poniedziałek, 11 stycznia 2016

Rozdział VI - W drodze na Gardło Świata

     Zbliżałem się już do Białej Grani. Już docierałem do murku, okalającego drogę do grodu, gdy nagle wstrząsnął mną potężny krzyk. Dobiegał ze strony wysokiej góry, na południu. W pierwszej chwili myślałem, że to piorun. Poczułem, jak powietrze zadygotało, a delikatna, ale ostra fala uderzyła mnie w twarz. Ale to był krzyk. Wyraźnie usłyszałem słowo. To samo słowo, które przed śmiercią wypowiedział smok: „Dovahkiin”. Stałem przez chwilę, nasłuchując, ale nic więcej nie nastąpiło. Skierowałem się więc do grodu.

     Strażnicy, których mijałem po drodze, przyglądali mi się z zainteresowaniem. Czyżby wiedzieli coś, o czym ja nie wiem? Bramę do grodu otwarto bez problemów i wpuszczono mnie do środka. Znalazłem się w Białej Grani. Kierując się do Smoczej Przystani, minąłem kuźnię. Pozdrowiłem Adrianne, która odpowiedziała uśmiechem i poszedłem dalej. Zacząłem wspinaczkę po schodach. 

     Tym razem odniosłem wrażenie, że wszyscy w Smoczej Przystani traktują mnie z honorami. Zdziwiła mnie ta zmiana nastawienia. Strażnik sam otworzył mi bramę. Gdy wchodziłem, zewsząd ścigały mnie ciekawskie spojrzenia. Proventus Avenicci skłonił przede mną swą łysiejącą głowę.

     Jarl siedział na tronie, rozmawiając z jakimś potężnym wojownikiem, ubranym w zbroję. Bez hełmu. Tu, w zamku, nikt nie nosił hełmów. Gdy podszedłem bliżej, zauważyłem, że są do siebie bardzo podobni. Przerwali na mój widok i obaj jednocześnie zmierzyli mnie wzrokiem. Ujrzałem w ich oczach zaciekawienie.

     - I co się stało w strażnicy? – spytał jarl. – Był tam smok?

     Pomyślałem, że musiał być bardzo zajęty, albo bardzo przestraszony, skoro go nie widział. Gdyby wyszedł z pałacu, z pewnością dojrzałby smoka, latającego wokół wieży i rażącego nas ogniem. Musiał wiedzieć, co się tam stało. Pytanie z pewnością było zwykłą formalnością.

     - Był – potwierdziłem. – Uszkodził wieżę i zabił kilku strażników. Ale udało nam się go zabić. 

     - Irileth?… - urwał, jakby bał się dokończyć.

     - Cała i zdrowa – zapewniłem. – Przysyła mnie, żeby zdać relację.

   Dobrze się maskował. Ale nie dość dobrze. Widziałem, że tę wiadomość przyjął z ulgą. Pomyślałem wtedy, jak dumnym narodem muszą być Nordowie, skoro wstydzą się nawet tak szlachetnych uczuć, jak obawa o przyjaciela.

     - To mój brat, Hrongar – rzekł Balgruuf, przedstawiając wojownika. – Właśnie o tobie rozmawialiśmy.

     - Wulfhere – skłoniłem się lekko w stronę Hrongara.

     Uśmiechnął się.

     - Wiedziałem, że mogę na ciebie liczyć – odezwał się jarl, uważnie mi się przypatrując. – Ale coś mi się wydaje, że nie powiedziałeś nam wszystkiego.

     Czułem się nieswojo, zwłaszcza, że sam za bardzo nie wiedziałem, co stało się pod strażnicą.

     - Kiedy smok umarł – zacząłem niepewnie, - przeszła na mnie z niego jakaś moc. Nie wiem, co to było. Strażnicy stwierdzili, że jestem Smoczym Dziecięciem, ale nie wiem nawet, co to znaczy.

     Jarl pokiwał głową.

    - Siwobrodzi są chyba tego samego zdania – powiedział powoli. – To mistrzowie Drogi Głosu. Żyją w odosobnieniu, wysoko na zboczach Gardła Świata.

     - To ta wysoka góra, na południu – dodał Hrongar. – A Siwobrodzi są czymś w rodzaju zakonu.

