poniedziałek, 11 lipca 2016

Rozdział XLIV - Wodzowie

     Markart przywitał nas słonecznym wieczorem, kiedy to w blasku zachodzącego słońca wyglądał najpiękniej. Jednak widok ten pogłębił jedynie mój melancholijny nastrój. Co nie znaczy, że nie wiedziałem, co robię. Na smutki najlepszym lekarstwem jest działanie. Najpierw sklep. Ignorując niezadowolenie Lydii, pierwsze kroki skierowałem do sklepu Lisbet, by tam pozbyć się kosztowności, zdobytych w forcie. Pamiętała nas i przyjęła bardzo miło. Widać było, że nasza pomoc okazała się skuteczna – sklep prosperował o wiele lepiej. A samej Lisbet jakby ubyło kilka lat. Bardzo sympatyczna kobieta. I ma ładne oczy. Nie rozumiem, czego Lydia od niej chce!

     A potem zamówiliśmy sobie dwa pokoiki w gospodzie i ruszyliśmy w miasto. Skierowaliśmy się, oczywiście, do kuźni, ale Ghorzy już tam nie zastaliśmy. Widocznie skończyła pracę na dziś. Lydia zauważyła ją jednak w zupełnie innym miejscu, na jednym z mostów. Zawołaliśmy, ale że w pobliżu huczał wodospad, nie usłyszała nas. Zanim znaleźliśmy w tym gąszczu schodów właściwe, już jej tam nie było. Ganialiśmy za nią w tę i z powrotem, wciąż nadziewając się ostatecznie na tego samego strażnika, który chyba zaczął nas już o coś podejrzewać. W końcu Lydia, zmęczona ciągłym skakaniem po schodach, spytała go, gdzie można znaleźć Ghorzę o tej porze. Zdziwiony, wskazał palcem kram przy bramie wejściowej. Tam właśnie była, wybierając kawałki mięsa na kolację. Gdy podałem jej księgę, zauważyłem źle maskowane wzruszenie w jej oczach. Zapewne rzadko kto o niej pamiętał, gdy nie potrzebował kowala. Okazana jej życzliwość z pewnością nią poruszyła. Wyciągnęła trzos, by mi zapłacić za przysługę, ale powstrzymałem ją.

     - Daj spokój – uśmiechnąłem się. – Zdobyłem ją zupełnie przypadkiem, będąc zresztą w drodze do Markartu. Absolutnie żaden wysiłek. Nic mi się nie należy. Pozwól mi tylko jutro skorzystać z kuźni, bo chciałbym sobie zrobić trochę strzał.

     Ghorza nie wiedziała, jak zareagować. Orsimerowie nie są tak zasadniczy jak Nordowie w sprawie zapłaty. Żyją we wspólnotach, w których wzajemne przysługi są codziennością i nie rozliczają się ze sobą tak skrupulatnie. Musi to nawet budzić ich zdziwienie. Ale ona żyła wśród Nordów i nie mogła nie nabrać pewnych zwyczajów. Postanowiła więc odwdzięczyć się inaczej.

     - W podzięce za tę pomoc, wyślę do twierdz Orków wiadomość, że można ci ufać – odparła. – Przywitają cię tam ciepło.

     Była to przysługa trudna do przecenienia. Orsimerowie byli dobrymi i wiernymi, choć niekoniecznie sympatycznymi przyjaciółmi. Gdybym potrzebował kiedykolwiek pomocy, z pewnością nie pozostawiliby mnie samego. Zdobyć nowych przyjaciół – któż by tego nie chciał?

     - A gdzie znajdę twierdzę Orków? – spytałem, rozwijając mapę.

     - Najbardziej znana twierdza, to Dushnik Yal – odparła. – Zaznaczę ci ją na mapie.

     Ghorza wyjęła mi ją z rąk i ołowianym sztyftem zaznaczyła kilka lokacji, za pomocą odwróconego półksiężyca. Taki kształt miały orsimerskie budowle.

     Porozmawialiśmy jeszcze chwilę. Zapewniła mnie, że z kuźni mogę korzystać, gdy tylko zechcę. Kupiła od nas kilka sztyletów, znalezionych w forcie i kilka skór, które zdobyliśmy po drodze, broniąc się przed wilkami i jednym niedźwiedziem.

     W międzyczasie zrobiło się ciemno i zaczęło ogarniać nas znużenie. Pożegnaliśmy się więc i udaliśmy do gospody. Odpoczynek naprawdę nam się należał.

     Rankiem wciąż było słonecznie i ciepło, toteż do kuźni udaliśmy się w znośnych humorach. Okazało się, że Ghorza ma cały pęk krasnoludzkich strzał, więc zaoszczędziłem sobie czasu, po prostu je kupując. A potem ruszyliśmy w drogę powrotną. Moja żałość z powodu Ostrzy zelżała nieco. Powróciła nadzieja, że jednak kiedyś się dogadamy. Może zrozumieją swój błąd, może przyjaźń weźmie górę nad zasadami… Na razie postanowiłem ich unikać. Podroż do Białej Grani zajęła nam dwa dni. Po drodze, jak zwykle, musieliśmy zmierzyć się z kilkoma wilkami, dwoma rozbójnikami i trzema kultystami z Solstheim. Już pod Szarą Przystanią spotkaliśmy natomiast imprezowiczów, którzy zaprosili nas do swego grona. Nie chcąc ich obrażać, podeszliśmy do nich i dopiero wtedy okazało się, jaki popełniliśmy błąd. To nie było żadne wesołe towarzystwo. To były wampiry, które podstępem zwabiły nas między siebie.

