środa, 11 stycznia 2017

Rozdział XVIII – Głębia Ilinalty

     Wstałem wcześnie. Obudziłem się i już nie mogłem zasnąć. Delikatnie okryłem Lydię, ubrałem się i zszedłem na dół, starając się nie robić hałasu.

     Wziąłem do rąk płytowy kirys Lydii i dokładnie obejrzałem uszkodzenie. Cóż, da się wyklepać i załatać, choć będzie z tym trochę roboty. Uderzenie było naprawdę potężne. Trzeba będzie zupełnie wypruć wyściółkę i dokuć jakąś łatę na gorąco. Wyściółka też była uszkodzona, trzeba ją wymienić na nową. Uniosłem zbroję w górę i zważyłem ją w rękach. Pokręciłem głową z niedowierzaniem. Jak ona może dźwigać na sobie taki ciężar? Męczy się dwa razy bardziej, niż to potrzebne. Może zdołałbym ją namówić na zmianę upodobań? W skrzyni na górze leżała znakomita, kompletna elfia zbroja, przerobiona specjalnie na nią. Równie mocna, jak jej płyty i bez porównania lżejsza, W dodatku bardziej elastyczna, bowiem osłona brzucha nie stanowiła blachy, tylko składała się z kilku elementów, zachodzących na siebie na podobieństwo rybich łusek. To umożliwiało zginanie się w pół i skręcanie tułowia na boki. Sam takiej używałem i nie zamieniłbym jej na żadną inną. Ale moja uparta Lydia koniecznie chciała nosić zbroję stalową, jak przystoi huskarlowi, twierdząc, że w niej czuje się najlepiej.

     Przywiązanie Nordów do stali graniczyło z głupotą. Żaden prawdziwy Nord nie używał innej broni niż stalowa. Stal, owszem, to bardzo wdzięczne i mocne tworzywo, ale przecież skoro był dostęp do lepszych, dlaczego z nich nie skorzystać? Dała się namówić na szklany łuk i elfi miecz, potem jeszcze na ebonowy topór, odebrany jednemu z draugrów. Może zgodzi się też na elfią zbroję?

     Było jeszcze na tyle wcześnie, że nie chciałem hałasować młotem. Ale mogłem już rozpalić i rozgrzać palenisko. Adrianne odpadnie rano jedna czynność do zrobienia. Już dawno pozwoliła mi „raz na zawsze” korzystać ze swej kuźni, gdy tylko będę miał na to ochotę, byle potem ułożyć wszystkie narzędzia tak jak były. Cóż, nikt nie lubi, gdy mu przybory do pracy giną. Za moją sprawą trochę się rozmnożyły. W czasie moich wędrówek udało mi się znaleźć kilka ciekawych narzędzi, które dołączyłem do kompletu Adrianne. Traktowała mnie więc jako kogoś w rodzaju wspólnika. Tylko materiały musiałem mieć swoje, ale z tym nigdy nie było problemu. Zaopatrzenie w mieście działało znakomicie.

     Włożyłem na siebie kowalski fartuch i chwyciłem zaklęte rękawice. Chyba zaklęte… Znalazłem je kiedyś w skrzyni z łupami rozbójników. Pozwalały na bardzo precyzyjne uderzenia młotem i sprawiały, że ręce nie męczyły się tak szybko. Sam już dziś nie wiem, czy nie były po prostu wygodne, czy rzeczywiście miały nałożone jakieś zaklęcie, ale pracowało mi się w nich bardzo dobrze.

     Nie zdążyłem jednak wyjść, gdy z góry zeszła Lydia i wciąż nieco zaspana klapnęła na krzesło obok mnie.

      - Powinnaś wypocząć – uśmiechnąłem się. – Nie dalej jak wczoraj byłaś ranna w walce.

     - Czuję się dobrze – ziewnęła. – A im prędzej wyruszymy, tym lepiej.

     - Nie tak szybko – pokręciłem głową. – Twój kirys zabierze mi trochę czasu. Nie prędzej niż za kilka dni. Chyba, że…

     Spojrzała na mnie zaciekawiona.

     - Chyba że tymczasem włożysz coś innego – dokończyłem. – Wiem, że wolisz stalową zbroję, ale może na tę jedną wyprawę spróbujesz elfiej?

     Grymas niezadowolenia przebiegł przez jej buzię, ale po chwili wzruszyła ramionami.

     - Przymierzę…

     Uniosłem się z miejsca.

     - Ale dopiero po śniadaniu – dokończyła. – To co tam przygotowałeś?

     - Jeszcze nic – odparłem. – Sam jeszcze nie jadłem.

     - I już się bierzesz za młot? – pokręciła głową. – Ściągaj to przypalone wdzianko, zaraz coś przygotuję.
Chcąc nie chcąc, zdjąłem z siebie skórzany fartuch. Rękawice powędrowały z powrotem do szuflady, Lydia tymczasem zakrzątnęła się przy kuchni. Nie miała wielkiego talentu w tym kierunku, więc przygotowywała raczej proste potrawy. Ale i tak lubiłem, gdy coś upichciła. Sprawiało jej to przyjemność. Mnie też. Poza tym, naprawdę się starała, często przesiadując u Fuldy i Balbusa w gospodzie i dopytując się o różne przepisy.

