poniedziałek, 4 lipca 2016

Rozdział XLII - Załamanie Czasu

     Z podziemi wyszliśmy bardzo łatwo – wyjście do windy znajdowało się tuż pod sterownią. Winda dość długo pięła się w górę. Wyniosła nas jednak bezpośrednio na powierzchnię, oczywiście w zupełnie innym miejscu, niż tam weszliśmy. Owionął nas powiew świeżego, odżywczego powietrza. Nie sądziłem, że powietrze może mieć tak rozkoszny zapach! Po kilku dniach, spędzonych w dusznych podziemiach, spijaliśmy je, niczym najlepsze wino i z każdym oddechem czuliśmy przypływ sił. Jednocześnie musieliśmy zamknąć oczy, przywykłe do ciemności, bowiem pomimo iż na powierzchni dzień był pochmurny, jego blask poraził nas, jak ognisty dech smoka.

     Każdy z wylotów wind dał się otworzyć od środka. Wystarczyło tylko pociągnąć odpowiednią dźwignię, niedostępną z zewnątrz. Krata otworzyła się, a my z przyjemnością zanurzyliśmy stopy w głębokim śniegu. Przez dłuższą chwilę staliśmy oparci o wieżę, głęboko oddychając i ciesząc się z powrotu do tak dobrze znanego nam świata. Pełnego smoków, niedźwiedzi i trolli – ale naszego…

     A potem spróbowaliśmy zgadnąć, gdzie jesteśmy. Wieża znajdowała się u podnóża góry. Za plecami mieliśmy stromą, ośnieżoną górę, przed sobą gęsty las. I żadnej ścieżki!

     Ruszyliśmy na przełaj przed siebie. W lesie szybko straciliśmy orientację. Szliśmy, brodząc przez głęboki śnieg, byle dalej, byle w przód. Nie wiedzieliśmy nie tylko, gdzie jesteśmy, ani dokąd idziemy, ale też jaka jest pora dnia. Słońca zza chmur nie było widać i nie sposób ocenić, jak jest wysoko. Minęło sporo czasu, zanim pod śniegiem poczuliśmy twardą, wyłożoną kamieniami drogę. Nadal jednak żadne z nas nie wiedziało, w którą stronę należy się udać.

     Ruszyliśmy na chybił trafił, w lewo, nie wiedząc nawet, czy idziemy na północ, czy południe, czy może wschód, albo zachód… Wiedzieliśmy tylko, że trakt nas na pewno dokądś zaprowadzi. Droga po pewnym czasie wyprowadziła nas z lasu, skręcając w prawo. Szliśmy teraz u podnóża jakiejś góry, po lewej stronie mając białe, pagórkowate pustkowie. Wkrótce trakt rozgałęził się – w lewo prowadziła inna droga. Spojrzeliśmy po sobie, wzruszyliśmy ramionami i szliśmy dalej w tym samym, niewiadomym kierunku. Aż w końcu wyczuliśmy dym.

     Zaczynało się robić szaro, gdy weszliśmy do niewielkiego miasteczka, rozłożonego wokół spokojnej zatoki. Jego centralny punkt stanowił nieduży port morski. Była to Gwiazda Zaranna. Okazało się, że zawędrowaliśmy daleko na północ, dokładnie w przeciwnym kierunku, niż zamierzaliśmy.
Gwiazda Zaranna - niewielkie, portowe miasteczko nad północy Skyrim

     Na szczęście w miasteczku był i kowal, który odkupił od nas znalezioną w podziemiach broń, i gospoda z ciepłym paleniskiem i wygodnymi pokoikami i, oczywiście, życzliwi ludzie, którzy pokazali nam na mapie, którędy powinniśmy iść. Przenocowaliśmy w miasteczku, choć wypoczęło jedynie moje ciało. Całą noc dręczyły mnie jakieś koszmary. We śnie jakieś stwory próbowały się do mnie dobrać i wyssać mi krew. Próbowałem z nimi walczyć, ale moje ruchy były tak powolne i niezdarne, że nie dawałem rady. W końcu, gdy dobyłem miecza i zamierzyłem się na jednego z nich, spostrzegłem, że w ręce trzymam rulon papieru… Obudziłem się zmęczony. Okazało się, że nie tylko ja. Lydia również wstała z cieniami pod oczami.

     Zjedliśmy śniadanie i niezwłocznie wyruszyliśmy w dalszą drogę, jako że do domu było daleko. Wychodząc z gospody, spotkaliśmy strażnika, również niewyspanego i zmęczonego. W ogóle, wszyscy mieszkańcy snuli się po mieście, jak duchy.

     - Przybywasz do Gwiazdy Zarannej w dziwnym czasie – strażnik uśmiechnął się do Lydii. – Wygląda na to, że wszystkim mieszkańcom śnią się koszmary…

     Wydało nam się to bardzo dziwne. Zaczepiliśmy jeszcze kilka osób – wszystkie potwierdziły tę niewesołą prawdę. W mieście działo się coś złego. Obiecaliśmy sobie, że zajmiemy się tym, gdy tylko skończymy z Alduinem. A potem przypomniałem sobie o innej obietnicy.

