środa, 6 lipca 2016

Rozdział XLIII - Rozłam

    Byliśmy w pobliżu Wież Valtheim, gdy zaczęło robić się szaro. Początkowo zamierzaliśmy przenocować w Rzecznej Puszczy, w gospodzie Delphine, by skoro świt ruszyć dalej, ale po namyśle stwierdziliśmy, że to nie ma sensu. Do Białej Grani było niewiele dalej. Smoczą Przystań  było już stąd widać. Postanowiliśmy dojść do domu, odpocząć, zjeść, wyspać się. Zostawilibyśmy tam część sprzętu i zabrali tylko to, co potrzebne. W każdym razie, zaraz za mostem zgodnie poszliśmy prosto, w kierunku grodu.

Wieże Valtheim - widok od strony Białej Grani. O tym miejscu była mowa w jednym z pierwszych rozdziałów

     Wszędzie dobrze, ale w domu najlepiej. Jednak, gdy już umyci i przebrani w świeże rzeczy zerknęliśmy do naszej spiżarni, trochę nam nosy opadły na kwintę. Resztki sera i chleb, którym można było wbijać gwoździe.

     - Pod Chorągwianą Klacz? – spytała Lydia.

     - Nie mam innego pomysłu – odparłem.

     Na kolację poszliśmy więc do gospody. Było tu już kilkoro znajomych. Ulfbert, mąż Adrianne, zaprosił nas do swego stolika. Poznaliśmy się już całkiem dobrze i okazał się być dobrym i uczynnym sąsiadem, w dodatku sympatycznym. Ponarzekał trochę na bezczynność, bowiem Adrianne nie dopuszczała go do kuźni. Dla wojownika nie było na razie roboty. Trochę polował, zdobywając skóry, czasem wybierał się nakopać rudy w znanym sobie miejscu, poza tym nuda. Pozostawał kufel piwa i towarzystwo innych wojowników. Ale za to, jak sam twierdził, coraz lepiej radził sobie w kuchni.

     - Tylko nikomu nie mówcie – poprosił. – Bo by się ze mnie śmiali! Ale co mam zrobić? Adrianne po całym dniu w kuźni jest zmęczona. Miałbym ją jeszcze zaganiać do garów? Sam wolę popichcić. To takie miłe, móc jej usłużyć. Ona jest taka kochana…

     Kolacja była wyśmienita. Podano nam potrawkę z mięsa i duszonych jarzyn, doprawioną aromatycznymi ziołami. Głośno wyraziliśmy swoje uznanie. Kuchcik Balbus aż pęczniał z dumy.

     - To dzięki tym ziołom – powiedział, z promieniującą na twarzy radością. – Zbieram je dla Smakosza…

     - Kto to? – spytała Lydia.

     Balbus zrobił minę, jakby się obraził.

     - Nie słyszałaś o Smakoszu? – odparł zdumiony. – Cesarski kucharz! Najlepszy na świecie! Odwiedził Skyrim i mam nadzieję, że tu też się pojawi. Zaskoczę go tą mieszanką ziół. Uzna, że mam wyrafinowany smak. Może nawet weźmie mnie ze sobą do Cesarskiego Miasta…

     Nie siedzieliśmy w gospodzie zbyt długo. W końcu, rano trzeba było wcześnie wstać. Kupiliśmy tylko żywności na śniadanie i na drogę, po czym udaliśmy się na spoczynek.

     Tym razem to ja zerwałem się wcześniej. Z kufra wyciągnąłem nowy elfi łuk, który przygotowywałem sobie od wielu tygodni, w każdej wolnej chwili. Postanowiłem go zakląć mrozem. Częste ćwiczenia i konieczność ciągłego doładowywania mojego starego łuku, dały mi sporo wprawy. Byłem pewien, że potrafię zrobić to całkiem nieźle. No i miałem dziś coś, czego nie miałem poprzednio – znaleziony w Alftand Wielki Klejnot Duszy, z pochwyconą potężną duszą śnieżnego trolla.

