środa, 25 stycznia 2017

Rozdział XX – Wdzięczność Azury

     Do domu dotarliśmy bardzo późno. Nie miałem sił zagłębiać się w lekturę. Zrobiłem to dopiero nazajutrz. A i to nie od razu.

     Rano czułem się bardzo dziwnie. Wstałem zmęczony i niewyspany, choć przecież spałem jak kamień. Drażniło mnie światło słoneczne i czułem lekki ból głowy. Zupełnie, jakbym poprzedniego dnia wypił za dużo wina. I miałem ogromną ochotę na krwisty stek. Ale nie usmażony, lecz surowy! Prześladował mnie cały ranek. Świeży, pachnący, ociekający krwią… Dziwne, bo nigdy dotąd nie gustowałem w takiej niezwykłej kuchni.

     Apetyt ten skłonił mnie do wyjścia z domu. Poszedłem na rynek, kupić kawał krwistego mięsa, a przy okazji sprzedać trochę drobiazgów. Przez cały czas mrużyłem oczy. Belethor w swym sklepie przywitał mnie uprzejmie, jak zawsze, ale gdy dokonywaliśmy transakcji, nie spuszczał ze mnie oczu.

     - Dobrze się czujesz? – spytał. – Wyglądasz dość blado…

     Przyznałem, że czuję się nie najlepiej. Do tej pory kładłem to jednak na karb zmęczenia. Jednak skoro Belethor zauważył jakieś zmiany, uznałem, że lepiej zasięgnąć porady kogoś kompetentnego. Dlatego ze sklepu udałem się prosto do Daniki, kapłanki Kynaret, znanej w Białej Grani uzdrowicielki. Ta, gdy tylko mnie zobaczyła, bez słowa wcisnęła mi w dłoń uzdrawiającą miksturę i nakazała ją natychmiast wypić. Rzeczywiście, gdy na chwilę otoczyła mnie złotawa mgiełka, poczułem się dużo lepiej.

Biała Grań - Świątynia Kynaret. Po lewej stronie widać kapłankę Danicę Piękno-Wiosny, dokonującej aktu magicznego uzdrawiania chorego

     - Miałeś dziś ochotę na krwiste danie – powiedziała, patrząc mi prosto w oczy.

     - Skąd wiesz? – spytałem zdziwiony.

     - A na ciele twojej żony nagle zainteresowały cię żyły.

     Zaczerwieniłem się, ale przyznałem jej rację. Dziś rano odczuwałem dziwną przyjemność, gdy dotykałem i całowałem Lydię w miejsca mocno pulsujące. Wprost nie mogłem oderwać ust od jej szyi. Tylko skąd Danica o tym wie?

     - Bo znam tę chorobę – odparła. – Zaraziłeś się wampiryzmem.

     Aż nogi się pode mną ugięły.

     - Nie bój się, to było pierwsze stadium – uśmiechnęła się. – Gdybyś z tym zwlekał, nie byłoby tak łatwo to uleczyć. Pamiętaj, że najłatwiej wyleczyć się pierwszego dnia. Jeśli to potrwa kilka dni, odczynienie choroby staje się niemożliwe.

     - Niemożliwe?...

     - A przynajmniej bardzo trudne.

     Byłem jej bardzo wdzięczny za pomoc. Chwyciłem kiesę i dałem suty datek na świątynię. Zwyczajowej zapłaty za uleczenie przyjąć jednak nie chciała. Poprosiła mnie o coś innego. Nadstawiłem ucha. Otóż, Zielonnik, ogromne, suche drzewo, rosnące przed świątynią, wciąż można było jeszcze uratować. Podobno nie umarło, tylko zapadło w coś w rodzaju snu. Aby się obudzić na powrót, potrzebowało soku z innego drzewa, tego samego gatunku, drzewa-matki. A rosło ono daleko stąd, w podziemnym sanktuarium, ukrytym przed ludzkim okiem. Drzewo to było bardzo stare i uznawane za święte. Ponoć Zielonnik powstał przed wiekami z jego odnóżki. Ale zdobyć jego sok nie było łatwą sprawą. Drzewo to bowiem przez wieki pokryło się korą tak twardą, że zranić je mogła tylko jedna broń – Zguba Pokrzyw. Był to rytualny, ebonowy zdaje się sztylet, o niezwykle twardym i specjalnie ukształtowanym ostrzu. A znajdował się on w posiadaniu sekty groźnych i krwiożerczych wiedźm, którym należało go wykraść, robiąc przy okazji z nimi porządek. Ich siedziba leżała gdzieś u podnóża Gardła Świata, w miejscu zwanym Sierocą Skałą, niedaleko Helgen.