     Tym razem po prostu pokroiła chleb i przypiekła kromki na blasze, przykrywając je resztkami wczorajszej potrawki i kawałkami sera. Smakowało to wyśmienicie i przyjemnie chrupało między zębami. Tyle smaku za tak niewiele! A potem przyszła pora przymiarki. Zbroję tę zdobyliśmy dawno temu, ściągając ją z jakiegoś złodzieja. Hełm znalazłem gdzieś indziej, nie pamiętam już gdzie. Rękawice leżały w jednym z niezliczonych kufrów, jakie spenetrowałem w czasie swoich wędrówek, a buty po prostu kupiłem od jednej z zaznajomionych khajickich karawan kupieckich, która często rozbijała namioty pod Samotnią. Przez wiele dni, korzystając z wolnych chwil, przerabiałem to wdzianko, by dopasować je do figurki mojej ukochanej.

     Buty pasowały idealnie. Wcale nie musiałem ich przerabiać. Nawet wyściółka była w porządku. Ci Khajitowie na ogół byli uczciwymi kupcami i nie wciskali wybrakowanego towaru. To samo rękawice. Lydia miała małe stopy i szczupłe dłonie o długich palcach, zupełnie jak elf, więc żadna przeróbka nie była potrzebna. W hełmie zmieniłem tylko wyściółkę, bo poprzednia była w strzępach i zastosowałem wynalazek Adrianne – wkładki, wzmacniające dźwięk. Zadbałem przy tym, aby nic nie przesłaniało jej widoku, bowiem to potrafiło zniechęcić ją do każdego hełmu. Przy samej zbroi napracowałem się trochę bardziej, bo musiałem dopasować ją do jej rozmiarów. Pamiętam, z jakim drżeniem poprawiałem napierśnik, wyobrażając sobie, jak wkłada go na siebie. Nie ukrywam, że to była przyjemna robota, podszyta sporą dawką delikatnego i nieśmiałego jeszcze wtedy erotyzmu.

     I teraz, gdy pomagałem jej włożyć skorupy, nie mogłem się oprzeć, by jej nie objąć i pocałować w kark. Drgnęła jak kot, którego niespodziewanie się pogłaszcze. Gdy zapiąłem ostatni pasek, odszedłem o kilka kroków i przyjrzałem jej się uważnie.

     - Wyglądasz prześlicznie – odezwałem się. – A jak się w tym czujesz?

     - Ta zbroja nic nie waży – westchnęła. – Czuję się jakbym była naga.

     Pogładziłem ją po włosach.

     - Nie masz pojęcia, jak pięknie wyglądasz naga – szepnąłem jej do ucha. – Przymierzysz hełm?

     Z niechęcią włożyła na siebie złocisty hełm. Pokręciła trochę głową na boki.

     - Nie zasłania widoku – mruknęła. – Taki mogłabym nosić…

     A potem zrobiła kilka skłonów i wypadów, by stwierdzić, że zbroja jest całkiem wygodna i w zasadzie może być na ten jeden raz. Wymogła tylko na mnie obietnicę, że stalowy, płytowy kirys zostanie naprawiony niezwłocznie po powrocie. Obiecałem. I tak miałem zamiar go naprawić, choćby jako pamiątkę, gdyby jednak przekonała się do elfich blach.

     Późnym rankiem wyszliśmy przed bramę i skręciliśmy w lewo, na wschód. Szliśmy szybkim krokiem, ale nie na tyle szybkim, aby nie móc trzymać się za ręce.

     - Wyglądamy jak altmerscy kochankowie – mruknęła, spoglądając na swoją zbroję i przy okazji na moją. – Mamy takie same wdzianka.

     Wcale mi to nie przeszkadzało.
Wulfhere i Lydia w elfich zbrojach pod Białą Granią. Wbrew powszechnej opinii, tej fotografii nie wykonano w czasie wyprawy do Głębi Ilinalty. Świadczy o tym tarcza Lydii, zdobyta później. Zdjęcie wykonał któryś z khajickich kupców

     Przeszliśmy przez skrzyżowanie i skierowaliśmy się w górę, w stronę Rzecznej Puszczy. Miałem okazję potrenować Zniszczenie, gdy zaatakował nas wilk. Potraktowałem go Błyskawicą. Zdążył jeszcze zaczepić mnie kłem, ale trafił w zbroję i nie zdołał uczynić mi żadnej krzywdy. Sam byłem zdziwiony, że tak pewnie trafiłem go magicznym wyładowaniem. Jednak to prawda, że ćwiczenia czynią mistrza. Odtąd na zmianę używałem błyskawic, ognia i mrozu w każdym starciu z mniej groźnym przeciwnikiem, a na Lydii wymogłem obietnicę, że będzie wkraczała dopiero w ostateczności. No, powiedzmy, wyprosiłem…

     W Rzecznej Puszczy urządziliśmy sobie krótki postój. Przywitałem się ze swymi przyjaciółmi, kowalem Alvorem i kupcem Lucasem. Chwilę pogadaliśmy, ot tak, o niczym. Ale poprawiło mi to humor. Dobrze jest wiedzieć, że są gdzieś ludzie, którzy uśmiechają się na mój widok.