     Mieliśmy szczęście, że teren był gładki i równy. Wampiry nie miały dokąd uciec, gdy wyciągnąłem miecz i zacząłem ciąć na prawo i lewo. Osłabieni wprawdzie, ale wyszliśmy z tej walki zwycięsko. Musieliśmy jednak być odtąd bardzo ostrożni. Jak się później okazało, wampiry były bardzo pomysłowe, jeśli chodzi o przywabianie potencjalnych ofiar.

     Nie koniec na tym. Koło Zachodniej Strażnicy zauważyliśmy jakąś kobietę, uciekającą w popłochu przed dwójką wojowników. Rzuciliśmy się jej na pomoc, ale nie zdążyliśmy. Zasiekli ją na śmierć. Okazało się jednak, że to nie oni byli tymi złymi - kobieta również była wampirem, a wojownicy pochodzili ze Straży Stendarra, znanej mi już sekty, zwalczającej wyznawców daedr. Spytałem, czy mają coś wspólnego w Obrońcami Świtu. Zaprzeczyli, ale zapewnili, że są ich sprzymierzeńcami.

     - Wprawdzie nie polujemy na wampiry, ale gdy takich napotkamy, też chwytamy za broń – odparłem.
Po czym opowiedziałem o niedawnym incydencie. Pokiwali głowami ze zrozumieniem, po czym położyli nam ręce na czołach.

     - Tym razem wam się udało – odpowiedział jeden z nich. – Nie zaraziliście się. Musicie uważać. Wampiryzmem łatwo jest się zarazić.

     - I wtedy można trafić na was… - mruknęła Lydia. – Wy z tego skutecznie uleczycie.

     Strażnik tylko się uśmiechnął.

     - Jest różnica między tym, który przystaje do wampirów z własnej woli, a tym, którzy niechcący się zaraził – wyjaśnił. – Tych pierwszych zabijamy. Tych drugich leczymy.

     - A jak ich rozróżniacie? – burknęła Lydia.

     - Bardzo prosto – odparł. – Ci pierwsi od nas uciekają. Ci drudzy do nas przychodzą i proszą o uleczenie.

     Lydia roześmiała się. Jej śmiech był zaraźliwy, bo po chwili rechotaliśmy wszyscy czworo.

     - Niech obejmie was miłosierdzie Stendarra – pożegnali nas strażnicy. – Albowiem Straż miłosierdzia nie zna!

     Do domu dotarliśmy o zmroku.
Biała Grań - Wietrzny Domek. W oddali widoczne schody, prowadzące na piętro

     - Jakie plany na jutro? – spytała Lydia.

     - Wysoki Hrothgar – westchnąłem. – Trzeba porozmawiać z Arngeirem. Znowu wlec się tak daleko…

     - Damy radę – zapewniła, ziewając. – Gorzej będzie potem, gdy trzeba będzie kursować między Samotnią, a Wichrowym Tronem. Wątpię, czy uda się za pierwszym razem ich przekonać.

     - Droga do Pękniny nie jest aż tak stroma, żeby wóz nie przejechał – zacząłem się zastanawiać. – Może wynajmiemy wóz do Pękniny? Stamtąd do Ivarstead nie jest aż tak daleko.

     - Stracimy kupę czasu – odrzekła. – Najpierw daleko na wschód, a potem wracać do Ivarstead… Gdzie tu sens?

     - Może uda się namówić woźnicę, żeby skręcił do Ivarstead… - podsunąłem. – Zapłacimy mu tyle samo.

     Ale się nie udało. Woźnica za nic w świecie nie chciał jechać do Ivarstead.

     - Tam pełno niedźwiedzi i wilków! – jęczał. – Nie tylko konia stracę, ale i życie…

     Trudno, pojechaliśmy do Pękniny. Podróż trwała znacznie dłużej, ale przynajmniej mniej się zmęczyliśmy. Skąd ten koń miał tyle sił, by ciągnąć pod górkę trzy osoby i wóz, nie pytajcie. Nie wiem… Ale od niedźwiedzia nas to nie uchroniło. Musieliśmy go zastrzelić, zanim zdążył zaatakować konia.

     - Nawet tu już nie jest bezpiecznie – westchnął woźnica. – Niedługo chyba będę musiał zamknąć interes.

     Zdarł z nas sporo pieniędzy za ten przejazd, ale nie narzekaliśmy. Nie należeliśmy już do biedaków. W gospodzie „Pod pszczelim żądłem” przywitano nas już jak stałych bywalców, a Keerava wspięła się na szczyty sztuki kulinarnej, podając nam łososia w ziołach, gotowanego na parze. A może po prostu byliśmy tak głodni…

     Na drugi dzień ruszyliśmy na zachód, do Ivarstead. Idąc wzdłuż rzeki, minęliśmy jakieś zamczysko po drugiej stronie. Zauważyłem je już wcześniej. Co ciekawe, kilku ludzi rozbiło obóz pod twierdzą. Zapewne ich nie wpuszczono. Prowadził do nich kamienny most nad rzeką, stąd w naszych głowach pojawił się pomysł, by się do nich przysiąść i podgrzać sobie obiad, na który tym razem składała się polewka z grochu i wędzonki.

     Na nasz widok, najstarszy z nich podniósł się ze skrzynki, na której siedział i odezwał się zrzędliwym głosem.

     - Przybywasz tu, żeby pomóc?

     - Co się dzieje? – odparłem zaskoczony takim przywitaniem.

     - Wreszcie przybyły posiłki – burknął, po czym obrzucił nas krytycznym wzrokiem. – Spodziewałem się czego więcej… Mam nadzieję, że się sprawdzisz.

     - Dlaczego mam ci pomagać? – oparłem, nieco rozdrażniony.

