wtorek, 5 stycznia 2016

Rozdział V - Smocze Dziecię

      Znalazłem się na półce skalnej, dość wysoko nad ziemią. W dole, przed sobą miałem piękne jezioro i wypływającą z niego rwącą rzekę. W oddali, w dół rzeki, widniały światełka jakiejś osady. O ile mogłem się zorientować w ciemności, mogła to być Rzeczna Puszcza. Pewności nie miałem, bo błądząc po podziemnym labiryncie, zupełnie straciłem orientację. Nie tylko nie wiedziałem, z której strony wyszedłem, ale i w jakim czasie. Jest ciemno, to prawda, ale czy to późny wieczór, północ, czy ranek przed świtem?

     I wtedy dopiero, gdy pomyślałem, ile czasu spędziłem w podziemiach, dopadło mnie zmęczenie. Poczułem, jak bardzo jestem umordowany. Bliskość ludzkiej osady wykrzesała jednak ze mnie resztki sił. Myśl o cieple kominka, gorącej kolacji i miękkim łóżku, pobudziła mnie do działania. O ile sobie dobrze przypominałem, w Rzecznej Puszczy stała gospoda. Nazywała się Pod Śpiącym Gigantem, czy jakoś tak…

      Tylko jak tu zejść, nie narażając się na połamanie kości? Pode mną otwierała się może niezbyt głęboka, ale dość stroma przepaść. Czekać na tym chłodzie aż się rozwidni, nie miałem zamiaru. Powoli, ostrożnie zacząłem schodzić ze skalnej ściany, wybierając co łagodniejsze pochylenia. Na szczęście noc była jasna, a skała nie osypywała się. Tyle tylko, że już u stóp góry straciłem z oczu osadę, która znikła za niewysoką granią. Nie było to problem – rzeka była moim drogowskazem.

     Stanąłem pewnie na nierównym gruncie. A potem poszedłem w stronę brzegu. Zanurzyłem ręce w zimnej, świeżej wodzie i obmyłem twarz, co trochę mnie orzeźwiło. Rozpocząłem wędrówkę w dół rzeki, wzdłuż jej brzegu. Trzeba było patrzeć pod nogi, żeby nie wywrócić się na tym nierównym gruncie, pełnym omszałych kamieni i zdradliwie wystających korzeni. Minąłem malowniczy wodospad i ujrzałem światełka osady. Niebo na wschodzie już lekko pojaśniało. Na wschodzie? Zerknąłem w gwiazdy. Tak, na wschodzie. A więc spędziłem w podziemiach prawie cały dzień i całą noc! Nic dziwnego, że ledwo powłóczyłem nogami. Na szczęście, do osady było coraz bliżej. Po krótkim marszu mogłem już rozpoznać poszczególne zabudowania. Poznałem tartak i kuźnię Alvora. Ucieszyło mnie to. Wprawdzie musiałem iść okrężną drogą, bowiem most był z drugiej strony, a brodzić w zimnej wodzie nie miałem ochoty, ale to była tylko drobna niedogodność.

     Gospoda była otwarta, a ja tak zmęczony, że nie wiedziałem nawet, z kim rozmawiam. Wynająłem pokoik i natychmiast rzuciłem się na łóżko. Najem się później.

      Nie spałem długo, zaledwie kilka godzin. Ale hałas, dobiegający z kuźni Alvora nie pozwolił na dłuższy sen. Gdy się zbudziłem, słońce stało już wysoko. Przetarłem zaspane oczy i chcąc nie chcąc zwlokłem się z łóżka. Zjadłem śniadanie w gospodzie, pożegnałem się, po czym poszedłem do sklepu.

      Lucan Valerius i jego siostra bardzo się ucieszyli, widząc mnie całego. A gdy położyłem na ladzie złoty szpon, nie kryli wzruszenia. Spodziewałem się nagrody, ale hojność Lucasa odebrała mi mowę. Wyliczył mi ni mniej ni więcej, tylko równe czterysta sztuk złota.

       - Nie wiem, ile tak naprawdę jest wart – uśmiechnął się przepraszająco. – Więc daję tyle, ile on waży.

