środa, 4 stycznia 2017

Rozdział XVII – Gwiazda Azury

     Gdy wyszliśmy na zewnątrz, oboje musieliśmy zakryć oczy. Dzień był słoneczny, a okolice pokryte śniegiem. Nasze oczy, przyzwyczajone do ciemności podziemi, były teraz tak wrażliwe na światło, że słoneczny blask kłuł nas, jakby ktoś wbijał nam w oczy ostre sztylety. Dłuższą chwilę trwało, zanim mogliśmy oderwać ręce od twarzy. Nasunąłem hełm głębiej na czoło. Lydia potrząsnęła głową i opuściła sobie włosy na oczy, przytrzymując je diademem. Uśmiechnąłem się na ten widok.

     - Teraz nie będę wiedział, gdzie przód, gdzie tył.

     Co dziwne, nie odcięła mi się. Czekałem kilka chwil i nic.

     - Nie skomentujesz? – spytałem.

     - Pokazałam ci język. Wystarczy za komentarz…

     Umilkła, ale po lekkim drżeniu ramion poznałem, że się śmieje. Chwyciłem jej rękę i razem wspięliśmy się na drewnianą platformę, która wyprowadziła nas na powierzchnię.

     Mogliśmy iść tą samą drogą, którą tu przyszliśmy, ale po przeciwnej stronie zauważyliśmy coś dziwnego. Jakieś rozbłyski. Wychodziły zza skalnej ściany, nie mogliśmy więc dostrzec, skąd pochodzą. Pobiegliśmy w tamtym kierunku, wciąż niepewni, czy nam się po prostu nie przywidziało. Wbiegliśmy do stromego wąwozu. Był pusty. Poszliśmy więc dalej, na wszelki wypadek wyciągnąwszy broń. Lydia odgarnęła włosy z czoła, a ja uniosłem hełm do normalnej pozycji. Zaczęliśmy się uważnie rozglądać. Aż w końcu znaleźliśmy źródło tajemniczej iluminacji. I to niejedno, ale aż trzy. Zwłoki trojga kultystów z wyspy Solstheim, którzy zginęli w walce z dwoma śnieżnymi trollami. Trolle również były martwe. Obszedłem pole bitwy dookoła, poszukując śladów. Niewykluczone bowiem, że był tu ktoś jeszcze. Ale znalazłem tylko tropy trzech ludzi i dwóch trolli, nic więcej. Zatem pozabijali się nawzajem…

Eksponat po lewej to kompletny, oryginalny strój kultysty z Solstheim. Po prawej widać szklaną zbroję. Oba eksponaty znajdują się w posiadłości Dumna Wieżyca, w Samotni.

     - Zaczynają mnie drażnić – mruknąłem, wskazując na poszarpane pazurami ciało kultysty. – Wszędzie ich pełno.

     - Podszkolisz się trochę, to się za nich zabierzemy – szepnęła Lydia. – Jest ich wielu i są wszędzie, ale jak na razie, żaden nie dał ci rady.

     - To nie Miraak – westchnąłem. – On z pewnością jest nieporównanie potężniejszy. No i, jak widzisz, ma wielu ludzi.

     - Wielu, ale nie nieskończenie wielu – odparła. – Z każdym ich atakiem zmniejszasz jego siły. Może to i lepiej, że chodzą trójkami. Trzem damy radę. I stopniowo pozbędziemy go wojska.

     Uśmiechnąłem się smutno. Lydia, oczywiście, nie mówiła tego serio. Chciała mnie po prostu pocieszyć. Nie wiedziałem, jak liczne są zastępy Miraaka, ale skoro potrafił wysłać patrol w każdy zakątek Skyrim, musiały być one spore.

     - My też nie jesteśmy sami – szepnęła Lydia. – Popatrz, ilu masz przyjaciół. Za tobą staną magowie, legioniści, nawet smok…

     Pokiwałem głową i rzeczywiście zrobiło mi się lżej na sercu.  Nie byłem sam. W każdym mieście miałem kilku oddanych przyjaciół. No i miałem ją – Lydię. Spojrzałem na nią czule. Tak, miała rację. Cóż z tego, skoro na Solstheim nie mogłem ich zabrać? Przecież wcale nie musiałem się tam wybierać!

     Wiedziałem jednak, ze któregoś dnia tam popłynę. Mój niespokojny duch nie pozwoli mi zostawić tej sprawy nie rozwiązanej.

     Tymczasem szliśmy dalej wąwozem. Tędy było trochę dalej, ale nie chciało nam się wracać do Saarthal. Szliśmy więc tą samą drogą, którą kiedyś szedłem do fortu Kastav.

     - Smocza ściana? – spytała Lydia, wskazując na podnóże góry Anthor, które ukazało nam się po prawej stronie.

     Skinąłem głową.

     - Byłem tu, gdy szedłem do fortu Kastav. Pradawny smok. Brrr… Nieprzyjemna gadzina. Ale Słowo z tej ściany uratowało mnie już przed Gromowładnymi.

     Przystanąłem.

     - Co się stało? – spytała Lydia.

     - Nic, myślę – mruknąłem. – Anthor i Saarthal… Dwa miejsca tak blisko siebie. I dwa słowa tego samego Krzyku. Może gdzieś tu w pobliżu znajdę trzecie?