     Popędziłem do Farengara. Ten jeszcze nie urzędował, śpiąc w swym pokoiku obok laboratorium. Nie chciałem go budzić. Na szczęście magiczny warsztat nie robił hałasu. Łyknąłem kupionej w Zimowej Twierdzy mikstury zaklinacza. Owionęło mnie na chwilkę coś, co wyglądało jak błękitny śnieg. A potem nałożyłem zaklęcie na łuk.

     Byłem naprawdę dumny ze swojego dzieła. Zaklęcie było nie tylko silniejsze, ale też byłem pewien, że wytrzyma znacznie dłużej bez ciągłego doładowywania. Wkrótce miałem się o tym przekonać.

     Wychodząc od niego, ujrzałem Balgruufa. Siedział na swoim tronie i przeglądał jakieś raporty. Z pewnością nie myślał wtedy o zastawianiu pułapki na smoka. Pomyślałem jednak, że co mi szkodzi spytać.
Podszedłem do tronu i skłoniłem się. Balgruuf podniósł wzrok i uśmiechnął się na mój widok.
- Niech bogowie czuwają nad tobą podczas bitew – odpowiedział na moje pozdrowienie. – Czego ci trzeba?

     Rozłożyłem bezradnie ręce.

     - Potrzebuję twojej pomocy – wyznałem, a potem, zdając sobie sprawę, jak absurdalnie to brzmi, z wysiłkiem i pąsem na twarzy dodałem cicho. – Muszę uwięzić smoka w twoim pałacu…

     Balgruuf roześmiał się serdecznie.

     - Ale mów głośniej – odparł ze śmiechem. – Bo chyba cię źle usłyszałem. Myślałem, że prosisz o pomoc w uwięzieniu smoka w moim pałacu!

     I aż skrył twarz w dłoniach. Śmiał się jeszcze przez chwilę, po czym, widząc moją poważną twarz, nagle przestał i spojrzał na mnie z obawą. Nic nie powiedział, ale jego wzrok mówił wyraźnie: „Ty mówisz poważnie, prawda?”.

     Westchnąłem.

     - Wiesz, że gdyby to nie było ważne, taka prośba w ogóle by nie padła.

     Opuścił głowę, po czym podniósł się, rzucił papiery na tron i podszedł do mnie, poufale biorąc mnie pod ramię.

     - Oczywiście… - zająknął się. – Udało ci się już ocalić Białą Grań przed smokiem. Mam wobec ciebie dług wdzięczności. Ale nie rozumiem. Dlaczego mam wpuszczać smoka w samo serce mojego miasta, skoro tak się siliłem, żeby trzymać go poza murami.

     - Zagrożenie jest większe niż ci się wydaje – odparłem. – Alduin powrócił.

     - Alduin? – powtórzył wstrząśnięty. – Pożeracz Światów? Ale… - rozejrzał się bezradnie – jak mamy z nim walczyć? Czy jego powrót nie oznacza kresu dziejów?

     No proszę… A ja informacji o smokach szukałem na krańcach Skyrim, podczas, gdy pod nosem miałem znakomicie poinformowanego człowieka. Nabrałem do Balgruufa jeszcze większego szacunku.

     - Jestem Smoczym Dziecięciem – przypomniałem mu. – Moim przeznaczeniem jest go powstrzymać.

     - Nie mam o tym pojęcia – pokręcił głową. – Ale słyszałem, że wzywają cię Siwobrodzi. Mnie to wystarczy.

     Przez chwilę milczał, ale zaraz, spojrzał na mnie zbolałym wzrokiem.

     - Co to za brednie o więzieniu smoka w moim pałacu? – jęknął.

     - To jedyny sposób, aby odnaleźć Alduina, zanim będzie za późno – szepnąłem.

     Przymknął oczy, jak człowiek, na którego spada cios, którego nie potrafi wytrzymać.