     Czy to zrobię? Oczywiście! Dla Świątyni. Dla świętego drzewa. Dla samej Daniki-Uzdrowicielki, którą bardzo poważałem i z którą zdążyłem się zaprzyjaźnić podczas wojny, kiedy to oboje uzdrawialiśmy rannych w jej świątyni.

     - Ale nie mogę tego zrobić teraz – odpowiedziałem. – Teraz mam do wykonania inną misję, dla Akademii.

     Danica Piękno-Wiosny uśmiechnęła się.

     - Drzewo śpi – odparła. – I spać będzie jeszcze długo. Ale nie przez wieczność. Gdy uporasz się ze swoją misją, przynieś mi Zgubę Pokrzyw.

     Obiecałem jej to solennie.

     Do domu wpadłem jak wicher. Wcisnąłem Lydii buteleczkę z lekarstwem i nakazałem niezwłocznie wypić. Niby nie miała żadnych objawów wampiryzmu, ale przecież mogła zarazić się ode mnie. Nieufnie powąchała zawartość fiolki, ale stwierdziwszy, że to tylko dobrze jej znane lekarstwo, wypiła bez ceregieli.

     - Już myślałam, że to jakiś napój nasenny – mrugnęła do mnie.

     - A po co bym ci to dawał? – wzruszyłem ramionami.

     Przeciągnęła się zmysłowo, jak kot.

     - Żeby mnie potem niecnie wykorzystać – zamruczała.

     - Zgadłaś – roześmiałem się. – To właśnie po to.

     - A, to w porządku…

     W domu zjadłem normalne śniadanie, bez żadnych krwistych potraw. Popiłem czystą, źródlaną wodą i z zadowoleniem stwierdziłem, że wcale nie mam ochoty na kielich niczyjej krwi. A potem zabrałem się za lekturę. Na pierwszy ogień poszła „Noc Łez”, pióra Dranora Seletha.

     Historycznie Saarthal jest bardzo ważnym miejscem na mapie Skyrim, aczkolwiek wielu nie pamięta go z nazwy. To, rzecz jasna, jedna z pierwszych większych norskich osad, jedno z pierwszych ludzkich miast w Skyrim oraz najwcześniejsza znana stolica ich cywilizacji. Miała tam również miejsce straszliwa rzeź, gdy elfy próbowały przepędzić Nordów ze Skyrim, lecz zdołały jedynie wzbudzić gniew ludzi, który przybrał formę Ysgramora i jego osławionych pięciuset Towarzyszy…

     Księga wspominała dalej o Traktacie Vingalma, który opisywał Altmerów i Dwemerów z tego okresu. Potem opisywała prawdopodobną przyczynę rzezi, sugerując, że nie była to zwykła bitwa o terytorium, jakich rozegrało się w przeszłości wiele, ale chodziło o coś więcej. Ponoć Nordowie coś znaleźli, głęboko pod ziemią i próbowali to ukryć. Elfy najechały na nich nie po to, by ich wypędzić, ale po to, by przywłaszczyć sobie ich znalezisko. Nie udało się im, dzięki Ysgramorowi, a znalezisko spoczęło bezpiecznie pod ziemią, ukryte przed światem.

     Zamknąłem księgę i zamyśliłem się. Nie było tam opisu tego znaleziska i próżno go tam szukać, ale byłem przekonany, że chodzi o tajemniczą kulę, którą znaleźliśmy wraz z Tolfdirem. Ale ani słowa o tym, co to właściwie jest i do czego mogło służyć. Może znajdę coś w drugiej księdze?

     Sięgnąłem po „O Artaeum”, pióra Taurce Il-Anselma. Ten tom był grubszy i staranniej napisany, choć nieco podniszczony.

     Wyspa Artaeum (czytaj: ar-TEV-um) jest trzecią co do wielkości wyspą archipelagu Summerset. Położona jest na południe od moridunońskiej wioski Potansa i na zachód od wioski Runcibae, leżącej na kontynencie. Znana jest głównie jako siedziba Zakonu Psijic, najstarszej być może grupy monastycznej w Tamriel.

     Pierwsze zapiski o Pcijicach pochodzą z roku 20 pierwszej ery i dotyczą znanego, bretońskiego mędrca Voerneta, który udał się na wyspę Atraeum, by spotkać się tam z Iachesisem, Mistrzem Rytuału Psijiców.