     Było jeszcze wcześnie. Przygoda w Saarthal nie zabrała nam dużo czasu. Więc gdy ujrzałem stromą ścieżkę, odrywającą się od drogi, postanowiłem zbadać, dokąd prowadzi. Lydii nie trzeba było tego dwa razy powtarzać. Uwielbiała odkrywać nieznane sobie miejsca. Nie było jaskini, obok której przeszłaby obojętnie. Za każdym razem, gdy obok jakiejś przechodziliśmy, zatrzymywała się i wołała: „Hej, patrz, jaskinia! Ciekawe, co jest w środku!”. Ponieważ w górach jaskiń było wiele, zdarzało się to dość często.

     Poszliśmy w górę. Nieważne, czy coś tam będzie. Ścieżka prowadziła na szczyt, albo w pobliże szczytu, a stamtąd na pewno będzie piękny widok, wart każdej wspinaczki. Muszę jednak przyznać, że tak pięknego widoku się nie spodziewałem. Jeszcze kilka kroków, wyszliśmy poza skalną ścianę i jak zamurowani, stanęliśmy olśnieni.

     To nie był po prostu pomnik. To był olbrzymi monument, wielkości sporego pałacu! Nie wiem, kto go wykonał, ale musiał to być ktoś naprawdę potężny. Przed nami ukazał się wysoki, kilkupiętrowy cokół, sam w sobie imponujący, a na nim stał monumentalny posąg kobiecej postaci, trzymający w jednej ręce gwiazdę w kształcie Słońca, w drugiej róg Księżyca. Był nie tylko piękny, ale i wspaniale wyeksponowany, oświetlony ostrym, górskim słońcem na tle ośnieżonych gór i jasnego nieba. Jego wielkość zaś nie sprawiała wrażenia przytłaczającej, wręcz przeciwnie. 

     - Azura! – wyrwało nam się z ust.

     Tak, to był pomnik Azury, jednej z najpotężniejszych daedr. I najbardziej ukochanej przez śmiertelników. I zarazem, główne źródło niezgody pomiędzy ludnością Tamriel i Strażnikami Stendarra. Bowiem, o ile zemsta na daedrach i ich wyznawcach na ogół nie budziła sprzeciwu, o tyle nie dotyczyło to na ogół dobrotliwej i łagodnej Pani Zmierzchu i Świtu.

Skyrim - kaplica Azury. O ogromie budowli świadczy ledwo dostrzegalna figurka kapłanki na szczycie budowli

     Zbliżyliśmy się do kaplicy. Na wszelki wypadek omiotłem okolice zaklęciem „Wykrycie Życia” ze Szkoły Przemiany. Żadnego wroga, ani zwierzyny w pobliżu nie było, za to na szczycie cokołu, w miejscu, którego z dołu nie można było dostrzec, zamajaczyło błękitne światło.

     - Tam ktoś jest – oznajmiłem, pokazując ręką. – Pod posągiem.

     - Przyjaciel, czy wróg? – spytała Lydia.

     - Chyba przyjaciel – mruknąłem. – W każdym razie, nie wróg. Jarzy się na niebiesko…

     Wspięliśmy się wyżej już po chwili zaczęliśmy ostrożnie wchodzić po nieco oblodzonych schodach. Schodów było wiele i w różnych konfiguracjach, ale w końcu dotarliśmy na szczyt. Pod samym monumentem stał ołtarz, w kształcie kamiennego stołu. A przy nim, z wzniesionymi w górę ramionami, stała drobna postać w kapłańskich szatach. Gdy się zbliżyliśmy, odwróciła się w naszą stronę.

     Była to Dunmerka, o spokojnej twarzy i niesamowitym spojrzeniu. Wcale nie miała czerwonych oczu, jak inni Dunmerowie. Jej oczy były prawie czarne, co w połączeniu z bijącym od niej spokojem sprawiało niesamowite wrażenie. Z pewnością spędzała tu czas na medytacjach i modlitwach, co było po niej widać. Po drugiej stronie cokołu miała rozbity namiot z grubego materiału, palenisko i kilka sprzętów. Widać, koczowała tu od dłuższego czasu.

     Pozdrowiliśmy ją i przedstawiliśmy się, przepraszając za najście, ale „sama rozumiesz, ciekawość…”. Skinęła nam głową z tajemniczym uśmiechem i przedstawiła się jako Aranea Ienith, po czym spojrzała na mnie badawczo i dała do zrozumienia, że wie, kim jestem.

     - Azura przewidziała twe przyjście – odezwała się głębokim, dźwięcznym i bardzo przyjemnym dla ucha głosem. – To nie ciekawość, lecz przeznaczenie cię tu przywiodło.

     W pierwszej chwili chciałem się roześmiać, ale zastanowił mnie ton jej głosu. Ona naprawdę coś wiedziała!

     - Przewidziała moje przyjście – powtórzyłem zdumiony. – Co masz na myśli?

     Wskazała głową na pomnik ponad nami.