     - Smocze Dziecię – szepnął. – Chcę ci pomóc… I pomogę! Najpierw jednak potrzebuję pomocy od ciebie.

     Pociągnął mnie wzdłuż sali tronowej. Szliśmy wolno obok siebie. Przez chwilę milczał, zanim znów się odezwał, tym razem pewnie i władczo.

     - Ulfric i generał Tulius tylko czekają na moje potknięcie. Myślisz, że będą czekać, aż smok wyrżnie moich ludzi i spali miasto na popiół? Nie, nie osłabię miasta, kiedy zagrażają nam wrogie wojska. Przykro mi.

     Wiedziałem, że jest ze mną szczery. Sam zresztą powiedziałem mu o zamiarach Ulfrica i o tym, co dowiedziałem się w zamku od Tuliusa. Miałem się nie angażować w tę wojnę i nie angażowałem się. Ale tu chodziło o Białą Grań. O mój dom! I ludzi, z którymi zdążyłem się już zżyć. Sytuacja wydawała się beznadziejna, ale mnie już od pewnego czasu kołatał po głowie pewien pomysł. Przecież zarówno Ulfric, jak i Tulius, musieliby być ślepi, żeby nie docenić roli smoków w tym konflikcie. Obu powinno zależeć na tym, aby je powstrzymać. Jakie znaczenie będzie miało, do kogo należy Skyrim, gdy świat przestanie istnieć?

     - A gdyby nie trzeba było przejmować się atakiem wroga? – spytałem ostrożnie.

     Balgruuf wzruszył ramionami.

     - W takim razie chętnie pomogę ci zrealizować twój szalony plan schwytania smoka – zapewnił. – Lecz przekonanie obu stron do zawieszenia broni będzie w tej chwili bardzo trudne. Zgorzknienie ogarnęło ich zbyt głęboko. Może… Hm…

     Zatrzymał się gwałtownie i przygryzł wargę, namyślając się nad czymś.

     - Co z Siwobrodymi? – spytał nagle. – Wszyscy Nordowie ich szanują. Wysoki Hrothgar to neutralne terytorium. Gdyby Siwobrodzi zgodzili się poprowadzić radę pokojową… To może Ulfric i Tulius by posłuchali…

     Miałem ochotę go ucałować! To jest pomysł! Niech Siwobrodzi sami wytłumaczą stronom, czym grozi przedłużanie tego konfliktu. W ten sposób unikniemy wzajemnych oskarżeń o próbę zmylenia przeciwnika. Zapaliłem się do pomysłu Balgruufa i nadzieja znów rozjaśniła moje myśli.

     - Zostaw to mnie – powiedziałem z radosnym uśmiechem. – Porozmawiam z Arngeirem na temat zwołania rady pokoju.

     - Tak, Smocze Dziecię – Balgruuf położył mi rękę na ramieniu. – Może uda ci się powstrzymać smoki i przechylić szalę zwycięstwa na naszą stronę.

     Wiedziałem, że mówiąc „naszą”, miał na myśli nie stronę konfliktu, tylko po prostu nas wszystkich. Ludzkość… Świat… Byłem mu bardzo wdzięczny. Pokłoniłem się i czym prędzej popędziłem do Wietrznego Domku.

     Lydia przygotowywała właśnie śniadanie, gdy wpadłem jak wicher i dysząc jak kowalski miech, zrelacjonowałem jej całą rozmowę.

     - Świetny pomysł – uśmiechnęła się. – Ale może i tak porozmawiajmy najpierw z Esbernem. Zawsze to lepiej wiedzieć więcej. Może da nam jakąś cenną informację?

