Księga niewiele mi powiedziała. Zresztą, trudno to nazwać księgą. Wprawdzie tomisko było opasłe, ale zapisano tylko dwie pierwsze strony i kawałek trzeciej. Reszta kartek bielała pustką. Zapewne autor zamierzał napisać długą rozprawę, ale nie zdążył, lub poniechał swego zamiaru. To co napisał, wykaligrafował jednak bardzo starannie. Pierwsza litera stanowiła ozdobny i pełen fantazji inicjał.
Choć niektórzy kręcili nosem na samą myśl o eksperymentowaniu z daedrycznymi artefaktami, a inni z miejsca ją odrzucali, udało mi się osiągnąć sukces tam, gdzie inni nawet nie próbowali. Czarna Gwiazda. Otworzyłem i przejąłem kontrolę nad najwyższym klejnotem duszy władcy daedr, Azury. W nim przechowam swą nieśmiertelność. Oto dowód na to, że śmiertelni mogą żyć wiecznie, tak jak mieszkańcy Otchłani.
Prześladują mnie wizje i głosy, które zesłała na mnie Azura. Niektórzy twierdzą, że oszalałem, ale ja znam prawdę. Nie ma żadnych świętości, kiedy chodzi o rozwój samej natury magii. Niech daedry zsyłają swoje nędzne wizje na mój umysł. Otrzymałem od nich pragnienie i niezłomną determinację, aby nie dopuszczać do siebie żadnej myśli o moralności.
Ja i moi uczniowie stworzyliśmy nowe miejsce, wolne od ciekawskich spojrzeń tych prymitywów z Zimowej Twierdzy: fort Ilinalta. Zanim udaliśmy się na poniewierkę, przeprowadziliśmy kilka pomniejszych eksperymentów. Niektóre z nich wywołały zamęt na wyspie, ale dzięki innym, ruiny zachowały się w nienaruszonym stanie. Pod powierzchnią wód jeziora Ilinalta przeprowadzimy ostatni eksperyment, dotyczący Czarnej Gwiazdy.
Tu rękopis urywał się. Dalej były już tylko czyste kartki.
Rzuciłem księgę na półkę i zamyśliłem się. Niewiele się z niej dowiedziałem, ale potwierdziły się przynajmniej słowa Nelacara: Malyn pragnął nieśmiertelności i wszystko co robił, miało tylko ten jeden cel. Nie ma rady, trzeba odnieść artefakt właścicielce, w stanie takim, jaki był. Nawet przez chwilę nie myślałem o tym, by przekazać ją Nelacarowi. Potrafiłby ją naprawić i przerobić na Czarną Gwiazdę – tak przynajmniej mi się zdawało. Mógłbym ją potem zatrzymać i używać wielokrotnie. Ale czy warto było z tego powodu zawieść Azurę? Dusz istot rozumnych i tak nie zamierzałem więzić. To byłoby wstrętne. Nie potrzebowałem czarnych klejnotów. Pewnie, gdy jakiś znalazłem, brałem go, bo miał dużą pojemność, ale napełniałem go zawsze duszą zwierzęcia. Na cóż mi więc Czarna Gwiazda?
Gdyby chodziło o inną daedrę, może nie miałbym skrupułów, choć nie wiadomo, czy starczyłoby mi odwagi. Ale to przecież była Azura!
Długo jeszcze siedziałem na dole. Zamyślony, gapiłem się w dogasający ogień na palenisku. Tak miło jest patrzeć w ogień, będąc we własnym domu! Początkowo zamierzałem przerobić palenisko i zafundować sobie kominek, tak jak w domu Alvora. Ale gdy poznałem historię Wietrznego Domku, zrezygnowałem z tego. Niech pozostanie taki jaki był. I jakim zapamiętała go Lydia. Która w końcu wychyliła głowę znad schodów i spytała, jak długo mam zamiar jeszcze tam siedzieć.
Nazajutrz wstaliśmy wcześnie. Lydia bez gadania zaczęła nakładać na siebie elfią zbroję, co przyjąłem z zadowoleniem. Wyruszyliśmy razem ze świtem. Tym razem prowadziła Lydia, znająca te okolice bardzo dobrze. Skręciliśmy na trakt do Zimowej Twierdzy i kroczyliśmy nim przez krótki czas, by wkrótce zboczyć w prawo, na wschód, gdzie za rozległym płaskowyżem majaczyły góry. Szliśmy ostrożnie, bowiem można tu było napatoczyć się na grubego zwierza. W płytkich zagłębieniach na swe ofiary czyhały czasem szablozębne koty. Po równinie biegały wilki, a mógł się też trafić niedźwiedź. Ale nie zaatakował nas żaden z tych drapieżników. Zrobił to zabójca o wiele groźniejszy.
Właśnie dochodziliśmy do podnóża góry, gdy zza niej wysunął się smok. Strzelił w naszą stronę jęzorem mroźnej mgły i odleciał kawałek, tylko po to, by po zgrabnym nawrocie zaatakować znów. Pierwszą strzałę udało mi się władować mu jeszcze gdy leciał. Drugą, gdy zawisł nad nami. Szpikowaliśmy go ognistymi pociskami tak szybko, że nie miał czasu, by zionąć mrozem po raz drugi. Ja swoim szklanym Łukiem Pożogi, Lydia magicznym kosturem, wypluwającym z siebie kule ognia. Smok mrozu jest bardzo wrażliwy na ogień, toteż szybko nam uległ, a ja wchłonąłem kolejną smoczą duszę.
Zdjąłem hełm i powachlowałem się tarczą.
- Daleko jeszcze? – spytałem.
Lydia potrząsnęła głową.
- Ta ścieżka prowadzi do kotlinki, a stamtąd już blisko, za wzgórzem.
