piątek, 29 lipca 2016

Rozdział XLVII - Wezwanie smoka

     Atmosfera po wyjściu Ulfrica znacznie się oczyściła. Wszyscy poczuli się swobodniej. Tulius złagodził znacznie swoje surowe oblicze, Elisif się uspokoiła, Rikke poweselała, nawet Esbern i Delphine, choć najmniej mieli powodów do skrępowania w jego obecności, wydawali się bardziej rozluźnieni. Muszę tu oddać szacunek Arngeirowi, że nie czynił im żadnych aluzji i traktował ich po przyjacielsku. Oni również zdawali się to doceniać i starannie unikali drażliwego tematu mistrza Siwobrodych. Wszyscy wiedzieli, że nie po to się tu zebraliśmy i kłótnie niczego do sprawy nie wniosą.

     Jarl Balgruuf podszedł do mnie i chwycił mnie za ramiona.

     - Smocze Dziecię, oddanie Markartu to sroga cena za zawieszenie broni. Mam nadzieję, że było tego warte.

     Czułem, że się czerwienię.

     - Jarlu, ja jestem prostym człowiekiem – szepnąłem. – Nie znam się na polityce. Dlaczego to mnie kazano decydować? Ja naprawdę próbowałem być bezstronny!

     Balgruf uśmiechnął się.

     - Tak, wiem – odrzekł. – Nie mam na myśli Cesarstwa, tylko Białą Grań. Cesarstwo wygrało te negocjacje. Nie możesz nie doceniać Tuliusa – pokręcił głową. – Przysłano go tu nie tylko dlatego, że jest wielkim wodzem. To również zręczny polityk.

     - Cesarstwo wygrało? – spojrzałem na niego zdziwiony. - Ale jednak trzeba oddać Markart. A tam pełno srebra.

     - I co Ulfric z nim zrobi? – Balgruuf wzruszył ramionami. – Handlować może tylko sam ze sobą. Z innymi prowincjami tylko nielegalnie, za pośrednictwem przemytników, a wierz mi, oni każą sobie słono płacić. Ceny dla Ulfrica będą dwukrotnie wyższe niż dla Cesarskich. Uwierz mi, w takiej wojnie równie ważna jak wojsko jest silna gospodarka.

     Pokiwał głową w zamyśleniu, a ja nie miałem powodów, by mu nie wierzyć. W końcu, na gospodarce znał się jak mało kto.

     - Ulfric wcale nie zrobił dobrego interesu – ciągnął jarl. - Jako premię dostał jeszcze na kark coraz bardziej rozzuchwalonych Renegatów.

     – A co zyskało Cesarstwo? – spytałem.

     Balgruuf wziął mnie pod ramię i wolno krocząc zaczął wyjaśniać zawiłości polityki.

     - Po pierwsze odcięło go od Cyrodiil. Ulfric nie może teraz kontrolować przerzutów wojsk. Tulius zyskał łatwy dostęp do transportów z serca Cesarstwa i to znacznie lepszymi szlakami niż dotąd. Po drugie, Pogranicze jest oddzielone od reszty ziem Gromowładnych. Ulfric nie może dowolnie przerzucać wojsk, nie przechodząc przez Białą Grań. A ziemie cesarskie są zwarte i w dodatku okrążają go z dwu stron. Trzecia strona to morze, czwarta to Morrowind, oddzielone górami nie do przebycia. Nie, mój drogi, to Cesarstwo wygrało te negocjacje. Ulfric wysoko zagrał, ale przegrał. Niestety, Biała Grań też przegrała.

     - Nie rozumiem…

     Westchnął.

     - A którędy Ulfric ma przerzucać wojska ze wschodu na zachód? – odparł. – Przez mokradła na północy? Przez góry na południu? Niestety, błogosławieństwo, ale i przekleństwo Białej Grani wynika z tego, że moja dzielnica położona jest w łagodnej dolinie. To raj dla rolników, ale też wygodny teren do przemarszu wojsk. Obawiam się, że atak Ulfrica na Białą Grań to kwestia czasu. To zresztą logiczne, że będzie chciał połączyć swoje ziemie, a cesarskie rozdzielić. Najpierw będzie chciał odciąć od Cesarstwa Morthal i Samotnię. Potem je zdobyć. Może na tym skończy, może nie. Nadgraniczne dzielnice będą trudniejsze do zdobycia, więc nie wiadomo, jak to się skończy. No, ale gospodarczo wcale go to nie podratuje i to pomimo kopalni srebra.