     - Azura zesłała na mnie dar jasnowidzenia – szepnęła. – Na długo przed twoimi narodzinami miałam wizję, jak wchodzisz po schodach tego ołtarza. Wybrała cię swym czempionem…

     Słuchałem tego z rosnącym zdumieniem. Ja czempionem Azury? Może nie powinno mnie to dziwić aż tak bardzo, bowiem już jedna z daedr dokonała takiego samego wyboru. Przedświt u mego boku był wyraźnym tego dowodem. Ale, czy to sprawiła niesamowita atmosfera tego miejsca, czy jego niezwykłość sama w sobie, dość, że ta wiadomość oszołomiła mnie zupełnie.

     Aranea uśmiechnęła się ciepło.

     - Wiem, że to dla ciebie zaskoczenie – odezwała się. – Ale nie martw się, wszystko idzie zgodnie z planem.

     Wiedziałem, że mówi prawdę. To było widać. Mogła się wprawdzie mylić, a z pewnością nie chciała mnie oszukać. I naprawdę miała w sobie coś niesamowitego. Bez trudu przyszło mi uwierzyć w jej dar jasnowidzenia. I poczułem zarazem coś w rodzaju dumy. Bo przysłużyć się Azurze było dla mnie zaszczytem. Co najmniej takim samym, jak niegdyś przysługa, wyświadczona jej siostrze, Meridii. Czy to ona właśnie poleciła mnie Azurze?...

     - Dobrze… - odezwałem się niepewnie. – Czego potrzebuje Azura?

     Araena zamknęła na chwilę oczy. Gdy je otworzyła na powrót, miała w nich blask tak niezwykły, że nawet przez chwilę nie wątpiłem, iż przekazuje mi słowa Azury.

     - Udaj się do fortecy, zagrożonej wodą, lecz wodą nie dotkniętej – powiedziała. – Wewnątrz znajdziesz elfiego maga, który potrafi sprawić, by najjaśniejsza gwiazda stała się czarna niczym noc…

     Znów zamknęła oczy, by po chwili spojrzeć na mnie zupełnie inaczej, ciepło i łagodnie.

     - Wiem, że to zawiłe – uśmiechnęła się. – ale znaki Azury nigdy się nie mylą. Sądzę, że może chodzić o Zimową Twierdzę. Spytaj tam o elfiego zaklinacza.

     No, świetnie! Znaleźć elfiego zaklinacza w Zimowej Twierdzy – cóż mogło być łatwiejszego? Elfy, mając znacznie większe zdolności magiczne niż ludzie, ze zrozumiałych względów stanowiły większość członków Akademii. A zaklinać potrafił tam każdy, lepiej, lub gorzej, włącznie ze mną. I jak ja w tym gąszczu mam znaleźć tego właściwego? Doprawdy, Azuro, nie masz łatwiejszych zagadek?

     Araena tymczasem opuściła wzrok i stała zadumana, milcząc, jakby w ogóle jej tu nie było. Rozejrzałem się wokół.

     - Jesteś tu w pojedynkę? – spytałem.

     Zawsze wydawało mi się, że daedryczne kulty skupiają całe grupy wyznawców.

     - Tak – znów podniosła oczy na mnie. – Na początku byli też inni, ale wizje Azury poddały ich wiarę ciężkiej próbie. Nie chcieli znać własnej przyszłości i po kolei odchodzili.

     Zerknęła na monument i jej twarz rozjaśniła się na chwilę.

     - Ja jednak nie opuszczę kaplicy. Wizje są darem Azury, która ostrzega mnie w ten sposób przed tragediami, wojną i śmiercią. Nie zrezygnuję  z jej opieki. 

     Pokiwałem głową ze zrozumieniem. 

     - Wszystko zostało przepowiedziane – powiedziała nam jeszcze na odchodnym. – My tylko gramy swoje role.

     Pożegnaliśmy Araenę i zeszliśmy na dół. Snując domysły, kto może być tym zaklinaczem, skręciliśmy ku traktowi do Zimowej Twierdzy. Do Akademii doszliśmy, gdy zmierzchało. Lydia udała się do Komnaty Osiągnięć, gdzie był nasz pokój, a ja popędziłem na samą górę, do kwatery arcymaga.

     Była to ogromna komnata, w kształcie rotundy. Na samym środku urządzono coś w rodzaju zimowego ogrodu, w którym posadzono wiele roślin, potrzebnych w alchemii. W dodatku skomponowano z nich naprawdę imponujący widok. Rosło tam nawet małe drzewo. Dookoła uprawy stały szafy, regały i skrzynie, tworząc coś w rodzaju korytarza, obiegającego całą komnatę. W oddali ujrzałem warsztat alchemiczny i magiczny katalizator, służący do zaklinania. Półki na regałach pełne  były ksiąg, klejnotów duszy i magicznych artefaktów.

Akademia w Zimowej Twierdzy - kwatera arcymaga.

     Savos Aren siedział pod ścianą w fotelu i uważnie studiował jakąś księgę. Gdy stanąłem przed nim, skinął mi głową. Uśmiechnął się i wskazał na księgę.

     - To, czego się tu nauczysz, zostanie ci w głowie do  końca twego żywota – odezwał się poważnym tonem. – Kilku, jeśli wykażesz się talentem…

     Po czym zamknął księgę i spojrzał na mnie pytająco.

     - Muszę z tobą pomówić o Saarthal – odezwałem się.

