czwartek, 14 lipca 2016

Rozdział XLV - Wyprawa Staubina

     Ponieważ narada wymagała przygotowań, jej datę ustalono na przyszły miesiąc. Mieliśmy więc przed sobą dużo czasu. Przez dwa dni odpoczywaliśmy i zbijaliśmy bąki. Potem zacząłem ćwiczyć się w kowalstwie, próbując wykuć szklany łuk, co udało mi się dopiero za trzecim razem. Rafinowany malachit nie poddawał się łatwo i trzeba było naprawdę wąskiego zakresu temperatury, żeby dał się kuć. Czasem jeden koniec pręta miał już odpowiednią temperaturę, ale kawałek dalej był zbyt zimny, albo zbyt gorący i pękał pod uderzeniem młota. Trzeba było przetapiać sztabę na nowo. W końcu jednak udało mi się sporządzić świetny, szklany łuk, mocniejszy nawet niż elfi.

     Potem zabrałem się za zaklinanie. Przy pomocy Farengara nauczyłem się dobrze zaklinać ogniem. Magia lodu była znacznie trudniejsza, więc na razie dałem sobie z nią spokój i zakląłem sobie łuk płomieniem. Płomień nie spowalniał ruchów napastnika, jak lód, ale też było to pożyteczne zaklęcie. Zwłaszcza, że żyły w Skyrim stwory szczególnie wrażliwe na ogień, jak śnieżne trolle, czy pająki.

     A w następnym tygodniu udaliśmy się do Markartu. Nie z konieczności, ale po prostu nie mogliśmy już usiedzieć na miejscu. Nie dawała nam spokoju zaginiona wyprawa Staubina, o której wspominał Calcelmo.  Tam natychmiast poszliśmy do starego maga, który przyjął nas bardzo życzliwie i spytał, co nas sprowadza. Przypomniałem mu o zaginionej wyprawie. Chciałem prześledzić, co się z nimi stało. Nie oponował, gdy wyraziłem chęć udania się do wykopalisk Nchuand-Zel. Przeciwnie, prosił, aby dostarczyć mu notatek, gdybyśmy na coś natrafili.

     Gdy dotarliśmy już do miejsca, w którym stoczyliśmy pojedynek z Nimleth, wielkim pająkiem, pchnąłem odkryte pod pajęczynami drzwi. Uchyliły się lekko, jak każde dwemerskie wrota. Za nimi znajdował się częściowo zawalony korytarz, prowadzący w dół, a potem skręcający w lewo. Poszliśmy ostrożnie, z wyciągniętymi łukami. Po chwili naszym oczom ukazała się wielka jaskinia, której zalane wodą dno było głęboko pod nami. Ze ścian spadały strużki wody, a całe wnętrze zabudowane było dwemerskimi obiektami – mostami, wieżami, podjazdami… I dało się słyszeć odgłosy jakiegoś działającego urządzenia. Jakby wielkiej pompy. Wyglądało to wszystko jak jakiś dwemerski węzeł komunikacyjny, miejsce, gdzie krzyżują się przejścia do najróżniejszych pomieszczeń. Widok był przepiękny. Stanęliśmy oczarowani u progu jaskini.
Nchuand-Zel - główny węzeł komunikacyjny

     - Nigdy czegoś takiego nie widziałam – szepnęła Lydia.

     Z naszego korytarza prowadził długi most, sięgający przeciwległego brzegu, podparty w środku szeroką wieżą, gdzie miejsce podparcia tworzyło sporą platformę. Właśnie na tej platformie ujrzałem Falmera. Nie usłyszał nas. Zapewne nasze głosy zagłuszyła pompa, bogowie wiedzą, w jaki sposób wciąż działająca, pomimo braku wszelkiej konserwacji od stuleci. Ostrożnie napiąłem łuk, z nałożoną elfią strzałą. Wycelowałem dokładnie, wstrzymałem oddech. Nawet jeśli usłyszał świst strzały, nie zdążył zareagować. Padł natychmiast, zajmując się przy tym jasnym płomieniem. Pogratulowałem sobie strzału, ale zaraz obok niego pojawił się drugi Falmer. Położyłem go tak samo jak pierwszego. Wspaniały łuk! Wystarczy jedna celna strzała, by przeszyć Falmera niemal na wylot!