     Okazało się, że to zwykła pomyłka. Wziął nas za wojowników, przysłanych z Pękniny na pomoc, o którą zwrócił się do najemników. Zwał się Stalleo i był właścicielem Warowni Trevy, owego zamku opodal.

     - Wyruszyliśmy na wojnę – westchnął. – A te gnidy wpadły i zajęły to miejsce.

     Zaprosił nas do ogniska. Wyciągnęliśmy garnuszek z polewką i wstawiliśmy ją na kamień. Czekając, aż się podgrzeje, słuchaliśmy jego niewesołej opowieści o najeźdźcach, którzy ukradli mu dom.

     - Jest tam moja rodzina – rzekł cicho. – Podejrzewam, że zaplanował to Brurid. Od czasu śmierci króla nie możemy dojść do porozumienia. Ale napaść na mój dom? Porwać moją rodzinę?...

     - Wygląda mi to na coś więcej niż tylko brak porozumienia… - mruknąłem.

     Napastnik musiał poczuć się bardzo pewnie, skoro zajął warownię razem z mieszkańcami. Czyżby chodziło o długi? Albo coś w tym rodzaju?

     - Jak na najemnika, zadajesz sporo pytań – rzekł z przekąsem.

     Uśmiechnąłem się. Cokolwiek było powodem tej napaści, nie podobał mi się fakt, że zajęto ją w czasie jego nieobecności. Wojownik, wyruszający na wojnę, jest dla mnie świętością. Jego własność, którą pozostawia, jest nietykalna i każdy honorowy człowiek doskonale to rozumie. Zamiast więc zastanawiać się, czy mu pomóc, spytałem jak mogę to zrobić.

     - Wejdź tam i otwórz bramę – odrzekł. – A my spróbujemy pomóc, gdy to zrobisz. Chciałbym, byśmy mogli bardziej ci pomóc. Ale po ostatnim ataku zostało nas tylko tylu…

     A potem wyjaśnił mi, że do warowni prowadzi drugie wejście, tajemne, przez jaskinię. Skradając się i eliminując po drodze wrogów, mieliśmy duże szanse powodzenia. Rzucił okiem na nasze elfie łuki i solidne zbroje. 

     - Dacie sobie radę – mruknął, a głośniej dodał. – Przy wyjściu na dziedziniec jest dźwignia, która otwiera kratę. Zaczaimy się przy bramie. Wchodzimy, gdy tylko brama się otworzy. I jeszcze jedno… Wyprawa sporo nas kosztowała. W zamku nie było żadnych kosztowności. Jeśli jakieś znajdziesz, bierz bez skrępowania, to na pewno nie moje. Coś ci się należy za narażanie życia. Bo ja… Ja mogę ci dać tylko skromną zapłatę.

     Nie sądzę, żebym był w stanie przyjąć choćby mizerną zapłatę od człowieka całkowicie zrujnowanego, któremu odebrano nawet dom. Porozumiałem się wzrokiem z Lydią, po czym oboje zniknęliśmy w ciemnym otworze skalnym.
Warownia Trevy

     Tunel był krótki i już po chwili ujrzeliśmy światło. Chodnik prowadził w górę, a tam znajdowało się coś w rodzaju oświetlonej komnaty. Było tam troje wojowników, raczej przestępczej proweniencji, co można było poznać po ich rozmowie. Nasze łuki zmniejszyły ich liczbę do jednego. Ale gdy tylko rzucił się na nas z mieczem, za jego plecami pojawiło się dwóch następnych. Spodziewali się widać ataku z tej strony.

     Walka była zacięta i krwawa. Lydia do perfekcji wykorzystała fakt, że napastnicy biegli na nas z góry. Pierwszemu nadstawiła tarczę, ale gdy tylko tamten podniósł ramię do ciosu, usunęła mu się zręcznie z drogi, co sprawiło, że ten wpadł na ścianę. Poprawiła tylko ciosem w potylicę i wysłała go do Sovngardu. Ja uczyniłem podobnie, tylko ponieważ stałem dalej od ściany, zamiast usuwać się w bok, przykucnąłem gwałtownie, jednocześnie pochylając się w przód. Przetoczył się przeze mnie i legł na ziemi, tracąc przytomność. We dwójkę uporaliśmy się z trzecim.

     Nie miałem zamiaru dobijać nieprzytomnego, ale ten doszedł do siebie zadziwiająco szybko.

     - Nie masz szans, oddaj broń – warknąłem na niego, przykładając mu ostrze do gardła. – Nie chcę cię zabijać.

     Ech, Nordowie… Nie znają słowa „poddać się”… Z mieczem na grdyce, półprzytomny, a jeszcze zadał mi cios, który nawet mógłby mnie zranić, gdybym nie odbił go tarczą. Przynajmniej zginął w walce, zachowując honor. Jeśli o bandytach w ogóle można tak powiedzieć.

     Warownia była okazałą twierdzą. Pełną opustoszałych komnat i korytarzy. I pełną bandytów. Poruszaliśmy się cichcem, eliminując stopniowo przeciwników z łuków. Raz nam się nie udało i musieliśmy stoczyć potyczkę aż z pięcioma naraz. Na szczęście, korytarz był na tyle wąski, że nie mogli nas zaatakować wszyscy jednocześnie. Wygraliśmy tę potyczkę, opłaconą tylko kilkoma lekkimi ranami, które zaleczyliśmy magicznym sposobem.

     Zgodnie z radą Stallea, każdą komnatę przeszukiwałem dokładnie. Znalazłem piękną, dwemerską zbroję, jednakże zbyt ciężką na mnie. Na Lydię nie pasowała. Ale obok stała dwemerska tarcza.