Istotnie, ścieżka przez krótki czas pięła się w górę, by zamienić się w małą kotlinkę, otoczoną śnieżnymi szczytami. Przejść można było na północ, albo na wschód, przez przerwy między nimi. Lydia wskazała na wschód. I wtedy właśnie ujrzałem w oddali jakieś trzy postaci.
- Kultyści? – mruknąłem niezadowolony, widząc długą szatę jednego z nich.
- Thalmor – odparła Lydia. – Za nim jest dwóch żołnierzy.
Istotnie, byli to Thalmorczycy. Justycjariusz w długim płaszczu i dwoje żołnierzy w elfich zbrojach, takich samych jak nasze. Szli w naszym kierunku, ostrożnie stawiając kroki i uważnie nam się przyglądając. Zapewne myliły ich nasze złociste blachy. Sądzili pewnie, że to jakiś inny oddział Thalmoru. Uśmiechnąłem się. Czeka ich rozczarowanie…
Ale uśmiech zamarł mi na ustach, gdy idący na przedzie justycjariusz bez żadnego ostrzeżenia strzelił w moją stronę Lodowym Kolcem. Tylko refleks mnie uratował. W ostatniej chwili zdołałem się uchylić, odruchowo szarpiąc za łuk.
O co tu chodzi? Dlaczego Thalmor mnie atakuje?!
Te pytania miałem sobie zadać później. Na razie trzeba było się bronić.
Thalmorczyk wyciągnął przed siebie dłoń. Jasne światło czarów mrozu zamigotało mu na ręce. Jednocześnie drugą dłonią wywołał magiczną barierę. Mimo to, kula ognia, wypuszczona przez Lydię z kostura, który wciąż trzymała w ręce, zdążyła go dopaść, zanim bariera się zamknęła. Na moje strzały bariera nie działała. Rozpoczął się pojedynek na lodowe kolce i szklane strzały. Lydia tymczasem chwyciła miecz i zajęła się dwoma żołnierzami, z którymi szybko sobie poradziła. Thalmorczycy byli zwinni i mieli świetną broń, ale brakowało im zwykłej, zwierzęcej, brutalnej siły, jaką dysponowali dobrze wytrenowani ludzie. I doświadczenia. Wyszkolony huskarl-weteran, oficer Cesarskiego Legionu, to była dla nich za twarda przekąska. Mnie również wystarczyły dwie celne strzały, by Thalmorczyk legł z rozciętym przez grot gardłem.
Spojrzeliśmy po sobie. Lydia wzruszyła ramionami i potrząsnęła głową. Też tego nie rozumiała.
- Dlaczego oni nas napadli? – szepnęła. – Czyżby mścili się za ten epizod w ambasadzie?
- Nie wiem – odrzekłem. – Zobaczmy, może coś przy nich znajdziemy.
I znaleźliśmy! Justycjariusz miał przy sobie list. Napisany na czerpanym papierze, bardzo cienkim piórem, w jakich lubowali się rozmiłowani w kaligrafii Altmerowie.
Zachowaj czujność!
Pewien Cesarski, imieniem Wulfhere, jest wrogiem Thalmoru i szkodzi naszej działalności. Jeśli jego osoba rzuci się w oczy, masz pozwolenie na likwidację, bez względu na koszty.
Uwaga! Jest to osoba wyjątkowo niebezpieczna i zaradna. Jeżeli trafisz w ręce miejscowych służb, nie będziemy w stanie ci pomóc.
Ku chwale Dominium Aldmerskiego!
Z trudem przełknąłem ślinę. To nie była pomyłka… To nie przypadek! Thalmor urządził na mnie polowanie! Wysłał za mną listy gończe… To już nie było Mroczne Bractwo. Z pojedynczym zabójcą dawałem sobie radę bez trudu. Ale tu miałem na karku potężną organizację, o ogromnych wpływach. Musiałem usiąść…
- Zatłukę tę thalmorską sukę – syknęła Lydia. – Choćby mnie mieli za to ściąć.
- O kim mówisz? – podniosłem wzrok.
- O Elenven oczywiście – warknęła. – Nie udało się dyplomacją, to próbuje siły.
Pokręciłem wolno głową.
- Twierdzisz, że to nie ona? – spytała. – Kto w takim razie?
Nie odpowiedziałem od razu, tylko siedziałem przez chwile na kamieniu, bezwiednie uderzając się kartką papieru po ustach.
- Kto wiedział, dokąd idziemy? – spytałem.
- Wiele osób – odparła. – Nie kryliśmy się ze swoimi zamiarami. Po pierwsze, Urag, ale chyba go nie podejrzewasz?
- Tolfdir – dodałem. – Brelyna, Onmund, Faralda, Nirya, Savos...
- Nie wydaje mi się żeby ktoś z nich…
Podniosłem na nią oczy i uśmiechnąłem się.
- Nikogo z nich nie podejrzewam – odparłem. – Ale skoro oni wiedzieli, to wiedział również…
- Ancano! – wpadła mi w słowo. – No tak, to możliwe. Dlatego czekali właśnie tutaj.
Pokiwałem głową. Mogłem się mylić, ale zbyt wiele elementów pasowało do tej układanki.
Lydia tymczasem wyciągnęła z plecaka trochę zapasów. Skoro już siedzimy, to była okazja, żeby się posilić. Wkrótce zresztą trzeba było zapomnieć o Thalmorze, przynajmniej na jakiś czas, bowiem cel naszej wędrówki ukazał nam się przed oczami.
Sama twierdza nie była imponująca, ale stała tak blisko skały, że można było mieć pewność co do jej rozbudowanych piwnic i korytarzy, wykutych w skale i pod ziemią. Z pewnością wewnątrz była o wiele większa niż na zewnątrz. I na pewno musiała mieć drugie wejście. Zaczailiśmy się pod skałką, bowiem po dziedzińcu kręciła się jakaś postać w czarnej szacie. Jakiś mag. A raczej, czarownica, bo chyba była to kobieta… Nie, nie mieliśmy zamiaru traktować ich jak rozbójników! To byli być może odszczepieńcy, ale przecież nie byli przestępcami. Byli magami z Zimowej Twierdzy. Miałem nadzieję, że uda się uniknąć rozlewu krwi i jakoś się dogadamy.