     Po wyjściu ze sklepu Lucasa, Lydia, ku memu zdziwieniu, skręciła w prawo, w drogę, którą przyszliśmy.

     - Dokąd idziesz? – spytałem.

     - Głębia Ilinalty jest po drugiej stronie jeziora – odparła. – Chcesz płynąć? Ja wolę przejść mostem.

     Cóż, poszedłem za nią na most, a za mostem skręciliśmy w lewo i poczłapaliśmy wzdłuż nurtu Białej Rzeki. Nie było tu drogi, ani ścieżki. Teren był nieco podmokły – jak to przy rzece – i można było spotkać wiele zwierząt, które żyły tu sobie w spokoju. Kilka krabów błotnych, kilka łosi, lisy, zajączki… Co ciekawe, ptaków było tu bardzo niewiele. Do celu nie było daleko, ale droga nie należała do łatwych. Trzeba było przedzierać się przez gąszcz splątanych korzeni i krzaków, uważając wciąż, by ziemia nie obsunęła się spod stóp, co groziło zimną kąpielą w rzece. W dodatku naszła mgła i jedynie fakt, że brzeg rzeki był naszym drogowskazem sprawił, że nie zabłądziliśmy w tym gąszczu. Dlatego do celu doszliśmy dopiero późnym popołudniem.

     - Przecież to wszystko jest zatopione! – odezwałem się zdumiony. – Co tu się stało?

     Przede mną stały ruiny jakiegoś niedużego zamku. Ale stały w wodzie. Ponad powierzchnię wystawała jedynie wieża i fragment stołpu.

Głębia Ilinalty - widok z zewnątrz

     – Ten zamek stał kiedyś nad rzeką – odparła Lydia. - Ale dawno temu, niedaleko Rzecznej Puszczy, tam gdzie teraz jest wodospad, obsunęła się skała i zatamowała rzekę. Woda wzbierała i wzbierała, aż powstało jezioro.

     - Jak dawno?

     - Nie wiem – wzruszyła ramionami. – Dawno. Moi rodzice nie pamiętali już, żeby tego jeziora nie było.

     - I jezioro zalało zamek – pokiwałem głową. – Tylko jak my się tam mamy teraz dostać do środka? I po co, jak to wszystko zalane? To robota dla nurka…

     Przeskoczyłem po ruinach murów na coś, co wyglądało na sklepienie nad jakimś zalanym pomieszczeniem. Teraz niewiele wystawało ono ponad powierzchnię jeziora. Obok stał masywny stołp, który wydawał się nienaruszony, ze sterczącą w górę wieżą, ale wejścia do niego nie było, przynajmniej nie znad powierzchni wody.

     Lydia tymczasem znalazła jakąś klapę. Uchyliła ją i zajrzała do środka.

     - Wulf, tam jest wolna przestrzeń! – zawołała. – To wcale nie jest zalane!

     Zajrzałem. Rzeczywiście, ujrzałem drabinę, prowadzącą w dół, do całkiem przestronnej komnaty. I wcale nie zalanej wodą! Woda była tylko na dnie, kilka dobrych wysokości człowieka poniżej poziomu jeziora.

     - Idziemy? – spytała Lydia, wpatrując się w prostokątny otwór. – Wygląda bezpiecznie.

     - Ryzykując, że mur pęknie i woda nas zaleje – mruknąłem. – Idziemy!

     Do dziś nie wiem, jak to możliwe, że komnaty poniżej poziomu jeziora nie zostały przezeń zalane. Woda oczywiście wdzierała się wieloma nieszczelnościami, ale gdzieś uciekała. Nie wiem, gdzie. Może zamek miał głębokie lochy, połączone z jaskiniami, jak zamek w Helgen i cała woda po prostu uciekała z niego przez jakieś ujście, leżące poniżej. Gdybym miał zgadywać, ujścia tego szukałbym pod wodospadem obok Rzecznej Puszczy.

     Nie powiem, że bez strachu zszedłem po tej drabinie. Niepewnie stanąłem na dnie, po kostki w wodzie. Czułem się nieswojo, mając nad głową olbrzymie ilości wody. Komnata miała kształt rotundy. I wcale nie była szczelna. Po ścianach z głośnym szumem spływały srebrne kaskady. Na środku ktoś umieścił drewniany słup, a na nim...

     - Okropność – prychnęła Lydia. – Trzeba być potworem, żeby zrobić coś takiego.

Głębia Ilinalty - pierwsza komnata. Szkielet pozostawiono na miejscu kaźni, ku pamięci zamordowanego rybaka.