     Wstał i spojrzał na mnie spłoszony.

     - Proszę – jęknął. – Tylko nie mów mi, że kolejny uczeń spłonął! I tak mam już dosyć na głowie…

     Opadł z powrotem na fotel. A ja uspokajająco pokręciłem głową.

     - Znaleźliśmy jakąś… Kulę! – odpowiedziałem. – Tolfdir chciał, żeby ci ją pokazać.

     Spojrzał na mnie, jakby oczekiwał, że wyjmę z kieszeni jakąś kulkę i mu ją wręczę, ale ponieważ nie uczyniłem żadnego ruchu, domyślił się, że nie było to w mojej mocy. W kilku słowach opowiedziałem mu o wszystkim, co wydarzyło się w Saarthal. Słuchał uważnie, ani razu nie przerywając.

     - Ach… Tak… – skinął głową i uśmiechnął się. – Rozumiem, że Tolfdir ma dla mnie nieco bardziej szczegółowe wyjaśnienia.

     Wstał i wolnym krokiem podszedł do niskiego, podłużnego kufra.

     - Dziękuję za zwrócenie na to mojej uwagi – rzekł, uchylając wieko. – Twoją małą grupką zwykle opiekuje się Tolfdir, prawda?

     Przytaknąłem.

     - Jako że obecnie najwyraźniej jest czymś zajęty, a ja będę musiał zobaczyć to na własne oczy, myślę że musisz zacząć zgłębiać ten temat. Porozmawiaj z Uragiem w Arcaneum. Sprawdź, czy wie coś o czymkolwiek co pasowałoby do twojego odkrycia.

     Wyciągnął z kufra jakąś krótką laskę o fantazyjnych kształtach, po czym zatrzasnął wieko i podszedł do mnie.

     - No i… - klepnął mnie w ramię. – Dobra robota!

     I wręczył mi kostur, nie przestając się uśmiechać.

     - Następnym razem, gdy będziesz zwiedzać norskie ruiny, może ci się przydać.

     Był to Kostur Magicznego Światła. Potrafił umieścić w badanym pomieszczeniu kulę jasnego światła. Bardzo pomocne w badaniu podziemi. Wziąłem go, dziękując nieśmiało, bowiem dotarło do mnie, że arcymag dał mi jednocześnie temat do badań. Każdy początkujący mag musiał zgłębić jakieś zjawisko i przestudiować je dokładnie, powiększając zasoby wiedzy Akademii. Ja miałem wiele szczęścia, że mój temat pojawił się już na początku studiów. Już miałem odejść, ale odważyłem się na zadanie jeszcze jednego pytania.

     - Spotkałeś kiedyś mnichów z zakonu Psijic?

     Wydawał się zaskoczony tym pytaniem.

     - Osobiście? – pokręcił głową. – Nie. Ja nie. Jeden z nich doradzał arcymagowi, kiedy ja byłem zaledwie uczniem. Ale to było wiele, wiele lat temu, zanim wszyscy członkowie zakonu zostali wezwani z powrotem na wyspę Artaeum i zakon ten całkowicie zniknął.

     Wychodząc z komnaty arcymaga do przedsionka Komnaty Żywiołów, natknąłem się na Faraldę. 

     - Tutaj jesteś! – uśmiechnęła się. – Szukałam cię.

     Pociągnęła mnie za rękawicę w kąt przedsionka. Zniżyła głos do szeptu.

     - Chciałam tylko dać ci znać, że Ancano o ciebie wypytuje. Chyba cię szuka.

     Ancano! Tajemniczy Thalmorczyk, kręcący się po Akademii. Zimnymi oczami penetrujący wszystkie zakamarki. Miałem nadzieję, że nie będę musiał znosić jego obecności.

     - Dlaczego Ancano mnie szuka – spytałem niespokojnie.

     - Nie jestem pewna – odrzekła Faralda. – Ale… Uważaj, co mówisz, dobrze?

     Tknęło mnie złe przeczucie.

     - Jakiś problem? – spytałem szeptem, pochylając się do jej ucha?

     - Nie, nie… - roześmiała się. – A przynajmniej, nie wydaje mi się. Tak między nami, krążą o nim różne plotki. Na przykład, że to jego stanowisko doradcy, to zwykły przekręt i przykrywka. Podobno tak naprawdę jest szpiegiem Thalmorczyków i przekazuje im informacje. Ciężko stwierdzić, czy to prawda. Nie zaszkodzi jednak na niego uważać, prawda?

     Mrugnęła do mnie i oboje się uśmiechnęliśmy.

     - Dzięki za ostrzeżenie – ścisnąłem jej dłoń.

     - Cała przyjemność po mojej stronie – uśmiechnęła się.

     Już mieliśmy się rozejść, ale coś mi się przypomniało. Obróciłem się na pięcie i złapałem ją za rękę. Przystanęła, patrząc na mnie pytająco.

     - Czy jest tutaj elfi mag, który bada gwiazdy? – spytałem.

     Spojrzała na mnie zaskoczona.

     - Dlaczego akurat gwiazdy?

     Wzruszyła ramionami, ale zaraz dotknęła ręką czoła.

     - Czekaj… Czy masz na myśli… Nie, przecież nie możesz o tym wiedzieć!