     Jak to dobrze, że otaczali mnie tacy ludzie, jak Lydia i Balgruuf! Chwyciłem ją w pół i podniosłem w górę, śmiejąc się radośnie. Ona też roześmiała się pogodnie, po czym nazwała mnie idiotą i stanowczo zażądała postawienia z powrotem na podłodze. W znakomitych humorach zjedliśmy gorącą polewkę z jeleniny i pomidorów, spakowaliśmy plecaki i dziarsko ruszyliśmy w drogę, dobrze znanym sobie traktem, wiodącym na zachód.

     Minęliśmy Zachodnią Strażnicę, potem Fort Szarą Przystań – chyba pusty od czasu naszej ostatniej tam bytności – i szliśmy cały czas na zachód. Potem od traktu odbiła jakaś droga w lewo, na południe wiodąca pod górę. Drogowskaz wskazywał na Falkret.

     - To tam, gdzie już tyle razy miałem się udać i nigdy nie miałem czasu – mruknąłem, nie zwalniając kroku.

     - Jeśli kiedyś się tam dojdziesz, udawaj, że nie dostałeś żadnego listu – zachichotała Lydia. – Bo inaczej możesz liczyć wyłącznie na bardzo chłodne przyjęcie.

     - Ano, jarlowi się nie odmawia – zgodziłem się.

     - Odmawia się – odparła Lydia. – Czasem się odmawia. Ale nigdy się go nie ignoruje. Mogłeś chociaż napisać list.

     - Tak zrobię – zapewniłem. – Przy najbliższej okazji…

     - Taaa… - mruknęła rozbawiona. – W przyszłym roku…

     Zbliżaliśmy się do kolejnego rozwidlenia. Tu należało odbić na Markart, ale mnie zaciekawiło coś innego. Otóż, nad tym rozwidleniem wznosiła się stroma góra, a na niej tkwił potężny zamek, z wysoką wieżą. Stąd nie było widać, czy ktoś się tam osiedlił, ale flag na blankach nie dostrzegłem. Zatem, jeśli zamieszkały, to przez bandytów, albo Renegatów.

     - Już wolę bandytów – stwierdziła Lydia. – Przynajmniej do swoich przestępstw nie dorabiają ideologii.

     - Co to za zamek? – spytałem, rozwijając mapę, na której miejsce to w ogóle nie było zaznaczone.

     - Fort Sungard – odparła. – Ważny fort, ale chyba nie obsadzony. Dziwne… Obu stronom powinno na nim zależeć.

     Skręciliśmy na trakt do Markartu. Znaleźliśmy się dokładnie pod zamkiem.

     - Popatrz, jaskinia – Lydia wyciągnęła rękę w stronę skalnego załomu. – Ciekawe, co jest w środku.
Dziwne. Szliśmy już tędy, ale żadne z nas tej jaskini nie zauważyło. Ciekawość popchnęła nas w tamtym kierunku. Zagłębiliśmy się w ciemny otwór. Jakież było moje zdziwienie, gdy odkryłem, że wejście jest zamknięte kratą! W dodatku, krata wyposażona była w zamek. Czyżby więzienie?

     Zamek, nie zamek, zawsze nosiłem przy sobie pęk wytrychów. Jeszcze żaden zamek mi się nie oparł. Tyle razy pomagałem wykuwać części do zamków, że znałem ich budowę bardzo dokładnie. Kilka ruchów i krata stanęła otworem. Znaleźliśmy się w obszernej jaskini, oświetlonej przez fosforyzujące grzyby. Stało tu kilka gratów, jakieś rozbite sarkofagi, jakieś deski, resztki skrzyń… Ale na samym środku wkopano w ziemię kilkanaście zaostrzonych pali, a na nich leżały zwłoki Orsimera, przebite w kilku miejscach.

     Wzdrygnąłem się na ten widok i spojrzałem w górę. Tuż nad palami, w sklepieniu znajdował się duży otwór. Wysoko ponad nami dostrzegłem jakiś loch.

     - Te zwłoki są świeże – szepnęła Lydia. – Ten Ork umarł nie dalej niż godzinę temu.