     Na słupie, rozpięty w śmiertelnej pozie, tkwił przykuty szkielet jakiegoś nieszczęśnika. Zginął zapewne męczeńską śmiercią wiele lat temu, bowiem kości bielały, jakby ktoś lub coś dokładnie oczyściło je z mięsa. Pod słupem, w wodzie dojrzałem ciemny kształt. Był to zbutwiały i rozlatujący się plecak, jednak wciąż był pełen. Nie musiałem go otwierać – sam się rozdarł. Pod nogi wysypały mi się jakieś nadgniłe resztki odzieży, jakiś nóż, kilka złotych monet i oprawiony w skórę, wyświechtany dziennik. Z trudem otworzyłem pozlepiane kartki. Woda rozpuściła inkaust i pismo zamieniło się w nieczytelne plamy. Tylko jedna strona cudem zachowała się w stanie, dającym się odcyfrować. Zbliżyłem ją do pochodni Lydii i zacząłem czytać.

     Coraz trudniej o przyzwoity połów. Jeśli wkrótce nie znajdziemy miejsca, obfitującego w ryby, możemy nie przetrwać kolejnej zimy. Dlatego udaję się na południe, w kierunku zalewu Ilinalta. Powiadają, że jest przeklęte. Pewnego dnia zatonął tam cały cesarski fort i od tego czasu w ruinach straszy. Tak mówią…

     Dalej był nieczytelny, rozmyty fragment, Dopiero ostatni akapit dał się odczytać.

     Kiedy pytam o jezioro, słyszę tylko opowieści o duchach. Historie tych, którzy poszli nad jezioro i nigdy nie wrócili. Mówią, że korytarze utopionego fortu nawiedzają upiory, porywające dzieci z kołysek. Żaden z wieśniaków nie chciał mnie tam zaprowadzić za żadną cenę, dlatego idę sam, posuwając się wzdłuż Białej Rzeki.

     Strzeżcie mnie, Bóstwa. Oby te opowieści nie były prawdziwe…

     Dalej już nic nie dało się odczytać. A i przeczytane przeze mnie fragmenty zaczęły się rozmazywać, gdy woda, ściekając z karty, ciągnęła za sobą czarną smugę inkaustu. Odłożyłem dziennik na kamienny fragment zawalonego muru i poleciłem duszę rybaka Arkayowi. To chyba jego szkielet wisiał tutaj, ku przestrodze śmiałkom, którzy odważyliby zagłębić się w te korytarze.

     - Przynajmniej wiemy, że to nie żadne upiory – mruknęła Lydia. – To zrobili ludzie.

     Jacy ludzie, nietrudno było się domyślić: rozbójnicy, albo nekromanci. Stawiałbym na tych drugich, bo śmierć zadano mu z wymyślnym okrucieństwem, a szkielet dokładnie oczyszczono, jakby ktoś potrzebował ludzkich organów do swych ciemnych eksperymentów.

Głębia Ilinalty - wnętrze zatopionego zamku

     Za słupem było przejście do innej komnaty. Na jej szczycie znajdował się balkon, ale za wysoko, by się tam wspiąć. Za to po lewej stronie odchodził od niej korytarz, prowadzący w dół. Na samym dole skręcił w prawo i zamienił się w nieduże pomieszczenie. Było ono umeblowane, a przy stole siedziała ciemna postać, w czarnej szacie.

     Nekromanta!

     Pomny niedawnego widoku nieszczęsnego rybaka, nie znalazłem w sobie nawet odrobiny litości. Posyłając mu dwemerską strzałę w skroń, uczyniłem dla niego więcej, niż on uczynił dla swej ofiary – ja przynajmniej zadałem mu szybką śmierć, bez niepotrzebnych tortur i znęcania się nad nim.

     Rumor upadającego ciała i krzesła zwabił jednak dwóch następnych. Z korytarza naprzeciwko wychynęły dwie postaci, przywołując czary ochronne, które okryły ich ciała magiczną barierą.

     Ale bariera nie najlepiej sprawdza się przeciwko ostrzom. Roznieśliśmy ich na mieczach, bez trudu, pomimo, że oboje zostaliśmy trafieni magią mrozu. Trzecia postać nie była trudnym przeciwnikiem. Za nekromantami przybiegł bowiem szkielet, uzbrojony w miecz i tarczę – specyficzna straż nekromantów, powszechna w każdym miejscu ich podejrzanej działalności. Cios Lydii w miejsce, gdzie kiedyś znajdowało się gardło, zniszczył magiczną siłę, trzymającą go w kupie. Kościotrup z chrzęstem rozsypał się na pojedyncze kości, które zaklekotały na kamiennym murze.

     Korytarz prowadził do obszernego pomieszczenia, w którym urządzono refektarz. Stał tam długi stół, zastawiony talerzami i sztućcami oraz kagankami i nawet wazonem z kwiatami. Po obu stronach kopciły dwa kominki, co bardzo mnie zdziwiło, bowiem w takim razie nad powierzchnią jeziora powinien pojawić się dym, a niczego takiego nie zauważyliśmy. Może z powodu mgły… Na przeciwległej ścianie znajdowało się przejście do jakiegoś niewielkiego pomieszczenia, a obok drewniane, zamknięte drzwi.