     Rozjaśnił mi się w głowie. Zrozumiałem plan Ulfrica. Chciał od wschodu, z Wichrowego Tronu, uderzyć na Białą Grań. Jednocześnie wojska z Markartu powstrzymałby cesarską odsiecz z Samotni na tyle długo, żeby zdobyć miasto. Proponując wymianę Markartu na Pękninę, nieświadomie przysłużyłem się jednak Cesarskim. Ten ruch zablokował zwycięstwo Gromowładnych. Siły nadal pozostawały w równowadze, ale bardzo, bardzo chwiejnej.

     Usiedliśmy do stołu. Tym razem Lydia zajęła miejsce obok mnie. Arngeir własnoręcznie ją tam zaciągnął.

     - Jesteś naszym gościem, jak wszyscy – szepnął jej do ucha. – Nie stój z boku. Dziś wielkie święto!

     Przez jakiś czas sprawa smoków poszła w kąt. Przy stole, przy którym nikt nikogo nie znieważał, przez chwilę wszyscy zapomnieli o polityce i o smokach. W towarzystwie, w którym wszyscy okazywali sobie szacunek, wszyscy poczuli się znacznie przyjemniej. Wkrótce jednak Arngeir napełnił kielich i zwrócił się do Balgruufa.

     - Jarlu Balgruufie, zakładam, że znasz plan Smoczego Dziecięcia.

     Ten skinął głową.

     - Tak, jestem gotowy zrobić swoje – odrzekł na tyle głośno, aby wszyscy go tu usłyszeli. – Powiedz tylko słowo – zwrócił się do mnie, - a moi ludzie pomogą ci zastawić pułapkę.

     - Pozostaje jedna trudność – Arngeir podrapał się po czole. – W jaki sposób zwabić smoka do Smoczej Przystani.

     Tulius parsknął ironicznie.

     - Dobre pytanie – zaśmiał się, po czym zwrócił się od mnie, nieco kpiącym tonem. – Nie umknął ci taki szczegół, czyż nie?

     Chyba od początku nie wierzył w powodzenie mojego planu i nie przywiązywał do niego wielkiej wagi. Muszę jednak uczciwie przyznać, że ani razu nie próbował mi w nim przeszkodzić, a nawet zrobił wszystko, aby mi go umożliwić. Mimo wszystko, był w dobrym humorze, zadowolony z wyniku negocjacji i w jego nieco kpiącym spojrzeniu dostrzegłem wyraźnie przyjazny błysk.

     - Ach, sądzę, że mogę pomóc – zamiast mnie odezwał się Esbern. – Przewidziałem to. Kiedy tobie przyszło aranżować to spotkanie, ja spędziłem ten czas w bibliotece Niebiańskiej Świątyni. Niezgłębiony skarbiec zaginionej wiedzy…

     Odwrócił się do swego tobołka i zaczął w nim szperać, wyciągając jakieś notatki.

     - Ostrza zapisywały imiona wielu smoków, które zabiły – tłumaczył, nie przestając gmerać w papierach. – Porównując je z mapą miejsc smoczych pochówków od Delphine, byłem w stanie zidentyfikować smoki, które wskrzesił Alduin.

     - Jak to nam może pomóc? – spytałem z niepokojem.
Przyszło mi na myśl, że w czasie swej wędrówki nieraz pojedynkowałem się ze świeżo wskrzeszonym smokiem. Co, jeśli zabiłem właśnie tego, o którego mu chodziło?

     Esbern uśmiechnął się.

     - Ach nie rozumiesz? – wyciągnął jakąś księgę i otworzył na zaznaczonej stronie. – Imiona smoków zawsze są trzema Słowami Mocy. Krzykami. Jeśli wezwiesz smoka przy pomocy Głosu, usłyszy cię on, gdziekolwiek jest.

     Wciąż miałem wątpliwości. Usłyszeć to jedno, przybyć na wezwanie to coś zgoła innego. Jakoś trudno było mi wyobrazić sobie, że smok przybywa posłusznie na wezwanie śmiertelnika.

     - Dlaczego miałby się zjawić na wezwanie? – bąknąłem.