     - Nie umarł, tylko został zamordowany – mruknąłem. – I zrzucony z góry na te pale. Coś niedobrego dzieje się w tym zamku…

     Urwałem, słysząc jakiś szelest. Ku mojemu zdziwieniu, w naszą stronę zdążał draugr, z wyciągniętym mieczem. Nie zwlekając, wyciągnąłem z pochwy Przedświt i trzasnąłem go w kark. Błękitna eksplozja powaliła kolejnego, który ze wzniesiony toporem wyłonił się nagle zza wieka sarkofagu. Przeszukaliśmy jaskinię. Więcej draugrów nie było.

     - Może sprawdzimy, co dzieje się ponad nami? – Lydia spojrzała na mnie pytająco. – Jeśli oni mordują podróżnych…

     Pokiwałem głową. Musimy chociaż dowiedzieć się, kto jest za to odpowiedzialny. Postanowiliśmy zrobić zwiad. Jeśli będzie ich niewielu, damy sobie z nimi radę. A jeśli będą mieli przewagę, wycofamy się i powiadomimy odpowiednie władze.

     - Tylko które? – uniosłem brwi. – To jeszcze Biała Grań, czy Pogranicze?

     - To dobre pytanie! – zaśmiała się. – W sumie, nie wiadomo. To miejsce leży na styku trzech marchii.

     - A która trzecia?

     - Falkret – odparła. – Na wschodzie i północy to Biała Grań, na zachodzie Pogranicze, a na południu Falkret.

     - Czyli nikt palcem nie ruszy – westchnąłem ciężko. – Balgruuf ma za mało żołnierzy, żeby obsadzić nawet Szarą Przystań. Igmund z Markartu nawet nie chce się przyznać, że istnieje zagrożenie ze strony Renegatów, a ten z Falkret, jak mu tam było, Siddgeir, najprawdopodobniej w ogóle nie będzie chciał ze mną rozmawiać. No cóż, spróbujmy sami.

     Musieliśmy zawrócić. Skała w tym miejscu była niemal pionowa. Minęliśmy rozwidlenie i skręciliśmy na północ, w kierunku Rorikstead, aby wejść łagodniejszym zboczem. Już w połowie drogi zdjęliśmy z ramion łuki.
Fort Sungard - widok od strony Rorikstead

     Fort był zajęty przez Renegatów. Pierwszego dostrzegłem nad bramą i strąciłem jedną, celną strzałą. Świetny łuk! Widziałem, że jeszcze lecąc w dół, Renegat zrobił się biały, jakby pokrył się szronem. Zaklęcie mrozu było całkiem silne. Drugi strażnik przewrócił się bezgłośnie na mur, gdy Lydia trafiła go prosto w pierś. Podkradliśmy się bliżej. I wtedy opuściło nas szczęście. Zauważył nas trzeci strażnik i zaalarmował pozostałych.

     Wypadli na nas w czwórkę. Dwóch zdołaliśmy jeszcze położyć strzałami, ale potem rozgorzała walka wręcz. Renegaci noszą bardzo lekkie i mało wytrzymałe zbroje ze skóry, kości i rogów. Ale żyjąc w górach, albo opuszczonych zamkach, stali się niesamowicie szybcy i zwinni. Ich ciosów trudno było uniknąć. Na szczęście rogowa broń nie jest skutecznym orężem przeciwko metalowym zbrojom. Wynik pojedynku mógł być tylko jeden.

     Fort był opustoszały. Wewnątrz znaleźliśmy jeszcze tylko troje wojowników. Po ich pokonaniu, zwiedziliśmy całe zamczysko. Była to spora twierdza, największa, jaką dotąd widziałem. Składała się z kilku budynków, okolonych murami, tworzącymi dziedzińce. Koszary mogłyby pomieścić duży oddział żołnierzy. Jakkolwiek, swoim zwyczajem, przeszukałem wszystkie kufry i szafy, niewiele znalazłem cennych rzeczy. Renegaci nie gromadzą pieniędzy, bo i tak nikt nie chce z nimi handlować. Trochę kosztowności, trochę kiepskiej broni, kilka cennych mikstur… Ale najważniejszym łupem była świeża żywność i bezpieczna kwatera na noc. Pod dachem, co ważne, bo właśnie zaczęło padać.