     Ostrożnie, aby nie narobić hałasu, wstąpiliśmy na kamienny most. Gdy dotarliśmy do połowy, gdzie znajdowały się zwłoki Falmerów, ujrzałem następnego. Stał na końcu mostu. Wystrzeliliśmy jednocześnie. Potem Lydia zauważyła jeszcze jednego na platformie poniżej. Zlikwidowaliśmy go - droga była wolna.

     Zauważyłem, że łuk, zaklęty bardzo starannie, nie traci ładunków tak szybko jak poprzedni. Gospodarował nimi bez porównania oszczędniej. Tamten po kilkunastu strzałach trzeba było ładować od nowa. Temu jak dotąd ładunków prawie nie ubywało. Ucieszyło mnie to. Miałem naprawdę świetną broń.

     Most zaprowadził nas do kolejnej wieży, z której można było zejść aż na samo dno, albo wejść do bramy. Wybraliśmy to drugie i znaleźliśmy się w starannie wykończonych kwaterach mieszkalnych. Było tu naprawdę pięknie. Szerokie korytarze, wygodne schody, wysokie komnaty, bogato zdobione. Gdyby nie Falmerzy byłoby naprawdę ładnie. Ale niestety, zajęli oni już te korytarze i było ich tu naprawdę sporo. Większość zlikwidowaliśmy z daleka, ale jedna grupka niespodziewanie zaatakowała nas zza węgła. Nie dała nam jednak rady. Oboje byliśmy już doświadczonymi i dobrze wyszkolonymi wojownikami. Dzięki Lydii stałem się świetnym szermierzem. To ona nauczyła mnie swych lisich sztuczek, to ona nauczyła mnie skuteczniej wyprowadzać ciosy i reagować odpowiednią zastawą. Ona zaś, dzięki mnie, stała się niezrównanym łucznikiem. Nauczyłem ją nie tylko dobrze strzelać, ale i stawiać stopy w taki sposób, aby poruszać się bezszelestnie, nawet w ciemnościach, gdy nie widać gruntu. W dodatku Lydia, w przeciwieństwie do mnie, upodobała sobie magiczne kostury i posługiwała się już nimi z zabójczą skutecznością. We dwójkę, nie chwaląc się, byliśmy w stanie stawić czoła całemu oddziałowi gorzej wyszkolonego wojska. A Falmerzy z pewnością do doborowych jednostek nie należeli.

     Zerknąłem z czułością na swoją towarzyszkę. Stała odwrócona do mnie tyłem i nie zauważyła mojego spojrzenia. Może to i lepiej, bo nagle uzmysłowiłem sobie, jak bardzo mi na niej zależy i pewnie nie potrafiłbym tego ukryć.

     Podczas jednej z przygód, zdaje się w Warowni Trevy, znaleźliśmy płytową zbroję, która pasowała na nią niemal idealnie. Przyzwyczajona do swej segmentaty, nie chciała początkowo zmienić jej na inną, choć proponowałem jej lekki, elfi pancerz. Ale ta płytowa zbroja spodobała jej się. Stopniowo, coraz częściej, z dnia na dzień zaczynała się do niej przekonywać. W końcu dopasowałem jej tę zbroję, wyklepałem w kilku miejscach i wypolerowałem - i zaczęła używać jej regularnie.

     Płyta była minimalnie cięższa niż jej stara zbroja, ale ciężar rozłożony był znacznie korzystniej. Była też mocniejsza i bez porównania lepiej chroniła przez strzałami, które w większości ześlizgiwały się po niej. I, choć trudno w to uwierzyć, była też lepiej dopasowana do jej sylwetki, podkreślając jej kobiece kształty. Czy widzieliście kiedyś zakutą w stal wojowniczkę, która wyglądałaby ponętnie? Ja tak – była nią Lydia. W dodatku nie lubiła ona nosić hełmu, który ograniczał jej widoczność. Rozwiane włosy spinała podarowanym jej przeze mnie, zaklętym diademem, który jeszcze bardziej podkreślał jej urodę. Z dnia na dzień wydawała mi się coraz piękniejsza. Nawet nie wiem kiedy, zacząłem golić się codziennie i uważniej dobierałem szaty. Czyżbym się w niej zakochał?