     Nawet w owych czasach Psijicowie byli doradcami królów i zwolennikami „Prastarej Drogi”, o której wiedzę czerpali od ras pierwotnie zamieszkujących Tamriel. Prastara Droga to filozofia medytacji i studiów nad poddaniem sił natury woli jednostek. Różni się pochodzeniem od magii, lecz rezultaty jej działania są podobne…

     Dalej znalazłem wzmiankę o tym, że wyspa znikła z archipelagu Summerset na początku drugiej ery, mniej więcej wtedy, gdy w Tamriel powstała Gildia Magów, lecz przyczyn nie podano. Za to po pięciuset latach pojawiła się na nowo, w dodatku zamieszkiwały ją te same osoby. To już było bardziej niż zadziwiające. Wyglądało to bowiem, jakby cała wyspa wraz z mieszańcami, dokonała przeskoku w czasie.

     Potem kilka innych wzmianek historycznych o cesarzach, zasięgających rady w zakonie oraz nieufności, jaką go w końcu otoczono. Dalej trochę spekulacji na temat obecnego położenia wyspy. Miała ona ponoć przemieszczać się zgodnie z wolą Rady. Kilka opisów samej wyspy, podobno pięknej, pełnej idyllicznych sadów, czystych pastwisk, zamglonych lasów i niepowtarzalnej architektury, jak na przykład zabytkowa Wieża Ceporah, ponoć do dziś używana do jakiegoś rytuału. W sumie, niczego ta pozycja nie wniosła do mojej wiedzy o tajemniczym znalezisku. Odłożyłem księgę na półkę niemal dokładnie w tej chwili, w której zawołała mnie Lydia. Podniosłem się i zszedłem na dół, gdzie moja żona z zażenowaniem przyznała się, że nasz obiad jest nie do ujedzenia.

     - Bo mi się posoliło dwa razy!...

     Roześmiałem się w głos i przytuliłem ją do siebie.

     - Chodźmy do oberży – szepnąłem jej do ucha. – Posiedzimy wśród ludzi, pogawędzimy… Balbus pewnie znowu upichcił jakieś mięsiwo z ziołami.

     - Muszę z nim pogadać, jak on to robi…

     Trzeba przyznać, że „Pod chorągwianą klaczą” kuchnia była zacna. Lydia nie zastała wprawdzie Balbusa, bo ten włóczył się gdzieś nad rzeką, zbierając zioła do przypraw, ale ucięła sobie pogawędkę z Huldą, a ta dała jej jakiś prosty przepis na smaczną potrawę.

     Towarzystwa nie udało nam się znaleźć. Gospoda o tej porze świeciła pustkami. Ale za to najedliśmy się do syta.

     Trzecią księgę otworzyłem dopiero na drugi dzień. „Ostatni król Ayleidów”, pióra Herminii Cinny. Wstęp sugerował dzieło historyczne, a nawet prehistoryczne.

     Ayleidzi, czyli kontynentalne wysokie elfy, przez wieli władali Cyrodiil w mitycznych czasach, przed początkiem zapisanej historii. Prawdę mówiąc, jedną z pierwszych zapisanych dat jest upadek Wieży z Białego Złota, w roku 1E 243, powszechnie uważany za oznakę końca Ayleidów.

     Choć panowanie Ayleidów w Cyrodiil faktycznie zostało przerwane w 1E 243, był to tylko jeden z najwyraźniejszych etapów rychłego końca długotrwałego upadku. Pierwsze dwa stulecia pierwszej ery były areną wzmagających się sporów między wielkimi ayleidzkimi władcami Cyrodiil. Prawdopodobnie Alessja wykorzystała okres wojny domowej, by wywołać swe powstanie. Cesarscy historycy tradycyjnie przypisywali jej zwycięstwo interwencji ze Skyrim, lecz wygląda na to, że podczas oblężenia Wieży z Białego Złota Alessja otrzymała co najmniej równie silną pomoc od zbuntowanych ayleidzkich władców…

     Miło czytało się historię ojczystych stron. Imiona Alessji, czy wspomnianego dalej Marukha nie były mi obce, choć moja wiedza na ich temat kończyła się na imionach. Księga opisywała nie tylko powstanie Alessji, ale i dalsze dzieje, kiedy to pomimo powstania, okupacja trwała nadal. To przyczyniło się do powstania tak zwanego Zakonu Alessjańskiego, założonego przez Marukha, który systematycznie zaczął wybijać pozostałych w Cyrodiil Ayleidów. Ci zaś, którzy nie zginęli, uszli do Puszczy Valen i Wysokiej Skały. Pomimo tych wydarzeń, jakieś resztki Ayleidów zdołały przetrwać w Cyrodiil, aby 482 roku zadać Alessjanom klęskę na Glenumbryjskich Wrzosowiskach. W sumie, ciekawa lektura, ale nie na interesujący mnie temat.