Twierdza Zabójczego Blasku |
Ale się nie udało. Czarownica zauważyła nas. Bez ostrzeżenia strzeliła w naszą stronę mroźną burzą. To czar o wiele potężniejszy niż Lodowy Kolec. Gdybyśmy nie skryli się za skałką, byłoby z nami źle. Wyszedłem zza skałki i zamachałem rękami, dając znać, że nie chcę walczyć. Ale ku mnie popędziła tylko kolejna porcja mroźnej magii. Trafiła mnie w nogi i nagle poczułem, że nie potrafię zrobić nawet jednego kroku. Sparaliżowało mnie od pasa w dół. Nie było rady, zerwałem łuk z pleców. Z daleka wypuściłem elfią strzałę. Czarownica wydała tylko zduszony lęk i upadła na plecy. Jednak z okienka zawalonej budowli ku nam pomknął ognisty pocisk. To atronach ognia, pełniący zapewne straż, wspomógł swoją koleżankę. Udało mi się ustrzelić go przez wąski otwór w murze. Wybuchł, pozostawiając na murze garść soli ognia. Gdy tylko wróciło mi czucie w nogach, podreptałem niezdarnie w tamtym kierunku i zabrałem je, z myślą o Balimundzie. Potem podszedłem do czarownicy. Lydia podążyła za mną.
Ciało czarownicy upadło w płytką nieckę. Gdy zbliżyłem się do niego i zerknąłem na twarz, mimowolnie wydałem z siebie zduszony jęk. To była młoda dziewczyna. Bardzo młoda. Miała nie więcej niż piętnaście lat. Moja, niestety, celna strzała wbiła jej się prosto w serce. Stałem jak skamieniały, gdy podeszła do mnie Lydia.
Staliśmy w milczeniu dłuższą chwilę. W końcu Lydia położyła mi dłoń na ramieniu.
- Jeśli kiedyś będziemy mieli dzieci, wykierujemy je na kupców – szepnęła. – Albo na rzemieślników. Na budowniczych, albo kowali, ale nie na wojowników…
- Ze mną też tak miało być – odparłem przez ściśnięte gardło. – Miałem być kuchcikiem. A kim jestem? Mordercą dzieci…
- Nie mów tak – objęła mnie z tyłu i przycisnęła do siebie. – Nigdy tak nie mów. Nawet rozbójnikowi uratowałeś kiedyś życie. Morderca tak nie robi.
Gdy patrzę na to z perspektywy czasu, wiem, że nie była to moja wina. Nie wiedziałem, że czarownica jest tak młoda – było za daleko. Poza tym, tylko się przed nią broniłem. Ale wtedy byłem tym tak wstrząśnięty, że chciałem rzucić łuk, wrócić do domu i na dobre zająć się kowalstwem. I to nie broni. Kułbym ćwieki, okucia do mebli, produkował zawiasy i zamki do drzwi. Kułbym żelazne, ozdobne kraty do palenisk i duże kotły, do gotowania w bogatych domostwach. A jedyne ostrza, jakie bym wyrabiał, to kuchenne noże. Byłbym przydatnym i pożytecznym człowiekiem, bez zabijania, bez cierpienia i bez niepotrzebnej walki.
- A kto ocali świat przed smokami? – szepnęła Lydia. – Przed zbójami, przed wampirami i zdegenerowanymi magami?
Trwało dobrą chwilę, zanim doszedłem jako tako do siebie. I to tylko dlatego, że Lydia pociągnęła mnie w stronę na pół zwalonych ruin, gdzie dostrzegła wejście do lochów.
Do lochów schodziło się w dół, dość głęboko po schodach. Już pierwsza komnata była na pół zawalona i zalana wodą po kolana. Musieliśmy przecisnąć się wąskim przejściem, brodząc w zimnej i na dodatek niezbyt czystej wodzie.
Twierdza Zabójczego Blasku - podziemne przejście |
- Oby twoja droga doprowadziła cię do ciepłych piasków… - mruknęła Lydia, naśladując właściciela khajickiej karawany. – Masz swoje ciepłe piaski…
Szybko jednak umilkła, gdy wskazałem jej w przejściu rozłożoną pułapkę na niedźwiedzie. Czego oni się tu spodziewali? Zdjęliśmy łuki z pleców i zaczęliśmy się skradać. Skoro są aż tak ostrożni, z pewnością będą tu mieli poustawianych strażników. Wiedzieliśmy już, że na dialog liczyć nie można.
Następna komnata była większa, ale też zalana wodą. W tej wodzie leżały różne śmieci i porozbijane sprzęty. Poczułem także odór śnieżnego pająka. Delikatnie wysunąłem głowę z przejścia. Po lewej stronie znajdował się wysoki o dość rozległy taras. Prowadziły doń schody, zaczynające się po przeciwległej stronie komnaty. Na tarasie stała postać w czarnej szacie maga. Czarnej… A więc nekromanta…
- Spróbuję z nim porozmawiać – szepnąłem Lydii na ucho. – Trzymaj łuk w pogotowiu. Jakby zaatakował, strzelaj.
Skinęła głową. Wysunąłem się z przejścia i stanąłem naprzeciw maga.
- Witaj! – zawołałem. – Możemy porozmawiać?