     Widzieliście kiedyś takie cudo? Jest mniej więcej tak samo ciężka jak stalowa, ale nieco większa i ma zupełnie inny, nieco wydłużony kształt, z powywijanymi krawędziami, które dodatkowo chronią boki wojownika. Ja wolę lekki pancerz, więc wystarczała mi elfia tarcza. Krasnoludzka była dla mnie za ciężka. Ale Lydia z zadowoleniem ja sobie przywłaszczyła.

     Jedna z rozbójniczek miała na sobie zbroję płytową. I to kobiecą! Tak, zbroje płytowe inaczej wykuwano dla kobiet i inaczej dla mężczyzn. Ta miała wypukłości w okolicach piersi. Zerknąłem najpierw na zbroję, potem na Lydię. Jakby na nią! Lydia potrząsnęła głową, ale ja nie zważałem na jej protesty. Zbroja płytowa była znacznie mocniejsza od segmentaty i miała lepiej rozłożony ciężar. Zawinąłem ją w derkę i zostawiłem na krześle, aby później po nią wrócić.

     Znaleźliśmy też trochę mikstur i nieco kosztowności, ale niewiele. Nie dbałem o to. Pomógłbym i za darmo, gdybym wiedział, że się za to nie obrazi.

     W jednym miejscu natknęliśmy się na zwłoki kilku osób. Nieszczęśnicy nie wyglądali na wojowników. Zadrżałem na myśl, że to może być rodzina Stallea, choć wyglądali bardziej na służbę. Nikogo innego nie spostrzegliśmy.

     W ten sposób dotarliśmy do wyjścia. Prowadziło ono przez małą budkę strażniczą, w której istotnie znajdowała się dźwignia. Przełożyłem ją na drugą stronę. Nie wiem, jaki mechanizm napędzał kratę, ale rzeczywiście się otworzyła, ku zdziwieniu strażnika. Nie dziwił się długo. Stalleo zaatakował zgodnie z planem. Razem oczyściliśmy dziedziniec i mury z bandytów.

     Gdy ostatni z nich padł, Stalleo podbiegł do mnie z pytaniem, czy znalazłem kogoś w zamku. Powiedziałem mu o zwłokach. Posmutniał, ale gdy je opisałem, odetchnął z wyraźną ulgą. To nie był nikt z jego rodziny. Widocznie zdołali uciec.

     Zapłacił mi. Nie pieniędzmi. Dał mi coś znacznie cenniejszego. Wcisnął mi w dłonie księgę. Rzuciłem okiem na okładkę i dostrzegłem znak Szkoły Przemiany. Była to Księga Czarów – Wykrycie Życia. Niesamowite zaklęcie! Nauczyłem się go od razu, nie tracąc czasu. Gdy je wypróbowałem, wszyscy wokół, nawet ci, którzy stali za murem, zajarzyli się jaskrawoniebieskim światłem.

     Zgodnie z treścią księgi, osoby przyjaźnie do mnie nastawione jarzyły się na niebiesko. Podobnie udomowione zwierzęta. Wrogowie zaś – na czerwono. Również wszelka dzika zwierzyna przybierała czerwony kolor. Zaklęcie działało przez najgrubsze nawet mury i miało tylko dwie wady. Po pierwsze, bardzo szybko wyczerpywało manę. Dwie sekundy – i koniec. Było przeznaczone dla doświadczonych magów ze Szkoły Przemiany. Tylko tacy umieli posługiwać się nim na tyle oszczędnie, by co jakiś czas badać nim przestrzeń wokół siebie. Po drugie, nie działało na nieumarłych, więc daremne było stosowanie go w katakumbach, pełnych draugrów. 

     Nie byłem doświadczonym magiem. Ale czy miałem jakikolwiek powód, by nie stać się nim w przyszłości? Od kiedy nauczyłem się tego zaklęcia, używałem go bardzo często. Zrazu niewprawnie - istoty jarzyły się i natychmiast gasły, ledwo zdążyłem rozpoznać, gdzie są. Ale z czasem zacząłem nabierać wprawy, a zaklęcie stało się dla mnie bardzo użytecznym narzędziem.

     Tymczasem dotarliśmy do Ivarstead, gdzie czekał na nas zasłużony odpoczynek. A późnym rankiem znaleźliśmy się na Wysokim Hrothgarze. Arngeir przyjął nas gościnnie, jak zwykle. Pierwszy zaczął temat, pytając o Balgruufa. Zrelacjonowałem mu swą rozmowę z jarlem, a na koniec westchnąłem i spojrzałem wymownie na mnicha.

     - Musisz mi pomóc przerwać wojnę…

     Arngeir uśmiechnął się.

     - Nie rozumiesz naszego autorytetu – rzekł łagodnie. – Siwobrodzi nigdy nie mieszali się do spraw polityki.

     - Jarl Balgruuf nie pomoże mi, jeśli nie skończy się wojna – odpowiedziałem błagalnie.

     Ale Arngeir zmarszczył czoło i zdawał się myśleć o czymś innym.

     - Rozumiem… - rzekł powoli. – Smok poprowadzi cię do Alduina, ale bez pomocy jarla…

     Nie dokończył. Dalej milczał, trąc w zamyśleniu czoło.

     - Obie strony szanują Siwobrodych – ośmieliłem się wtrącić. – Posłuchają!

     Arngeir drgnął, jakby się obudził. Spojrzał na mnie zamyślonym wzrokiem, po czym potrząsnął głową, dając mi do zrozumienia, że nie o tym myślał.