     Woreczek ze złotem, jaki od niego dostałem, ważył chyba znacznie więcej niż złoty szpon, ale Lucas wzruszył tylko ramionami, co miało zapewne oznaczać, że dla niego ma on o wiele większą wartość. Pożegnałem się z nimi i zaszedłem do Alvora. Tam pokazałem mu miecz, znaleziony w podziemiu, a także zaklęty topór.

     - To pradawna, norska broń – wyjaśnił kowal. – Bardzo stara. Ma kilkaset lat. Aż dziw, że stal zachowała się do dnia dzisiejszego. Musiało tam być bardzo sucho. O, popatrz – wskazał palcem na klingę miecza. – Tu widać zaledwie płytkie wżery.

     Machnął nim kilka razy.

     - Ciężki. Dziś już się takich nie robi. W walce ciężar przeszkadza.

     Przyznałem mu rację. Sam znacznie chętniej używałem stalowego miecza, o nieco lżejszej głowni. Więc, gdy Alvor poprosił mnie o jego sprzedaż, zgodziłem się bez żadnego sentymentu.

     - Odnowię go, naostrzę – rzekł, wyliczając mi na rękę złote septimy. – Będzie wizytówką mojej kuźni.

     Topór też mu się spodobał, ale gdy próbowałem go naostrzyć, okazało się, że to nie takie proste.

     - To zaklęty topór – odezwał się, przyglądając się moim daremnym wysiłkom. – Żeby ulepszyć zaklętą broń, trzeba mieć umiejętności znacznie większe, niż nasze. Najlepiej poradź się jakiegoś maga.

    Postanowiłem pokazać topór Farengarowi. Wszedłem tylko na chwilę do domu Alvora, przywitać się z Sigrid i zaraz wyruszyłem do Białej Grani. Na miejsce dotarłem bez żadnych przygód. Od razu skierowałem swe kroki do Smoczej Przystani.

     Okazało się, że Farengar miał gościa. Była to kobieta, o śniadej skórze. Co ciekawe, miała na sobie skórzaną zbroję podobną do mojej, a na głowie kaptur, rzucający cień na jej twarz. Z pewnością dobiegała już czterdziestki, ale patrząc na nią miało się wrażenie, że to osoba silna i bardzo sprawna. Rozmawiali półgłosem, ale zdołałem się zorientować, że tematem rozmowy są smoki. Chwilę trwało, zanim mnie zauważyła, stojącego w drzwiach.

     - Masz gościa, Farengarze – odezwała się głębokim głosem.

     Mag uniósł głowę.

     - Wróciłeś! – uśmiechnął się. – Cały i zdrowy, jak widzę. Masz to?

    Skinąłem głową i sięgnąłem do plecaka. Gdy wyciągnąłem kamienną tablicę, uśmiechnął się jeszcze szerzej. Chwycił smoczy kamień i podsunął go pod nos nieznajomej. Ta uniosła brew w geście ni to zdziwienia, ni to podziwu i rzuciła mi spod kaptura przenikliwe spojrzenie.

     - Co teraz? – spytałem, by przerwać milczenie.

     Farengar tryskał energią.

    - W tym miejscu kończy się twoje zadania, a zaczyna moje – odrzekł z entuzjazmem. - To będzie bardziej umysłowy wysiłek, tak często w tym kraju nie doceniany, niestety. Moja...współpracowniczka – wskazał na kobietę w zbroi - będzie zadowolona z wyników twojej pracy. Odkryła lokalizację środkami, których nie chce mi zdradzić.

     Zwrócił się w stronę swego tajemniczego gościa i z widoczną radością w głosie ciągnął.

     - Twoje informacje okazały się prawdziwe. Tobie należy się podziękowanie za pomoc.

    Kobieta uniosła wzrok. Po raz pierwszy miałem okazję przyjrzeć jej się uważnie. Dostrzegłem wyraźnie pionową bliznę, przecinającą jej lewą część twarzy. Znak, że z niejednego pieca chleb jadła.

     - Udało ci się to przynieść z Czarnygłazu? - spytała powoli.

    Potwierdziłem gestem, nieco onieśmielony. Kim ona była? Z pewnością kimś nietuzinkowym. Farengar zwracał się do niej z widocznym szacunkiem. Inna sprawa, że, o ile zdołałem się zorientować, podczas naszej krótkiej znajomości, traktował w ten sposób wszystkich.