     - Niedaleko znajduje się dwemerska budowla, Mzinhaleft – odezwałem się, spoglądając na mapę, uaktualnioną dzięki uprzejmości ludzi z Gwiazdy Zarannej. – To tam Mjoll zgubiła swój miecz.

     Lydia spojrzała na mnie zadumana.

     - Idziemy tam? – spytała.

     - Nie musimy, ale to po drodze – odparłem. – O, tutaj.

     - A co to jest za budowla?

     - Nie wiem – wzruszyłem ramionami. – Skoro dwemerska, to na pewno jakieś wejście do podziemi.

     Postanowiliśmy rzucić na nią okiem. Poszliśmy traktem, najpierw na południe, potem skręciliśmy na zachód. A potem zaatakował nas smok.

     Dość długo trwała walka z nim, bowiem był silny i raził nas mrozem, mocno spowalniając nasze ruchy. Szyliśmy do niego z łuków, a on krążył nad nami, zionąc mroźnym oddechem, wydawałoby się, zupełnie niewrażliwy na nasze strzały. Dopiero mój Krzyk, Ognisty Oddech, wytrącił go z równowagi. Zatrzepotał błoniastymi skrzydłami, tworząc mały, lokalny huragan i runął na ziemię, wzbudzając tuman śniegu. Dopadłem go, zanim się pozbierał, z obnażoną Zgubą Smoków. Temu mieczowi już nie dał rady.

     Wchłonąłem jego duszę, jak każdą poprzednią. I znów Lydia z szeroko otwartymi oczami podziwiała to zjawisko.

     Do Mzinhaleft nie było daleko. Mieszkańcy Gwiazdy Zarannej poinformowali nas, że ten obiekt leży w kotlinie i trzeba zejść z traktu, nieco na południe. Uprzedzono nas jednak, że opanowali go bandyci i jest tam niebezpiecznie. Pamiętając o tym, zakradliśmy się od strony gór. Dostrzegliśmy kilku z nich. Daleko, ale mimo to odważyłem się strzelić. Chybiłem. Zbir zerwał się na równe nogi i ze zdziwieniem zaczął rozglądać się wokół. Nie spojrzał jednak w naszą stronę – widocznie w głowie mu się nie mieściło, że ktoś może strzelać z tak daleka. Druga strzała rozłożyła go na posadzce. Inny zbój, widząc śmierć swego towarzysza, zerwał z ramienia łuk i popędził w naszą stronę, po stromym podjeździe. Dwa razy chybiłem, ale trzecia strzała strąciła go. Leciał w dół z krzykiem, który po chwili gwałtownie umilkł. W ten sposób udało nam się wyeliminować czterech, zanim zeszliśmy i starliśmy się z pozostałymi. Wynik był zgodny z przewidywaniami – na zewnątrz żaden z nich nie pozostał żywy.
Mzinhaleft - widok z góry. Pomiędzy wieżami widoczna brama do naziemnego kompleksu. Wejście do podziemi jest niewidoczne z tego miejsca. 

     Mzinhaleft musiało być jakąś reprezentacyjną budowlą, bowiem wejście do niej wyglądało, jak brama do wielkiego pałacu. Tak też było w istocie, co stwierdziliśmy, gdy tylko znaleźliśmy się w środku. Była to ogromna rezydencja, niemal równie rozległa, jak dopiero co opuszczona przez nas Alftand.

     Odbyło się też to wszystko bardzo podobnie. Najpierw błądzenie po dwemerskich pomieszczeniach, eliminowanie bandytów i konfiskata ich majątku, później walka z Falmerami. Nie będę tego opisywał, by nie nudzić czytelnika. Dość, że w głębiach podziemi znalazłem Ponury Siekacz, który okazał się być prostym, szklanym mieczem, w dodatku zaklętym. Niezwykle cennym. Nic dziwnego, że Mjoll bolała nad tą stratą.

     Machnąłem nim kilka razy. Poręczny, ostry i lekki. Oręż idealny. Obiecałem sobie, że przy najbliższej okazji sprawię sobie taki. A ten z niejakim żalem postanowiłem zwrócić właścicielce.
Jak wszystkie dwemerskie budowle, także Mzinhaleft wykonano bardzo starannie. Na zdjęciu jeden z podziemnych korytarzy, przegrodzony bramą , wykutą z krasnoludzkiego metalu 

     Nasza podróż do Białej Grani trwała prawie trzy dni. Pierwszego doszliśmy do Morthalu i przenocowaliśmy u Jonny w gospodzie. Drugiego dnia dotarliśmy do wciąż pustej jaskini Ortheim. Wczesnym popołudniem trzeciego dnia otworzyliśmy z ulgą drzwi Wietrznego Domku. Należał nam się odpoczynek. Cały następny dzień zbieraliśmy siły. Odwiedziliśmy jarla i Proventusa, porozmawialiśmy trochę z ludźmi, spieniężyliśmy zdobytą broń u Adrianne i Eorlunda Siwo-Włosego, którego do tej pory jakoś nie miałem okazji poznać. Kosztowności sprzedaliśmy częściowo u Belethora, częściowo kupieckiej karawanie Khajitów, jaka właśnie zawitała do Białej Grani. Położyliśmy się spać wcześnie, aby jutro wyruszyć przed świtem.