     - O co chodzi? – spojrzałem na nią uważnie. – Co się stało?

     - To było parę lat temu – zmrużyła oczy, jakby chciała sobie coś przypomnieć. – Kilku magów nabrało zbytniej pewności siebie i zostali wygnani. I tak byli beztalenciami – wzruszyła ramionami. – Podobno jeden z nich, Nelacar, wciąż kręci się koło Zmrożonego Paleniska. Chyba nie ma dokąd pójść, biedaczysko…

     Zmrożone Palenisko to była gospoda w Zimowej Twierdzy, naprzeciwko skromnej siedziby jarla. Pożegnałem Faraldę, gorąco dziękując jej za pomoc. Wyszedłem z Akademii, kierując się do miasta. Było już ciemno, ale jeszcze na tyle wcześnie, że mogłem zastać Nelacara w gospodzie. Już po kilku chwilach otrzepałem buty ze śniegu na drewnianym ganku i uchyliłem drzwi do Zmrożonego Paleniska.

     Wewnątrz było ciepło i przytulnie. Nelacar rzucał się w oczy. Poznałem go od razu, choć nigdy przedtem go nie widziałem. Był szczupłym Altmerem, dość skromnie ubranym i nie trzeba było wielkiej bystrości, żeby zgadnąć, że nie najlepiej mu się powodzi. W chwili, gdy wszedłem, stał obok oberżysty i podtykał mu pod nos jakąś niedużą fiolkę.

     - Przepraszam, czy możesz opisać mi ten zapach? – spytał.

     Oberżysta Dagur pociągnął lekko nosem, po czym skrzywił się z obrzydzeniem.

     - Jakby jakiś straszliwy potwór został wywrócony na lewą stronę – burknął. – A potem eksplodował… Co to było?

     Altmer wyraźnie się zmartwił. Powąchał fiolkę i również się skrzywił.

     - Wystąpił mały błąd w obliczeniach – rzekł, trąc czoło. – W następnych eksperymentach już się nie powtórzy.

     Dagur wzruszył ramionami i zajął miejsce za ladą.

     - Właśnie dlatego ludzie mają problem z waszą akademią, Nelacar – roześmiał się.

     Elf tymczasem z zasępioną miną skierował się do swego pokoiku. Poszedłem za nim. Gdy wszedłem, spojrzał na mnie pytająco. Elfie blachy musiały go zmylić. Chyba wziął mnie za Thalmorczyka. Dlatego pewnie od razu odezwał się tonem usprawiedliwienia.

     - Mam dobry układ z Dagurem – rzekł szybko. – On mi zapewnia przyszłość, a ja staram się, by eksperymenty nie wysadziły w powietrze jego gospody…

     Urwał, gdy zdjąłem hełm i okazało się, że wcale nie jestem z Thalmoru.

     - Szukam elfiego maga, który bada gwiazdy – oznajmiłem.

     - Kto cię przysłał? – spytał zdziwiony i trochę przestraszony.

     Rzucił okiem na magiczny kostur, jaki wciąż trzymałem w dłoni.

     - Akademia? Jarl?

     Zrezygnowany usiadł na łóżku.

     - Miało nie być więcej pytań! – jęknął tonem skargi.

     - Przysyła mnie kapłanka Azury – odparłem spokojnie.

     Ale mój spokój nie udzielił mu się. Przeciwnie!

     - Współpracujesz z daedrami? – wybuchnął. – Jasne! Opowiedz mi jeszcze bajkę o argoniańskiej pokojówce i chutliwym baronie!

     Albo mi nie wierzył, albo się czegoś bał. Omiotłem wzrokiem skromne wyposażenie pokoju. Naprawdę musiał cienko prząść. To dawało mi niejaką szansę, jako że ja już do biedaków nie należałem. Ba, byłem uważany za człowieka zamożnego! Sięgnąłem do pasa i odpiąłem jeden z mieszków. Zważyłem go w dłoni. Powinien zawierać kilkaset septimów.

     - Słuchaj, mogę zapłacić – zadzwoniłem mu pieniędzmi.

     Spojrzał na mnie inaczej. W jego wzroku nie było chciwości. Ale widać było po nim, że naprawdę potrzebuje tych pieniędzy.

     - Kilka monet za moją duszę? – westchnął, wskazując mi krzesło. – Nawet  nie wiesz, ile w tym ironii…

     Rzuciłem mu mieszek. Złapał go i zważył w dłoni. W jego oczach ujrzałem zdziwienie. Zapewne nie spodziewał się tak wysokiej nagrody. Pochylił się ku mnie nieco zażenowany całą sytuacją, ale za to bardzo skory do współpracy. Splótł palce i opuścił głowę, zastanawiając się, jak zacząć.

     - Co wiesz o klejnotach duszy? – spytał, podnosząc głowę.

     – Służą do zaklinania, prawda? – odrzekłem niepewnie.

     - Zgadza się – skinął głową. – Z tym, że kamienie są bardzo delikatne i zostają za każdym razem pochłonięte. Poza jednym. Gwiazda Azury! Daedryczny artefakt, przez który może przejść dowolna liczba dusz.

     Urwał, szukając słów.