     - Niezła robota – mruknęła kobieta bardziej do siebie, niż do mnie, opuszczając wzrok na kamienną tablicę. - Przyślij mi kopie, kiedy już to rozszyfrujesz – rzuciła w stronę Farengara.

     Byłem bardzo ciekawy, kim jest owa tajemnicza postać, ale nie dane nam było zamienić więcej słów. Do komnaty wpadła nagle jak bomba Irileth.

     - Farengar! – rzuciła bez wstępów. – Musimy iść! Nieopodal dostrzeżono smoka.

     Wszyscy chyba poczuliśmy wtedy mrowienie na karku. Ja na pewno!

     - A ty chodź z nami – spojrzała na mnie swoimi czerwonymi oczami  i obróciła się na pięcie.

    Ku mojemu zdumieniu powiodła nas na schody, za tronem jarla, do wnętrza pałacu. Tam, na piętrze czekał na nas Balgruuf i jakiś strażnik.

     - Powiedź jarlowi to, co mnie – Irilieth zwróciła się bezpośrednio do strażnika. - To o smoku.

     - Zgadza się – potwierdził zapytany z pewnym wahaniem. - Widzieliśmy, jak zbliża się od południa. Był szybki. Szybszy niż cokolwiek w życiu widziałem!

     - Co on zrobił? Atakuje wieżę strażniczą? – jarl zmarszczył brwi.

    - Nie, mój panie. Krążył nad horyzontem, kiedy wychodziłem. Byłem pewien, że się na mnie rzuci, więc uciekłem. Nigdy w życiu tak się nie bałem… - dodał ciszej, opuszczając głowę ze wstydem.

     Jarl jednak nie miał zamiaru pastwić się nad nim. Przeciwnie, klepnął go w ramię i ciepłym głosem powiedział.

     - Dobra robota, synu. Resztę zostaw nam. Idź do koszar, zjedź coś i odpocznij. Zasłużyłeś na to. Irileth - zwrócił się do huskarla, - lepiej weź strażników i idźcie tam.

     - Rozkazałam żołnierzom zebrać się przy bramie głównej – odparła.

     - Dobrze. Nie zawiedź mnie.

     Ciepły ton głosu złagodził niepotrzebne moim zdaniem polecenie. Irileth uprzedzała jego rozkazy – czego chcieć więcej?

    - Nie ma czasu na ceremonie – zwrócił się do mnie. - Znów potrzebuję twojej pomocy. Idź z Irileth i pomóż jej w walce ze smokiem. Udało ci się przetrwać w Helgen, więc masz lepsze doświadczenie ze smokami, niż reszta z nas.

     - Powinienem się przyłączyć. Bardzo bym chciał zobaczyć tego smoka – Farengar nie krył podniecenia.

    - Nie! – uciął Balgruuf - Nie mogę ryzykować utraty was obojga. Potrzebuję ciebie tutaj, do obrony miasta przed smokami.

      - Wedle rozkazu – mruknął mag, trochę niezadowolony.

     - Jeszcze jedno, Irileth. To nie jest misja, w której chodzi o śmierć i chwałę. Muszę wiedzieć, z czym mamy do czynienia.

       - Nie martw się, panie – odparła elfka. - Jestem uosobieniem ostrożności.

     Ich oczy na chwilę się spotkały. Wzrokiem powiedzieli sobie więcej, niż wynikałoby to z usłyszanych słów. Wtedy po raz pierwszy ujrzałem w oczach jarla coś na kształt lęku. Nie o siebie – o nią.

      Wybiegliśmy z zamku. Pod bramą grodu czekali już strażnicy. Szybko opuściliśmy miasto i udaliśmy się w stronę majaczącej w oddali kamiennej wieży o płaskim dachu. Irilieth w krótkich słowach poinstruowała pozostałych, w jakim celu się tam udajemy. Twarze mieli poważne.

     - Już po nas – mruknął jeden z nich, ale nawet nie zwolnił kroku.

     Był żołnierzem z krwi i kości. Nie cofał się, nawet, jeśli był pewien, że idzie na śmierć.

     Wieża była w odległości kilkudziesięciu strzałów z łuku. Trzeba było dobrze się napracować nogami, bo Irileth nie pozwoliła nam biec. Mruknęła coś o wątpliwym pożytku z zasapanych wojowników, nie potrafiących złapać oddechu. Minęło pół godziny, zanim stanęliśmy w pobliżu wieży.