     Tak też uczyniliśmy i bez żadnych przygód, wieczorem zwaliliśmy się na głowę Wilhelmowi w Ivarstead, który, jak zawsze, przyjął nas bardzo gościnnie.

     Rankiem rozpoczęła się wspinaczka na Wysoki Hrothgar. Gdy przed południem dotarliśmy do klasztoru, mnisi oddawali się medytacji. Pewien, że w sprawie Smokogrzmotu i tak nie mogą mi pomóc, postanowiłem im nie przeszkadzać i razem z Lydią niezwłocznie udaliśmy się na Gardło Świata.

     - Tylko nie przestrasz się Paarthurnaxa – uprzedziłem ją. – Jest naprawdę wielki!

     - Nie boję się twoich przyjaciół – odparła, podążając za mną. – Nawet smoków.

     Paarthurnax przywitał nas ze szczytu skały. Pokazałem mu podłużne zawiniątko.

     - Posiadasz Kel, Prastary Zwój! – rzekł z podziwem. – Tiid kreh qalos… Wstęga czasu drży pod jego dotykiem. Niewątpliwie, kroczysz ścieżką swego przeznaczenia. Kogaan Akatosh. Kości ziemi są do twej dyspozycji.

     Zauważyłem że jego ciepły, spokojny głos zrobił duże wrażenie na mojej towarzyszce.

     - Jest wspaniały – szepnęła.

     Paarthurnax tymczasem wskazał płytkie zagłębienie w śniegu. Powietrze w tym miejscu dziwnie falowało, a śnieg jakby nie potrafił się zdecydować, czy opaść na ziemię, czy też ominąć to miejsce szerokim łukiem.

     - Zanieś Zwój do Załamania Czasu – rzekł Paarthurnax. – Nie zwlekaj, gdyż nadchodzi Alduin! Nie umkną mu znaki.

     Z pewnym wahaniem podszedłem do tego miejsca. Nie wiedziałem, czego można się spodziewać po magii tak potężnej, jaka zawarta była w Pradawnym Zwoju. Przed oczami stanęły mi ostrzeżenia z ksiąg, pokazanych mi przez Uraga. Mignęła mi postać na pół obłąkanego Septimusa…

     Ale innego wyjścia nie było. Rozciąłem sznurek, którym obwiązane było płótno. Rozwinąłem je i chwyciłem w dłoń Pradawny Zwój – artefakt spoza czasu. Chwila wahania i… Rozwinąłem go z zamkniętymi na razie oczami. Odważyłem się je otworzyć dopiero po chwili, gdy do mojej świadomości dotarły dziwne dźwięki.

     Zwój nabrał czerwonej barwy. Stał się jak ekran czarnoksięskiej latarni. Wyraźnie ujrzałem w nim scenę, która rozegrała się w tym miejscu przed wiekami. Nie tak jakbym tam był, ale jakbym patrzył na nią przez okno. 

     Jakiś wojownik w zbroi i z toporem na plecach, biegł w moją stronę. Jednocześnie usłyszałem jego głos.

     - Gromleith! – wołał. – Czas ucieka. Bitwa…

     Tu urwał, bowiem tuż za nim, w śniegu z impetem wylądował smok. Pojawił się tak niespodziewanie, że aż się wzdrygnąłem. Smok spojrzał na niego groźnie i zaryczał.

     - Daar sul thur se Alduin vokri! – zawołał grzmiącym głosem. – Dziś przywrócone zostanie przywództwo Alduina. Cenię jednak twą odwagę. Krif voth ahkrin! Giń na marne!

     Wojownik jednak nie czekał, aż smok zaatakuje. Z toporem rzucił się w stronę smoka.

     - Za Skyrim! – krzyknął i wymierzył mu potężny cios w pysk.

     Smok ryknął i dmuchnął w jego stronę jęzorem ognia, po czym próbował dosięgnąć go zębami, ale wojownik był szybki i zwinnie uniknął paszczy smoka. W tym samym momencie otrzymał pomoc – do smoka doskoczyła jasnowłosa wojowniczka w zbroi i z mieczem w dłoni.

     - Hjah! – krzyknęła waląc smoka na odlew. – Gromleith zsyła na ciebie śmierć!