     Zbadałem najpierw przyległe pomieszczenie. Był tam tylko szkielet, który rozsypał się, gdy dostał strzałę w czaszkę.  Drzwi natomiast ukrywały wąski korytarz. Zagłębiliśmy się weń, skradając się bezszelestnie. Chodnik skręcił w prawo i zamienił się w komnatę, częściowo zalaną wodą. Dookoła prowadził jednak balkon, który znajdował się powyżej poziomu wody. Przypominało mi to wszystko Wyszczerbioną Banię w Pękninie… Tylko tam nie było nekromantów, a tu był. Ujrzałem go, wziąłem na cel - i już go nie było… Szkielet, idący za nim, dostał strzałę od Lydii, zanim zdążyłem przywołać czar Zniszczenia. Uśmiechnęła się przepraszająco.

     - Przyzwyczajenie…
Głębia Ilinalty - zalane pomieszczenie

     Przeszliśmy balkonem z prawej strony, a tam następny korytarz, następna komnata i następny szkielet. Korytarz skręcił w prawo, do całego ciągu komnat.

     Po zlikwidowaniu dwojga kręcących się po nich nekromantów, zwiedziliśmy je sobie. Były to bez wątpienia komnaty mieszkalne. Znajdowały się w nich łóżka, nocne stoliki, lampki i skrzynie na różne drobiazgi. Kilka z tych drobiazgów sobie zabraliśmy – nieboszczykom i tak się nie przydadzą. Zresztą, i tak nie należały do nich.

     Dalej korytarz zawracał i skierował nas do kolejnej zalanej komnaty. Tutaj balkony jednak nie otaczały jej dookoła, umożliwiając przejście. Stały po obu stronach – naszej i przeciwnej. Jedynym przejściem był drewniany, zwodzony most, niestety, podniesiony, a opuszczenie go było możliwe tylko z tamtej strony, gdzie dostrzegłem uchwyt, wiszący na grubym łańcuchu. Za to na tamtym brzegu jakiś nekromanta wyższego stopnia, co można było poznać po szacie, odprawiał nieznany mi rytuał, w towarzystwie dwóch strażników-szkieletów. Nie interesowało mnie, co robi. Cokolwiek to było, nie zdążył skończyć. Lydia wzięła na cel pierwszego kościotrupa, ale powstrzymałem ją ruchem ręki. Przywołałem Błyskawicę. Oba rozsypały się po pierwszej porcji magicznej energii Zniszczenia. Idzie mi coraz lepiej!

     No, ale przejścia nadal nie było…

     Chcąc nie chcąc, musiałem zanurzyć się w zimnej wodzie i przepłynąć na drugą stronę. Tam były schody, na które się wdrapałem, znacząc za sobą drogę lejącą się ze mnie wodą. Jak dobrze, że elfie skorupy są takie lekkie. Można było w nich nawet pływać. Potknąłem się o zwłoki jakiegoś bandyty, uśmierconego przez nekromantę. Cóż, gdyby tylko takich zabijali, dałbym im spokój. Sam tępiłem rozbójników. Ale w tym przypadku lekarstwo było gorsze od choroby. No i jednak ten bandyta był człowiekiem. Zabić to jedno – należało mu się. Ale bawić się potem jego duszą, więzić ją, skazywać na cierpienie… Nie, na to nikt sobie nie zasłużył, nawet zbir. Może jedynie inny nekromanta.

     Opuściłem most, chcąc zaoszczędzić Lydii zimnej kąpieli. Było mi zimno, ale łyknąłem mikstury odporności na chłód. Mikstura ta wprawdzie w założeniu miała chronić przed czarami mrozu ze Szkoły Zniszczenia, ale na zwykłe zimno też pomagała. Byle nie zacząć kichać…

     Poczekaliśmy, aż trochę odcieknę. Lydia ścisnęła mnie w objęciach, ku naszej uciesze wyciskając ze mnie trochę wody, niby soku z jabłka i poszliśmy dalej. Korytarz zaprowadził nas do następnej komnaty, tym razem całkiem sporej, całkiem jasno oświetlonej i umeblowanej. Przy stole siedziało dwoje nekromantów, mężczyzna i kobieta. Zawzięcie o czymś dyskutowali.

     - Gwiazda potrzebuje więcej dusz – mówił mężczyzna. – Ostatnia ofiara umarła, zanim można było ją zebrać.

     - Nie możemy tak wcześnie sprzątać kolejnego wieśniaka z powierzchni – zaoponowała kobieta. – Mówiłam, że masz wszystko dobrze przygotować.

     - Po prostu, poświęcimy kolejnego ucznia – mężczyzna wzruszył ramionami.

     A we mnie się zagotowało.

     To mało wam już śmierci niewinnych ludzi! Mało wam skazywania ich na cierpienia gorsze nieraz od samej śmierci. Mało wam zabawy ludzkimi duszami i ciałami! Jeszcze do tego wszystkiego dołożycie zdradę we własnych szeregach. Co za kanalie!

     Nawet nie westchnął, gdy dwemerska strzała wbiła mu się w głowę. Kobieta spojrzała na niego zaskoczona. Dostrzegła strzałę, ale nie zdążyła zareagować. Strzał Lydii był równie czysty i skuteczny jak mój. Parsknąłem tylko gniewnie i to było całe moje epitafium dla obojga.