     W chwili, gdy o tym pomyślałem, Lydia wyciągnęła przed siebie zakute w stal ramię i ze zdziwieniem spytała.

     - Widziałeś kiedyś coś takiego?

     Pobiegłem wzrokiem za jej ramieniem. Przed nami znajdowała się obszerna komnata, oświetlona tak jasno, jakby to świeciło jakieś podziemne słońce. A pod tajemniczą latarnią znajdował się mały placyk, okolony murkiem i wypełniony ziemią, na środku którego rosło… drzewo.
Nchuand-Zel - komnaty mieszkalne. Drzewo, które tak bardzo zdziwiło naszych podróżników.

     Drzewo tak głęboko pod ziemią! Drzewo w miejscu, gdzie nie dociera słoneczne światło. Jakąż niesamowitą techniką dysponowali przed wiekami Dwemerowie!

     Zachwyt niezwykłym widokiem minął, gdy tylko ujrzeliśmy leżące obok zwłoki jakiegoś Norda. Ubrany był w szatę uczonego. W jego ciele tkwiło kilka falmerskich strzał. Trudno powiedzieć, kiedy zginął, bowiem suche powietrze i trucizna ze strzał zahamowały rozkład zwłok, które zaczęły się już mumifikować. W wychudłych dłoniach nieszczęśnik trzymał oprawiony w skórę dziennik. Z wysiłkiem wyrwałem go z zesztywniałych dłoni.

     Dziennik Stromma – głosił tytuł.

     - Patrz tam – odezwała się Lydia, wskazując na zacieniony kąt. 

     Leżały tam zmasakrowane zwłoki jakiegoś legionisty. Trudno było nawet rozpoznać twarz.

     - Może to nam coś wyjaśni – zademonstrowałem dziennik.

     W komnacie było bardzo jasno, więc lektura przebiegła bez trudu.

     Wraz z jednym ze strażników zostałem nieco w tyle, bo chce lepiej opisać obszar mieszkalny, na który się natknęliśmy. Stwierdzam to, co podpowiadają mi wiedza i doświadczenie, lecz z powodu nagłego zniknięcia Dwemerów niemal niemożliwe jest dokładne określenie, co jest czym.

     Drzewo. Na dziewięć bóstw, nie potrafię określić przeznaczenia tego drzewa. Wydaje się pochodzić z okolic Białej Grani, jednak zupełnie nie rozumiem, w jaki sposób trafiło tutaj. Przypuszczam, że mógł to być dar ze świata na powierzchni, choć sądząc po bogactwie otoczenia, drzewo mogło też stanowić symbol potęgi. Być może uda mi się znaleźć dodatkowe wskazówki w pobliskich obszarach mieszkalnych.

     Obszary mieszkalne

     Dokładniejsze badanie okolicy pozwala przypuszczać, że ta budowla stanowi domostwo dwóch klanów lub rodzin. Nie widzę innego wytłumaczenia takiego układu pomieszczeń. Być może grupa ta nadzorowała tę część miasta? Będę musiał porównać te przypuszczenia z notatkami z innych części miasta, kiedy już je odkryjemy. Mam nadzieję, że znajdziemy tam więcej szczegółowych informacji. Wydaje się, że mniejsze skrzydło budowli zawaliło się. Może po powrocie głównej grupy uda nam się przekopać do wnętrza rumowiska.

     W tej części ruin znów zaczęli pojawiać się Falmerowie. Dobrze, że nie jestem tu sam. Udało nam się odciąć część miejsc, z których, jak przypuszczamy, przedostawali się Falmerowie, lecz wciąż nas nękają. Wspólnie udaje nam się bronić, ale ile jeszcze trzeba będzie czekać na Staubina i pozostałych?


     W tym miejscu dziennik urywał się. Spojrzeliśmy na siebie.

     - Może pozostali przeżyli? – szepnęła niepewnie Lydia. – Może potrzebują pomocy?...

     - Mało prawdopodobne, by ktoś przeżył – odparłem. – Ale, oczywiście, poszukamy ich.