     Lekko, powoli wzruszyłem ramionami. Nie był to gest lekceważenia, tylko niepewności i tak też chyba został odebrany.

     - Nie słyszałem nigdy o Siwobrodych – wyznałem. – Jestem tu świeżym przybyszem.

     - Wiemy o tym – roześmiali się obaj.

     - Dlatego tłumaczymy ci to, co każdy Nord wie od dziecka – dodał Hrongar.

     Jarl pochylił się w moją stronę.

     - Siwobrodzi są mistrzami koncentrowania energii życiowej w Thu'um, albo Krzyk. Czy próbowałeś tej sztuki?

     Skinąłem głową niepewnie.

     - Strażnicy mi o tym wspominali – potwierdziłem. – Próbowałem krzyknąć i rzeczywiście, w tym okrzyku była jakaś dziwna moc. Wtedy stwierdzili, że jestem Smoczym Dziecięciem.

     - Jeśli naprawdę jesteś Smoczym Dziecięciem – odparł Balgruuf, - Siwobrodzi mogą nauczyć cię korzystania z tego daru.

     - Nie dotarł cię grzmiący dźwięk, gdy otwarły się wrota Białej Grani? - spytał mnie Hrongar. - To głos Siwobrodych wzywających cię na Wysoki Hrothgar! Coś takiego nie miało miejsca... od wieków, przynajmniej, odkąd sam Tiber Septim został wezwany, kiedy to był jeszcze Talosem z Atmory.

     - Cokolwiek stało się po tym, jak smok zginął z twej ręki – rzekł jarl, - obudziło to coś w tobie, a Siwobrodzi to usłyszeli. Skoro oni uważają, że jesteś Smoczym Dziecięciem, to kimże my jesteśmy, aby się spierać? Lepiej natychmiast idź do Wysokiego Hrothgaru! Nie można ignorować wezwania Siwobrodych. To wielki zaszczyt.

     - To świątynia na Gardle Świata – dodał Hrongar.

     Przyznam, że zrobiło mi się słabo. Czarnygłaz, smok, Smocze Dziecię, a teraz jeszcze Siwobrodzi! To za dużo wrażeń na jeden dzień. Obiecałem więc tylko, że udam się do tej świątyni, tylko muszę najpierw wypocząć.

     Balgruuf powstał i przyjął uroczysty wyraz twarzy.

   - Smocze Dziecię, dziękuję za oddanie ogromnej przysługi mnie i mojemu miastu! – zawołał tak, by wszyscy słyszeli. - Korzystając z mojego prawa, jako jarl, nadaję ci tytuł tana Białej Grani! To największy zaszczyt, jakim mogę cię obdarzyć. Przydzielam ci Lydię, jako twego osobistego huskarla, oraz tę broń z mojej zbrojowni, jako symbol twego urzędu.

     Stojący za nim strażnik podał mu stalowy topór. Jarl wręczył mi go uroczyście.

     - Powiadomię też strażników o twoim tytule - dodał. - Teraz nie mogą cię traktować, jak zwykłego śmiecia, prawda?

     Zmieszałem się.

     - Nie traktowali mnie źle…

     Jarl zaśmiał się pogodnie, po czym ciepło dał do zrozumienia, że audiencja skończona. W końcu, miał na głowię całą masę spraw. Skłoniłem się i poszedłem w stronę komnaty Farengara, oglądając swój nowy nabytek. Topór mienił się znaną mi już poświatą. To była zaklęta broń. Nie wiedziałem tylko, jaki czar na nią rzucono.