Ale on nie chciał rozmawiać. Szybko jedną ręką przywołał czary ochronne, a druga zajarzyła mu się błyskawicą. Dobrze, że trochę potrenowałem czary ochronne w Akademii, dzięki czemu błyskawica nie zrobiła mi krzywdy. Jednak pogadać się nie dało. Lydia zlikwidowała maga jedną celną strzałą. Nie koniec na tym – po schodach zaczęły schodzić ku nam dwa pająki śnieżne. Jednego załatwiłem Płomieniem. Drugi dostał strzałę od Lydii.
Twierdza Zabójczego Blasku. Taras i schody, na których nasi bohaterowie ustrzelili maga i pająki |
Wspięliśmy się na taras. Za nim były schody, prowadzące w dół.
- Uważaj – szepnąłem, pokazując na sam dół schodów, gdzie ujrzałem żelazną płytę naciskową. Jaką pułapkę uruchamiała, nietrudno się domyślić. W ścianach, po obu stronach, dostrzegłem złowieszcze otwory, wydmuchujące zatrute strzałki. Ominęliśmy pułapkę i stanęliśmy na rozdrożu. Przed nami krótkie schody w górę i jakieś drzwi. Po lewej schody w dół, prowadzące do jakiegoś większego pomieszczenia. Postanowiłem najpierw zbadać, co kryje się za drzwiami. Była to jednak tylko jakaś graciarnia, pełna starych ciuchów i innych sprzętów. Mimo wszystko, w zakurzonym kufrze znalazłem kilka sztuk złota. Schody w dół natomiast kończyły się kolejną pułapką. Na kamiennej posadzce ujrzałem błyszczącą Runę Mrozu. Ominąć jej nie sposób.
Spojrzeliśmy po sobie. Wzruszyłem ramionami. Runy to była wyższa szkoła magii. Ja nie umiałem ich rzucać, ani nie wiedziałem, co trzeba zrobić, aby ją zlikwidować. Jedyny sposób, jaki znałem, to przyjąć na siebie magiczne wyładowanie, licząc na to, że nie jest tak silne, aby zabiło. Kilka razy zdarzyło mi się w nią przypadkiem wdepnąć, gdy jeszcze nie wiedziałem co to takiego, a wciąż jeszcze żyję. Po namyśle, wróciłem do graciarni i wyciągnąłem stamtąd jakąś starą, przetartą i na pół zjedzoną przez mole niedźwiedzią skórę. Rzuciłem ja na runę, ale ta nie wybuchła. Zrobiła to dopiero, gdy nastąpiłem na skórę. Podrzuciło mnie nieźle. Nogę mi zamroziło na chwilę, ale poza tym skóra osłabiła działanie mrozu na tyle, że nic poważniejszego mi się nie stało.
Chwilę poczekałem, zanim ruszyłem dalej. A dalej korytarz rozszerzył się i zamienił w sporą, choć niską komnatę, zamienioną na więzienie lub miejsce trzymania groźnych zwierząt. Jedna ściana była zakratowana i podzielona na cele. Przypominało to zagrodę dla psów, ale w półmroku dostrzegłem w klatkach ludzkie postaci.
Nie miałem jednak czasu im się przyjrzeć, bowiem odgłos magicznej eksplozji ściągnął w to miejsce dwóch magów. Jeden z nich był początkującym magiem lodu. Nie zdołał nam zrobić krzywdy, zanim sam zginął. Ale drugi miał na sobie szatę przywoływacza i nie trzeba było bystrości, żeby zauważyć, jak bardzo jest potężny. Cóż z tego, że lodowy mag zginął, skoro przywoływacz ożywił go na powrót? Znów mieliśmy przeciwko sobie dwóch przeciwników. Dominujący mag cisnął we mnie mroźną burzą, ale zdołałem się skryć za murem, zanim mnie dopadła, Lydia wypuściła strzałę. Nie miała czasu wycelować, więc trafiła go w płuca. Strzał nie był śmiertelny, ale wystarczył, aby mag zachwiał się i stracił oddech, dając z kolei mnie okazję do strzału, tym razem w pierś. Mag padł na posadzkę, a ożywieniec rozpadł się na jasny proszek.
Ostrożnie weszliśmy do więzienia. Było dość ciemno, bowiem na stole, znajdującym się w zaułku, płonął tylko jeden kaganiec. Trzy postaci, uwięzione w klatkach, powstały, gdy weszliśmy. Nieszczęśnicy… Zapewne nekromanci trzymali ich tutaj dla swoich ciemnych eksperymentów. Jak zwierzęta doświadczalne.
Podszedłem do pierwszej klatki. Uwięziona kobieta nie podeszła jednak do krat, jak uczyniłby to zwykły, przerażony więzień, widzący w każdym wrogu swych oprawców wybawiciela. Przeciwnie, spoglądała na mnie dziwnie jarzącymi się oczyma, bez cienia strachu. Zapewne nekromanci odurzali ich jakimiś narkotykami, żeby zapewnić sobie spokój.
Zamek nie był skomplikowany. Poradziłem sobie bez trudu. Ale gdy tylko otworzyłem drzwi, kobieta warknęła na mnie.
- Z drogi, kupo mięcha!
Zaskoczony cofnąłem się o krok, a wtedy ona, z nieprzytomnym błyskiem w oczach, odepchnęła mnie, wyprysła z klatki i popędziła ku drzwiom, po prawej stronie. Otworzyła je, odsłaniając przyległą komnatę. Z dzikim rykiem rzuciła się na dwoje magów, którzy się tam znajdowali. Czerwona mgła pojawiła się między jej ręką a magiem. A ja zrozumiałem nagle, z kim mam do czynienia i włosy stanęły mi na głowie.
Więźniami były wampiry!