     Ruszyliśmy dalej. Ale dalej były już tylko komnaty mieszkalne, bez żadnych przejść. Musieliśmy zawrócić. Znaleźliśmy inną drogę przez zawiły korytarz, pełen schodów, który doprowadził nas do drzwi. Po drodze trzeba było zastrzelić kilku Falmerów, jednak bezpośredniego zagrożenia nie było. Za drzwiami jednak znajdował się tylko balkon, wychodzący na Nchuand-Zel. Przejścia nie było. Przeszukaliśmy więc tylko komnaty mieszkalne, zbierając pozostawione w szkatułach kosztowności i zawróciliśmy. Ostatnia droga prowadziła w dół. Schody doprowadziły nas do kolejnych drzwi, którymi wyszliśmy do głównej jaskini Nchuand-Zel.
Nchuand-Zel - jedna z komnat mieszkalnych. Zachowało się kilka dwemerskich sprzętów codziennego użytku.


     Wyszliśmy na niewielki półwysep pośród wody, zalegającej na dnie jaskini. Odważyłem się w nią zanurkować. Woda była trochę mętna, ale dostrzegłem zatopione ruiny podjazdów i chodników. Jeden z nich prowadził do innych drzwi na poziomie dna. Niegdyś między półwyspem i wrotami był krótki most, ale dziś jego ruiny leżały już pod wodą. Przeprawiliśmy się tam w bród. Na szczęście, w podziemiach było bardzo ciepło, więc nasze mokre ubrania nie doskwierały nam zbytnio. Ale i tak postanowiliśmy zatrzymać się gdzieś i je wysuszyć.

     Drzwi prowadziły do zbrojowni. Krótki korytarz skręcał ostro w lewo, natomiast naprzeciwko znajdowały się strome schody, prowadzące w górę. Poszliśmy najpierw w lewo. Korytarz skręcał to w prawo, to w lewo, aż w końcu doprowadził nas do niedużej komnaty i schodów, przegrodzonych kratą. Pchnąłem ją, ale była zamknięta na klucz.

     Mimo wszystko, było to w miarę bezpieczne miejsce. Postanowiliśmy rozbić tutaj pierwszy obóz. Niebezpiecznie było zdejmować zbroje, ale musieliśmy to zrobić, aby wysuszyć ich wyściółkę. Przebraliśmy się w suche ciuchy i zjedliśmy coś niecoś ze swoich zapasów. A potem Lydia otuliła się płaszczem kultysty, który zawsze nosiłem przy sobie i zasnęła. Ja zaś usiadłem na kamiennej ławie i wsłuchałem się w odgłosy podziemi. A było ich wiele. Zewsząd dobiegały mnie jakieś dźwięki, generowane przez podziemne urządzenia. Nie miałem pojęcia, jaka siła je napędza. Nie wiedziałem też zbyt dobrze, kiedy Dwemerowie zniknęli, a zatem, nie miałem pojęcia, jak stare są te mechanizmy. Wiedziałem tylko, że było to wieki temu, a kto wie, czy nie tysiąclecia. Przez tak długo czas pompy, automaty i inne urządzenia pracowały bez ustanku, bez żadnych napraw, bez żadnych regulacji, smarowania, czy czego tam jeszcze. Technika Dwemerów była na niedoścignionym poziomie. Dziś żaden uczony nie umiałby skonstruować czegoś równie skutecznego i niezawodnego.

     Po pewnym czasie Lydia obudziła się sama, bez mojej pomocy. Przeciągnęła się jak kot, ziewnęła i zwlokła się ze swego posłania. Zmiana warty. Bez ceregieli wtarabaniłem się do jej wygrzanego legowiska i szybko zasnąłem. Nie pamiętam nawet, czy coś mi się śniło.

     Gdy się obudziłem, Lydia miała już na sobie swoją płytową zbroję. Pomacałem swe elfie skorupy. Wyściółka była zupełnie sucha. W ciepłym, suchym powietrzu podziemi, wszystko schło bardzo szybko. Zauważyliśmy, że dużo pijemy, a oczy łzawiły nam znacznie intensywniej niż zwykle. Na szczęście, w podziemiach było wiele fontann i innych źródeł krystalicznie czystej wody.