   Breton ucieszył się na mój widok. Pogratulował mi nowego tytułu i zaczął wypytywać o smoka. Opowiedziałem mu wszystko, co wiedziałem. Zwłaszcza o tym, że to był inny smok, niż ten, który zaatakował Helgen. Widziałem, że go to zmartwiło, aczkolwiek nie wydawał się tym faktem zaskoczony. A potem, zgodnie z obietnicą, wyjaśnił mi zasady zaklinania broni, przy pomocy magicznego katalizatora, jaki stał w jego komnacie. Nie była to łatwa sztuka. Przede wszystkim, potwierdził, że aby naostrzyć, lub w inny sposób poprawić zaklętą broń, potrzeba nie byle jakich umiejętności kowalskich. Ta sama magia bowiem, która nadaje broni dodatkową siłę, chroni ją zarazem przed wszelką ludzką ingerencją. Najpierw jednak trzeba poznać odpowiednie zaklęcie, a można to zrobić tylko w jeden sposób. Trzeba zdjąć zaklęcie z zaklętego przedmiotu, używając katalizatora. Niestety, przedmiot ulega wtedy zniszczeniu. Zrobiłem to z norskim toporem, znalezionym w Czarnygłazie. Podszedłem do katalizatora, wyglądającego jak jasno oświetlony stolik, na którym zarysowano jakieś znaki. Postępując zgodnie z instrukcją Farengara, nauczyłem się zaklęcia mrozu. Topór rozsypał się w pył, a potem wyparował. Zniknął! Za to w mojej głowie zabrzmiały słowa, których nie potrafię przytoczyć. Pochodziły z nieznanego mi języka. Przy zaklinaniu jednak nie trzeba ich wypowiadać, wystarczy o nich pomyśleć. I potrzebny jest naładowany klejnot duszy, który rozpryśnie się w tym momencie, uwalniając swą moc do zaklinanego przedmiotu.

     W pierwszym odruchu chciałem zakląć swój stalowy miecz, ale Farengar odradził mi ten pomysł.

    - Nie umiesz jeszcze tego robić dobrze – odparł. – Zaklęcie będzie słabe i prawie niezauważalne. A stracisz możliwość ulepszania tego miecza. Czy to ostrzenia, czy głupiej wymiany rękojeści. Poćwicz na czymś innym. W Skyrim broni jest pod dostatkiem. Poza tym, te klejnoty są za małe. Im większy klejnot i im większa dusza się w nim zmieści, tym zaklęcie silniejsze. Zaklniesz go sobie, gdy nauczysz się lepiej tej sztuki i zdobędziesz gdzieś naprawdę wielki klejnot duszy.

     Przyznałem mu rację.

     - A jak się tej sztuki nauczyć? – spytałem.

     - Tak jak każdej – odparł. – Ćwiczyć, ćwiczyć i jeszcze raz ćwiczyć!

     Wyjaśnił mi, że puste klejnoty duszy można kupić, lub znaleźć w różnych opuszczonych miejscach, jak na przykład Czarnygłaz. Ale aby je napełnić, muszę zabić żywą istotę. Potrzebna mi wtedy będzie odpowiednia magia, albo, co znacznie praktyczniejsze, broń myśliwska, z nałożonym na nią zaklęciem Pułapka Duszy. Wtedy, przy okazji zwykłego polowania, będę mógł napełnić puste kryształy.

     - Używamy wyłącznie dusz zwierzęcych – zastrzegł. – Wprawdzie istnieją tak zwane czarne klejnoty duszy, w których można uwięzić duszę istoty rozumnej, jak człowiek, czy elf, ale nie należy tego robić. To gorsza rzecz niż morderstwo. To po prostu niehumanitarne, choć zapewne znajdą się na tym świecie szubrawcy, którzy o to nie dbają.

     Zapewniłem, że z pewnością nie zostanę jednym z nich. Pożegnaliśmy się serdecznie i udałem się w stronę wyjścia. Przy bramie ktoś na mnie czekał.

     - Witaj, tanie – postać odezwała się miękkim i ciepłym głosem. - Mam na imię Lydia i jestem twoim huskarlem z nadania jarla. To zaszczyt, móc ci służyć.

     Spojrzałem na postać w stalowej zbroi bez hełmu i… oniemiałem. Przede mną stała młoda Nordka, z długimi, czarnymi włosami i ciemnymi  oczami, o pięknym, pełnym poezji rysunku. Miała może osiemnaście lat, albo coś koło tego. W lewej dłoni dzierżyła grubą, obitą stalą tarczę, u jej pasa wisiał stalowy miecz. Spoglądała na mnie wzrokiem poważnym i spokojnym. Widać, przywykła już do zachwytów nad swoją urodą. A naprawdę było się czym zachwycać. Nawet w zbroi wyglądała pięknie. Pomyślałem wtedy, że powinna chadzać w sukniach od najlepszego krawca, a nie w tym żelastwie.