     - Paarthurnax postanowił ci pomóc – wyjaśnił. – Oto droga, którą musimy przebyć. Widać nawet Siwobrodzi muszą się ugiąć przed wiatrem przemian. Niech tak będzie. Powiedz Ulfrikowi i generałowi Tuliusowi, że Siwobrodzi pragną się z nimi rozmówić. Zobaczymy, czy jeszcze o nas pamiętają.

     Dotarło do mnie, że Arngeir nie zastanawiał się nad tym, czy mi pomóc, tylko w jaki sposób to zrobić. Poczułem falę radości, przypływającą mi do serca.

     - Czy zechcesz być gospodarzem rady pokojowej? – spytałem.

     Skinął głową, z dobrotliwym uśmiechem.

     - Dostarcz wiadomość zwaśnionym stronom – odparł. – Jeśli usłuchają, zrobię co w mojej mocy, aby ich pogodzić.

     Z radości aż trzasnąłem się po udach, po czym, zaczerwieniony nieco, przeprosiłem za ten wybuch. Nie wypadało w takim miejscu. Ale mnich tylko się roześmiał. A mnie ta radość szybko przeszła, gdy przypomniałem sobie o czymś jeszcze. Spojrzałem na niego niepewnie i napotkałem jego zachęcający wzrok. Odgadł, że coś mnie gryzie.

     - Ostrza… - wydusiłem. – Chcą, żeby Paarthurnax zginął…

     Nie wybuchł gniewem, jak się tego spodziewałem. Tylko posmutniał.

     - Teraz widzisz, dlaczego cię przed nimi ostrzegałem – westchnął, a głośniej dodał. – Krwiożerczy barbarzyńcy!

     Głos uwiązł mi w gardle ale musiałem o to spytać. Przemogłem się więc.

     - Czy to prawda, co mówią? – spytałem szeptem. – Że był sprzymierzeńcem Alduina?

     Arngeir nie odpowiedział od razu, jakby szukał właściwych słów.

     - Tak – odparł w zamyśleniu. – Zrozum, iż za czasów Alduina wszystkie smoki były jego poplecznikami. Nie miały innej możliwości.

     Rozumiałem… Bo bardzo chciałem to zrozumieć.

     - Gdyby nie Paarthurnax – Arngeir uśmiechnął się lekko, - Alduina nie udałoby się obalić. To on pierwszy nauczył ludzi korzystać z Thu’um.

     Pokiwałem głową. Słowa Arngeira napełniły mnie otuchą. Paarthurnax był zły, bo urodził się zły. Zdołał jednak pokonać w sobie zło i za to należy mu się chwała.

     - Jeszcze nie wiem, co zrobię – szepnąłem w zamyśleniu.

     - Robisz postępy, Smocze Dziecię – odrzekł Arngeir z powagą. – Powstrzymanie się od działania bywa najmądrzejszym wyborem, choć, co dziwne, najtrudniejszym. Ufam, że ostatecznie dokonasz właściwego wyboru. Wsłuchaj się w Głos, który zesłała na ciebie Kynaret, a ujrzysz przed sobą wyraźną ścieżkę.

     *          *          *

     Kolejne dni minęły nam na wędrówkach. Najpierw udaliśmy się do Samotni. Jeśli masz połknąć dwie żaby, zacznij od większej, mawiał mój ojciec. Tulius wydawał mi się trudniejszym kąskiem. Był Cyrodiilijczykiem, zatem mógł o Siwobrodych nawet nie słyszeć, nie mówiąc już o jakimkolwiek dla nich szacunku.

     Po drodze nie napotkały nas żadne przygody, z wyjątkiem ataku jakiegoś głupiego złodzieja, którego roznieśliśmy na mieczach. Tym razem wszystko odbyło się zgodnie z wojskowym regulaminem. Poprosiłem wartownika, aby mnie zaanonsował generałowi, ten kazał mi zaczekać w holu zamku Dour. Na szczęście Tulius nie był służbistą i nie kazał mi długo czekać. Obrzucił mnie zdziwionym wzrokiem, ale gdy mnie poznał, pozwolił mi powiedzieć, z czym przychodzę.

     Jak każdy oficer, nie znosił on marnowania czasu, więc starałem się mówić zwięźle, jak żołnierz, składający raport swemu dowódcy.

     - Mam wiadomość od Siwobrodych – odezwałem się. 

     - Siwobrodzi? – uniósł brwi. – Czego ci zgrzybiali pustelnicy ode mnie chcą?

     - Na Wysokim Hrothgarze odbędzie się rada pokojowa – odparłem, patrząc mu prosto w oczy.

     Zdumienie odbiło się na jego twarzy. Przez chwilę wpatrywał się we mnie uważnie, podejrzewając zapewne jakiś niesmaczny żart, ale upewniwszy się, że pozostałem poważny, założył ręce do tyłu i nerwowo przespacerował się po sali. Po chwili znów stanął przede mną.

     - Dlaczego? – rzucił. – Nie ma o czym mówić, póki ten zdrajca Ulfric podnosi broń przeciwko swemu prawowitemu cesarzowi!

     Wbił we mnie ten swój przenikliwy wzrok, aż się zmieszałem.

     - Potrzebne nam zawieszenie broni – wykrztusiłem z trudem. – Do czasu, aż nie minie zagrożenie ze strony smoków.

     Odwrócił się i oparł rękami o stół, na którym rozłożona była mapa Skyrim. Poutykano w niej kolorowe proporczyki. Niebieskie oznaczały Gromowładnych, czerwone – Cesarskich. Zauważyłem, że Skyrim podzielone jest mniej więcej na pół – wschód popierał Gromowładnych, zachód Cesarskich.