     Po śniadaniu zabrałem się za kratę. Dwemerskie zamki, o dziwo, niewiele różniły się od naszych. Śmiem przypuszczać, że to ludzie nauczyli się konstrukcji zamków od Dwemerów. Poradziłem sobie z nim bez trudu. Weszliśmy na schody i wspięliśmy się do górnej sali. Musiała to być jakaś sala oficjalnych przyjęć, lub może religijnych obrzędów. Była rozległa i bogato zdobiona. Przy samych schodach, po obu stronach, na niewysokich postumentach stały dwa nieczynne krasnoludzkie pająki. Były na stałe przymocowane do cokołów, więc jasnym było, że pełnią jedynie rolę ozdobną, może symboliczną. Dwemerskie mechanizmy były na tyle piękne, że same w sobie były ozdobami. Nieco dalej, po obu stronach czegoś, co wyglądało jak ołtarz, stały dwa podobne pomniki, wykonane z krasnoludzkich sfer, w gotowości bojowej. Za nimi, na „ołtarzu”, stał centurion. Też nieczynny. Z tyłu sali znajdowały się gęste kraty, zamykające wejścia do małych pomieszczeń, w których widać było dwemerskie kufry.

     A przed ołtarzem leżały zwłoki młodego Norda.

     Miał na sobie szatę uczonego i jasnym było, że pochodził z zaginionej wyprawy. W martwych dłoniach ściskał dziennik, który Lydia delikatnie wyciągnęła spomiędzy sztywnych palców i podała mnie. Na ciele nieborak miał mnóstwo ran, ale nie od strzał. Również nie od mieczów. Nie Falmerowie go zabili. Kto zatem? 

     Nagły szmer natychmiast odpowiedział na to pytanie. Dwie krasnoludzkie sfery strażnicze wyskoczyły nie wiadomo skąd i zaatakowały nas z dwóch stron. Przez chwilę myślałem, że to owe dwa pomniki wcale nie były takie nieczynne, jak nam się wydawało. Ale po rozbiciu napastników ciosami mieczy, okazało się, że to inne sfery. Tamte stały wciąż na swoich miejscach, nieczynne, pozbawione napędu.

     Przede wszystkim przeczytałem dziennik Erja. Tak przynajmniej był podpisany. Nie zawierał wielu informacji. Widać, że właściciel dopiero zaczął sporządzać notatki. Właściwie, zapisana była tylko jedna strona.

     Bardzo nierozsądnie jest tak tędy pędzić. Ledwie kolka godzin zajęło mi otwarcie wrót na tyłach. Może i ofiaruję jeden czy dwa puchary, ale Krag twierdzi, że zna prywatnych kupców, którzy nieźle zapłacą za działające świecidełko. Jakieś musi gdzieś tu być.
     
     Boczne wejścia są pozamykane, ale w skrzynie na pewno znajdzie się coś warte niezły grosz. Kiedy już stąd wyjdę, kupię sobie zamek.


     - Zamek… - prychnąłem. – To była wyprawa naukowa, czy rabunkowa?

     - Muzea i kupcy dobrze płacą za dwemerskie drobiazgi – odparła Lydia. – Pewnie jedno i drugie. Wiesz, taka wyprawa, co sama się finansuje.

     - Coś jak nasza – mruknąłem, wrzucając dziennik do kieszeni plecaka. – A teraz sprawdźmy, czy da się otworzyć te zamki. Skoro mamy się finansować sami, trzeba przejrzeć te kufry.

     Ciężko było. Zamki były wykonane tak precyzyjnie, że trzeba było ustawić bębenek z dokładnością niemal do włosa. Połamałem kupę wytrychów, zanim kraty stanęły przed nami otworem. Opłaciło się jednak. W dwemerskich szkatułach znalazłem sporo kosztowności, a w jednej z przyległych komnat, na kamiennym stole leżała kompletna krasnoludzka zbroja, wraz z butami, hełmem i rękawicami.

     Jak wszystko u Dwemerów, wykonana była z tajemniczego, złotego metalu. Bardzo wytrzymała i mocna, ale strasznie ciężka.  Dwemerowie widać mieli własne formacje ciężkozbrojnych piechurów, nie wiadomo jak zwane. Próbowaliśmy je sobie wyobrazić. Z pewnością byli to ciężko opancerzeni piechurzy, używani do obrony, bowiem atakować w tych ciężarach się nie dało. Sama ich masa stanowiła trudną do przekroczenia barierę. Zbroję zostawiliśmy tam, gdzie leżała. Była to cenna zdobycz, ale zbyt ciężka, aby się nią obarczać.