     - Niektórzy z nas chcieli poznać jej tajemnice – zaczął po dłuższej chwili. – Pracowałem wtedy z Malynem Varenem – pokręcił głową. – Szkoda, że nie przejrzeliśmy jego planów w porę…

     - Co zrobił Malyn? – spytałem zaciekawiony.

     Nelacar wstał i zaczął krążyć po pokoju, nie przestając mówić. Gestykulował przy tym tak, że naprawdę było widać, jak bardzo był wzburzony.

     - Malyn chciał zmienić Gwiazdę. Był śmiertelnie chory. Myślał, że zdoła przechować w środku swą duszę. I zyskać nieśmiertelność! Popadł przez to w szaleństwo.

     Zniżył głos.

     - Studenci zaczęli ginąć… Akademia go w końcu wygnała, a on zabrał kilkoro lojalnych uczniów i zniknął w Głębi Ilinalty.

     Znów usiadł na łóżku i spojrzał mi prosto w oczy.

     - Posłuchaj, nie dbam o to, kto cię przysłał po Gwiazdę, ale nie oddawaj jej Azurze.

     Chwycił moją dłoń.

     - Daedry to zło wcielone – szepnął. – To właśnie przez nie Malyn postradał rozum!

     Pokręciłem głową z powątpiewaniem.

     - Jakim cudem daedrze udało się doprowadzić Malyna do szaleństwa? – wzruszyłem ramionami.

     - Azura nie jest zwykłą daedrą! – rzekł dobitnie. – W Otchłani włada całym królestwem. Im dłużej Malyn pracował nad Gwiazdą, tym większy miała ona na niego wpływ. Zaczęło się niewinnie. Malyn zaczynał widzieć rzeczy, których nie było. Potem krzyczał na studentów za słowa, których nie wypowiedzieli. Kiedyś, gdy akurat wszedłem, odkryłem że… - wzdrygnął się na te słowa – Malyn zabił studentkę! W porywie szaleńczej inspiracji zaczął używać jej duszy do swych prac…

     Westchnął przeciągle, jakby te wspomnienia sprawiły mu przykrość.

     - Zdaje się, że Malyn dostał to, na co zasłużył – mruknąłem z dezaprobatą.

     - Akademia miałaby podobne zdanie – Nelacar uśmiechnął się smutno. – Ale zdajesz sobie sprawę, ilu niewinnych zabito tylko po to, by Azura mogła się zemścić? Dla daedr jesteśmy niczym. Zwykłymi pionkami na szachownicy, które można dowolnie przesuwać i niszczyć.

     Gorycz dyktowała mu te słowa. Nie wszystkie daedry były złe. Gdyby to była inna daedra… Vaermina, Boetiah, czy choćby Hermeus Mora, zgodziłbym się z nim. Ale to przecież była Azura! To przecież nie ona zabijała tych niewinnych. Z pewnością ubolewała nad nimi tak samo jak my.

     Wiedziałem jednak, że rozmowa skończona. W milczeniu uścisnąłem mu dłoń. Gorycz, czy nie,  udzielił mi informacji, których potrzebowałem. Chwyciłem hełm i wolnym krokiem ruszyłem ku wyjściu.

*          *          *

     Do Arcaneum udałem się dopiero na drugi dzień, po pierwszej lekcji, którą tym razem prowadziła Mirabelle. Nauczyłem się kilku naprawdę przydatnych zaklęć z różnych szkół. Mistrzyni uznała, że jako wojownikowi, przydadzą mi się czary Zniszczenia. Pokazała mi, jak rzucić Ognisty Pocisk. Było to bardzo przydatne zaklęcie, bowiem pocisk ten miał bardzo daleki zasięg, w przeciwieństwie do Płomieni, którymi umiałem razić zaledwie na kilkanaście kroków. Na moją uwagę, że w walce często otrzymuje się też rany, nauczyła mnie „Szybkiego Leczenia” ze Szkoły Przywracania. Swą wiedzę wzbogaciłem o „Jasnowidzenie” ze Szkoły Iluzji. Było to zaklęcie, pokazujące drogę do szukanego celu. W czasie wędrówek, nie do przecenienia.

     Do Arcaneum udałem się wraz z Lydią. Na jej widok, Urag wyraźnie złagodził swą groźną twarz. Lydia też się uśmiechnęła. Zdążyli się już polubić. Nic dziwnego, skoro ona całymi dniami tu przesiadywała.

     - Potrzebuję informacji o czymś, co znaleźliśmy w Saarthal – powiedziałem, rozkładając ręce, bowiem sam nie wiedziałem, czego szukać.

     - Wiem, czego szukasz – rzekł Urag z przekąsem. – Tutaj wieści szybko się rozchodzą. Udało ci się odkryć jakąś wielką tajemnicę, co?

     Pokręcił głową.

     - Nie musisz nawet pytać – oznajmił, rozkładając ręce. – Nie, nie mam niczego dla ciebie. Przynajmniej na razie…

     Opadły mi ręce.

     - Nie masz niczego, co mogłoby mi pomóc? – spytałem zawiedziony.

     Potrząsnął głową.