     - Będzie z nimi kłopot – odezwał się w zamyśleniu. – Ale nie wysłano mnie do Skyrim, żebym bił się ze smokami. Moim zadaniem jest opanowanie rebelii. Smoki, czy nie smoki, ja swoje rozkazy wykonam.

     Wiedziałem, że musi słuchać rozkazów, ale zauważyłem też, że sprawa smoków nie jest mu obojętna. Przede wszystkim, nie uznał mojej misji za jakiś wybieg. Uwierzył mi. Zaświtała mi więc nadzieja. Opowiadać mu o Pożeraczu Światów mijało się z celem, ale przecież musiał wiedzieć, jakie zniszczenia powodują smoki.

     - Na razie smoki są większym problemem niż Gromowładni – odważyłem się odezwać.

     Nie odzywał się przez dłuższą chwilę. W końcu oderwał się od stołu i stanął przede mną.

     - Możesz mieć rację – rzekł tonem człowieka, który bije się z myślami. – Coraz ciężej jest przemieścić wojska, nie ściągając na siebie uwagi smoków.

     Znów zaczął spacerować po komnacie, z rękami założonymi do tyłu. Obserwowałem go uważnie.

     - Gromowładni cierpią tak samo jak my – odezwał się w końcu. – Nawet Ulfric powinien dostrzec sens zawarcia rozejmu w takich warunkach.

     Myślałem, że go uściskam! To jest wódz! Nie unosi się pychą, ani nie dba o własną legendę. Rozważny, inteligentny, prawdziwy profesjonalista! No przecież, wiadomo – Cyrodiilijczyk! Poczułem dumę z faktu, że jesteśmy rodakami.

     - A więc zjawisz się na radzie pokojowej? – odważyłem się zapytać.

     - Tak – odparł. – Dobrze, pójdę na tę radę Siwobrodych. Co by ona nie dała.

     Z zamku Dour niemal wyfrunąłem, jak na skrzydłach. Najtrudniejsze zadanie za mną! W dodatku, poszło mi bardzo łatwo, dzięki dalekowzroczności Tuliusa. Z Ulfrikiem powinno pójść jeszcze łatwiej. Był Nordem i autorytet Siwobrodych powinien go przekonać.

     Przy kolacji zreferowałem Lydii treść spotkania. Wyraziła się z uznaniem o Tuliusie. Była wprawdzie Nordką i znacznie bliżej było jej do Ulfrica, ale jednocześnie była żołnierzem i potrafiła docenić znakomitego wodza. Poza tym, podejrzane kontakty Ulfrica z Thalmorem znacznie osłabiły jej zaufanie do jarla Wichrowego Tronu. Spytałem ją o to.

     - Nie chciałabym walczyć przeciwko Nordom – westchnęła. – Ale chyba już nie potrafię wierzyć Ulfricowi. Gdybym naprawdę musiała opowiedzieć się po którejś ze stron, poparłabym Cesarstwo. Tulius jest przynajmniej szczery i nie udaje kogoś innego. No i chyba rzeczywiście Skyrim osamotnione byłoby łakomym kąskiem dla Thalmoru, a tego nie chce nikt.

     Pokiwałem głową. Moje sympatie też mocno przechyliły się na stronę Cesarstwa.

     Rankiem zaszedłem jeszcze na dziedziniec zamku, poszukać kapitana Aldisa. Miałem bowiem w tobołku księgę, o którą prosił. Był na placu, trenując swych łuczników, więc podszedłem do niego i bez ceregieli podałem mu „Zwierciadło”.

     - Udało mi się odnaleźć tę książkę – uśmiechnąłem się.

     Zdumiony, rzucił okiem na okładkę, po czym otworzył na pierwszej stronie. Przeczytawszy tytuł, rozjaśnił brodatą twarz.

     - To dobrze – potrząsnął moją ręką w podzięce. – Postaram się załatwić kilka kopii dla ludzi. Masz – wcisnął mi w rękę pełen trzosik. – To za fatygę. Legion jest ci wdzięczny.

     A potem wyruszyliśmy do Wichrowego Tronu. Poszliśmy drogą, którą jeszcze nigdy nie wędrowałem. Zaraz za Smoczymostem skręciliśmy na wschód. Około południa dotarliśmy do jakiegoś fortu, w którym straż trzymały szkielety. Znowu jakieś siedlisko nekromantów!

     Tym razem prześlizgnęliśmy się nie zauważeni. Nie mieliśmy czasu na potyczki z magami. Szliśmy dziarsko na wschód, jak prowadził trakt. Robiło się coraz chłodniej, aż w końcu otoczyło nas białe pustkowie, pokryte śniegiem. Nagle Lydia klasnęła w ręce i wskazała na wzgórza na południu.

     - To tam są te krasnoludzkie ruiny! – zawołała. – Tam, gdzie był ten miecz, co go zgubiła… Jak ona miała na imię? Mjoll!

     Miała rację. I ja rozpoznałem charakterystyczne szczyty. Zatem byliśmy niedaleko Gwiazdy Zarannej. Przyspieszyliśmy kroku. Przynajmniej będziemy nocować po ludzku, w gospodzie, a nie pod gołym niebem.

     Ale klątwa Gwiazdy Zarannej wciąż wisiała nad miastem. W nocy, podobnie jak pozostałych mieszkańców, dręczyły nas koszmary. Śniło mi się, że tonę, ale nie w wodzie, tylko w jakiejś parze, czy dymie. Walczyłem całą noc, próbując utrzymać się na powierzchni i z trudem łapiąc oddech, aż wreszcie rankiem obudziłem się jeszcze bardziej zmęczony niż byłem wieczorem. Lydia również miała sine półksiężyce pod oczami. Oboje wyglądaliśmy, jakbyśmy całą noc spędzili na suto zakrapianej uczcie.