Odskoczyłem od krat, jak oparzony. Tymczasem uwolniona przeze mnie wampirzyca zabiła już jednego z magów, zanim sama zginęła z rąk drugiego. A ten z kolei zaatakował nas. Był jednak tak osłabiony, że jedna strzała Lydii zupełnie wystarczyła, aby rozłożyć go na łopatki. Lydia ostrożnie zajrzała do sąsiedniej komnaty, podczas gdy ja stałem jak skamieniały, wpatrując się w dwie pozostałe wampirzyce. Bo, jak się okazało, wszystkie były kobietami. Pod czaszką przelatywała mi burza myśli.
Skąd się wzięły? Czy zostały złapane przez przywoływaczy? A jeśli złapane, to czy już jako wampiry, czy też jako niewinne kobiety, na których dokonano później ohydnego zabiegu transmutacji? Czy mam je zabić, czy wypuścić? Ale dlaczego zabić, skoro nie tylko nic złego mi nie uczyniły, ale też nie zdradzały wobec mnie wrogich zamiarów? Z tej odległości mogły bez trudu zastosować czary wysączania. Uwolniony wampir nie zaatakował mnie, tylko magów… A jeśli przekształcono je w wampiry wbrew ich woli, zabicie ich byłoby czynem zgoła wstrętnym! Ale co z nimi zrobić? Wypuścić? Przecież to wampiry! Uwolnione będą zabijać…
Wampirzyce nie ułatwiały mi zadania. Próbowałem z nimi porozmawiać. Wyjąłem z plecaka fiolki z miksturą uleczenia choroby. We wczesnej fazie wampiryzmu pomagały, choć patrząc na nie, doszedłem do wniosku, że tutaj już na to o wiele za późno. Bez skutku. W ogóle się nie odzywały, a gdy zbliżałem się do krat, ostrzegały mnie tylko niezbyt wyszukanymi słowami, abym się nie zbliżał. To był dowód jedynie na to, że nie chcą mnie skrzywdzić. Nie chcą! A to już było wiele. Mnie wystarczyło, aby nie podnieść na nie ręki.
Tymczasem Lydia wróciła blada jak płótno, co było widać nawet pomimo półmroku. Wskazała sąsiednią komnatę i potrząsnęła głową, z wyraźną rezygnacją. Tknęło mnie złe przeczucie. Ostrożnie przeszedłem przez drzwi i stanąłem jak skamieniały, bowiem taka zdjęła mnie zgroza.
Pomieszczenie było rzeźnią!
Ale nie szlachtowano tu świń. Robiono to z ludźmi… Na kilku rzeźnickich stołach leżały zwłoki. Jakiś Nord, jakiś Khajit. Nawet wampir! Wiele w życiu widziałem. Nieraz znajdowałem się w środku bitwy, w której rozłupywano czaszki i wypruwano wnętrzności, ale jeszcze nigdy żaden widok nie przeraził mnie tak jak to. Przerażenie powoli przemieniło się w nienawiść. Wiedziałem już, że zabiję każdego przywoływacza, jakiego napotkam. Bez litości, bez miłosierdzia. Zasługują na śmierć o wiele bardziej niż bandyci, czy nekromanci. Ruszyłem w boczny korytarz, nieco słaniając się na nogach, bowiem krew odpłynęła mi z twarzy. Były tam schody, wiodące w dół. Na dole korytarz skręcał w prawo, a po chwili w lewo. Znalazłem się w kolejnym więzieniu…
Nie zdążyłem jeszcze niczego zaobserwować, gdy ze schodów naprzeciwko wyprysł jeden z przywoływaczy. Ale nie biegł do nas, tylko w stronę trzech dźwigni, znajdujących się na środku okrągłej komnaty. Nie wiedziałem, co chce zrobić, ale doskonale zdawałem sobie sprawę, że owe dźwignie uruchamiają jakąś pułapkę. Dwie strzały dosięgły go jednocześnie, jeszcze zanim on zdołał sięgnąć dźwigni. Padł na plecy i już nie wstał.
A ja omiotłem pomieszczenie wzrokiem.
Po prawej stronie znajdowały się zakratowane cele. Po lewej ściana i szerokie schody, prowadzące w górę, do jakiejś bramy. Jeszcze bardziej po lewej tkwiły w ścianie drewniane drzwi, podobnie jak na wprost wejścia, którym się tu dostaliśmy. Na samym środku, jak już powiedziałem, znajdowały się trzy dźwignie, zamocowane na kamiennym postumencie.
Twierdza Zabójczego Blasku - więzienie |
- Proszę, błagam, wypuść mnie! – usłyszałem nagle jęk, dobiegający z prawej strony.
Podeszliśmy do krat. W celi, niemal przyklejony do kraty, stał jakiś Altmer, w biednej szacie, noszącej resztki ozdob, charakterystycznych dla Akademii w Zimowej Twierdzy. Był przerażony, ale jednocześnie spoglądał na nas błagalnym wzrokiem, pełnym nadziei. Wbił mi w oczy błagalne spojrzenie i szepnął znów.
- Musisz mnie wypuścić… Chcą mi zrobić coś okropnego. Szybko, zanim zjawi się ich więcej.
Dwie łzy oderwały się od jego oczu i popłynęły po bladej twarzy. Oczywiście, że go tak nie zostawię! Ale wcale nie kwapiłem się do tego, by zrobić to szybko. Domyślałem się bowiem, z kim rozmawiam.
- Ty jesteś Orthorn? – spytałem.
Na dźwięk swego imienia, Orthorn ożywił się. Nadzieja rozjaśniła jego twarz.
- Tak, tak! – przytaknął skwapliwie. – Przysłał cię arcymag Aren? Posłał cię na ratunek, prawda?
Uśmiechnąłem się pod nosem. A więc to był sprawca całego zamieszania. Chociaż, oczywiście, nie miałem zamiaru zostawiać go w łapach przywoływaczy, pomyślałem, że dobrze byłoby uświadomić mu, jaki błąd popełnił. Niech jeszcze trochę potu wyleje ze strachu, to go nauczy rozsądku na przyszłość.