    Otoczenie wyglądało jak pogorzelisko. Gdzieniegdzie tliły się jeszcze suche gałązki jakiejś krzewinki. Trawa w wielu miejscach była wypalona do gołej ziemi. Obok wieży dymiły szczątki jakiejś drewnianej konstrukcji, a i sama wieża nosiła ślady uszkodzeń.

     - Nie widać smoka, ale wygląda na to, że tu był...

     Irileth omiotła wzrokiem okolice, po czym poleciał nam poszukać, czy ktoś nie ocalał.

     Rozbiegliśmy się po okolicy. Ja sam popędziłem w kierunku wejścia, bowiem wydawało mi się, że coś się tam rusza. Nie pomyliłem się – ukrywał się tam jeden ze strażników, sparaliżowany niemal strachem.

     - Nie, wracaj! – krzyknął, gdy mnie zobaczył. - On wciąż tu jest! Złapał Lokiego i Tora, gdy próbowali uciekać…

     Smok, nie smok, trzeba było się rozejrzeć. Zaryzykowałem szybki bieg po schodach, prosto na dach. Stanąłem na szczycie wieży i rozejrzałem się wokół. Wspaniały widok na okolice roztaczał się przede mną, ale ja nie miałem czasu go podziwiać. Po stronie gór rozległ się smoczy ryk.

     - Niech Kynaret ma nas w swojej opiece! – jęknął przerażony strażnik. - Znowu wraca...

   Odruchowo zerwałem łuk z pleców. Ręka sama poszukała strzały. Skierowałem wzrok tam, skąd dobiegał mnie ryk. Zrazu niczego nie dostrzegłem. Tylko jakiś ptak leciał…

      Ptak?!

     W górach wzrok płata figle. Wszystko wydaje się bliższe i mniejsze. Z przerażeniem ujrzałem, że rzekomy ptak zbliża się do mnie z ogromną prędkością i momentalnie rośnie w oczach. Smok!

     Aż mnie zmroziło z przerażenia. Nie tylko na sam widok smoka. Jeszcze bardziej przeraziło mnie coś, co uświadomiłem sobie, gdy tylko go ujrzałem: to nie był ten sam smok! To nie ten, co zaatakował Helgen. Ten wyglądał zupełnie inaczej. Choć równie wielki, miał zupełnie inną sylwetkę, o wiele jaśniejszą skórę i znacznie mniejsze wyrostki na grzbiecie i głowie.

     Jest ich więcej! 

     Zrobiłem wtedy jedyną rzecz, jaką mogłem. Wycelowałem prosto w jego głowę, a gdy podleciał zupełnie blisko, zasłaniając mi widok, wypuściłem strzałę. Widziałem, że trafiła, a smok gwałtownie zanurkował pod wieżą. Znów zaryczał, ale, co dziwne, ten ryk brzmiał jak słowa w jakimś nieznanym mi języku. Spod wieży trysnął jęzor ognia. Podbiegłem do kamiennej blanki i wyjrzałem na zewnątrz. Smok szalał, zionąc ogniem na prawo i lewo, okrążając wieżę to z prawej, to z lewej strony. Próbowałem strzelać. Na nic. Był za szybki i w moim polu widzenia znajdował się za krótko. Ciągnąc za sobą ołowiane nogi, sparaliżowane strachem, zbiegłem na dół.

     Wypadłem prosto na niego. Zawisł przed wejściem, wzbijając błoniastymi skrzydłami prawdziwy huragan. Strzeliłem, a grot wbił mu się w pierś, ale nie zauważyłem, żeby zrobiło to na nim jakiekolwiek wrażenie. Trysnął ogniem w kierunku nadbiegającej Irileth, która w ostatniej chwili skryła się za ogromnym głazem. Zdążyłem posłać mu jeszcze jedną strzałę – prosto w głowę. Smok potrząsnął tylko łbem i wzniósł się w powietrze, po to tylko, by za chwilę znaleźć się po drugiej stronie wieży.