     To, co uczyniła później, zapamiętam na długo. Wskoczyła smokowi na głowę, której dosiadła, jak wierzchowca i zanim zdążył on zareagować, z ogromną siłą wbiła mu swój miecz prosto w czaszkę. Smok drgnął w przedśmiertnym skurczu, po czym momentalnie zwiotczał. Wielki łeb upadł na śnieg, a wojowniczka zwinnie z niego zeskoczyła w tym samym momencie, w której dotknął ziemi.

     - Hakonie, wspaniały dzień, doprawdy! – oświadczyła radośnie, podchodząc do swego towarzysza.

     - Czy potrafisz myśleć o czymś innym, poza brukaniem krwią swego ostrza? – niecierpliwie spytał wojownik, zwany Hakonem.

     - A, to istnieje coś jeszcze? – kpiąco odpowiedziała Gromleith.

     - Bitwa poniżej idzie nie po naszej myśli – Hakon nie dał się ponieść entuzjazmowi. – Jeśli Alduin nie odpowie na nasze wyzwanie, obawiam się, że wszystko będzie stracone.

     - Za bardzo się przejmujesz, bracie – beztrosko odparła Gromleith. – Zwycięstwo będzie nasze.

     - Dlaczego Alduin się ociąga? – zastanawiał się Hakon. – Postawiliśmy wszystko na twój plan, starcze!

     - Przyjdzie – odpowiedział mu jakiś głos.

     Przesunąłem Zwój w tamtą stronę i ujrzałem siwowłosego, krzepkiego starca.

     - Nie zlekceważy naszego nieposłuszeństwa – zapewnił starzec. – Dlaczego miałby się nas bać, nawet teraz?

     - Nieźle go wykrwawiliśmy – odparła Gromleith, wzruszając ramionami. – Czterech jego krewniaków padło dziś tylko od mego ostrza.

     - Nikt jednak nie stanął jeszcze przeciwko samemu Alduinowi – pokręcił głową starzec. – Galthor, Sorri, Birkir…

     - Nie dysponowali Smokogrzmotem – odparła Gromleith. – Gdy sprowadzimy go na ziemię, przysięgam, że odrąbię mu głowę!

     - Nie rozumiesz – odrzekł starzec zniecierpliwionym tonem. – Alduina nie można zabić jak pomniejszego smoka! Jest dla nas zbyt silny. Dlatego właśnie przyniosłem Prastary Zwój.

     I przy tych słowach zademonstrował trzymany w ręku, podłużny przedmiot.

     - Felldirze! – zwołał Hakon. - Obiecywaliśmy sobie, że go nie użyjemy!

     - Ja nic nie obiecywałem – pokręcił głowa starzec, zwany Felldirem. – A jeśli masz rację, nie będę go potrzebował.

     - Nie! – uciął Hakon. – Sami uporamy się z Alduinem. Tu i teraz!

     - Wkrótce się przekonamy – wtrąciła Gromleith. – Alduin nadchodzi…

     Pożeracz Światów pojawił się tak nagle, że omal nie upuściłem Zwoju. Zatoczył krąg nad trójką przyjaciół, która jak jeden mąż dobyła broni.

     - Niech tak będzie! – krzyknął Hakon.

     Alduin z głośnym trzepotem wylądował na smoczej ścianie.

     - Meyye! – krzyknął głosem, który brzmiał jak trzęsienie ziemi. – Tharodiis aanne! Him hinde pah liiv! Zi’u hindaan!

     - Niech ci, którzy spoglądają z Sovngardu, zazdroszczą nam dzisiaj – zawołała Gromleith.

     Wszyscy troje, jak na komendę nabrali w płuca powietrza.

     - Joor! Zah! Frul!

     Krzyk, jak grzmot, wydobył się z wszystkich trzech ust jednocześnie. Dosięgnął Alduina i owionął go jakąś dziwną, błękitną poświatą. A ja poczułem wtedy zawrót głowy i chwilową ciemność przed oczami. Słowa mocy kolejno rozbłysły w mojej głowie. Joor! Śmiertelność… Zah! Skończenie… Frul! Tymczasowość… Poczułem w sobie moc, zdolną strącić smoka z nieba. Moc, która nieśmiertelnego smoka spychała w odmęty śmiertelności. I to samo musiał poczuć Alduin. Poczuł, że nie jest już nieśmiertelny, że można mu zadać ranę, że można go zabić. Ryknął przerażony i spróbował unieść się w powietrze, ale po kilku ruchach skrzydeł upadł, jakby sparaliżowany. Jego cielsko zaryło w śniegu tuz przed trzema bohaterami.

     - Nivariin jorre! – zaryczał strasznym głosem. – Co żeście uczynili? Jakież to spaczone słowa powstały w czeluściach waszych umysłów? Tahrodiis Paarthurnax! Zatopię zęby w jego gardle! Lecz najpierw, dir ko maar… Umrzecie w przerażeniu, wiedząc, jaki los was czeka… Pochłonę wasze dusze, gdy przybędą do Sovngardu!

     - Jeśli dziś zginę, to nie ze strachem – wrzasnęła Gromleith i wszyscy troje rzucili się na smoka z orężem.