     Rzuciłem księgę na półkę i rozprostowałem zdrętwiałe kości. Nie ma rady, trzeba się znów wybrać do Zimowej Twierdzy i odnieść księgi Uragowi. Szkoda, że niczego konkretnego się z nich nie dowiedziałem. Ale może ktoś mądrzejszy ode mnie znajdzie w nich jakieś wskazówki. Może Tolfdir, albo Aren Savos…

*          *          *

     Postanowiliśmy w drodze zboczyć nieco ze szlaku i odnieść Gwiazdę Azury do kaplicy. Byłem pełen niepokoju, jak daedra przyjmie uszkodzoną gwiazdę. Pocieszałem się, że przecież to nie ja zniszczyłem klejnot, więc nie może mieć do mnie pretensji. Choć ze wszystkich daedr Azura była najbardziej umiłowaną przez śmiertelników – i nie bez powodu – niepokój jakoś nie chciał mnie opuścić. Mimo wszystko, była daedrą…

     Minęły trzy dni, zanim dotarliśmy do fortu Kastav, gdzie dawni towarzysze z Legionu przenocowali nas i nakarmili. Było między nimi kilku żołnierzy, znanych nam osobiście, a nawet jeden z tych, których sam uwolniłem z więzienia w podziemiach tego fortu. Nic dziwnego więc, że przyjęto nas bardzo gościnnie. Rankiem, pożegnawszy legionistów, zaczęliśmy wdrapywać się na górę, gdzie znajdowała się kaplica Azury. Nie spotkaliśmy po drodze żadnego śnieżnego trolla, ale musieliśmy zmierzyć się z Lodowym Upiorem. Nie był to już dla nas groźny przeciwnik. Nasze elfie blachy skutecznie chroniły przed jego zębami, a magia ognia, którą posługiwałem się już całkiem swobodnie, nieodmiennie była dla niego zabójcza. Nie minęło południe, gdy stanęliśmy pod cokołem kaplicy.

Pomnik Azury na szczycie góry

     Aranea nie wydawała się być rozżalona z powodu uszkodzenia Gwiazdy. Przeciwnie, gdy odwinąłem ją z zawiniątka, oczy jej pojaśniały, a na twarzy pojawił się zachwyt.

     - Gwiazda Azury! – westchnęła z przejęciem. – Wiedziałam, że Pani Zmierzchu nie przysłała cię bez powodu. Oddaj mi ją. Poproszę Azurę o oczyszczenie Gwiazdy, by odzyskała swój dawny blask.

     - Proszę, weź to – podałem jej ostrożnie klejnot, czując wielką ulgę.

     Aranea chwyciła podaną jej Gwiazdę i z szacunkiem ułożyła ją na ołtarzu. Potem przymknęła oczy i wzniosła ręce ponad głowę.

     - Odprawię rytuał – szepnęła.

     Cofnęliśmy się trochę, nie chcąc jej przeszkadzać. Ale nie było to potrzebne. Rytuał bowiem, jak się okazało, polegał tylko na modlitwie.

     - Azuro, Matko Róż – zawołała kapłanka. – Bogini Świtu i Zmierzchu! Twój wybrany czempion zwrócił ci Gwiazdę!

     Przez długą chwilę stała bez ruchu, z zamkniętymi oczami. Potem jednak w jej twarzy zaszła zmiana. Uniosła brwi i nieznacznie kilkakrotnie skinęła głową, jakby wsłuchując się w czyjeś słowa. Czy ona naprawdę słyszała Azurę?

     Moje wątpliwości zostały rozwiane bardzo szybko, bowiem Aranea otworzyła oczy i ciepło spojrzała na mnie.

     - Sama chce z tobą porozmawiać – oznajmiła z lekkim uśmiechem. – Ułóż dłoń na ołtarzu, a usłyszysz jej głos.

     Z pewnym wahaniem zbliżyłem się do kamiennego ołtarza. Nie wiedziałem, czego się spodziewać. Wyciągnąłem jednak dłoń przed siebie i dotknąłem kamiennej płyty. Była zimna. Najpierw dotknąłem ją końcami palców, potem jednak położyłem na niej całą dłoń. Przez chwilę nic się nie działo…

     - Witaj, śmiertelna istoto!