     Z komnaty prowadził następny korytarz. Wywiódł nas na schody, opadające w dół. Z pewnym przestrachem zagłębiałem się na dno fortu, ale skoro już tu wlazłem, musiałem brnąć dalej. Chwilami dosłownie, bowiem dna wielu korytarzy i pomieszczeń zalane były wodą, sięgającą czasem kostek, czasem kolan. Na końcu znajdowały się drewniane drzwi. Pchnąłem je ostrożnie i moim oczom ukazało się więzienie. Każdy fort miał pomieszczenie, przeznaczone na więzienie, więc nie było to nic nadzwyczajnego. Po obu stronach szerokiego i bardzo długiego korytarza umieszczono cele. Na samym końcu, pod drugimi drzwiami, stał jakiś nekromanta w bogatej szacie, zapewne mistrz. Wybrałem elfią strzałę, bo celniej niosła na duże odległości. Poza tym, to przecież mistrz, zasługiwał na coś lepszego. Wystarczyła jedna. Towarzyszący nekromancie szkielet rozbiłem Błyskawicą.

     Cele były puste, choć wszystkie zamknięte na klucz, co dokładnie sprawdziłem. Nie wiedziałem, po co i nie obchodziło mnie to. Za drzwiami natomiast znajdował się kolejny chodnik, prowadzący do kolejnego pomieszczenia. I tam również spotkaliśmy nekromantę i trzy szkielety. Mag zginął od strzały Lydii. Szkielety od mojej magii, która posługiwałem się już coraz lepiej.

     W komnacie było parę drobiazgów, a szkielety miały przy sobie trochę złota. Nie wiem, po co, ale co za różnica? Zabraliśmy je i poszliśmy dalej. A dalej zaczęły się schody.

     Schody były kręcone i prowadziły w górę. To musiało być wnętrze wieży, bowiem od pewnego poziomu mury były prawie suche. Wspięliśmy się cicho na samą górę. Naszym oczom ukazała się komnata.

     Widok był naprawdę niecodzienny. Otóż, wewnątrz, pod ścianą stał drewniany tron, a na nim… Na nim siedział szkielet. Ale nie szkielet-strażnik, będący dziełem nekromanty, tylko zwykły, ludzki szkielet, trzymany w całości przez resztki zaschniętej skóry, ścięgien i zetlałej odzieży. Siedział z odchyloną do tyłu głową, w pozycji, w której zapewne umarł. A w kościstych dłoniach trzymał dziwny klejnot.

     Poznałem go od razu. To była Gwiazda Azury. Zawsze przedstawiano ją z tym klejnotem w ręce. Jej pomnik, górujący nad kaplicą w górach, też dzierżył go w dłoni. Klejnot wyglądał, jakby zbudowano go z połączonych w kształt gwiazdy kryształów duszy. Mienił się niebieskim blaskiem, ale niektóre kamienie wydawały się ciemniejsze, jakby do zbudowania artefaktu użyto czarnych kamieni duszy. Czarne to one były tylko z nazwy – w rzeczywistości miały barwę ciemnoniebieską – ale tak je nazywano z powodu zastosowania. W czarnych klejnotach można było bowiem uwięzić duszę istoty rozumnej, co uważano za nieopisane okrucieństwo i powszechnie piętnowano, jako czarną magię. Delikatnie wyciągnąłem artefakt z rąk nieżyjącego. I westchnienie wyrwało mi się z ust.

     Gwiazda była pęknięta! Zauważyłem to od razu, gdy tylko wziąłem ją w ręce. Całość ledwo trzymała się w kupie, a jeden z promieni odłamał się zupełnie i leżał obok. Artefakt Azury został zniszczony. Co za strata!

     - Może dałoby się to jakoś skleić? – szepnęła Lydia, również spoglądająca na Gwiazdę. – Albo może Azura umiałaby ją naprawić?

     Tak czy owak, trzeba było go jej odnieść. Klejnot, uszkodzony, czy nie, był jej własnością. Ja zrobiłem, co mogłem, nie miałem sobie nic do zarzucenia. Nie ja zniszczyłem Gwiazdę i Azura z pewnością o tym wiedziała. A jeśli nie, to się dowie. I nie będzie się mścić. To nie była jakaś złośliwa i kapryśna daedra, tylko wyrozumiała i pełna miłości Pani Zmierzchu i Świtu.

     Delikatnie owinąłem klejnot kawałkiem płótna i schowałem go do plecaka. Z westchnieniem spojrzeliśmy po sobie. Lydia tymczasem przekrzywiła głowę i schyliła się. Spod tronu wytargała jakąś grubą księgę. Dmuchnęła na zakurzoną okładkę, aż wzbiła chmurę pyłu.

     - „Czarna Gwiazda” – przeczytała tytuł. – Pióra Malyna Varena… To ten, co chciał przelać w Gwiazdę swoją duszę, prawda?

     - Ten sam – potwierdziłem. – Ano, zobaczymy, co nam księga powie.

     - Ale może później, co? – skrzywiła się. – Już dość długo tu jesteśmy.