     - Fo! Krah Diin! – krzyknął Hakon i zmrożona mgła trysnęła ku Alduinowi, nie wyrządzając mu jednak wielkiej krzywdy.

     Za to Gromleith odważnie stanęła przed nim ze wzniesionym mieczem.

     - Czujesz strach po raz pierwszy w życiu, żmiju! -  warknęła. – Widzę to w twoich oczach. Skyrim będzie wolne!

     I zadała mu okrutny cios mieczem. Alduin jednak nie był jeszcze pokonany. Szybkim ruchem złapał ją w zęby, uniósł w górę i potrząsnął łbem. Zapewne połamał jej wszystkie kości, bowiem wypluł już tylko bezwładny kształt. Pierwsza z Języków została pokonana.

     - Nie, do cholery! – wrzasnął zrozpaczony Hakon. – To nie działa! Skorzystaj ze Zwoju, Felldirze! Teraz!

     Podczas, gdy Hakon rozpaczliwie bronił się przed zębiskami smoka toporem, Feldirr oddalił się o kilka kroków i wyciągnął Zwój. Rozpostarł go nagłym ruchem i głosem kapłana zawołał.

     - Wstrzymaj się Alduinie na skrzydle! Siostro Jastrzębico, daj nam błogosławiony oddech, by ten kontrakt został usłyszany! Przepadnij, Pożeraczu Światów! Słowami starszymi niż twoje kości przełamujemy twoją władzę nad tą erą i przeganiamy cię! Przepędzam cię, Alduinie! Wykrzyczymy cię z naszych śmierci, aż do ostatniej!

     Alduin zdążył jeszcze poważnie zranić Hakona. Ten padł na kolana i wypuścił topór z rąk. Smok z satysfakcją pochylił się nad nim i otworzył paszczę.

     I nagle wokół smoka pojawiła się błękitna sfera, jakby zbudowana ze świecącej mgły. Alduin rozejrzał się z przestrachem. Sfera stopniowo, ale widzialnie zaczęła się kurczyć i dusić go w sobie. Stawała się coraz mniejsza i mniejsza. Aż zaczęła go ściskać w sobie coraz bardziej i coraz bardziej. I znikła. Tak po prostu! Razem ze smokiem…

     - Zadziałało – wydyszał Hakon z wysiłkiem. – Udało ci się…

     - Tak – westchnął Felldir. – Nie ma już Pożeracza Światów… Oby duchy miały litość nad naszymi duszami…

     I w tym momencie wizja zaczęła zanikać. Stawała się coraz bardziej mglista. Aż w końcu znikła zupełnie. Przed sobą trzymałem tylko zwój pergaminu, pokryty niezrozumiałymi dla mnie znakami. Powróciłem do rzeczywistości.

     Przez chwilę oddychałem ciężko, bezwiednie zwijając Prastary Zwój. Schowałem go do płóciennego woreczka i odwróciłem się do Lydii. Stała pod skałą, obok Paarthurnaxa i oboje przyglądali mi się z ciekawością. Skinąłem im głową i uśmiechnąłem się. Poznałem Krzyk!

     Ale nie dane mi było długo tryumfować. Paarthurnax nagle uniósł łeb i spojrzał w niebo. Przeleciał po nim czarny cień. Nadleciał Alduin!

     Przez krótką chwilę krążył nad naszymi głowami, po czym zawisł na wprost mnie.

     - Bahloki nahkip sillesejoor! – zawołał niskim głosem, od którego zadrżały moje wnętrzności. – Żołądek mam pełen dusz pożartych śmiertelników, Dovahkiinie. Giń i stań naprzeciw swego przeznaczenia w Sovngardzie!

     Alduin bezspornie należał do tych, którzy byli przekonani, iż przeciwnik ma ochotę słuchać ich patetycznej przemowy. Ale ja nie miałem. Już przy „giń” wciągnąłem powietrze w płuca i napiąłem mięśnie.

     - Joor! Zah! Frul!

     Nigdzie, tak jak w przypadku Krzyku, nie widać, jak powolny jest dźwięk. Smoki, mimo swych ogromnych rozmiarów, są niesamowicie zwinne. Trudno trafić je Krzykiem, bowiem zanim on do nich doleci, smoki potrafią go uniknąć. Jedyny skuteczny sposób, to krzyknąć, gdy zawisają nad celem. Alduina zgubiła tu jego pycha. W głowie mu się nie mieściło, że śmiertelnik może nie wysłuchać do końca jego przemowy i przerwać mu w pół słowa. Smokogrzmot dosięgnął celu. Niby olbrzymie robaki, po ciele Alduina popełzły ruchome plamy błękitnego światła. Bezskutecznie zatrzepotał skrzydłami, jak ptak trafiony strzałą. Zwalił się niezdarnie na śnieżną pokrywę, a ja tylko na to czekałem. Elfi łuk, ebonowe strzały, znalezione przy dwemerskim centurionie i pewna ręka myśliwego, szkolonego przez Bosmera. To były moje atuty.