     - Nie musi tego robić – Esbern pokiwał głową. – Ale smoki są dumne z natury i nienawidzą odrzucać wyzwań. Twój Głos w szczególności powinien zainteresować tego smoka po twoim zwycięstwie nad Alduinem. Sądzę, że najprawdopodobniej nie będzie potrafił oprzeć się twojemu wezwaniu.

     Brzmiało to logicznie i sensownie. Trzeba będzie spróbować…

     - Więc jak nazywa się ten smok? – spytałem.

     - Ach, w rzeczy samej… - Esbern wlepił wzrok w swoje notatki. – Nie jestem mistrzem Głosu, jak ci panowie – skłonił się lekko Arngeirowi – ale wszystko zostało zapisane na tym zwoju. Od-Ah-Viing, Skrzydlaty Śnieżny Łowca, napisano…

     Gdy tylko wypowiedział te słowa, odbiły się one głębokim echem w mojej głowie. Świat zawirował mi przed oczami i trochę mi w nich pociemniało. Rozległ się tak dobrze znany mi, krótki akord tysiąca gardeł. Wchłonięta uprzednio dusza jednego z zabitych smoków, udzieliła mi zrozumienia Słów. Poczułem, że potrafię zawołać tak, żeby słychać mnie było w najdalszym zakątku Tamriel. Byłem gotów zawezwać smoka.

     Spotkanie trwało jeszcze jakiś czas. Pierwsi opuścili nas Tulius, Elisif i Rikke. Generał na pożegnanie podszedł do mnie, uśmiechnął się i przekazał mi świeżą informację o Hadvarze. Pojawił się wreszcie, ale w kiepskim stanie. W drodze z Helgen zaatakował go niedźwiedź. Ledwo uszedł z życiem. Sam za dobrze nie pamiętał, co się z nim działo przez kilka tygodni. Długi czas przeleżał nieprzytomny w chacie jakiegoś wieśniaka, który pielęgnował go jak potrafił. Potem, gdy poczuł się trochę lepiej, spróbował przedostać się do Morthalu, ale jego osłabiony organizm dostał tam jeszcze jakiejś gorączki błotnej i znów jego życie zawisło na włosku. Odratował go jakiś mag. Gdy wreszcie wymizerowany i blady zjawił się w Samotni, Tulius czym prędzej odesłał go do Cyrodiil na długi urlop.

     - Ledwo stał na nogach – rzekł. – Ale nie martw się, wyjdzie z tego. Niebawem wróci do Skyrim.

     Uścisnął mi rękę, krótko, po wojskowemu, ale całkiem przyjaźnie. Rikke była bardziej wylewna.

     - Mam nadzieję, że ten rozejm da ci to, czego potrzebujesz – powiedziała, ściskając moją rękę. – Nie potrwa długo…

     Elisif pożegnała mnie kilkoma miłymi słowami i uśmiechem. 

     Balgruuf opuścił nas niedługo potem. Zapewnił Siwobrodych, że zaszczytem dla niego było ich spotkać. Czekało go jeszcze dużo przygotowań w Smoczej Przystani.

     - Nie można czekać, Alduin rośnie w siłę – rzekł na pożegnanie.

     Pozostali, to znaczy Siwobrodzi, oboje Ostrza, Lydia i ja, rozmawialiśmy trochę dłużej. Wszyscy mieliśmy świadomość, że po raz ostatni spotykamy się w tym gronie i nikomu z nas się to nie podobało. Chcieliśmy przedłużyć tę chwilę jak tylko się dało. Ale w końcu wstałem od stołu i oznajmiłem, że nim zapadnie zmrok, chcę się jeszcze udać do Paarthurnaxa.

     - Nie, nie po to, żeby go zabić – uśmiechnąłem się smutno. – Chcę z nim porozmawiać.

     - Esbernie, my chyba też nie będziemy nadużywać gościnności Siwobrodych – odrzekła Delphine. – Nie jesteśmy tu mile widziani. Gospodarze już dość długo znosili naszą obecność.

     - Każdy, kto przychodzi tu w pokoju, jest mile widziany – odparł Arngeir.