     Miała rację. Czas najwyższy stąd wyjść. Pod ścianą stała drabina, prowadząca do klapy w powale – ani chybi wyjście. Pomyszkowaliśmy jeszcze trochę po komnacie. W zakurzonym kufrze znaleźliśmy piękny diament bez skazy i diadem z jadeitu i szmaragdów. Cenna zdobycz! A potem Lydia wdrapała się na drabinę, z niemałym wysiłkiem uchyliła klapę i wygramoliła się na zewnątrz. Podążyłem za nią.

     Znaleźliśmy się na dachu wieży. Wokół zapewne roztaczał się piękny widok na całe jezioro, ale mgła niestety wcale nie ustąpiła, więc niewiele było widać. Natomiast udało nam się dostrzec fakt, że zejść nie było którędy. Skok z blanki nie wchodził w rachubę – pod stołpem było za dużo kamieni. Niechętnie, ale ze świadomością, że nie ma innego wyjścia, na powrót udaliśmy się do wewnątrz i po krótkiej wędrówce wyszliśmy tą samą drogą, którą tu dotarliśmy. Zmierzchało już, gdy wygramoliliśmy się z fortu i stanęliśmy na suchym lądzie. Lydia spojrzała na mnie i pokręciła głową.

     - Pędem do Rzecznej Puszczy – powiedziała zdecydowanym tonem. – Jesteś cały mokry. Zapalenie płuc pewne. 

     Miałem w plecaku fiolki z miksturą uleczenia choroby, więc nie bałem się przeziębienia, ale drżałem cały z zimna. Cała wyściółka mojej zbroi była mokra, a skorupy z księżycowego kamienia też nie izolowały ciepła. Zresztą, ani on kamień, ani księżycowy. To był po prostu twardy i lekki metal i jak każdy metal, ziębił nieprzyjemnie, odbierając ciepło ciału.

     Szliśmy szybko. Na tyle szybko, że kilka razy przez nieuwagę wyłożyłem się jak długi. Lydia również nie obroniła się przed jednym upadkiem. Na szczęście, żadne z nas niczego sobie nie złamało.

     W pobliżu wodospadu rzeka nieco się wypłycała. Choć było już ciemno, udało nam się znaleźć bród. Nogi i tak mieliśmy mokre od brodzenia w zalanym forcie, więc szybko przeszliśmy na drugą stronę i znaleźliśmy się w Rzecznej Puszczy.

     Zaraz po przejściu pod strażnicą, natknęliśmy się na Alvora, stojącego przy kuźni, gapiącego się w niebo i rozmyślającego nad czymś z rozmarzoną miną. Widząc, że szczęka drży mi z zimna, nie czekał na żadne wyjaśnienia, tylko zapędził nas do izby. Zamierzaliśmy wprawdzie ogrzać się w gospodzie, ale gdy tylko otworzył drzwi, stanęła w nich Sigrid i nie przyjęła żadnych tłumaczeń. Szybko sięgnęła do kufra i wyjęła trochę suchej odzieży.

     - Przebierzcie się – poleciła. – Te zbroje trzeba osuszyć!

     Z wdzięcznością przyjęliśmy suchą, ciepłą odzież. Nasze skorupy ustawiliśmy na kominku, żeby wyściółka trochę przeschła. Sigrid tymczasem zakrzątnęła się przy kociołku z zupą.

     - Alvor też jeszcze nie jadł – odezwała się. – Siadajcie do stołu i opowiadajcie.

     - Tu ludzie spragnieni opowieści – uśmiechnął się Alvor, siadając na drewnianej ławie. – Co tam słychać w wielkim świecie?

     - Pozwól, że ci przedstawię moją żonę – zwróciłem się do Sigrid.

     - Lydii nie musisz mi przedstawiać – roześmiała się Sigrid. – Nosiłam ją na rękach, gdy była mała. Przecież ona pochodzi stąd! – przyjrzała się mojej żonie i z uznaniem pokiwała głową. – Zawsze była ładnym dzieckiem, ale teraz zrobiła się z niej prawdziwa piękność.

     Lydia uśmiechnęła się skromnie i opuściła oczy.

     - Pasujecie do siebie – Sigrid uściskała nas żartobliwie. – Krążą już o was legendy po całym Skyrim.

     - O nas? – Lydia uniosła wzrok.

     - O niezwyciężonym Smoczym Dziecięciu i towarzyszącej mu dzielnej piękności – uśmiechnął się Alvor. – Tak, tak, moja droga, jesteś równie sławna jak twój mąż. Znamy te opowieści. Ale radzi bylibyśmy usłyszeć prawdziwą wersję, a nie legendy, wymyślone przy kuflu piwa.

     - Piwa nie ma – odrzekła Sigrid. - Skończyło się. Ale jest miód.

     Już po chwili wszyscy czworo jedliśmy gorącą zupę z jaglaną kaszą. Robiło mi się coraz cieplej. A gdy Alvor nalał nam miodu zaczęły mnie piec policzki. Na opowieściach przebiegł nam cały wieczór.

     Rankiem, podziękowawszy za gościnę, udaliśmy się do sklepu Lucasa Valeriusa, sprzedać kilka znalezionych drobiazgów. Przywitał nas ciepło, ale gdy pokazaliśmy mu kosztowności na sprzedaż, rozłożył ręce.