     - To już koniec! – zawołał Paarthurnax. – Spóźniłeś się, Alduinie!

     Alduin odwrócił ku niemu łeb, posyłając mu spojrzenie, pełne wściekłości.

     - Suleyki mulaag, Paarthurnax! – wrzasnął. – Gdy twoja siła słabła, moja rosła!

     Pierwsza strzała trafiła w łeb, druga w szyję. Trzeciej nie zdążyłem wypuścić, bowiem Alduin oprzytomniał i jakoś zdołał wzbić się w powietrze. Dostrzegłem tylko, że Lydia trafiła go pod pachę. Zaczęła się nierówna walka. Szyliśmy z łuków, a Alduin nie tylko raził nas ogniem i mrozem. Nie wiem, jakim cudem, ale z nieba zaczęły sypać się na nas rozpalone głazy, jak przy wybuchu wulkanu. Unikałem ich jak mogłem, ale i tak jeden trafił mnie w plecy i przewrócił. Pomny sytuacji, w jakiej się znalazłem, momentalnie przewróciłem się na bok i wstałem tak szybko jak umiałem. Jęzor mroźnej mgły uderzył obok.

     - Może i posiadasz broń moich starożytnych adwersarzy – zaśmiał się Alduin. – Ale nie dorastasz im do pięt!

     Niestety, wyraźnie zaczął zdobywać przewagę. Trafić go, gdy tańczył w powietrzu, było niezmiernie trudno. Przeważnie chybiałem. Krzyknąłem dwa razy, ale z łatwością uniknął fali uderzeniowej Krzyku. Jego mroźny oddech, na przemian z jęzorem ognia, trafiły mnie już kilkakrotnie. Tylko szybkie zażycie mikstury uzdrowienia uchroniło mnie od śmierci. Wydawałoby się już, że poniesiemy klęskę. Ale wtedy otrzymaliśmy pomoc. Od potężnego sojusznika.

     - Unslaad hokoron! – zawołał Paarthurnax. – Nigdy więcej!

     I zwarł się z Alduinem w śmiertelnym uścisku, zmuszając go do odwrócenia się do nas tyłem. Dwie strzały natychmiast wbiły mu się  w skrzydła. Nie chciałem używać Smokogrzmotu, aby nie zaszkodzić Paarthurnaxowi, ale ten potrafił sam o siebie zadbać. Zionął w swego brata gorącym jęzorem ognia, utrzymując go tym samym na dystans.

     - Użyj Smokogrzmotu – krzyknął Paarthurnax. – Tylko tak można go pokonać!

      Idealna okazja!

     - Joor! Zah! Frul! – krzyknąłem.

     Alduin opadł bezwładnie na ziemię, niedaleko Lydii. Ta, wiedząc, że z bliska łuk na nic jej się nie przyda, chwyciła miecz i natarła na smoka. Ja wpakowałem mu strzałę w oko.

     Znów krzyknąłem, widząc, że zaczyna trzepotać skrzydłami. Krzyk uwięził go na ziemi. Odrzuciłem łuk i wyrwałem z pochwy Zgubę Smoków. Odrzuciłem tarczę, która i tak na nic mi się tu nie mogła przydać i chwyciłem miecz w obie dłonie.

     Alduin zajęty był Lydią. Podskoczyłem do niego i zadałem mu cios, w który włożyłem wszystkie swoje siły. Gdyby smok był zwykłym, żywym stworzeniem, ten cios odrąbałby mu głowę. Ale Alduin tylko odrzucił mnie ognistym oddechem o kilka kroków i znów spróbował wzlecieć.

     Butelka z magiczną miksturą znalazła się w mojej dłoni niemal sama. Szybki łyk – i przypływ sił. Sił tak bardzo potrzebnych, by znów krzyknąć.

     - Joor! Zah! Frul!

     Alduin z wściekłością rzucił łbem. Łyknąłem jeszcze raz mikstury uzdrowienia i rzuciłem się na niego ze Zgubą Smoków. Na zmianę, to mieczem, to Krzykiem, gnębiłem go bez wytchnienia. Zauważyłem, że tuż po Krzyku jest najbardziej wrażliwy na ciosy. Dźgałem, ciąłem i krzyczałem. Razem z niezastąpioną Lydią, trzaskaliśmy mieczami po potężnej szyi i pysku, nie pozwalając mu na atak. Paarthurnax poraził go jeszcze kilkakrotnie jęzorem ognia. W oczach Alduina ujrzałem wtedy strach. Strach i coś jeszcze – niewyobrażalną, porażającą nienawiść.

     Alduin padł.

     Jego łeb bezwładnie potoczył się po śniegu. Oczy zgasły. Ciało zapadło się w ostatnim wydechu.

     Wygraliśmy…

     Ale co to?