     - To prawda, przyszliśmy w pokoju – rzekł Esbern. – W najlepszych zamiarach. Nie chcę, żeby to zabrzmiało obcesowo, ale obyśmy nie musieli się więcej spotykać. Rozumiecie, co mam na myśli… Aby nigdy więcej nie było takiej potrzeby. Nie, nie chodzi o to, co nas dzieli. Po prostu… Nie wiem jak to powiedzieć. Aby świat nie był już nigdy zagrożony tak jak teraz.

     - Rozumiem – Arngeir uśmiechnął się dobrotliwie. – Wprawdzie nie jestem aż tak przywiązany do tego świata, ale też mi się on podoba. Żegnajcie, przyjaciele. Dziś mogę was chyba jeszcze tak nazwać.

     Wyszedłem na dziedziniec, aby nikt nie widział, że łza pokulała mi się z oczu. Lydia wysunęła się za mną. Też miała niewyraźną minę. Arngeir wyszedł za nami. Objął nas ramionami i rzekł.

     - Dobrze ci poszło. Wątpię, aby rozejm przetrwał próbę czasu, ale to nie będzie twoja wina.

     Podzielałem jego zdanie w stu procentach. Potem Arngeir przekonał Lydię, aby pozostała w klasztorze.

     - Muszą rozmówić się w cztery oczy – potrząsnął głową. – Rozumiesz sama. To nie będzie łatwa rozmowa.

     Lydia podążyła więc za nim do środka. A ja odwróciłem się i wbiegłem na schody.

     - Look! Vah! Koor!

     Mgła za bramą rozproszyła się. Puściłem się biegiem w drogę na Gardło Świata.

     Smok drzemał w swojej ulubionej pozycji, na szczycie smoczej ściany. Gdy podszedłem bliżej, otworzył oczy i skinął swą wielką głową.

     - Drem Yol Lok. Witaj – zahuczał swym niskim, aksamitnym głosem.

     Podszedłem do niego z niewyraźną miną i spojrzałem mu prosto w oczy.

     - Ostrza twierdzą – zacząłem niepewnie, - że zasługujesz na śmierć…

     Opuściłem głowę. Ale smok trącił mnie lekko pyskiem, abym na niego spojrzał.

     - Ostrza słusznie nie darzą mnie zaufaniem – odrzekł spokojnie. – Onikaan ni ov. Ja nie ufałbym drugiemu dovie.

     - Dlaczego nie powinni ci ufać? – spytałem zdumiony.

     - Dov wahlaan fah rel… Zostaliśmy stworzeni, by dominować. To jest w naszej krwi. Czujesz to również w sobie, prawda?

     Miał rację. Moje umiejętności, w dodatku zdobyte z taką łatwością, utwierdziły mnie w przekonaniu, że jestem kimś wyjątkowym. Walczyłem z tym, na razie skutecznie, ale czasem trudno było mi nad tym zapanować.

     - Mnie można ufać – ciągnął Paarthurnax. – Ja jestem tego pewien, ale oni nie. Mądrze jest traktować dovów z nieufnością. Udało mi się ujarzmić moją smoczą naturę tylko dzięki medytacji i zgłębianiu tajemnic Drogi Głosu. Nie ma dnia, by nie nachodziła mnie pokusa powrotu do odziedziczonych przyzwyczajeń. Zin krif horvut se suleyk. Co jest lepsze? Urodzić się dobrym, czy ogromnym wysiłkiem przezwyciężyć swą spaczoną naturę?

     Uwierzyłem mu. Być może po prostu chciałem mu uwierzyć. Nawet na pewno – bardzo chciałem. Ale jego łagodny głos przekonał mnie. I zaświtało mi w głowie coś jeszcze. Gdy Alduina wysłano w odmęty czasu, on pozostał tutaj przez wieki. I nikt nie słyszał wtedy o smokach. Nikt nie widział go szalejącego i siejącego zniszczenie, a nie było wtedy na ziemi innych smoków. Miał pełną swobodę, byłby bezkarny. Nie uczynił nic złego przed dwa tysiące lat. To chyba najlepszy dowód jego czystych intencji.

     Miałem do niego jeszcze jedno pytanie. Opowiedziałem mu o tym, co dowiedziałem się od Esberna i podzieliłem się swoimi wątpliwościami.

     - Jak możemy przywabić smoka do Smoczej Przystani? – spytałem na koniec.

     - Odahviing przybędzie na pojedynek – zapewnił mnie Paarthurnax. – Boziik. Krilot… Nie oprze się twemu wezwaniu z samego Wzgórza Dovów. Przybędzie. Su’um ahrk morah.