     Muszę przyznać tutaj, że strażnicy stanęli na wysokości zadania. Choć bez wątpienia przestraszeni, nie złożyli broni. Nawet ten, który poprzednio ukrywał się w wejściu, chwycił za łuk. Słali mu strzałę za strzałą, ale żywotność gada zdawała się nie mieć końca. W dodatku większość z nich chybiała, bo smok, przy całym swym ogromie, był zadziwiająco szybki i zwinny. Zauważyłem jednak, że tuż przed atakiem miał zwyczaj zawisać w powietrzu, jak gigantyczna ważka. Postanowiłem to wykorzystać i gdy zawisł po raz kolejny, posłałem mu dwie celne strzały. Niestety, jęzor ognia z pyska gada dosięgnął jednego ze strażników. Rzuciło biedakiem na ziemię i mam tylko nadzieję, że zginął od samego uderzenia, a nie upiekł się żywcem w swej zbroi, rozpalonej do czerwoności.

     To przeważyło. Pozostali strażnicy wydali z siebie potworny krzyk. Strach ustąpił miejsca wściekłości. Zasypaliśmy gada gradem strzał i nareszcie ujrzeliśmy tego efekt – gad stracił równowagę i z ogromnym łoskotem uderzył w ziemię, wzbijając tumany kurzu. Nie zginął jednak. Już po chwili, gdy tylko dobiegliśmy do niego na strzał, uniósł swój wielki łeb i posłał w naszą stronę kolejny jęzor ognia. Odruchowo padłem na ziemię i to ocaliło mi życie. Jeden ze strażników nie zdążył. Zginął w płomieniach. Irileth też się dostało rykoszetem, ale Dunmerowie są zadziwiająco odporni na ogień. Wydawało się, że nic jej się nie stało, gdy z obnażonym mieczem rzuciła się w stronę smoka.

     Nie miałem w sobie tyle odwagi. Podczas, gdy Irileth trzaskała smoka mieczem po pysku, pomimo jego usiłowań nie dając mu się chwycić zębami, ja słałem mu strzały w miejsca, które u normalnego zwierzęcia wywołałyby natychmiastową śmierć. Dwie przeszyły jego szyję. Dwie następne wpakowałem mu pod skrzydło. W końcu, gdy uniósł głowę, szykując się do kolejnego tryśnięcia ogniem, udało mi się trafić go w głowę, w okolicy oka.

    Do dziś nie wiem, co zabiło smoka. Czy to moja ostatnia strzała, czy morderczy cios Irileth, która wpakowała mu miecz po samą gardę, czy też dwie inne strzały, wystrzelone przez pozostałych. Dość, że cztery ciosy spadły na niego jednocześnie. Gad wyprostował się w agonii, jak atakująca kobra, podniósł pysk ku niebu i ryknął przeciągle. Tym razem byłem pewien, że to mowa. Wychwyciłem nawet słowo „Dovahkiin”, jakkolwiek nie wiedziałem, co oznacza. A potem smok padł na wypaloną łąkę i skonał.

     Podszedłem do niego z ciekawością, ale nie zdążyłem nawet wyciągnąć ku niemu ręki, gdy wydarzyło się coś niesamowitego. Ciało smoka najpierw zajaśniało jakąś niezwykłą, złotą poświatą. Potem jego łuski zaczęły zamieniać się w złotą mgiełkę. Staliśmy wszyscy z otwartymi ustami, nie rozumiejąc, co się dzieje. Łuski oderwały się od niego, po nich reszta ciała. Wszystko to uniosło się w powietrze, rozpłynęło w złotej mgiełce i… Owionęło mnie ze wszystkich stron. A potem wniknęło we mnie. Poczułem, jak przenika mnie jakaś nieznana siła. Podobnie jak wtedy, w Czarnygłazie, gdy wchłonąłem moc słowa ze smoczej ściany, tak i teraz wchłonąłem jakąś magiczną moc. Usłyszałem też podobny chór, brzmiący jak hymn pochwalny. Zrobiło mi się ciemno przed oczami i poczułem zawrót głowy. Gdzieś pod czaszką pojawiło mi się owo tajemnicze słowo, poznane w Czarnygłazie: fus. Siła!

     Trwało to chwilę. Potem wszystko ucichło. Przed nami leżał goły szkielet smoka. W dodatku wyglądał, jakby leżał tam od wielu lat – poszarzały, gdzieniegdzie z resztami łusek.