     - Powiedziałem już, że nie – burknął. – Orthorn ukradł kilka ksiąg, gdy uciekł do Twierdzy Zabójczego Blasku, żeby przyłączyć się do Przywoływaczy. Coś w rodzaju propozycji zawarcia pokoju… Wydaje mi się, że w tych tomach mogły znaleźć się ważne informacje. Jeśli chcesz je mieć, musisz porozmawiać z Orthornem.

     - Kim jest ten Orthorn? – spytała Lydia.

     Twarz Uraga złagodniała, gdy zwracał się do niej.

     - Był uczniem Akademii – wyjaśnił. – Niezbyt utalentowanym, ale zadawał się z grupą magów, którzy go polubili. Kiedy oni odeszli, uciekł za nimi. Ukradł zapasy i księgi Akademii, pewnie po to, żeby im się przypochlebić.

     Przyznam, że byłem zdumiony.

     - Nikogo nie obchodzi, że Orthorn okradł Akademię? - spytałem z niedowierzaniem.

     - Nie na tyle, by się tym zajmować – westchnął Ork. – Arcymag Aren pozwala, by to wszystko samo mogło się uporządkować. Ale zdaje mi się, że porządkowanie przypadnie tobie. Powodzenia…

     I przy tych słowach spojrzał na mnie z nadzieją. Wiedziałem dlaczego. On po prostu kochał księgi szczerą i oddaną miłością. Były dla niego największym skarbem. Nie mogłem mu odmówić, zresztą, sam potrzebowałem tych tomów.

     Zatem, kolejna wyprawa. A nawet dwie, bo przecież trzeba się też udać do… Jak to było? Głębia Ilinalty… Nazwa wskazywała na okolice Rzecznej Puszczy, gdzie rozlewało się malownicze jezioro Ilinalta, skąd początek brała Biała Rzeka. A z kolei rzeczona twierdza leżała gdzieś w pobliżu wież Valtheim, niedaleko Białej Grani.

     Skierowaliśmy się ku wyjściu, gdy niemal zderzyłem się z Ancano. Masz ci los! Miałem nadzieję na uniknięcie tego spotkania. Nie było jak się wykręcić, tym bardziej, że Ancano przybrał uprzejmy wyraz twarzy i takiż głos. Zwyczajnie nie mogłem posłać go do wszystkich demonów…

     - Ej, ty! – zatrzymał mnie niedbałym gestem. – Mam kilka pytań…

     Przystanąłem niechętnie.

     - Znasz trochę Saarthal, prawda? Doszły mnie słuchy, że coś tam znaleziono.

     Absolutnie nie czułem się zobowiązany do składania raportów Thalmorczykowi.

     - Tak – odparłem krótko. – Arcymag został poinformowany.

     - Doskonale o tym wiem – uśmiechnął się tak słodko, że aż mnie zemdliło – Tolfdir wciąż przebywa w Saarthal, prawda? Oczekuję, że gdy powróci, zda mi pełny raport.

     - Skąd o tym wiesz? – spytałem, zły na długie języki w Akademii.

     - Moim zadaniem jest wiedzieć takie rzeczy – rzekł tonem przechwałki. – Moja rolę doradcy arcymaga wspiera fakt, że wiem o wszystkim, co się tutaj dzieje.

     Łaskawie skinął mi głową.

     - Dziękuję ci za pomoc. Możesz już iść.

     Jakże wtedy żałowałem, że nie miałem pretekstu, aby kopnąć go w ten chudy zad! Elfie buty miały spiczaste czubki, okute twardą blachą, z księżycowego kamienia. Długo by pamiętał taki kopniak, oj długo…

*          *          *

     Na naszą wyprawę wybraliśmy się tydzień później. W Komnacie Żywiołów odbywały się bowiem ważne zajęcia, których nie chciałem opuszczać. Lubiłem je zresztą. Jedynym nieprzyjemnym epizodem była krótka rozmowa z Niryą, która tego dnia była czymś mocno poddenerwowana. Po jednej z moich kolejnych rozmów z Faraldą na temat Ancano, zaczepiła mnie i zmierzyła nienawistnym wzrokiem.

     - To kłamstwa! – wybuchła. – Od początku do końca! Nieważne, co ci powiedziała, ale to nieprawda.

     - O kim ty mówisz? – spytałem zdumiony.

     - O Faraldzie – chwyciła się pod boki. – Nie zachowuj się, jakby nic ci nie mówiła. Znam ją, wiem co planuje.

     - Co ci nie pasuje w Faraldzie? – spojrzałem zdziwiony.

     - Co mi w niej nie pasuje? – aż przewróciła oczami. – To ona ma coś do mnie! Czuje się przeze mnie zagrożona. Moimi czarodziejskimi umiejętnościami, moją elegancją, posturą i moim olśniewającym wyglądem. Ale nie uda jej się uzyskać nade mną przewagi. Nie dam się, o nie! Właśnie do tego zmierza. Chce podkopać moją pewność siebie. Żebym zaczęła w siebie wątpić… Na mnie to nie zadziała, zapewniam.