     Głos Azury był tak potężny i dźwięczny, że odruchowo skuliłem się i o mało nie oderwałem ręki od ołtarza. Opanowałem się jednak w miarę szybko. To wprawdzie daedra, ale ze swym kapryśnym i mściwym rodzeństwem nie ma nic wspólnego. To Azura!

     A głos mówił dalej. Dźwięcznie i śpiewnie. Jego melodia odbijała się przyjemnym ciepłem w sercu. Wyraźnie czułem w nim uśmiech. I to uśmiech pogodny i kochający.

     - Korzystając z mojego przewodnictwa, udało ci się przejść przez zasłonę Zmierzchu i ocalić moją gwiazdę przed Malynem Varenem. Lecz jego dusza wciąż kryje się gdzieś wewnątrz, chroniona przez zaklęcia. Dopóki nie zostanie ona zniszczona, mój artefakt będzie dla ciebie bezużyteczny.

     Chyba zaczynałem rozumieć. Malyn sam sobie zrobił coś, czego ja nigdy nie uczyniłbym innemu człowiekowi - uwięził własną duszę w klejnocie. Było to najgorsze, co można zrobić śmiertelnikowi. Zamiast pozwolić mu odejść w zaświaty, trzymało się jego duszę zamkniętą w niebieskim krysztale. Dlaczego Malyn to zrobił? Nie wiedziałem, ale uznałem, że trzeba mu pomóc nawet wbrew jemu samemu.

     - Czy istnieje jakiś sposób na oczyszczenie Gwiazdy? – spytałem nieśmiało.

     W głosie Azury wyczułem uśmiech.

     - Ostatecznie gwiazda pogrąży się z powrotem w mojej krainie – odrzekła. – Przyjmie ją próżnia Otchłani. Obawiam się jednak, że nie masz tych stu, albo więcej lat, by tego doczekać… Nie, pozostała już tylko jedna możliwość. Wyślę cię do wnętrza Gwiazdy. Wygnasz stamtąd duszę Melyna.

     Zadrżałem. Wiedziałem, co to oznacza. Miałem go po prostu zabić po raz drugi. Zabić, by uwolnić jego duszę z zamknięcia i jednocześnie uwolnić klejnot od niego samego.

     Azura chyba wyczuła moje wahanie.

     - Daj mi znać, gdy będziesz gotowa, śmiertelna istoto.

     Powiedziała to głosem łagodnym i ciepłym. W jej ustach słowa „śmiertelna istoto”, jak zawsze zwracały się do nas daedry, nie miały pogardliwego odcienia. Przeciwnie, odniosłem wrażenie, że są wyrazem troski o mój kruchy żywot. Wahanie momentalnie mi przeszło.

     - Mogę już wejść do Gwiazdy – zapewniłem lekko drżącym głosem.

     - Nie trać wiary, śmiertelna istoto – szepnęła Azura. – Będę nad tobą czuwać.

     I nagle świat przed moimi oczami rozmył się, jakby ktoś wrzucił mnie do mętnej wody. Ale tylko na krótki czas. Już po chwili obraz zrobił się ostry i wyraźny. Tyle tylko, że nie była to już kaplica Azury.

     Znalazłem się w dziwnym miejscu, jakby zbudowanym ze szkła. Przypominało to lodową jaskinię. Pod nogami miałem chodnik, wybrukowany sześciokątnymi, na pół przezroczystymi kryształami. Ściany korytarza nie tworzyły sklepienia – sklepienia nie było. Rozrastały się po bokach, jak trawa po obu stronach wąskiej ścieżki, zbudowane z długich i cienkich kryształów. Nade mną nie było nic – tylko zamglona przestrzeń o barwie kwiatów dzwonecznika.

     Zrozumiałem. Jestem we wnętrzu Gwiazdy Azury. Jej moc przeniosła mnie wraz z całym ekwipunkiem. Spojrzałem na swoje dłonie – wciąż tkwiły na nich elfie rękawice. Nie wiedziałem jednak, czy to ja stałem się tak mały, że zmieściłem się w klejnocie, czy też przeniesiony zostałem do jakiegoś obszaru w Otchłani, do którego Gwiazda była tylko kluczem. Stawiałem na to drugie.

     Na końcu korytarza ujrzałem postać w czarnej szacie nekromanty. Mag spoglądał na mnie z wyraźnym zadowoleniem.