     Rozmowa z Paarthurnaxem podniosła mnie nieco na duchu. Mimo to, wiele niepewności wciąż kłębiło się w mojej głowie. W drodze powrotnej spróbowałem ocenić swe szanse. Załóżmy, że uda się zagrywka z Odahviingiem i zdradzi mi on kryjówkę Alduina. Ale co potem? Przecież już raz go pokonałem, a on wcale nie zginął. Dlaczego tym razem miałoby mi się udać? I czy schwytany smok będzie chciał współpracować?  Według Paarthurnaxa, Odahviing był młodym smokiem, krótko będącym pod dominacją Alduina. Niewykluczone, że nie przesiąkł jeszcze nienawiścią do rodu ludzkiego i da się przekonać. Ale jeśli nie?Oczywiście, można więzić go tak długo, aż nie zmięknie – ale jak długo to może potrwać? Smoki są nieśmiertelne, mogą czekać w nieskończoność. My nie mieliśmy tyle czasu…

     Im bliżej było do decydującej rozgrywki, tym większa ogarniała mnie niepewność. Dopóki wiedziałem co robić, działałem. Teraz zaczynało się nieznane, w którym może mnie spotkać wszystko. Ponoć Alduin ukrył się w Sovngardzie, krainie umarłych. Czy to znaczy, że będę musiał umrzeć, aby się tam dostać? Młodość kocha życie, a ja byłem jeszcze bardzo młody. Pragnąłem żyć, działać i… kochać. Zrozumiałem już, że nie zniósłbym rozstania z Lydią. Z dnia na dzień stawała mi się coraz bliższa, aż chyba w końcu przekroczyłem pewną granicę. Już nie wystarczała mi jej obecność. Pragnąłem jej bliskości. Chciałem poczuć ciepło jej ciała przy sobie, chciałem ją objąć i przycisnąć do siebie, chciałem przeglądać się w jej pięknych, podłużnych, ciemnych oczach…

     I wciąż bałem się jej to powiedzieć. Bałem się, że jej się to nie spodoba i moje marzenia legną w gruzach. A wtedy stracę ją na zawsze.

     Ale teraz najważniejszy był Alduin. Jeśli nie uda się pokonać jego, stracę nie tylko Lydię, ale i cały świat wokół.

     Zatrzymałem się na skalnej półce i spojrzałem na przepiękny widok, jaki rozciągał się pode mną. Zaśnieżone szczyty tonęły w wieczornej mgle. I nagle tak bardzo pokochałem ten świat. Poczułem z nim niezwykłą bliskość. Nie było stąd widać żadnej ludzkiej osady, ale wiedziałem, że tam, w dole, jest ich wiele. Uśmiechnięte matki z miłością patrzyły, jak ich małe dzieci jedzą kolację. Zakochani mężowie kończyli pracę i wracali do domów, do żon i dzieci. Starcy patrzyli na swoje potomstwo i wspominali dawne czasy, kiedy to oni byli młodzi i pełni sił. Dzieci przekomarzały się, opowiadając wszystkim, jakich to wielkich czynów dokonają, gdy tylko będą tak duzi, jak ich rodzice. Gdzieś, tam w dole, Alvor z Rzecznej Puszczy, Adrianne Avenicci, Balimund i Ghorza z Markartu układali swoje narzędzia, po skończonej pracy. Gdzieś tam, w Białej Grani Belethor, w Wichrowym tronie Revyn Sadri, a w Markarcie zielonooka Lisbet podliczali utarg całego dnia. Gdzieś tam, na dole, Irileth czyściła swój miecz, Jorleif i Proventus załatwiali tysiące spraw, Farengar, Calcelmo i Wuunfert studiowali starożytne księgi, Urag robił porządek w Arcaneum, a kapitan Aldis planował ćwiczenia na następny dzień. Gdzieś tam Durak, w tajemniczej Twierdzy Świtu, szykował sobie bełty i przygotowywał się do polowania na wampiry. Gdzieś tam Gwilin, zmęczony po pracy w tartaku, siadał w gospodzie u Wilhelma, a ten stawiał przed nim dzban świeżo zaparzonej mięty, którą elf tak bardzo lubił. To wszystko byli moi przyjaciele, których bardzo nie chciałem stracić. 