     - Nie mam czym zapłacić – odrzekł. – Kupiłem wczoraj sporo towarów i prawie pozbyłem się gotówki. Mam wszystkiego pięćdziesiąt parę septimów. Dziś raczej nie ubijemy interesu.

     Poprosiliśmy, żeby pokazał nam towary, w nadziei, że się chociaż wymienimy. Nie miał jednak nic, co mogłoby nas interesować. Kupował to, co mógł sprzedać tu na miejscu. Żywność, materiały budowlane, narzędzia, błyskotki, stroje, trochę książek – to miał. Ale nic, co mógłby sprzedać takim włóczęgom jak my. Bronią prawie nie handlował, zostawiając to Alvorowi i jego kuźni. Daliśmy mu więc tylko jeden z miedzianych diademów, w zamian za kilka słodkich bułek na miodzie.

     A wczesnym popołudniem dotarliśmy do Białej Grani. I tu mieliśmy szczęście – pod murami rozbiła swe namioty karawana wędrownych, khajickich kupców. Pozbyliśmy prawie wszystkich kosztowności, za to kupiłem od nich cenną rzecz – Księgę Czarów. Była to księga „Lodowy Kolec” ze Szkoły Zniszczenia. 

     - Oby twoja droga doprowadziła cię do ciepłych piasków! – pożegnał mnie uprzejmie Khajit.

     To była typowa, grzecznościowa formułka wśród Khajitów. Pochodzili z gorącej i pustynnej prowincji Elsweyr, leżącej na południe od Cyrodiil. W chłodnym i surowym klimacie Skyrim często narzekali na zimno. Nosili ciepłą odzież i to pomimo naturalnego, całkiem gęstego futra.

     Nauczyłem się tego zaklęcia jeszcze tego samego wieczoru. Było to bardzo silne zaklęcie. Umożliwiało naszpikowanie przeciwnika magicznymi, lodowymi kolcami, zadającymi poważne obrażenia od mrozu. Nie działało to jak strzała, przeszywając ciało. Kolec tworzył się dopiero u celu. Nie przebijał wnętrzności, lecz zamrażał je na kształt kolca. Na słabszego przeciwnika, jak wilk, czy osłabiony, nieuzbrojony człowiek wystarczały dwa lub trzy takie strzały, pod warunkiem, że trafiły. A trafić nie było łatwo. Moja mana też nie była jeszcze tak silna, żeby starczyło jej na więcej niż sześć strzałów. Nie mogłem więc tej magii jeszcze używać do walki z równym sobie przeciwnikiem. Ale mogłem trenować do woli i miałem nadzieję, że niedługo dam radę walczyć jak mag.

     Tymczasem usiedliśmy w swoim domku przy stole. Wyciągnąłem mapę.

     - No, to teraz czeka nas wyprawa do Twierdzy Zabójczego Blasku – mruknąłem, spoglądając na znaczek, postawiony przez Uraga. – To gdzieś w pobliżu wież Valtheim.

     - Ciekawe, czy jest przejście – Lydia potarła czoło. – Tam jest prawie pionowa skała. Ja spróbowałabym z drugiej strony rzeki. Tam chyba łatwiej będzie podejść.

     - Ustalimy to jutro rano – uznałem. – A na razie mam zamiar byczyć się do samego wieczora.

     - To nie naprawisz mi kirysu? – spytała.

     Parsknąłem niezadowolony. A już przygotowałem się psychicznie na leniuchowanie!

     Ale Lydia, widząc moją minę, tylko się roześmiała.

     - No dobrze – przytuliła się do mnie. – Chyba przekonałam się do tych elfich skorup.

     Odetchnąłem z ulgą. I już po chwili zabrałem się za lekturę „Czarnej Gwiazdy”, pióra szalonego maga.

4 komentarze:

  1. Słodkie te ich kombinezoniki;)Nie podejrzewałam, że już wtedy były znane aparaty fotograficzne. No ale jeśli założymy, że Ziemię skolonizowali Kosmici, to wszystko możliwe. Nawet nie wiesz jak fajnie, że opisujesz tę grę- nieco pobytu w innej rzeczywistości bywa niezłym antidotum na to co nas "obkleja".

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Mówię "fotografia" dla uproszczenia. Naprawdę nazywało się to ikonografia i utrwalało obraz w klejnocie duszy ;) Znaczy, tak sobie wymyśliłem ;)

      Usuń
  2. Wyobraziłam sobie pływanie w lodowatej wodzie będąc ubrana w kupę żelastwa... Brrrrr.... Masakra. Pomijając fakt, że za nic nie wlazłabym w jakieś podziemne korytarze, gdzie nad głową miałabym jezioro! ;)Ale widoki są przepiękne!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ponieważ lubię wszystko mieć wytłumaczone naukowo, to wymyśliłem sobie, że wyściółka pod zbroją zmagazynowała tyle powietrza, że skorupy nie pociągnęły go w dół. Księżycowy kamień może i nie jest lekki, ale bardzo wytrzymały i taka blacha może być znacznie cieńsza (zatem i lżejsza) niż stalowa. Zdradzę Ci, że to zapewne odmiana tytanu...

      Usuń