     Znów przypłynęły mu siły. Znów podniósł głowę i bezceremonialnie uderzył skrzydłami. Siła podmuchu odrzuciła nas o kilka kroków.

     - Meyz mul, Dovahkiin – wycharczał. – Nie brak ci siły. Przecież jestem Alduinem, pierworodnym Akatosha! Mulaagi zok lot! Nie można mnie zabić! Nie dokonasz tego ty, ani nikt inny!

     I przy tych słowach niezdarnie, jakby coś mu przeszkadzało, wzbił się w powietrze i zniknął za sterczącym spod śniegu szczytem.

     - Mnie się nie da zwyciężyć! – zawołał jeszcze. – Śmiertelna duszo, zmiażdżę cię!

     Opadłem na kolana. Byłem tak zmęczony i rozczarowany, że nie potrafiłem ruszyć ręką. Lydia wyglądała nie lepiej. Nawet Paarthurnax dyszał ciężko, choć przecież był smokiem.

     - Lot krongrah – odezwał się. – Zaprawdę, posiadasz Głos dovów. To zwycięstwo da do myślenia sojusznikom Alduina.

     Spojrzałem na niego zdumiony i zrozpaczony.

     - To żadne zwycięstwo! – jęknąłem. – Przecież Alduin uciekł…

     Paarthurnax niezdarnie wgramolił się na swe ulubione miejsce, na szczycie smoczej ściany.

     - Ni liivrah hin moro… - zahuczał. – Faktycznie, nie było to pełne zwycięstwo. Ale nawet starożytni herosi nie byliby w stanie pokonać Alduina w otwartym boju. Alduin zawsze wykazywał się… Pahlok… Arogancją władzy. Uznaghar paar… Dominację uznał za swój przywilej, wynikający z urodzenia. To powinno wstrząsnąć lojalnością służących mu dovów.

     Czyli nie można go pokonać… Można odebrać mu władzę, ale nie da się go zabić. W ten sposób Paarthurnax chciał go osłabić. Cóż, jest to jakaś myśl, choć nie ufałem politycznym metodom. Cóż z tego, że pozbawię go władzy? Nawet jeśli mi się to uda, nie jestem przecież wieczny. Prędzej czy później, uda mu się mnie pokonać i wtedy tę władzę odzyska. Nie uratuję świata… Ale… Może zdołają tego dokonać dovowie? Inne smoki?

     Zaraz… Co on powiedział? Jego żołądek pełen jest dusz śmiertelników… Pożre dusze herosów w Sovngardzie… Czyżby on udał się właśnie tam? Do Sovngardu? Czyżby tam zbierał siły? Ale jak to możliwe? Czy istnieje jakiś portal? Jakaś brama? Czy ja mógłbym udać się tam za nim?

     - Muszę dowiedzieć się, gdzie uciekł Alduin – szepnąłem.

     Paarthurnax chyba domyślał się, o czym myślę.

     - Taaak… - zahuczał zamyślonym głosem ze szczytu ściany. – Jeden z jego sojuszników mógłby nam to wyjawić… Motamahus… Nie będzie jednak łatwo nakłonić jednego z nich do zdrady. Może hofkahsejun, pałac w Białej Grani, Smocza Przystań… Zbudowano ją, by więzić tam schwytanego dovę. Idealne miejsce do zastawienia pułapki na jednego z sojuszników Alduina, czyż nie?

     Nie wierzyłem własnym uszom. Smocza Przystań była pułapką na smoki! Jak to możliwe? A jednocześnie przyszła mi do głowy inna myśl. Wyobraziłem sobie, jak Balgruuf naraża swoje ukochane miasto na atak smoka, próbując go złapać i wydało mi się to tak absurdalne, że aż się roześmiałem.

     - Jarl Białej Grani może mieć inne zdanie – mruknąłem.

     - Hmm… Tak… - westchnął smok. – Lecz twoje su’um jest silne. Nie wątpię, że zdołasz go do tego przekonać.

     Nie wątpił, bo go nie znał. Moim zdaniem, było to absolutnie niemożliwe. Łatwiej byłoby mi przekonać Ulfrica. Tamten przynajmniej był wystarczająco szalony i zapatrzony we własną legendę. Rozsądny i rozważny Balgruuf zupełnie mi nie pasował do wizerunku łapacza smoków.

     - Smoczą Przystań zbudowano specjalnie, żeby trzymać w niej smoki? – spytałem zaciekawiony.

     Paarthurnax przymknął oczy.

     - Tak – odparł. – To było wieki temu, rozumiesz. Wtedy było nas więcej. Przed tym, jak przybyli Bruniikke… Akawirczycy… I wymordowali moich zeymah. Czasem go odwiedzałem. Niemal zwariował z samotności i zniewolenia. Tiiraz sivaas. Nawet nie pamiętał swego imienia. Nie mam pojęcia, w jaki sposób dał się złapać. Ale bronjun… Jarl… Był bardzo dumny ze swego pupilka. Paak! Od tamtej pory hofkahsejun zwie się Smocza Przystań. Lok, Thu’um…

     Pożegnaliśmy Paarthurnaxa  i wolno, nie spiesząc się, zeszliśmy w dół.