     Z natury jestem trochę nieśmiały w stosunku do kobiet. Cóż, mała wiejska społeczność raczej nie uczyła retoryki, ani dworskich obyczajów. Zdawałem sobie sprawę, że dla ludzi z pałacu jestem chwilami śmieszny i nieokrzesany. A akurat przed nią nie chciałem się ośmieszyć. Nie wiedziałem, co powiedzieć.

     - Jestem Wulfhere… - odrzekłem z trudem. – Co to znaczy, że jesteś moim huskarlem?

     - Jestem twoją osobistą strażą przyboczną, tanie – odrzekła Lydia, spokojnym, dźwięcznym głosem. – Moim obowiązkiem jest strzec ciebie i wszystkiego co posiadasz. Nawet za cenę życia.

     Nordowie!

   Nordowie i ich obłędne poczucie honoru! Wtedy dopiero je poznawałem, ale nawet dziś, po tylu spędzonych między nimi latach, jest ono w stanie mnie wprawić w zdumienie. Nie miałem wątpliwości, że w imię honoru, ta piękna dziewczyna poświęciłaby swoje życie, ratując mój plecak, w którym, oprócz topora od Balgruufa, nie było niczego cennego. I weź tu teraz, człowieku, odpowiedzialność za jej życie!

     - Czy życzysz sobie, abym ci teraz towarzyszyła? – spytała.

     Wolno pokręciłem głową.

     - Idę na Wysoki Hrothgar – odparłem. – Jarl nazwał to pielgrzymką. Coś mi mówi, że powinienem iść tam sam.

     - Jak sobie życzysz, tanie. Jeśli będziesz mnie potrzebować, będę u siebie.

     Miałem nadzieję, że zabrzmiało to przekonująco. Prawdziwym powodem był bowiem najzwyklejszy strach. Nie umiałem wziąć na siebie odpowiedzialności za nią. Musiałem najpierw oswoić się z tą sytuacją. Wyszedłem na świeże powietrze i odetchnąłem głęboko. Naprawdę, za dużo wrażeń jak na jeden dzień! Wolnym krokiem zszedłem ze schodów i skierowałem się do gospody. Należy mi się odpoczynek. Należy mi się, jak psu zupa!

     Wynająłem ten sam pokój, co poprzednio i nie dbając o nic, zwaliłem się na łóżko. Byłem wyczerpany do granic możliwości. Zasnąłem natychmiast.

     Spałem długo. Bardzo długo. Położyłem się późnym popołudniem, a obudziłem się dopiero rankiem, następnego dnia. Za to obudziłem się wypoczęty i rześki. Z ochotą zszedłem na śniadanie.

     Pochłaniając całkiem smaczną zupę i przygryzając świeżym chlebem, zastanawiałem się, czy nie wziąć Lydii z sobą. Przydałby mi się towarzysz, który zna tę krainę i który w razie potrzeby pomógłby mi się obronić. Ale wyprawa o świątyni to była trochę inna rzecz. Owi tajemniczy Siwobrodzi wołali mnie i tylko mnie. Nie wiedziałem, jak zareagują na kogoś innego. W ogóle mało o nich wiedziałem. No i ta przysięga, że będzie mnie chronić własnym życiem. Bałem się, że w imię swojego honoru, straci je dla jakiegoś głupstwa. Może jeszcze nie… Nie teraz. Wezmę ją na następną wyprawę.

     W gospodzie kupiłem sobie mapę Skyrim. Nie miałem przewodnika, musiałem korzystać z map. To była karta pergaminu z zaznaczonymi górami i większymi miastami. Niezbyt szczegółowa. Naniosłem na nią kilka poznanych już przeze mnie miejsc. Zaznaczyłem Rzeczną Puszczę, Czarnygłaz i Zachodnią Strażnicę. Włożyłem plecak, przytroczyłem kołczan i łuk, tarcza w rękę, miecz do pasa. Pozaciągałem wszystkie klamry i wyruszyłem w drogę.

     Przechodząc obok kuźni, wpadłem na pomysł wymiany ciężkiej, żelaznej tarczy na coś lżejszego. Adrianne poleciła mi lekką tarczę cesarską. Spróbowałem – rzeczywiście, była lekka i poręczna, w dodatku nie okrągła, lecz podłużna, dzięki czemu w chwili blokowania człowiek nie zasłaniał sobie widoku. Z ufnością we własne siły opuściłem Białą Grań i skierowałem się na wschód.