     Przy okazji odkryliśmy boczny korytarz, który prowadził do wyjścia do głównej jaskini Nchuand-Zel. Konkretnie, na jeden z niższych tarasów, wystarczająco szerokich aby można było na nim rozbić obóz, co też uczyniła ekspedycja. Ku własnej, niestety, zgubie. W kałużach zaschniętej krwi leżały tam zwłoki jednego z uczonych i dwóch legionistów, posiekanych tak, że zrobiło się nam niedobrze. To już bez wątpienia była sprawka Falmerów. Choć tuż obok obozowiska znajdowała się stacja centuriona, z pewnością nie on zabił członków wyprawy. Sam robot był zresztą nieczynny. Nie sprawiał jednak wrażenia zdemontowanego. Był podłączony do systemów energetycznych, tyle tylko, że i on, i owe systemy nie były włączone. 

     I tu znaleźliśmy dziennik. Poplamiony krwią, leżał wzgardzony kilka kroków od właściciela. „Dziennik Kragga”, taki nosił tytuł. Otworzyłem go i razem spróbowaliśmy odcyfrować poplamione, posklejane krwią karty.


     Wiedziałem, że jeśli będziemy kopać wystarczająco głęboko, w końcu trafimy na niezdobyte ruiny. Markart, miasto wzniesione na mieście. Na podstawie wczesnych znalezisk udało nam się ustalić, że miejsce to nazywa się Nchuand-Zel, lecz nie wiemy wiele więcej. Przydzielono nam eskortę, jutro ruszymy do wnętrza miasta.

     Minął zaledwie dzień, a mnie już tęskno do biurka i fotela. Sądziłem, że eksploracja będzie nieco bardziej intrygująca, lecz póki co sprowadza się bardziej do użerania z pająkami i, od czasu do czasu, przeglądania stert gruzu. Mam nadzieję, że niedługo dotrzemy do głównej części ruin i rozbijemy obóz. Będę mógł w końcu przystąpić do katalogowania przedmiotów, które udało mi się dotychczas znaleźć.

     Nieco wcześniej natrafiliśmy na zbrojownię. Ejr został z tyłu, szukając sposobu na przedostanie się do głównego skarbca. Jeśli komuś może się udać otworzyć te zamki, to właśnie jemu. Posunęliśmy się do przodu. Na noc rozbijemy tu obóz. Strażnicy twierdzą, że łatwo będzie się tu bronić. Na wszelki wypadek postawiłem kilka run.


     Nic tu po nas. Nawet pochować nie było ich gdzie. Zresztą, dotyczyło to wszystkich, znalezionych przez nas zwłok. Z westchnieniem poszliśmy w stronę, w którą skierował nas podjazd, a poprowadził nas do bramy. Za nią długi korytarz prowadził prosto, potem skręcał w lewo i zaraz w prawo. I trzeba było szybko wyciągnąć miecze, bowiem czyhało tam na nas dwóch Falmerów.

     Falamerowie są wytrzymali i żywotni, ale niezbyt silni. W dodatku ich broń, wykonana głównie z części pancerza chaurusa, nie jest tak twarda, aby przebić się przez dobrą zbroję. Zwłaszcza płytową, jak nasze. Poradziliśmy sobie z nimi bez trudu. Dalej korytarz skręcał w lewo i prowadził do jakiejś sali kontrolnej, czy czegoś w tym rodzaju. Pełno było tu różnych dźwigni, pokręteł i urządzeń sterujących. A w przejściu leżały zwłoki Norda w szacie uczonego. Nie żył już od dawna.

     Przeszukaliśmy go, w poszukiwaniu zapisków, ale znaleźliśmy je dopiero kilka kroków dalej, w kącie. Z nich dowiedzieliśmy się, że należały do Staubina, o którym wspominał Calcelmo.


     Po przedostaniu się przez kopalnię i przebiciu przez pająki, w końcu dotarliśmy do samego Nchuand-Zel. Wybudowali to miasto wprost w ścianach jaskini, która je mieści. Niesamowite. Nchuand-Zel huczy od życia, choć jego strażnicy pozostają uśpieni. Mam nadzieję, że na większej głębokości uda nam się dowiedzieć więcej.