     - A, moi uczniowie przysyłają mi świeżą duszyczkę! – roześmiał się z przekąsem. – Dobrze, zdążyłem już zgłodnieć…

     A ja aż sapnąłem z oburzenia. Słowa nekromantów w Głębi Ilinalty, o duszach, których domagała się Gwiazda i teraz drwina Malyna Varena – bo nie wątpiłem, że to jego mam przed sobą - dodały się do siebie i zrozumiałem cały ten ciemny proceder. Malyn zamknął się w Gwieździe, ale żywił się w niej duszami zamordowanych w tym celu ofiar. Jak Alduin, pożerający dusze w Sovngardzie, nie dając im szans na wieczny spoczynek. Ohyda tego postępku wstrząsnęła mną do głębi. Zadawał swoim ofiarom nie tylko śmierć fizyczną, ale i duchową! Jak można być tak okrutnym?! Jeśli kiedykolwiek miałem jakieś wątpliwości co do tego, co powinienem zrobić z Malynem, teraz rozwiały się one, jak zdmuchnięty płomyk świeczki. Nagłym ruchem sięgnąłem po łuk.

     - Zaraz… - Malyn spojrzał na mnie uważnie. – Coś mi w tobie nie pasuje.

     Uśmiechnąłem się. Paskudnie się uśmiechnąłem!

     - To koniec twojego eksperymentu – odezwałem się, sięgając po szklaną strzałę.

     Nie, to nie strach pojawił się w jego oczach. To była złość! Złość na to, że ktokolwiek śmie mu przeszkadzać.

     - Kimże jesteś, by stawić mi czoła? – krzyknął. – Przekroczyłem granicę śmiertelności. Splunąłem w twarz daedrom! Teraz to moja kraina. Zbyt dużo poświęciłem, by dać ją sobie odebrać!

     A jednak, gdy uniosłem łuk, i spojrzałem mu w oczy, ujrzałem w nich i strach. Rzucił się do ucieczki. Niestety, w miejscu, w którym stał, korytarz skręcał w lewo. Znikł mi więc za zakrętem z oczu. Musiałem rzucić się w pogoń. Dobiegłem do zakrętu. Ujrzałem jego czarną postać na końcu korytarza. Wypuściłem strzałę. Z sykiem pomknęła ku swemu celowi. A jednocześnie ku mnie ruszyły dwie wysokie i ciemne postaci. 

     Poznałem je od razu. Widziałem je na obrazku w jednej z ksiąg Uraga, w Arcaneum. To były Dremory! I to nie byle jakie.

     Valkynaz!

     Dremora, strażnik daedrycznych książąt, to także rodzaj pomniejszej daedry. Może ona przybrać cielesną postać i bezpośrednio wmieszać się w żywot śmiertelników. Coś jak atronach, ale o wiele silniejsza i bardziej przypomina człowieka. Potężnego człowieka, dodajmy, znacznie wyższego od przeciętnego ludzkiego wzrostu i doskonale umięśnionego. Ma ciało wojownika i naprawdę potrafi walczyć. Dremory, jak wszystkie stwory, pochodzące z Otchłani, nie były jednolite. Istniała pośród wyraźna nich hierarchia, ściśle powiązana z ich potęgą. Valkynaz stały na jej szczycie.

     Nie wiadomo, jak skończyłby się mój pojedynek z Dremorami. To był nie byle jaki przeciwnik, w dodatku było ich dwóch. Ale Azura czuwała nade mną. Do pojedynku nie doszło. Moja strzała bowiem trafiła bezbłędnie i uśmierciła Malyna, jeśli można tak powiedzieć o kimś, kto już nie żył. I Azura nie czekała już, aż przeciwnik do mnie dobiegnie. Gdy tylko grot sięgnął celu, momentalnie, za jej sprawą, Dremory zwolniły biegu, jakby wpadły do gęstego syropu, albo jakby czas nagle spowolnił. I rozległ się głos Azury.

     - Gwiazda może się już oczyścić – oznajmiła Pani Świtu i Zmierzchu. – Nie martw się, śmiertelna istoto. Odeślę cię z powrotem, nim ulegniesz oczyszczeniu…

     Świat znów zawirował wokół mnie. Rozmył się, rozmazał, aby po chwili przybrać swą prawdziwą postać. Znów znalazłem się na cokole, u podstawy monumentu, przed kamiennym ołtarzem, a po obu moich bokach stały Lydia i Aranea.