     Rankiem Lydia podała mi pewną książkę.

     - Zobacz, co znalazłam.

     Rzuciłem okiem na tytuł. „Ostatnia pochwa Akrasha”. Coś mi to mówiło, ale nie potrafiłem sobie przypomnieć. Zajrzałem do środka. Z początku wydawało mi się, że czytam powieść, ale rychło zrozumiałem, że to zręcznie napisany podręcznik podstaw kowalstwa. To jest pomysł! Napisać podręcznik tak, aby uczeń się nie nudził, nie wybrzydzał, tylko sam chętnie po niego sięgał! I przypomniałem sobie, że obiecałem go Ghorzy. Dobrze się składało. Przecież i tak zamierzaliśmy pójść do Markartu. Przejrzałem go. Prawie nie zawierał żadnych nowych informacji, których bym przedtem nie wiedział, ale zawsze człowiek czegoś się dowie.

     Do Iglicy Karth dotarliśmy około południa. Spustoszony przez nas obóz Renegatów w dalszym ciągu był pusty. Bez przygód więc znaleźliśmy się w jaskini, a potem w świątyni. Tam jednak nikogo nie było. 

     Esbern zapewne nie próżnował, o czym świadczyły porozrzucane po całej świątyni księgi. Znaleźliśmy go, razem z Delphine, na zewnątrz, na tarasie. Na nasz widok wymienili spojrzenia. Uśmiechnąłem się radośnie, wyściskałem ich, po czym streściłem im wydarzenia z ostatnich tygodni.

     - Tak więc, poznałem Smokogrzmot – uśmiechnąłem się do Esberna. – I ręczę za jego skuteczność.

     Mieli oboje niewyraźne miny. Coś przede mną ukrywali. W końcu starzec przemógł się, chrząknął zakłopotany i wyznał.

     - Obawiam się, że mamy problem – zaczął. – Bardzo poważny. Odkryłem, kim naprawdę jest przywódca Siwobrodych.

     Wzruszyłem beztrosko ramionami.

     - Okazuje się, że jest smokiem – odparłem. – Ale mi pomógł!

     - Wszystko dobrze – westchnął Esbern. – Ale czy wiesz, że w starożytnych czasach był prawą ręką Alduina? Odpowiedzialnym za niewypowiedziane okropności! To prawda, że przestępstwa te popełnił dawno temu, lecz sprawiedliwość nie liczy lat. Ostrza polowały na niego od wieków, ale chronili go Siwobrodzi, a potem sami cesarze. Sprawiedliwość wymaga, by zginął za swoje występki.

     Nie wierzyłem własnym uszom! Jedyny smok, który chciał nam pomóc i pomógł – a oni chcą go zabić!

     Esbern spojrzał na mnie ze smutkiem.

     - Dopóki żyje – odezwał się, - obawiam się, że moja przysięga Ostrzy nie pozwala mi zaofiarować ci pomocy.

     Poczułem się, jakby trafił mnie piorun! Spojrzałem na Delphine, w poszukiwaniu pomocy, ale napotkałem jej wzrok twardy i nieugięty.

     - Dopóki Paarthurnax żyje, nie mamy o czym rozmawiać – wycedziła zimno, aż przeszedł mnie dreszcz.

     Nie wiedziałem, co powiedzieć. Po prostu, oniemiały z wrażenia, obróciłem się na pięcie i wszedłem do świątyni. Lydia poszła za mną, równie zdumiona, co ja.

     - Czy oni poszaleli? – szepnęła. – Zabijać jedynego smoka, który wyrzekł się zbrodni?