     - Może Arngeir będzie coś wiedział? – zasugerowała Lydia. – Albo Esbern?

     - Spytamy jednego i drugiego, dla pewności – odparłem.

     - A z Niebiańskiej Przystani, oczywiście, pójdziemy do Markartu – mruknęła Lydia. – Do zielonookiej Lisbet…

     Arngeira znaleźliśmy w sypialni, gdzie siedział nad jakimiś dokumentami. Widać było jednak, że ich nie czyta, tylko myślami błądzi gdzieś daleko. Na nasz widok zerwał się z miejsca tak dziarsko, jakby miał dwadzieścia lat.

     - Alduin… - szepnął zaaferowany. Słyszeliśmy Krzyk Smokogrzmotu. Udało ci się go pokonać?

     Wzruszyłem ramionami.

     - Tak, ale uciekł – westchnąłem.

     Arngeir sposępniał, nie spuścił jednak ze mnie badawczego wzroku.

     - Muszę znaleźć jego portal do Sovngardu – mruknąłem, spuściwszy głowę.

     Westchnął.

     - Tego się obawiałem – powiedział smutnym głosem. – Sądziłem, że to on odleciał na wschód po bitwie.

     Zaprosił nas do stołu i podał nam skromną wieczerzę. Posililiśmy się trochę, a potem Arngeir napełnił kubki winem i spytał o najbliższe plany.

     - Spróbuję schwytać smoka – odparłem zamyślony, bo zupełnie nie wyobrażałem sobie, jak mam tego dokonać. – Jeśli Balgruuf mi pomoże.

     - Aha, Smocza Przystań – ożywił się nieco, lecz po chwili entuzjazm na powrót go opuścił. – Czeka cię wiele trudności, lecz lepszego planu nie widzę.

     Przez chwilę kalkulował coś w głowie.

     - Obawiam się jednak, że niełatwo będzie przekonać jarla – westchnął, po czym uśmiechnął się lekko. – Pamiętaj, Droga Głosu przygotowała cię nie tylko do walki. W istocie, wierzymy, że do walki przydaje się najmniej.

     Po czym uściskał mnie wzruszony.

     - Niech służy ci siła i prawość twego Głosu. Oddychaj i skup się…

     - Gdzie udał się Alduin? – spojrzałem na niego pytająco.

     Pokręcił głową.

     - Stare opowieści głoszą, iż może się udać do Sovngardu, by pożreć dusze zmarłych – podniósł na mnie wzrok. – Musisz dowiedzieć się, jak on to robi, zanim odzyska siły i powróci.

     Rozmawialiśmy jeszcze przez chwilę, ale potem, stwierdziwszy, że jest jeszcze jasno, zdecydowałem się iść dalej. Jutro, skoro świt, chciałem wyruszyć do Niebiańskiej Przystani, a było to dość daleko. Postanowiliśmy przenocować w Ivarstead.

     Pożegnaliśmy się serdecznie.

     - Niech cię wiatr prowadzi – szepnął Arngeir, po czym uścisnął nas oboje. Lydia z szacunkiem chciała przyklęknąć, ale Mistrz nie pozwolił. Spojrzał jej prosto w oczy i uśmiechnął się ciepło. Skinął głową, tak jakby potwierdziły się jego przypuszczenia. Z pewnością opowieści o nas już dotarły na Wysoki Hrothgar. Wątpię, by szacunek Siwobrodych zdobyła odwaga i waleczność mojej towarzyszki, ale wiem, że pokochali ją za jej oddanie i wierność.

     Do Ivarstead doszliśmy, gdy zapadał już zmrok.

6 komentarzy:

  1. Ciekawe, zwłaszcza ta "odżywka" w postaci dusz zmarłych.Straszny mozół taka walka z wciąż odradzającym się smokiem.
    Miłego;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. No cóż, wynika z tego, że Alduin potrafi dostać się do zaświatów, by pożerać dusze wojowników. Czyli nie tylko na ziemi robi piekło.

      Usuń
  2. A to zaskoczenie... Nie spodziewałam się, że tak natychmiastowo dojdzie do spotkania z Alduinem! Mają przez niego niezły kłopot...
    Podoba mi się Gwiazda Zaranna, mam nadzieję, że Wulfhere będzie mógł tam wrócić i coś im pomóc z tymi koszmarami nocnymi.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Zdradzę Ci, że zrobił to i to jeszcze przed ostateczną rozprawą z Alduinem, ale nie opisałem tego, żeby nie rozbudowywać całej tej historii.

      Usuń
  3. Zaczynam się bać Alduina. Akcja rozwija się jak w horrorze katastroficznym. Mam nadzieję, że w kolejny odcinek będzie spokojniejszy.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Może nie spokojniejszy, ale na pewno mniej drastyczny.

      Usuń