     - Moja gwiazda znów jest taka jak przedtem – odezwała się Azura pogodnym głosem. – A dusza Malyna pogrążyła się w Otchłani. Dobra robota, śmiertelna istoto. Jak zostało powiedziane, możesz korzystać z mej gwiazdy w sposób, jaki uznasz za słuszny.

     Czy ja dobrze zrozumiałem? Ona daje mi swoją gwiazdę? Spojrzałem na klejnot, leżący na ołtarzu i zamrugałem ze zdziwienia. Gwiazda była cała! Jakby nigdy nie pękła. Moc Azury scaliła ją na powrót. W dodatku, pozbawiła ją ciemnego zabarwienia, charakterystycznego dla czarnych klejnotów duszy. Gwiazda błyszczała teraz jasnobłękitnym blaskiem.

     Jeśli przez chwilę miałem wątpliwości, to Aranea właśnie je rozwiązała, bowiem chwyciła gwiazdę i uroczystym gestem zawiesiła ją na mojej szyi. Nie wiedziałem, co powiedzieć. Odjęło mi mowę. Taki zaszczyt…

     - Dziękuję, pani… - tyle zdołałem z siebie wydusić.

     - Bywaj, śmiertelna istoto – odrzekła Azura z uśmiechem w głosie. – Wiedz, że Azura strzec będzie w Zmierzchu nici twego losu.

     Umilkła. Przez chwilę stałem nieruchomo pod posągiem, oszołomiony tym wszystkim, co mnie spotkało. Jakże głupi byłem, wątpiąc w wielkość Azury! To już drugi raz daedryczne bóstwo poprosiło mnie o przysługę i sowicie wynagrodziło za ten trud. U pasa błyszczał tajemniczym klejnotem Przedświt, dar Meridii, którego moc wiele razy ocaliła moje życie. Teraz na mej piersi zabłysła Gwiazda Azury, wielki klejnot duszy, który można było napełniać i opróżniać wiele razy, bez uszczerbku dla jego mocy. A nade wszystko zaskarbiłem sobie wdzięczność dwu potężnych daedr. To pewnie dzięki nim miałem w swoim życiu tak niezwykle szczęście. Przecież wiele razy od śmierci ratował mnie tylko przypadek. Wprawdzie trzeciej daedrze naraziłem się nieco, gdy pomogłem w zniszczeniu Czaszki Spaczenia, artefaktu Vaerminy, ale ta dotychczas nie próbowała mnie za to ukarać. Co nie znaczyło, że kiedyś nie spróbuje.

     Aranea dotknęła mojej dłoni. Spojrzałem na nią i dopiero teraz zauważyłem, że i ona jest jakaś odmieniona. Smutniejsza, bardziej zadumana, jakby właśnie rozstała się z kimś bliskim. Czy coś się stało?

     - Podczas twojego pobytu w Gwieździe – szepnęła, - Azura obdarowała mnie wizją. Jak twierdziła, ostatnią.

     Opuściła oczy.

     - Od ucieczki z Morrowind, zawsze mogłam liczyć na Azurę – szepnęła znów. – Teraz nie wiem, co mam począć.

     Pokiwałem głową ze zrozumieniem. Była jak zwierzę, wypuszczone z klatki, w dodatku wbrew swojej woli. Do tej pory uciekała przed światem pod skrzydła Azury. Teraz daedra uwolniła ją. Nie wątpiłem, że zrobiła to celowo, mając jakieś plany, co do Aranei. Nie odtrąciłaby tak bezdusznie swojej wiernej służki. Ale i tak zrobiło mi się jej żal.

     Aranea dostrzegła współczucie w moich oczach. Spróbowała się uśmiechnąć.

     - Jeśli potrzebujesz mojej pomocy, będę zaszczycona, mogąc ci towarzyszyć, Strażniku Gwiazdy – odezwała się znów. – Miałabym cel w życiu.

     Wzruszenie ścisnęło mnie za gardło. Kolejna osoba, która była gotowa dzielić ze mną trudy wędrówek, mimo przecież niemłodego już wieku. Ale ja przecież, jak na razie nigdzie się nie wybierałem. Zdążałem do Akademii.

     - Dziękuję, ci, Araneo – odrzekłem, ściskając jej dłoń.

     - Niech Zmierzch czuwa nad tobą, strażniku.

     Stałem dalej, nie wiedząc, co zrobić. Nie umiałem tak po prostu odejść. Wybawiła mnie Lydia.

     - Więc Azura nie zsyła ci już wizji? – spytała.