     W milczeniu schodziłem po schodach, czując, że po policzkach płyną mi łzy. A płakałem, bo wiedziałem, że choć było to szaleństwo, jest w tym ziarno prawdy. Nic nie wiedziałem o Paarthurnaxie. Mógł popełnić wiele zbrodni. To prawda, że w czas się opamiętał i próbował je odkupić, ale czy to wystarczy? Przyszło mi też na myśl, że chciał pozbyć się Alduina tylko po to, by zająć jego miejsce. Czy mogę mu do końca wierzyć?

     - W czasie walki zabijać najpotężniejszego sojusznika… - prychała Lydia za moimi plecami. – Co za szaleństwo?

     Nie wiedziałem, co robić. Wiedziałem tylko, że ani przez chwilę nie chcę dłużej przebywać w tym miejscu. Zdecydowanym krokiem, połykając łzy i wstydząc się ich przed Lydią, skierowałem się do wyjścia. 
     Gdy znaleźliśmy się na zewnątrz, Lydia położyła mi dłoń na ramieniu.

     - Nie zabijesz go prawda? – spytała szeptem.

     Potrząsnąłem głową.

     - Nie sądzę, żebym się na to zdobył – odpowiedziałem również szeptem. – Nawet jeśli okaże się, że oni mają rację.

     Podniosłem na nią wzrok.

     - To Ostrza – odezwałem się trochę spokojniej. – Dla nich smok to smok, jedna zaraza. Porozmawiam z Siwobrodymi… I z Paarthurnaxem… I wtedy zdecyduję, co zrobić. 

     Ale nawet nie chciałem dopuścić do siebie myśli, że mógłbym podnieść rękę na jedynego przyjaciela pośród smoków. Przyjaciela, który uratował mi życie, stając przeciwko własnemu bratu i który wielokrotnie już wspomógł mnie dobrą radą.

     Z nosami na kwintę powlekliśmy się w stronę Markartu. Nie tylko z powodu Paaarthurnaxa. Właśnie straciliśmy dwoje drogich nam przyjaciół. Wyrzekli się nas dla swojej ideologii. Bolało. Bardzo bolało! Gdyby chociaż w inny sposób… Ale ich twarde, nieprzejednane stanowisko nie pozwalało na dalszą dyskusję. Wśród wrogów Alduina nastąpił rozłam. Nawet działając ręka w rękę mogliśmy się okazać za słabi dla Pożeracza Światów. Cóż znaczyliśmy podzieleni?

     I wiedziałem coś jeszcze. Nasza przyjaźń i wzajemne zaufanie skończyły się definitywnie. Jeśli nie zabiję Paarthurnaxa, oni więcej się do mnie nie odezwą. Jeśli natomiast będę musiał to zrobić – to ja nie będę umiał im tego wybaczyć.

     Ani sobie…

6 komentarzy:

  1. Czyżby te dwa wybitne smoki pełniły rolę złego gestapowca i dobrego gestapowca? Albo raczej Brunnera i Klosa...

    OdpowiedzUsuń
  2. Bardzo to ludzkie- bracia to nie znaczy, że są tacy sami, nawet jeśli coś kiedyś razem robili.Mam dwóch braci ciotecznych, różnica wieku pomiędzy nimi zaledwie 1,5 roku.Nie rozmawiają ze sobą niemal od czterdziestu lat, choć mieszkają blisko siebie a ich działki rekreacyjne graniczą ze sobą. Od 13 lat mam kontakt już tylko z jednym z nich. I wcale mi nie jest z tym fajnie.I aż trudno uwierzyć, że kiedyś byliśmy zgodnymi dzieciakami, spędzającymi razem wszystkie wakacje, ferie, święta.
    Miłego;)

    OdpowiedzUsuń
  3. No i siły zostały podzielone... Wcale się nie dziwię, że Wulfhere wybuchnął łzami. Najgorsza jest bezsilność.

    OdpowiedzUsuń