Stanąłem przed kratą i założyłem ręce na piersi.
- Jestem tu po księgi, które udało ci się ukraść z Akademii – wycedziłem zimnym tonem.
Przestrach odbił się w jego oczach. Struchlał, jakby zobaczył kata.
- Co?... Księ… Och… Ojejku!... – tyle zdołał z siebie wykrztusić, zanim opuścił głowę. – Nie powinienem ich brać, wiem – rzekł z pokorą. – To było głupie. Jestem idiotą…
Przez chwilę trwał w tej pozycji, ale zaraz podniósł głowę i z nadzieją w oczach odezwał się proszącym tonem.
- To już się nie powtórzy – obiecał. – Pomóż mi stąd wyjść, a ja pomogę ci w poszukiwaniach. Proszę!
Obrzuciłem wzrokiem celę.
- Dlaczego siedzisz w tej klatce? – spytałem.
- Wrzucili mnie tutaj, abym czekał, aż będą gotowi, by wykorzystać mnie w jednym ze swoich eksperymentów – załkał. – To nie tak miało wyglądać… Myślałem, że potrzebny im pomocnik, a nie królik doświadczalny.
- Gdzie ukradzione przez ciebie księgi?
- Już ich nie mam – westchnął. – Wzięła je… Zaklinaczka. Ona mnie tu uwięziła…
Znów przypadł do krat.
- Proszę, wypuść mnie!
Prosił głosem tak pełnym rozpaczy, że nie miałem sumienia trzymać go dłużej w niepewności. Spojrzałem na zamek, ale wyglądał zupełnie inaczej, niż zwykłe zamki, otwierane kluczem.
- Jest jakiś klucz do tej klatki? – spytałem.
- Nie! – w jego oczach błysnęła nadzieja. – To te dźwignie w środku. Uważaj, żeby nie pociągnąć złej!
Przestroga była jak najbardziej na miejscu. W jednej z klatek uwięziono parę rosłych wilków, zapewne karmionych ludzkim mięsem z pobliskiej kaźni. Uwolnienie ich naraziłoby nas na niebezpieczeństwo. Zwłaszcza, że oba przypatrywały nam się ze śliną, kapiącą z mord. Podszedłem do dźwigni i chwyciłem środkową. Tak mi się wydawało, że powinna to być ta, bowiem Orthorn uwięziony był właśnie w środkowej celi.
- Proszę, pospiesz się – poprosił Orthorn. - Nie chcę tu gnić…
Jeden ruch ręką i klatka stanęła otworem. Orthorn otworzył szeroko oczy, jakby nie dowierzając, po czym wybiegł z celi i porwał mnie w ramiona.
- Dziękuję! – krzyknął trochę za głośno. – Dziękuję! Obiecuję, że ci pomogę. A potem wrócę do Akademii i będę ich błagał, żeby mnie przyjęli z powrotem.
Wierzyłem w jego dobre chęci, ale narwany i nieodpowiedzialny mag to przedostatnia osoba, jaką życzyłbym sobie mieć za plecami, w czasie skradania się po twierdzy. Ostatnią byłby wygłodniały wampir…
Gdy piszę te słowa, teraz, po latach, nie mogę się powstrzymać od śmiechu. Naprawdę tak wtedy pomyślałem. Ale niedobrze jest zakładać się ze swoim losem. To bardzo szczwany gracz. Nigdy nie przypuszczałem, że przyjdzie mi jeszcze w życiu podróżować w towarzystwie najprawdziwszego wampira. Ale to zdarzyło się o wiele później. Nie uprzedzajmy faktów. Na razie stałem w więzieniu Twierdzy Zabójczego Blasku, z podekscytowanym Orthornem przed sobą i z całych sił wykręcałem się od jego towarzystwa.
- Nie chcę twojej pomocy – pokręciłem głową.
Rzucił okiem na nasze elfie blachy i zapewne wziął nas za aldmerskich oficerów, doświadczonych w takich walkach. Wiele się nie pomylił. Zrozumiał w każdym razie, że tylko by przeszkadzał.
- Ach, rozumiem – skinął głową. – W takim razie pójdę tuz za tobą i będę bardzo cicho…
- No więc, gdzie są te księgi? – spytałem niecierpliwie.
- Tak, oczywiście… - uśmiechnął się. – Przecież mówiłem, że ci powiem, prawda? Ma je Zaklinaczka. Bardzo ją interesowała jedna z ksiąg. Choć nie na tyle, żeby mnie uwolnić…
- Lepiej znajdź sobie jakieś bezpieczne miejsce – powiedziałem, wskazując na korytarz, którym przyszliśmy.
- Nie potrzebujesz mojej pomocy? – spytał zdziwiony.
- Pójdzie łatwiej, jeśli nie będziesz wchodzić mi w drogę – odparłem, starając się mówić pewnym głosem.
Musiał wziąć mnie za kogoś naprawdę potężnego, bowiem nie czuł się urażony. Dosłownie, przygniotłem go swoim autorytetem, jakikolwiek sobie wyobraził.
- Cóż – rzekł przepraszającym tonem. – Chciałem tylko pomóc… Dziękuję, sam się uratuję. Dziękuję za pomoc w wydostaniu się z tej klatki.
Lydia poradziła mu iść przez lochy, w kierunku, z którego przyszliśmy. Zapewniła, że oczyściliśmy drogę i powinna być bezpieczna. Pożegnaliśmy się i Orthorn zniknął w przejściu. Chyba naprawdę zrozumiał swój błąd. Fakt, że koniecznie chciał pomóc, przywróciła mi w niego nieco wiary.
My poszliśmy dalej. Brama nad szerokimi schodami była zamknięta i zaryglowana z drugiej strony. Sprawdziliśmy więc inne drzwi. Jedne prowadziły do ciasnego pomieszczenia, ale pustego. Dopiero drugie odsłoniły nam wąski korytarz i schody w dół.