     - Nie – Aranea potrząsnęła głową. – Powiedziała, że moja rola dobiegła końca. Mój los jest już tylko w moich rękach – westchnęła. – Gdy nie będziesz potrzebował mojej pomocy, zajmę się kaplicą Azury. Wciąż mam obowiązki, ale po raz pierwszy w życiu czuję się… sama.

     Pożegnaliśmy się czule, jak dobrzy przyjaciele. Zapewniłem, że będę pamiętał o jej obietnicy.

     Gdy schodziliśmy ze zbocza góry, idąca za mną Lydia intensywnie nad czymś rozmyślała. W końcu przystanęła i zdecydowanie oświadczyła.

     - Azura miała rację!

     - Słucham? – odwróciłem głowę w jej kierunku.

     Oparła się na moim ramieniu i zręcznie zeskoczyła z lodowego występu.

     - Nie można całego życia spędzić pod czyimiś skrzydłami – odparła. – Trzeba nauczyć się decydować o własnym losie.

     - O czym ty mówisz? – zdumiałem się.

     - O Aranei – odparła. – Całe życie się czegoś bała. Uciekła pod opiekę Azury. Posłuszna jej i oddana.

     - Taki los sama sobie wybrała – odrzekłem niepewnie. – Nie wiemy, co przeżyła i co skłoniło ją do ucieczki. Może nie potrafi żyć inaczej.

     - I pewnie dlatego właśnie Azura postanowiła ją do tego zmusić – oświadczyła z mocą. – Dla jej własnego dobra. Niech pozna smak samodzielnego życia. To jej tylko wyjdzie na dobre.

     - Łatwo jej nie będzie – mruknąłem nieprzekonany.

     - Nie będzie – przytaknęła. – Z początku na pewno. Ale w końcu przywyknie i zacznie żyć po swojemu. Tak przecież będzie dla niej lepiej.

     - Może… - pokiwałem głową.

     Lydia nie potrafiła widocznie zrozumieć, że są ludzie i elfy, które nie zostały stworzone do samodzielnego życia, tak jak ona. Była dzieckiem, gdy po śmierci rodziców została sama na świecie. Musiała sobie dać radę, bo nie miała wyboru. Aranea widocznie była inna. Ale kto wie, może Azura wiedziała lepiej?...

     Znaleźliśmy się na szlaku do Zimowej Twierdzy. Mijając kopalnię, pozdrowiliśmy cesarskiego żołnierza, pełniącego straż. Na mój widok, wybałuszył oczy. Nie mógł oderwać wzroku od błyszczącego klejnotu na mojej piersi.

     - Na Shora… - wyjąkał. – Czy to Gwiazda Azury? Skąd masz tak niecodzienny skarb?

     Pozostawiłem go z otwartymi ustami.

     Cóż, każdy w tej krainie wiedział, czym jest Gwiazda Azury. Była chyba najlepiej i najszerzej znaną daedryczną księżną. Czczono ją przecież i w Cyrodiil. To nie była skryta i tajemnicza Meridia, o której mało kto wiedział coś bliższego, a tajemnicy Przedświtu nie znał prawie nikt. Ze wszystkich daedrycznych artefaktów, Gwiazda była najsławniejsza. Trudno się dziwić, Azurę przedstawiano zwykle z tym właśnie klejnotem w dłoni. 

     Słońce zaczęło się czerwienić, gdy dotarliśmy do Akademii, witani przez przechadzającą się po dziedzińcu Faraldę.

4 komentarze:

  1. O kurczę, zawsze byłam pewna, że wampiryzmem można się zarazić tylko poprzez jakąś ranę zadaną przez wampira, jak ugryzienie. U nas na szczęście można się zarazić na razie tylko grypą. Chociaż- wydaje mi się że i głupotą, też się rozprzestrzenia niczym grypa.
    Miłego;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Kto wie, co autorzy gry rozumieli pod pojęciem "wampiryzm"...

      Usuń
  2. Ciekawe czy jak był w środku Gwiazdy, to jakoś zniknął z prawdziwego świata? Zrobił się przezroczysty czy coś? Lydia nadal go widziała?
    Podoba mi się to zadanie z drzewem. Skomplikowane i wieloaspektowe. :)
    A Gwiazdę powinien może lepiej nosić pod koszulą, a nie tak wystawiać na widok publiczny!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nie przyszło mi do głowy, żeby spytać Lydię, jak to wyglądało. Teraz już za późno :(

      Usuń