     Zdaje się, ze to w tym miejscu mieszkały oba spośród rodów tego miasta. Poświęciliśmy trochę czasu, przyglądając się drzewu stojącemu przed domostwami, lecz nie potrafimy domyślić się jego znaczenia. Stromm zostanie z tyłu, wraz z jednym z młodych adeptów. Zbadają ten obszar dokładniej. Chętnie zapoznam się z jego spostrzeżeniami w tym temacie.

     Dziś weszliśmy do zbrojowni. Solidne dwemerskie zamki powstrzymały Falmerów przed zagarnięciem najcenniejszych skarbów krasnoludów. Erj stwierdził, że będzie w stanie dostać się do skarbów i że da znać, kiedy będzie już w środku.

     Pająki przysporzyły nam nie lada problemów, ale któż mógł przypuszczać, że tylko one strzegły bezpieczeństwa Markartu?

     Po wyjściu ze zbrojowni rozbiliśmy obóz. Falmerowie, obserwujący nas od jakiegoś czasu, wreszcie zniecierpliwili się naszym najściem. Przyszli, kiedy spaliśmy, wyrżnęli straże. Niechaj Meridia wybaczy mi to, że wykorzystałem studentów do odwrócenia uwagi napastników podczas ucieczki, ale muszę przywrócić to miejsce do życia.

     Zbyt wielu…

     Nie mogę wcisnąć przełącznika…


     Tu zapiski urywały się. Spojrzeliśmy po sobie.

     - O jaki przełącznik mu chodziło? – spytała Lydia.

     - Wspominał coś o przywróceniu tego miejsca do życia – mruknąłem, gapiąc się w notatki.

     - Chyba nie chciał uruchomić systemu obronnego? – Lydia uniosła brwi. – Żeby te wszystkie automaty ożyły.

     - Może nie miał innego wyjścia? – wzruszyłem ramionami. – Został sam. Bez broni. Nie dałby rady Falmerom.

     - No i nie dał – westchnęła moja towarzyszka. – Niczego nie uruchomił. Należy się spodziewać, że im dalej, tym będzie ich więcej.

     - Automatów?

     - Falmerów… Automaty są nieczynne. Chyba, że odkryjemy, jak je uruchomić.

     Roześmiałem się.

     - A po co?

     Wzruszyła ramionami.

     - Nie wiem. Różnie się zdarza…

     Nawet nie miała pojęcia, jak prorocze okażą się jej słowa.

     Tymczasem ruszyliśmy dalej korytarzem. To chodnik, to schody – w każdym razie posuwaliśmy się naprzód i w górę, po drodze penetrując znalezione szkatuły i broniąc się przed napotkanymi pająkami i jedną sferą. Wkrótce znaleźliśmy się w małej komnatce, z dźwignią pośrodku, ale nie była to winda. Na razie nie ruszaliśmy dźwigni, nie wiedząc, do czego służy.

     Poszliśmy dalej, korytarzem naprzeciw, ale tam drogę przegradzała krata, a nawet dwie kraty. Nie dały się otworzyć. Zaryzykowaliśmy więc i wróciliśmy przestawić dźwignię. Usłyszeliśmy zgrzyt jakiegoś mechanizmu i nagle wokół rozległy się szmery, jakby zadziałały jakieś urządzenia. Spojrzeliśmy po sobie z niepokojem. Chyba niechcący uruchomiliśmy system. Przestawienie dźwigni w poprzednią pozycję nic nie dało. Ściskając w rękach broń, ruszyliśmy naprzód. Okazało się, ze kraty ustąpiły. Korytarz poprowadził nas do zjazdu w dół, który powiódł nas na ślepą galerię, z której nie było zejścia. Był za to kufer, a w nim między innymi naszyjnik pomniejszego dzierżenia – cenna zdobycz.