     Była bliska płaczu. Choć jej oskarżenia pod adresem Faraldy były zupełnie chybione, zrobiło mi się jej żal. Musiała przeżyć niedawno jakieś załamanie, zapewne spotkało ją jakieś niepowodzenie, które podkopało jej pewność siebie. Tu o niepowodzenie nietrudno. Magia to dość kapryśna i niebezpieczna sztuka. Chciałem jednak sprawdzić, czy przypadkiem nie pomaga Ancano – bo przecież z Faraldą rozmawialiśmy głównie o nim.

     - Co wiesz o Ancano? – spytałem, gdy już się trochę uspokoiła.

     Zmieniła się na twarzy i zniżyła głos.

     - Nie ufaj mu – szepnęła. – Na pewno coś knuje. Większość tu coś knuje, ale w tym przypadku chodzi o coś grubszego. Jeszcze nie wiem, o co chodzi, ale na pewno to rozgryzę…

     Czyli zwykłe, babskie dąsy! Zwykłe nieporozumienie, spowodowane być może jakimiś kłopotami czarodziejki. Zazdrościła zapewne Faraldzie, że wszyscy ją lubią i chętnie przebywają w jej towarzystwie, choć teoretycznie to ona jest tu tą piękną. Musiałem przyznać, że figurę miała idealną i poruszała się z naturalnym, niewymuszonym wdziękiem, ale altmerską urodę nie mnie oceniać. Spiczaste brody i uszy, wielkie oczy, złocisto-zielona skóra… Za żadną z nich nie oddałbym nawet jednego włosa Lydii.

     - Jest jednak dość przystojny, nie? – mrugnęła na odchodnym Nirya, zupełnie już uspokojona.

     Może dla Altmerów oboje byli pięknościami. Ja nie wiem. Nie znałem ideału altmerskiej urody, ani męskiej, ani żeńskiej. Mnie nie podobały się ich wydłużone twarze, na planie trójkąta, wąskie wargi, blade oczy, ani spiczaste uszy. Mój ideał miał małe uszka, pełne usta, stworzone wręcz do całowania, ciemne oczy, w kształcie dwu igrających delfinów i owalną, gładką buzię. I właśnie wybierałem się z nim do Białej Grani.

     W drodze spotkała nas tylko jedna przygoda. Na skraju lasu, już na trakcie do Białej Grani, napadł nas jakiś oszalały Orsimer, w stalowej zbroi i z wielkim, dwuręcznym toporem. Wywinął nim tak szybkiego młyńca, że Lydia nie zdążyła się zasłonić. Koniec podwójnego ostrza zahaczył o jej zbroję. Cios był tak potężny, że odrzucił ją o kilka kroków, jednak Ork odsłonił wtedy kark, czego nie omieszkałem wykorzystać, zadając mu szybką śmierć od Zguby Smoków.

     Podbiegłem do Lydii.

     - Nic mi nie jest – uspokoiła mnie. – Draśnięcie.

     Spojrzałem na jej lewy bok. Czerwieniał. Topór rozciął kirys, jakby ten był z papieru, nie ze stali. Rzuciłem w jej stronę zaklęcie Uzdrawiający Dotyk i zasklepiłem jej ranę. Pomogłem wstać. Zapewniła, że nic jej nie jest, ale kirys musiała zdjąć. Brzegi blach przy rozcięciu zawinęły się do środka i uwierały ją w bok.

     - Jak to dobrze mieć męża, który umie to naprawić. – przytuliła się do mnie, ale zaraz odskoczyła. – Ale ty jesteś zimny!

     Tak to jest, gdy w samej koszuli przytuli się człowiek do elfiej zbroi. Podałem jej płaszcz kultysty, żeby się okryła. A potem wzięliśmy się za ręce i już bez przygód dotarliśmy do Wietrznego Domku.

6 komentarzy:

  1. Też bym nic nie zrozumiała z takiego mówienia zagadkami. Ale cóż, wszelkiej maści bogowie zawsze tak mówią. Nie dość, że samo zadanie trudne, to jeszcze najpierw się człowiek męczy z rozszyfrowaniem, o co w ogóle chodzi. ;)
    Ale wątków się rozwinęło! Żebym się tylko nie zgubiła!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. To są zaledwie dwa jednoczesne wątki. W grze jest ich kilkadziesiąt (naraz). Oczywiście, można nie wykonywać wątków pobocznych, ale postanowiłem umieścić choć kilka. Większość pominąłem. Dlatego nigdy nie dowiesz się, skąd Lydia ma Łamacz Czarów - niesamowitą tarczę, odbijającą ciosy oręża, ale też i magię. A ma ją już od dawna ;)

      Usuń
  2. Jest tak obrzydliwie zimno. Czy nie można gdzieś w realu zdobyć płaszcza kultysty?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Płaszcz kultysty jest wprawdzie dość ciepły, ale nie tak ciepły, jak zwykły, wełniany, z futrzaną podbitką. Wulfhere taszczył go ze sobą, bo był zaklęty, ale w Samotni jest fajny sklep z ciuchami i tam na pewno znalazłoby się coś cieplejszego. Fakt, obsługa trochę niemiła...

      Usuń
  3. Ten komentarz został usunięty przez autora.

    OdpowiedzUsuń
  4. Ta gra jest niesamowita!. Nie wiem, czy potrafiłabym obsługiwać kilkadziesiąt wątków jednocześnie. Nie jestem taka zdolna, oj nie.

    OdpowiedzUsuń