     - Trzeba coś z tym zrobić – westchnęła Lydia. - Ci ludzie przeżywają ten koszmar co noc.

     - Później – mruknąłem. – Wiesz, że teraz nie możemy. Nie ma czasu…

     Skinęła głową, bez apetytu przeżuwając śniadanie. Mnie też nie chciało się jeść. Byłem zbyt zmęczony.

     U miejscowego kowala kupiłem trochę elfich strzał. A potem powlekliśmy się traktem na południe, który potem skręcił na wschód. Szliśmy wolno, noga za nogą i jasne było, że za dnia do Wichrowego Tronu nie dotrzemy. Nawet szybkim tempem pewnie nie dalibyśmy rady, a co dopiero w takim stanie. Gdy słońce zaczęło chylić się ku zachodowi, znaleźliśmy stary grobowiec, wykuty w skale. Postanowiliśmy przenocować w przedsionku. Na szczęście żadne draugry nam w tym nie przeszkodziły. Cóż, zwykle zajmują głębsze krypty.

     Rankiem czuliśmy się dużo lepiej. Po szybkim śniadaniu ruszyliśmy na wschód, aż do rozwidlenia dróg. Prawy trakt prowadził do Wichrowego Tronu, lewa odnoga obiegała góry od południa, po czym skręcała na północ i kończyła się w Zimowej Twierdzy. Do stolicy Ulfrica było już niedaleko.

     Strażnicy przywitali nas ciepło. Wiedzieli, kto zlikwidował Rzeźnika i byli nam za to bardzo wdzięczni. Od razu podzielili się z nami nowinami. Podobno na nowo formują się Obrońcy Świtu! To wojownicy, walczący z wampirami. Słyszeliśmy o nich? Ten i ów przemyśliwał, czy się do nich nie dołączyć. Nie wspomniałem o moim spotkaniu z Durakiem, bo pewnie nie puściliby nas, zanim nie wycisnęliby z nas wszystkich informacji. A nam zależało na spotkaniu z Ulfrikiem.

     Ten poznał mnie, ale udał, że nie ma zamiaru traktować mnie w żaden szczególny sposób. 

     - Porozmawiaj z Galmarem – rzucił przez ramię, nawet się nie zatrzymując. – Oceni, do czego się nadajesz i jak najlepiej wykorzystać twoje talenty.

     Przyznaję, że jego pycha trochę mnie rozdrażniła. Nawet nie spytał, czego chcę, tylko z góry założył, że moim marzeniem jest polec w walce ku jego chwale!

     - Mam wiadomość od Siwobrodych – powiedziałem zimnym tonem.

     Zatrzymał się i spojrzał na mnie zaskoczony.

     - Najwyższy czas, żeby odwrócili wzrok od niebios i spojrzeli na naszą krwawiącą ojczyznę – odrzekł. – Czego oni chcą?

     Jego patetyczna przemowa rozdrażniła mnie jeszcze bardziej. Miałem ochotę huknąć mu w twarz słowa „A kto tę ojczyznę utopił we krwi, jeśli nie ty!?”, ale siłą woli się powstrzymałem. Widać, trening u Siwobrodych nauczył mnie panowania nad sobą.

     - Chcą wynegocjować pokój do czasu uporania się ze smokami – odparłem, siląc się na spokój.

     Bezwiednie pogładził się po brodzie.

     - Naturalnie… - zaczął. – Darzę Siwobrodych najwyższym szacunkiem.

     Opuścił głowę, jakby szukał odpowiednich słów.

     - Smocze naloty to rosnące zagrożenie – odparł po chwili, taksując mnie wzrokiem. – Jednak sytuacja polityczna wciąż jest delikatna. Jeszcze nie wszyscy jarlowie popierają mnie jako Najwyższego Króla. Nie mogę sobie pozwolić na oznaki słabości.

     No, proszę, ja, ja, zawsze ja! Czy ten człowiek widział cokolwiek poza swoją legendą? Nieważne smoki, ważne, żeby zostać Najwyższym Królem, choćby z samego królestwa zostały zgliszcza! Przyznam, że w tej chwili poczułem do niego obrzydzenie. Nie tylko za jego egoizm, ale też za to, że nie mogłem oprzeć się wrażeniu, iż rozmawiam z aktorem, który odgrywa przede mną wyuczoną rolę. Jego gesty wydały mi się teatralne, modulacja aksamitnego głosu sztuczna.

     - Nie zgodzę się na to – odrzekł w końcu. – Chyba, że Tulius też się tam zjawi…

     No a jak on sobie wyobrażał negocjacje pokojowe? Że będzie gadał sam z sobą? Miałem ochotę na ciętą ripostę, ale pohamowałem się, wiedząc, że do niego i tak ona nie trafi. Przede wszystkim, zawieszenie broni – to był mój cel. Bez niego nie uda mi się nic.

     - Generał Tulius już potwierdził uczestnictwo – uciąłem krótko.

     To było lepsze niż złośliwości. Wytrąciło mu z rąk wszystkie argumenty. Podkręcił wąsa, maskując zakłopotanie.

     - Dobrze… - rzekł powoli. – Wciąż mamy pod sobą połowę Skyrim, mimo wszystkiego co Cesarstwo zdołało na nas rzucić. Wątpię, żeby Cesarstwo było w stanie wytrzymać ten rozlew krwi zbyt długo.

     Zamilkł i zmarszczył brwi. Ogarnęło mnie zniecierpliwienie.

     - Więc zjawisz się na radzie pokojowej? – spytałem.