Przejście wiło się na prawo i lewo. W pewnej chwili zatrzymaliśmy się, słysząc jakieś głosy.
- Start! – zawołał ktoś na dole.
Rozległ się dźwięk, jakby huczącego wodospadu. Trwał chwilę i ustał. Poczułem na policzkach delikatną falę gorąca.
- Znowu! – ten sam głos.
I ten sam dźwięk. Zrozumiałem, co to. Ktoś ćwiczył magię. To były Płomienie, ze Szkoły Zniszczenia. Zresztą, tajemniczy głos sam to potwierdził.
- Dobrze – rozległ się. – Zrobimy krótką przerwę, a następnie przejdziemy do obszarowych czarów niszczących.
Jak duchy zeszliśmy na sam dół. Naszym oczom ukazała się… Strzelnica! Prawdziwa strzelnica, o trzech stanowiskach, z ladą, wyznaczającą miejsce strzelca i manekinami, stanowiącymi cele. Tyle tylko, że przeznaczona dla czarów zniszczenia, a więc odległość od celu wynosiła zaledwie kilkanaście kroków.
Trzech magów zlikwidowaliśmy strzałami, nie magią zniszczenia. I to z odległości znacznie większej. I szybciej…
Po lewej znalazłem kolejne schody, ale tym razem w górę. Na górze krótki korytarz poprowadził nas w prawo i znów na schody. Wspięliśmy się po nich, by ujrzeć spore, podłużne pomieszczenie, wyglądające jak nawa jakiejś świątyni.
Po bokach stały kamienne sarkofagi. Środek był wolny i prowadził do czegoś w rodzaju mównicy, skąd zapewne wygłaszano jakieś kazania, czy nauki. Na mównicy, o ile mogłem dostrzec, leżała jakaś księga. Tuż za nią stał mag w czarnej szacie, a obok niego zwyczajowy strażnik nekromantów – uzbrojony szkielet.
Było dość daleko, więc na wszelki wypadek wybrałem elfią strzałę. Wycelowałem ponad głowę nekromanty i strzeliłem. Rozległ się złowieszczy syk i strzała głośnym plaśnięciem zaznaczyła trafienie. Mag nawet nie westchnął, tylko zwalił się na posadzkę, jak kukła. Ale szkielet nie rozsypał się, jak się tego spodziewałem. Zatem to nie wola zabitego nekromanty nadawała mu pozory życia. Musiał to być ktoś inny.
Nie mieliśmy czasu na zastanawianie się, któż to może być, bo szkielet zorientował się w końcu, skąd padł strzał i ruszył niezdarnym biegiem w naszą stronę. Na domiar złego, z sarkofagów powyłaziły następne. Trzeba było się pospieszyć. Najpierw trafiłem biegnącego. Rozsypał się na poszczególne kości, z hukiem upuszczając ciężką tarczę i miecz. Potem wziąłem na cel najbliższego. To samo. Trzeciego przetrąciła Lydia. Ja zestrzeliłem kolejnego prawie jednocześnie w tej chwili, gdy ostatni rozsypał się od strzały mojej żony. Droga była wolna.
Podszedłem do mównicy. „Wskrzeszenie Zombie” – głosił tytuł, a na okładce widniał znak Szkoły Przywołania. Nie miałem zamiaru zajmować się nekromancją, więc nie traciłem czasu na zapoznanie się z zaklęciem, ale księgę zabrałem. Oddam ją Uragowi, albo jakiemuś magowi z Akademii.
Schody za mównicą skręcały w lewo i prowadziły pod górę. Korytarz wił się i skręcał to na prawo, to na lewo, aby doprowadzić nas do wielkiej komnaty. Dwóch przywoływaczy odprawiało tam jakieś swoje ciemne obrzędy. Jakiekolwiek one były, nie dokończyli ich…
Na posadzce widniał magiczny pentagram, z ustawionymi na rogach klejnotami duszy. Jakikolwiek był to rytuał, wymagał potężnej magii.
Przyległe pomieszczenie było zapewne miejscem spotkań i posiłków. Było całkiem przytulnie umeblowane i nawet ogień płonął na kominku. A prowadziło ono do następnego, w którym napotkałem kogoś, kogo jeszcze nie widziałem. Na schodach stała dziwaczna postać. Zbudowana ni to z kamieni, ni z ciemnych, burzowych chmur. Wysoka jak dwóch ludzi i potężnie zbudowana. Między członkami jej ciała co jakiś czas błyskały wyładowania. Wiedziałem, co to, bo w Akademii pokazano mi to na obrazku, ale po raz pierwszy miałem okazję na własne oczy ujrzeć Atronacha Burzy.
To był dość groźny przeciwnik, ale nie dla zręcznego strzelca. Eksplodował już po trzeciej strzale. Nie zginął, oczywiście, bo daedry – a atronach jest daedrą – nie giną, tylko zostają odesłane z powrotem do Otchłani.
Długo jeszcze włóczyliśmy się po zamku. Przeszliśmy jeszcze wiele korytarzy i pomieszczeń, ale w końcu dotarliśmy do celu. To nie mogło być nic innego. Naszym oczom ukazały się nagle drewniane drzwi na końcu korytarza, a przed nimi na straży stal Atronach Ognia.
Każdy Atronach ma w sobie jakieś swoiste piękno, choćby wynikające z bijącej od niego potęgi. Ale Atronach Ognia był z nich zdecydowanie najpiękniejszy. Ognista postać, lekka i zwiewna, jakby kobieca, poruszająca się z niesamowitym wdziękiem. Jak dobrze, że nie można go zabić. Nie lubię zabijać piękna. Ale odesłać go strzałą do Otchłani, to co innego. To zrobiłem bez mrugnięcia okiem. Za drzwiami były schody, prowadzące do komnaty rytualnej.