     - Ocalę ten świat – powiedziałem sobie. – Ocalę te góry, miasta i cudowne, dalekie horyzonty! Ocalę Białą Grań. Ocalę Samotnię. Ocalę Markart…

     Z miejsca, w którym stałem, daleko, pośród mgieł widoczny był kawałek gór Jerall. Gdzieś tam, za nimi, daleko na południu leżało Cyrodiil. A tam mój rodzinny dom i moi rodzice.

     - Ocalę was – podniosłem dłoń, jakbym składał śluby. – Biorę dziewięć bóstw na świadków, że zrobię wszystko, aby ocalić ten świat. I prędzej sam zginę, niż pozwolę Alduinowi go zniszczyć.

     Odpowiedział mi tylko wiatr, gwiżdżący pośród skał.

     - Tak, ten wiatr też ocalę – szepnąłem sam do siebie. – Mam taką nadzieję…

     *          *          *

      Był pogodny ranek, gdy wyszliśmy z gospody u Wilhelma, kierując się na północ, ku Białej Grani. Minęliśmy grotę trolla, potem miejsce, gdzie stoczyliśmy walkę z kultystami. Ścieżka wciąż prowadziła w dół. I wtedy właśnie poczułem potworne uderzenie w czoło.

     Zanim mnie zamroczyło, usłyszałem jeszcze klekot strzały, osuwającej się po moim pancerzu. Co było dalej, nie wiem, bowiem na chwilę straciłem przytomność. Gdy ją odzyskałem i spróbowałem się uleczyć, stwierdziłem, że nie mogę podnieść ręki. Byłem związany. Obok mnie, cała we krwi, leżała Lydia. A wokół stało kilkoro uzbrojonych osobników, z zadowolonymi minami.

     - Po co zabijałeś tę panienkę? – mówił jeden. – Chętnie bym z nią poigrał.

     - Jeszcze żyje – odparł tamten.

     - Ledwo, ledwo – dodał trzeci. – A ten gołowąs ma całkiem ciężką sakiewkę…

     Z przerażeniem spoglądałem na Lydię. Jej pierś poruszała się, ale ledwo dostrzegalnie. Życie uchodziło z niej, jak woda z dziurawego bukłaka. Jeszcze chwila, a będzie za późno.

     - Błagam… - jęknąłem. – Pozwólcie mi ją uzdrowić!

     Jeden z drabów kopnął mnie w żebra. Na szczęście wciąż miałem na sobie zbroję.

     - A po co? – warknął. – Świadków nam nie potrzeba…

     Nagle rozstąpili się. Między nimi pojawił się bowiem herszt, jak przypuszczałem, ubrany w pyszną, ebonową zbroję z przyłbicą. Przez chwilę przyglądał mi się, po czym chwycił mnie za brodę i zdjął mój hełm. Patrzył na mnie uważnie przez kilka sekund, po czym spytał.

     - Ty jesteś Wulfhere?

     Spojrzałem na niego zdziwiony.

     - Znasz mnie?...

     - Wulfhere, zwany Smocze Dziecię?

     Skinąłem niepewnie głową.

     - A to twoja przyjaciółka?

     Powtórnie skinąłem głową. Herszt milczał dłuższą chwilę.

     - Masz mikstury? – spytał niespodziewanie. – Lekarstwa?

     - W torbie – odrzekłem.

     Rozbójnik wyciągnął zza pasa krasnoludzki sztylet, po czym przeciął moje więzy.

     - Ulecz ją – polecił krótko.

     Jednym susem dopadłem Lydii. Była nieprzytomna i jasnym było, że nie da się jej podać żadnej mikstury. Przywołałem więc zaklęcie Uzdrawiający Dotyk, którego nauczyłem się z księgi zakupionej u Calcelma. Otoczyłem Lydię złotawą mgiełką. Jej oddech zatrzymał się na chwilę, która przyprawiła mnie o ciemność przed oczami, ale zaraz powrócił, tym razem nieco mocniejszy i pewniejszy. Otworzyła oczy.

     A ja sięgnąłem po mikstury i przytknąłem jej fiolkę do ust. Potem drugą i trzecią. A potem przytuliłem ją do siebie, żeby ukryć łzy. Będzie żyła! Tylko jak długo? Co oni z nami zrobią?

