okropny widok. Jeden z nich miał głowę niemal oderwaną od tułowia. Zza kirysu wystawał mu kawałek papieru. Sięgnąłem po niego. Był to list z pieczęcią, w kształcie niedźwiedziej łapy.

     

     Kapitanie,

     Dostaliśmy liczne skargi na ataki w pobliżu rzeki, na północnym zachodzie Rift. Przydałoby się większe wsparcie cywilów w tamtym rejonie. Wyślijcie kilku ludzi, żeby zbadali sytuację. To pewnie stado wilków, więc nie mam sensu oddelegowywać więcej niż dwóch ludzi.

     Pomyślnych łowów!


     W zamyśleniu, bezwiednie złożyłem list we czworo i wsunąłem do kieszeni. Rozejrzałem się wokół. Skaliste podłoże nie dawało szans na pochowanie ciał. Ułożyliśmy je w płytkim zagłębieniu groty i jako tako obłożyliśmy mniejszymi kamieniami, które udało nam się znaleźć. Nie ulegało jednak wątpliwości, że pierwszy lepszy niedźwiedź, albo troll, jest w stanie je bez trudu wygrzebać. Nic więcej jednak zrobić nie mogliśmy. Zasmuceni ruszyliśmy górską ścieżką na północ.

     Wędrowaliśmy cały dzień bez innych przygód. Zmierzch zastał nas u podnóża góry, ale ponieważ nie czuliśmy jeszcze zmęczenia, postanowiliśmy iść dalej. Przez jakiś czas szliśmy dość dziarsko, ale potem trakt zaczął się łagodnie wspinać i można było poczuć to w nogach. Było już wiadome, że do Białej Grani nie zdążymy dziś dojść.

     - Spróbujmy chociaż do wież Valtheim – zaproponowała Lydia. – Tam można zanocować. 

     Było to dość daleko, ale daliśmy radę. Pobieżna lustracja wież upewniła nas, że nikt się w nich nie zakwaterował. Szerokie łoże stało puste. Byliśmy zbyt zmęczeni, żeby przejmować się zasadami. Po zaryglowaniu drzwi, rzuciliśmy się na nie oboje. Ona przykryła się cienką derką, ja płaszczem kultysty i niemal natychmiast zapadliśmy w sen.

     Rankiem zbudziłem się pierwszy. Nie ruszałem się jednak, nie chcąc przerywać snu Lydii. Oddychała spokojnie i równomiernie. Czułem ciepło jej ciała i zapragnąłem nagle przytulić ją do siebie. Powstrzymałem się jednak, choć wiele mnie to kosztowało. Długą chwilę leżałem obok niej bez ruchu, wsłuchując się w odgłosy poranka i jej ciepły oddech. Czy była ze mną tylko dlatego, że takie otrzymała rozkazy? A gdyby mogła wybrać, czy wybrałaby się ze mną na tę wędrówkę? Tak po prostu, z własnej woli? A w końcu, nawet gdyby poszła, to czy tylko z chęci przeżycia przygody, czy może też dla mojego towarzystwa? Przekręciłem głowę w jej stronę i przyjrzałem się jej profilowi. Mały nos, i pełne wargi nadawały mu niemal poetycki wymiar. W tej chwili wydała mi się tak piękna, że nie mogłem od niej oderwać oczu. 

     Trwało to krótko. Jej usta po chwili rozchyliły się i wydały głębszy oddech, po czym otworzyła oczy. Zawstydzony, natychmiast zamknąłem swoje i udałem, że śpię. Przez chwilę nic się nie działo. A potem deski łóżka drgnęły, zaskrzypiały i poczułem chłód poranka, wdzierający się pod płaszcz. Lydia wstała delikatnie, by mnie nie obudzić i cicho zeszła na dół.

     Otworzyłem oczy i z tęsknotą wpatrzyłem się w puste miejsce obok mnie. Westchnąłem cicho i również zmusiłem się do zrzucenia okrycia. Pod łóżkiem znalazłem swoje buty.

     Rozpoczynał się nowy dzień. Wyszedłem na most i zwróciłem oczy na zachód. Częściowo zasłonięta przez pobliską górę, ale przecież doskonale widoczna w czystym porannym powietrzu, w oddali zamajaczyła mi znajoma bryła górującej nad otoczeniem Smoczej Przystani.

Biała Grań rankiem - mury miasta od strony południowo-wschodniej. Najwyższy gmachk to Smocza Przystań. Przed grodem widoczny wiatrak i zabudowania gospodarcze.


3 komentarze:

  1. Podoba mi się Biała Grań. Może nieco surowa w wyrazie, no ale do gór pasuje. To ja już czekam na następny odcinek.
    Miłego, ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Z zewnątrz tak wygląda. Fakt, mury ma surowe i nieco podniszczone - nie na wszystko jarlowi wystarczyło ;). Za to wewnątrz wygląda uroczo. Postaram się wrzucić więcej fotek z wnętrza miasta - jeszcze będzie wiele okazji.

      Usuń
  2. A mnie się podoba wnętrze klasztoru :)

    OdpowiedzUsuń