     - Tak – odrzekł powoli, dostojnym głosem, jakby miał już na głowie koronę. – Dam Tuliusowi jeszcze jedną szansę na poniechanie Skyrim i wycofanie się z podkulonym ogonem.

     I dał znak, że audiencja skończona. Z ulgą wyszedłem z Pałacu Królów.

     - Zaczyna mnie drażnić – mruknąłem w stronę Lydii. – Jego megalomania zdaje się nie mieć granic. Chyba też zaczynam popierać Cesarstwo.

     - Wolałabym się nie opowiadać po żadnej ze stron – westchnęła. – Ale wiem, że taki stan nie potrwa długo. Co odpowiedział?

     - Przyjdzie – mruknąłem. – Ale nie wydaje mi się, żeby bardzo zależało mu na pokoju.

     W niewesołych humorach udaliśmy się do gospody „Pod Knotem”. Kolacja nie poprawiła nam nastroju. Rankiem wciąż z nosami na kwintę udaliśmy się do Białej Grani. Oboje zastanawialiśmy się, co zrobić, jeśli w końcu będziemy musieli wybrać. Oboje chcieliśmy wygnać Thalmor ze Skyrim, ale oboje też powątpiewaliśmy, czy osamotnione królestwo potrafi dać odpór Altmerskiemu Dominium. Poza tym, chcieliśmy walczyć z Thalmorem, a nie z Cesarstwem, którego kosmopolityczny charakter bardzo nam odpowiadał. O ile łatwo było wybrać między dwoma wodzami – oboje dziś poparlibyśmy Tuliusa – o tyle trudno było zdecydować się na walkę przeciwko Nordom.

     - Chyba nie mam innego wyjścia, niż poprzeć trzeciego wodza – zaśmiała się Lydia. – I to tego najmniej wybitnego. Przynajmniej jeśli chodzi o wygrywanie bitew…

     - Kogo masz na myśli? – spytałem zdziwiony.

     - Jak to kogo? – uśmiechnęła się. – Jarla Balgruufa! Chyba pozostanę przy nim, cokolwiek wybierze.

     Zgodziłem się, że to chyba najlepsze wyjście. Zamiast dwóch wielkich wodzów zgodnie wybraliśmy trzeciego, najmniej wybitnego, ale za to tego, któremu oboje ufaliśmy. Może i nie znał się zbyt dobrze na strategii, ale doskonale znał się na gospodarce i był bardzo oddany swemu ludowi. Od wygrywania bitew miał Irileth.

     W drodze wciąż rozmyślałem o Ulfriku. Widać było, że coś przede mną ukrywa. Wyczułem w nim rezerwę w stosunku do mnie i zastanawiałem się, skąd się wzięła. Podzieliłem się myślami z Lydią.

     - Też to zauważyłam – odparła. – Niby wciąż butny, ale obchodził się z tobą jak z jajem.

     - Ciekawe, dlaczego…

     Lydia nie miała wątpliwości.

     - To proste – wzruszyła ramionami. – Dowiedział się, kim jesteś.

     - Myślisz? – spojrzałem na nią zamyślony. – To możliwe, w końcu ma do swej dyspozycji niekiepski wywiad. Ale tak bardzo by go to odmieniło? Tak wielki czuje szacunek do Smoczego Dziecięcia?

     - Tu chyba nie o szacunek chodzi – odrzekła. – On się ciebie boi.

     - Chyba żartujesz! – aż przystanąłem. – A dlaczego miałby się mnie bać?

     - Bo nie może z tobą zrobić tego, co zrobił z Torrygiem – odparła. – Ciebie nie rozpłata Krzykiem.

     Nadal nie byłem przekonany. Lydia spojrzała mi w oczy i dodała.

     - A, co gorsza, ty jego możesz! I tego się boi.

     Zagryzłem wargę. Mogła mieć rację. Smocze Dziecię mogło popsuć jego plany, a on nie mógł na to nic poradzić. Byłem poza zasięgiem jego wpływów – i to go niepokoiło.

     - Tulius się mnie nie boi – odparłem.

     - Tulius nie dba o własną legendę – odrzekła zamyślona. – Dlatego potrafi spojrzeć dalej.

     A mnie zaczęła w łowie kiełkować niepokojąca myśl. Czyżby to Ulfric nasyłał na mnie zabójców z Mrocznego Bractwa?

6 komentarzy:

  1. Ale mają piękną chałupę. ;) :) Sama bym chciała w takiej mieszkać! :)
    U tego Ulfrica to chyba jednak schody nie sięgają do samego poddasza... Nie podoba mi się. Nie lubię takich napompowanych durni, którzy nie widzą dalej własnego nosa.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Istotnie, Wietrzny Domek to urokliwe miejsce z klimatem. W grze można kupić kilka rezydencji i kilka nawet wybudować i urządzić samemu. Niektóre naprawdę imponujące. Ale mimo to, żadna z nich nie ma tyle uroku, co ta najmniejsza i najskromniejsza, w Białej Grani.

      Usuń
  2. Po tej lekturze nigdy już nie dam się zaprosić do wesołego towarzystwa. Nie zdawałem sobie sprawy, że wampiry potrafią być tak perfidne.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Oj, potrafią być jeszcze gorsze! Ale wątku o wampirach nie umieściłem w powieści, więc to musi Ci wystarczyć ;)

      Usuń
  3. Wampiry... a wiesz, że nadal istnieją? Tyle tylko, że teraz są to wampiry energetyczne. I jest ich sporo.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Tamte też były jakąś odmianą wampira energetycznego. Nie musiały wbijać w ofiarę zębów - potrafiły wyssać życie z niewielkiej odległości.

      Usuń