Miałem rację, to było wejście do komnaty Zaklinaczki. Od razu ją poznałem, choć nie widziałem jej nigdy przedtem. Komnata była obszerna, na planie koła. Pod ścianą stały postumenty, na których rozłożono po jednej księdze. Jeden z postumentów znajdował się też na środku, a za nim stała rozwścieczona Altmerka w kapłańskiej szacie.
Zmroziła nas spojrzeniem, gdy tylko weszliśmy, ale mnie nie zwiodła. Dojrzałem w jej oczach strach. Bała się nas, bez dwóch zdań. Skoro zaszliśmy tak daleko, pokonując tylu strażników i magów, wcale nie najsłabszych, musieliśmy być kimś, z kim nawet ona sobie nie poradzi, choć z pewnością była najsilniejsza z obecnych tu magów.
Ale była sama. A nas było dwoje…
- A więc to tobie zawdzięczam włamanie i zniszczenie tylu projektów – odezwała się, bez żadnych wstępów, bardzo ostrym głosem.
Zadziwiające… Pomimo ostrego tonu, jej głos brzmiał bardzo przyjemnie. Głęboki, dźwięczny, w innych okolicznościach mógłby się wydać zmysłowy. I to zapewne dlatego nie uśmierciłem jej od razu, choć wciąż miałem przed oczami ludzką rzeźnię, jaką znaleźliśmy na dole.
- Kim jesteś? – spytałem chłodno.
Spojrzała na mnie uważnie.
- Imiona nic już nie znaczą – odparła ostrożnie. – Możesz mnie zwać Zaklinaczką… Masz jakiś dobry powód robienia takiego bałaganu?
No proszę… Dokonałem spustoszenia wśród jej współpracowników, a ona nazywa to bałaganem! Czyżby tak niewiele dla niej znaczyli? Cóż, nekromanci rzadko kiedy cenili ludzkie życie, poza własnym.
- Jestem tu po księgi z Akademii – odparłem krótko, podchodząc do niej całkiem blisko.
- A, więc należysz do gromadki popychadeł Arena? – jej twarz wykrzywiła się w szyderczym grymasie. – Jestem rozczarowana, bo widziałam w tobie potencjał.
Wzruszyłem ramionami. Nie obchodziło mnie, co we mnie widziała. W Akademii miałem do załatwienia poważniejszą sprawę, niż jej rozczarowania. A do tego potrzebowałem ksiąg. Sięgnąłem po tę, która leżała przed nią, ale z wściekłością wyrwała mi ją z ręki.
- Przychodzisz tu – syknęła. – Zabijasz moich pomocników. Niszczysz moją pracę. Jestem poirytowana – słowo „poirytowana” wycedziła w taki sposób, jakby mówiła do małego dziecka. – I nie wydaje mi się, bym zechciała coś ci dawać!
Położyłem rękę na gardzie Zguby Smoków.
- Pozwól mi odejść z księgami – powiedziałem wolno, - a skończą się kłopoty.
Przez chwilę mierzyliśmy się wzrokiem. Lydia wolnym krokiem podeszła do nas i stanęła po mojej lewej stronie. Zaklinaczka spłoszyła się nieco, ale próbowała nie dać po sobie poznać.
- W porządku – odezwała się ledwo dostrzegalnie drżącym głosem. – Zabieraj je i wynoś się! Nigdy tu nie wracaj, albo spotka cię mój gniew!
Omal się nie roześmiałem. Ale nie chciało mi się z nią dyskutować. Po prostu obszedłem komnatę i zabrałem wszystkie trzy księgi, rozłożone na postumentach. Zerknąłem na tytuły. „Noc łez”. Coś mi to mówiło… Czy to nie Tolfdir wspomniał o Nocy Łez? To wtedy Dunmerowie zniszczyli Saarthal? „O Artaeum”… Ta nazwa też wydała mi się znajoma i chyba też wspomniał o niej Tolfdir. Jedynie trzeci tytuł, „Ostatni król Ayleidów”, nic mi nie mówił.
Wychodząc skinąłem Zaklinaczce głową. Nie poruszyła się. Stała jak zamurowana, wpatrzona w nas na poły z wściekłością, na poły z jakimś rodzajem podziwu i zazdrości.
Wyszliśmy z twierdzy innym wyjściem. Głównym. Prosto w pachnący rosą i świerkowym igliwiem pogodny wieczór.
- A co z wampirami? – spytała Lydia.
- Nie wiem – wzruszyłem ramionami. – Naprawdę nie wiem. Wypuścić ich nie można. Zabić? Jakoś nie mam sumienia.
- Może spotkamy jakiegoś Strażnika Stendarra? – zamyśliła się. – Powiemy mu, jak sprawa stoi i niech się tym zajmie.
- Oni potrafią z tego uleczyć… - mruknąłem. – Ale czy te wampirzyce zechcą?
- Lekarstwo albo śmierć – Lydia wzruszyła ramionami. – Ty byś się zastanawiał?
- Ja nie… - mruknąłem. – Ale ja nie jestem wampirem.
W jak złą godzinę to powiedziałem, miałem przekonać się dopiero nazajutrz.
Wampirze przygody nadchodzą, czuję to. :)
OdpowiedzUsuńZastanawia mnie, ile różnych rzeczy Wulfhere ze sobą po drodze zabiera i potem nosi. Jego plecak musi chyba być wciąż ciężki i wypchany prawie jak mój jak wędruję od schroniska do schroniska w Karkonoszach. ;)
Nie zapominaj, że to są dwa plecaki - Lydia również dźwiga swój. I to cięższy, bo przyzwyczajona do noszenia ciężkiej zbroi, po przebraniu się w lekkie, elfie skorupy, ma spory nadmiar udźwigu ;)
Usuń