     - Popatrz! Co się dzieje? – usłyszałem za plecami zdziwione głosy strażników.

    W jednej chwili otoczyli mnie ze wszystkich stron, ale stanęli w pewnej odległości, jakby bali się podejść bliżej. Przyglądali mi się z mieszaniną podziwu i zdumienia.

     - Nie wierzę własnym oczom – odezwał się jeden z nich. – Ty jesteś… Smoczym Dziecięciem!

     Musiałem mieć bardzo głupią minę, bo nic z tego nie zrozumiałem.

     - Najstarsze norskie opowieści o nich wspominają – powiedział strażnik. – Z czasów, gdy w Skyrim żyły smoki. Smocze Dziecięta zabijały smoki i kradły ich moc. Z tobą też tak było, prawda? Udało ci się wchłonąć moc smoka…

     - Nie wiem, co się ze mną stało – bąknąłem. – Coś poczułem. Jakby coś ze smoka przeszło na mnie.

     - Spróbuj krzyknąć – odparł niespodziewanie strażnik. – Smocze Dziecięta potrafiły krzyczeć jak smoki. I przychodziło im to bardzo łatwo, bez żadnego przygotowania.

     Nadal nie rozumiałem.

     - Co mam krzyknąć? – spytałem?

    Ale odpowiedź nie przyszła od strażników, lecz ode mnie. Sam na to wpadłem w tej chwili. Wciągnąłem powietrze w płuca i z całych sił krzyknąłem.

     - FUS!

     Efekt przeszedł moje najśmielsze oczekiwania. Strażnik, stojący przede mną, wywinął kozła i rymnął na ziemię, jakby pchnięty potężną siłą. Stojący obok niego zachwiali się. Z suchego, wypalonego krzewu, rosnącego za nimi, oderwały się gałęzie i poszybowały szybko w dal. Wyglądało to, jakby jakaś potężna siła pchnęła przede mną powietrze, zmiatając wszystko z drogi.

     - Smocze Dziecię! – wyszeptał strażnik, usiłując wstać. – Naprawdę!

   - Nie może być inaczej – odezwał się inny, nabożnym głosem. – Ty naprawdę jesteś Smoczym Dziecięciem!

     - Zgadza się – potwierdził trzeci. – Mój dziadek mi o nich opowiadał. Cesarz Tiber Septim był jednym z nich. W ich żyłach płynie smocza krew.

     Pierwszy ze strażników spojrzał na niego ze zdziwieniem.

     - Tiber Septim zabijał smoki?

     Strażnik parsknął tylko.

     - Przecież wtedy nie było smoków! Pojawiły się po raz pierwszy od… od zawsze!

     Irileth poruszyła się niespokojnie. Wszystkie oczy natychmiast skierowały się na nią.

     - Co ty na to? – spytał strażnik.

     Irileth przez chwilę mierzyła mnie wzrokiem, po czym wskazała na smoczy szkielet.

     - Lepiej, żeby niektórzy z was trzymali buzie na kłódkę, zamiast klepać jęzorem o rzeczach, o których nie macie zielonego pojęcia. Oto martwy smok i to akurat potrafię pojąć. Wiemy już, że da się je zabić. Nie potrzebuję jakiś mitycznych Smoczych Dzieciąt. Potrzeba mi kogoś, kto zdoła zabić smoka.

     - Nie zrozumiesz, huskarlu, nie jesteś Nordem – odrzekł strażnik poważnym tonem.

    - Przemierzyłam całą Tamriel i widziałam wiele rzeczy równie dziwacznych, jak to – Irileth rzuciła niechętne spojrzenie na szkielet. - Sugeruję raczej zaufać sile ramion, niż opowieściom i legendom.

     Zabrzmiało to ostro, ale ona taka już była – stanowcza i nie roztkliwiająca się nad byle czym. Nie chciała zresztą sprawić mi przykrości. Przeciwnie, podeszła bliżej i patrząc mi prosto w oczy, cieplejszym głosem dodała.

     - Nie wiem nic o tej smoczej krwi, ale cieszę się, że z nami jesteś. Lepiej od razu udaj się do Białej Grani! Jarl Balgruuf z pewnością pragnie wiedzieć, co tu się wydarzyło.