     - Popatrz, jaki miecz – rozmowy rozbójników za moimi plecami zeszły na temat łupów. – Czego on tak świeci?

     Błyszczący klejnot w gardzie Przedświtu nieraz rozświetlał mi mroki podziemi. Szkoda, że dar od Meridii teraz wpadnie w łapy zwykłego rozbójnika.

     - A widziałeś ten łuk? – spytał drugi. – Zamawiam, będzie mój!

     - To ja sobie wezmę ten drugi miecz. Ale lekki! Widzieliście?

     Fakt, Zguba Smoków miała cienkie i lekkie ostrze…

     - Zamknąć gęby! – warknął herszt, po czym zwrócił się do mnie.

     - Macie dość sił? Możecie iść?

     Niepewnie skinąłem głową. W co on gra?

     - Zwróćcie im broń! – rozkazał swym kamratom, wywołując zdecydowane protesty. – Powiedziałem!

     Rozbójnicy z niezadowoleniem porzucili naszą broń. Podnieśliśmy ją, podobnie jak plecaki i torbę z lekarstwami. Stanęliśmy niepewnie, nie wiedząc, co nasz czeka.

     - Idźcie stąd – warknął herszt. – Idźcie, zanim zmienię zdanie!

     Ale ja stałem jak skamieniały. Patrzyłem na niego ogłupiały, a w głowie miałem zupełną pustkę.

     - Dlaczego? – wykrztusiłem w końcu.

     Powoli podniósł ręce. Chwycił swój hełm i zdjął go z głowy, odsłaniając śniade oblicze, poznaczone bliznami i porośnięte czarną brodą.

     - Nie poznajesz? – spytał.

     Przyglądałem mu się przez dłuższą chwilę, ale jego twarz nie pasowała mi absolutnie do niczego, co zapamiętałem. Niepewnie potrząsnąłem głową. Zaśmiał się.

     - Powiem ci – odrzekł. – Bo kiedyś, dawno temu, pod Helgen, ty zrobiłeś to samo dla mnie.

     - Pod Helgen? – zdziwiłem się jeszcze bardziej.

     - A pamiętasz zbója, który cię napadł, a któremu darowałeś życie? Pamiętasz, jak oddałeś mu ostatnie lecznicze mikstury, choć on prosił cię, żebyś go dobił?

     Coś zaczęło mi świtać. Czyżby to był ten sam rozbójnik, któremu orkową szablą zadałem swego czasu śmiertelną ranę?

     - Do dziś jeszcze czuję tę ranę – zarechotał. – Ale zmykajcie stąd szybko, zanim moi kamraci przekonają mnie, żebym zmienił zdanie.

     Odeszliśmy na kilka kroków, ale odwróciłem się jeszcze i spytałem.

     - A jak brzmi twoje imię?

     Wzruszył ramionami.

     - Nosiłem już więcej imion niż całe pokolenie – odparł. – Teraz nazywam się Olaf Czarnobrody. Ale nie wiem jak długo jeszcze będę je nosił – wyszczerzył zęby. – Zmykaj. Jesteśmy kwita!

     Skinąłem głową. Odwróciłem się i niepewnie ruszyłem przed siebie, ścieżką w dół. Wciąż miałem w głowie mętlik. Wiedziałem tylko jedno – po raz kolejny z niebezpiecznej przygody wyszedłem cało. Czyżby jakiś bóg naprawdę nade mną czuwał?

     Lydia nie była jeszcze w pełni sił, więc szybko zaczęła dyszeć. Cóż, magia nie zastąpi rekonwalescencji. Zasklepia rany i naprawia ciało, ale nie zwróci ani utoczonej krwi, ani utraconych sił. Zwolniliśmy więc, a Lydia oparła się na moim ramieniu. Objąłem ją czule i dalej poszliśmy już wolniejszym krokiem, oszczędzając siły.

     - Nawet pośród zbójów masz przyjaciół – rzekła cicho. – Smoki ci już nie wystarczały?

     Roześmiałem się.

     - To nie przyjaciel – odparłem. – To przypadkowo zawarta znajomość. I wcale o nią nie zabiegałem.

     - Puściłeś zbója wolno? – spytała. – To do ciebie niepodobne.

     Wzruszyłem ramionami.