     Zawróciliśmy tą samą drogą, którą przyszliśmy. Wkrótce znaleźlismy się znów w centralnej jaskini Nchuand-Zel. Jeszcze zanim wyszliśmy, usłyszeliśmy odgłosy walki. Po ostrożnym otwarciu drzwi, naszym oczom ukazał się niecodzienny widok. Naprzeciwko nas dwóch Falmerów starło się centurionem, który właśnie puścił ku nim obłok przegrzanej pary. Kwik Falmerów był tak przejmujący, że zmroził nam krew w żyłach. Nie miałem żadnego powodu, by kochać Falmerów, sam zapewne pozbawiłbym ich życia, ale nie pozwolę, by jakaś maszyna gotowała ich żywcem! Pierwsza strzała stuknęła o złoty pancerz centuriona i odbiła się od niego. Druga przebiła płytę na piersiach, ale nie spowolniła go, ani nie unieruchomiła. Posłałem mu jeszcze jedną, zanim zorientował się, skąd padają strzały i ruszył ku nam powolnym truchtem. Nie do końca wiem, jak udało mi się go pokonać. Moja strzała usiała trafić w jakiś staw, czy coś takiego, dość, że unieruchomiło mu się kolano. Niezdarnie dał krok do przodu, ale noga nie znalazła się w tym miejscu, w którym powinna była się znaleźć. Centurion stracił oparcie i przewrócił się. A że podjazd był wąski, zwalił się z łoskotem w dół. Tam już znieruchomiał na dobre.

     Lydia strąciła jeszcze sferę, walczącą z Falmerami na moście ponad nami. Ja zaś strąciłem samego Falmera, który nie doceniwszy pomocy, zaczął szyć z łuku w naszą stronę. Po jego śmierci droga była wolna. Wspięliśmy się podjazdem na główny most, prowadzący w stronę Markartu. Wyprawa była skończona.
Nchuand-Zel - widoczny most i podjazdy dla sfer

     Już w Grodzie Podkamień czuło się świeższe powietrze, ale gdy wyszliśmy na zewnątrz, z błogością wciągnęliśmy w płuca odżywczy powiew nocy. Aż zakręciło nam się w głowach. Ponieważ było już późno, poszliśmy do gospody, wyspać się i wypocząć. Do Calcelma udaliśmy się dopiero rano, po śniadaniu.

     Gdy wręczyłem mu dzienniki, Calcelmo jakby zapomniał o całym świecie. Podszedł do światła i zatopił się lekturze. Trwało to dość długo, zanim podniósł na nas oczy i zaczął wypytywać o różne szczegóły. Na koniec potarł czoło i rzekł ze smutkiem.

     - Ach, więc to przydarzyło się Staubinowi. Tragiczne, choć ostrzegałem go, że prowadzi tych ludzi na zatracenie. Niestety, czasami pomnik wiedzy zbudowany jest na fundamentach ze śmierci. Poinformuję rodziny.

     Pożegnaliśmy się z powagą, ale jednak dość serdecznie. Starzec był zasępiony i trudno mu się dziwić. Wylewnie podziękował nam za notatki i narażanie życia. Zapłacił nawet, choć wcale nie oczekiwaliśmy zapłaty, dźwigając w sakwie spory łup ze złota i kosztowności. Część z nich od razu spieniężyliśmy u Lisbet. Ku niezrozumiałemu niezadowoleniu Lydii…

     A potem, no cóż, wróciliśmy do domu i zaczęliśmy przygotowywać się do wyprawy na Wysoki Hrothgar. Zbliżał się czas narady, która miała zdecydować o losach świata. 

6 komentarzy:

  1. Ciekawa konstrukcja tego mostu. A drzewo podziemne też ładne, niemal bonzai, tylko takie nieco większe. No i ciekawe co ta "konferencja na szczycie" przyniesie.
    Miłego,;)

    OdpowiedzUsuń
  2. Zupełnie jak drzewo we "Władcy pierścieni"! Bardzo tajemniczy świat, podoba mi się.
    Jak Wulfhere dalej będzie się interesował dwiema dziewczynami na raz to napyta sobie biedy... ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Zwłaszcza, że jedna z nich jest lepszym szermierzem od niego ;)

      Usuń
  3. Grywasz w Skyrim? Ja też. Głównie późną jesienią i zimą. Moaj siostra zmarła 25 lipca o godzinie 16.20.
    Pozdrawiam Wodzu. alw

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dopiero dziś przeczytałem tę smutną wiadomość. Dopiero w takich chwilach człowiek czuje swoją bezsilność...

      Usuń