     Przyznałem jej rację. Jeszcze tylko na chwilę podszedłem do smoczego szkieletu i przejechałem po nim dłonią. Nie do wiary, wyglądał, jakby leżał tu z kilkadziesiąt lat. Kości wyglądały na bardzo stare, gdzieniegdzie nadgryzione zębem czasu. Wyglądały, jakby smok umarł setki lat temu. Jedna z kości została mi w ręce. Była lekka i zdawała się bardzo mocna. Miała przyczepionych kilka łusek, równie lekkich i twardych, których nie dało się nawet zgiąć w palcach. Schowałem to do plecaka, na wypadek, gdyby jarl zechciał dowodu. Spomiędzy żeber wystawało kilka strzał. Zabrałem je wszystkie. Uścisnąłem prawice strażnikom, skinąłem głową Irileth, po czym ruszyłem do Białej Grani.

     Przez całą drogę rozmyślałem o smoku. Niewiele wiedziałem o smokach, ale sporo o zwierzynie. Nie tak działo się z upolowanym zwierzęciem. Gdyby smok był naprawdę żywy, na ziemi leżałoby teraz jego stygnące truchło, a nie sam szkielet. Jak to się stało, że jego ciało znikło? Czyżby było nierzeczywiste? Magiczne? W dodatku szkielet wyglądał na bardzo stary. Wyglądało to tak, jakby ktoś wydobył z grobu stary szkielet i oblekł je w ciało, za pomocą magii, przywracając mu życie. Dopóki żył, niczym nie różnił się od żywego stworzenia. Ale po śmierci magiczne ciało rozwiało się w dym...

     Zatrzymałem się nagle, bo coś przyszło mi do głowy. Wyciągnąłem z plecaka smoczą kość i oderwałem jedną łuskę. Spróbowałem ją zarysować sztyletem. Nic z tego. Legendarna wytrzymałość smoczej łuski okazała się być rzeczywistością. Jak więc to się stało, że przebiły ją nasze strzały?

    Odpowiedź mogła być tylko jedna – łusek wcale tam nie było! Nie mogło być, bo jego ciało nie było rzeczywiste. To była iluzja, uzyskana za pomocą magii! Czyżby ktoś wskrzesił tego smoka?

     Przyspieszyłem kroku. Nie mogłem się doczekać, aż porozmawiam o tym z Farengarem. Może on mi to wytłumaczy? I może wie, co to znaczy Smocze Dziecię?

     To ostatnie nie dawało mi spokoju. Jak to możliwe? Smocza krew… Tiber Septim… Czyżbym był potomkiem Tibera Septima? Niemożliwe! Gdyby tak było, moje miejsce byłoby w pałacu, a nie w wiejskim domku, przy kuźni.

     Na wspomnienie rodzinnego domu, fala ciepła ogarnęła moją głowę. Nagle bardzo zapragnąłem znów zobaczyć ojca, uściskać matkę, pożartować z bratem. Zatęskniłem do siostry i jej dzieci. Przed oczami stanął mi wiecznie uśmiechnięty Eanor…

    Ale nie mogłem wrócić. Jeszcze nie. Muszę najpierw rozwikłać zagadkę Smoczego Dziecięcia. Dowiedzieć się, kim jestem.

7 komentarzy:

  1. ooo... no,no...jeśli następna część będzie taka jak się domyślam ..no nic poczekam..zobaczę ,czy moja wyobrażnie sprosta

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Trzeba teraz przejść przez dość nudny etap. Ale jest w grze pewna postać, którą mocno rozbudowałem i ożywiłem. Gdy się pojawi, gwarantuję lepszą rozrywkę. Już niedługo pojawi się po raz pierwszy - na krótko. Potem będzie nam towarzyszyła już do końca.

      Usuń
  2. No no,ciekawe jak to jest być Smoczym Dziecięciem.
    Miłego, ;)

    OdpowiedzUsuń
  3. Smok może być magiczny, ale ogień prawdziwy. Jak wyjadę w góry, będę na wszelki wypadek uważał.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Podesłać Ci mapę smoczych cmentarzysk? Mogłaby się przydać.

      Usuń
  4. A to ci dopiero!!! I na dodatek jest ich więcej!!! :)

    OdpowiedzUsuń