     - Jakoś nie umiałem go dobić – odparłem. – Choć błagał o to. Umierałby powoli, bardzo cierpiąc. No, to co miałem zrobić? Uleczyłem go. Na tyle, na ile umiałem…

     Przywarła do mnie jeszcze mocniej.

     - Jesteś… Jesteś bardzo dobrym człowiekiem – szepnęła.

     - To chyba dobrze? – zmieszałem się.

     Uśmiechnęła się tak czarująco, że musiałem ją pocałować. Nie mogłem się oprzeć. Przyszło to tak nagle i tak niespodziewanie, że sam siebie tym zadziwiłem. A Lydia objęła mnie swymi zakutymi w stal ramionami  i oddała pocałunek w same usta. Długi pocałunek, który sprawił, że krew odeszła mi z twarzy.

     - Lydio… - zdołałem tylko wyszeptać.

     Uśmiechnęła się znów, ale był to uśmiech zadumany, jakby zamglony.

     - Długo trwało – szepnęła. – Ale teraz wiem, że nie chcę żadnego innego. Tylko ciebie.

     Opuściła skromnie oczy, po czym spytała niepewnie.

     - A czy ja… Czy ja ci się podobam?

     Przycisnąłem ją do siebie ze wszystkich sił, jakie potrafiłem z siebie wykrzesać.

     - Jesteś najpiękniejszą i najcudowniejszą dziewczyną, jaką zdarzyło mi się spotkać – zapewniłem. – Marzę o tobie od pierwszego dnia, kiedy cię ujrzałem.

     - Więc dlaczego mi tego nie powiedziałeś? – podniosła oczy.

     - Nie miałem śmiałości – wyznałem zawstydzony. – Nie wiedziałem, czy… Czy ktoś taki jak ja… Rozumiesz…

     - A teraz masz? – przechyliła głowę.

     Uśmiechnąłem się niepewnie.

     - Gdy leżałaś tam, w kałuży krwi i uchodziło z ciebie życie – szepnąłem wzruszony, - zrozumiałem, że muszę ci to powiedzieć, bo inaczej mogę nie zdążyć. Lydio… Ja… Ja wciąż nie wiem jak to powiedzieć…

     - Powiedz…

     - Lydio… Czy jeśli uda się ta cała historia z Alduinem… Czy jeśli wyjdziemy z tego cało… Czy zostaniesz moją żoną?...

     Ostatnie zdanie wypowiedziałem szeptem, bojąc się spojrzeć jej w oczy. Jej pocałunek był najpiękniejszą odpowiedzią, jaką mogłem dostać.

     - Na wieki, Wulf – szepnęła. – Na zawsze.

     Do Białej Grani dotarliśmy późnym wieczorem, wciąż trzymając się za ręce i nie puszczając ich ani na chwilę.

     Przeżyłem później wiele pięknych dni. Ale gdybym miał wybrać najpiękniejszy z całego swojego życia, wybrałbym ten właśnie, gdy wędrowaliśmy razem… Naprawdę razem! Gdy trzymaliśmy się za ręce, co chwilę spoglądając na siebie nawzajem i gdy cieszyło nas wszystko, co tylko napotkaliśmy po drodze. Śmialiśmy się zupełnie bez powodu i co jakiś czas przystawaliśmy pod byle pretekstem – tylko po to, by znów się pocałować.

     Byliśmy szczęśliwi. Bardzo szczęśliwi. Pomimo ciemnych i ponurych chmur historii, które wciąż wypiętrzały się nad naszymi głowami.

8 komentarzy:

  1. Historia zna nawet przypadek dwojga Jedi, którzy się pobrali i nadal potrafili dobrze spełniać swoja misję, więc może i tym dwojgu objawienie uczuć nie wyjdzie na złe. :)Choć jak będą tak wciąż się zatrzymywać, żeby się całować to w końcu ktoś ich dopadnie... ;)

    OdpowiedzUsuń
  2. Ależ romantyczne!I takie pouczające- dobre uczynki do nas wracają.
    Miłego;)

    OdpowiedzUsuń
  3. Czekam niecierpliwie na ciąg dalszy...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Trochę zmarudziłem, bo najpierw urlop, a potem nawał pracy, ale zamieszczam następny odcinek.

      Usuń
  4. Ten komentarz został usunięty przez autora.

    OdpowiedzUsuń