     Skyrim było starą prowincją, od dawna należącą do Cesarstwa. Można było to poznać po dobrze utrzymanych traktach, utwardzonych kamieniem i kamiennych mostach, przerzuconych nad rzekami i potokami. Co jak co, ale drogi w Cesarstwie zawsze były porządne. Wędrówka głównym traktem była więc wygodna i, poza kilkoma bardziej stromymi miejscami, nie sprawiała problemów. Po mojej lewej ręce przez cały czas szumiała rzeka, bowiem droga wiodła wzdłuż jej nurtu. Słońce zaczynało się już zniżać, gdy dotarłem do dziwnego mostu.

     W świetle zachodzącego słońca wyglądał naprawdę imponująco, choć nie potrafiłem zrozumieć, dlaczego jest aż tak wysoki. Na moim brzegu stała wysoka, kamienna wieża. Mniej więcej na dwóch trzecich jej wysokości odchodziło od niej wąskie przęsło, biegnące do kamiennego filaru. Tam przęsło nieco się obniżało, tworząc coś w rodzaju gniazda, a jednocześnie w górę odchodziło od niego jakieś architektoniczne wzmocnienie, w postaci kamiennej podpory i zdaje się daszka. Z drugiej strony było tak samo, tylko wieża była trochę niższa, bo zbudowana na wyższej skale. W sumie, nad filarem wisiał podwójny kwadrat, stojący na jednym z narożników, co nadawało mu bardzo charakterystyczny wygląd. Ta  budowla zapewne była nie tylko mostem, ale też strażnicą. I istotnie, u stóp wieży, przy drewnianej bramie, prowadzącej do środka, stała postać w żelaznej zbroi. Podszedłem bliżej.

     - Stój! Tu się płaci myto! – zawołała postać.

     Po głosie poznałem, że to kobieta, choć z zewnątrz nie sposób było zauważyć. Zatrzymałem się.

     - Płacisz sto septimów – zażądała.

     Miałem w sakiewce znacznie więcej, ale i tak była to suma obłędna. Coś mi powiedziało, że to myto nie do końca jej się należało.

     - Nie mam tyle złota – skłamałem. – To bardzo dużo.

     - No, to masz problem! – zarechotała nieprzyjemnie. – Będę musiała zabrać ci wszystko co masz, razem z życiem.

     Łuski opadły mi z oczu. To nie strażnik, to zwykła rozbójniczka! Wyszarpnąłem miecz.

     Dziewczyna natarła na mnie ostro. Jej pierwszy cios był naprawdę silny, jednak cesarska tarcza odbiła go z łatwością. Przeszedłem do kontrataku. Zasypałem ją ciosami, może i niezbyt wyrafinowanymi, ale z pewnością silnymi. Niektóre były nawet celne.

     Już po chwili leżała we krwi u moich stóp, a jej okrągła tarcza potoczyła się kawałek wzdłuż drogi. Wcale nie czułem tryumfu. Zresztą, nie dane mi było go poczuć, bowiem gniewne głosy, dobiegające z wieży i mostu uświadomiły mnie, że zbirów jest znacznie więcej. Ten, który z impetem wypadł z bramy, ani trochę nie przypominał swojej towarzyszki. Był potężnie zbudowany i miał na sobie mocny pancerz. Natarł na mnie jak wściekłe zwierzę.

     Nie wiem, dlaczego wtedy nie rzuciłem wszystkiego i nie uciekłem. Być może rozpierała mnie niedawno zdobyta duma zabójcy smoka? Co z tego, że częściowego? Dziś wiem, że stawienie czoła wściekłemu Orsimerowi było z mojej strony karygodną lekkomyślnością. Gdyby nie moje głupie szczęście, pod tą wieżą skończyłaby się moja przygoda w Skyrim. Ale zbój, pędząc na oślep, nie zauważył leżącej na drodze ciężkiej tarczy i potknął się o nią fatalnie. To wystarczyło. Walnąłem z całej siły w pochylony kark. Nie zabiłem go od razu. Wciąż żył i wciąż usiłował walczyć, ale jego ruchy były już powolne i niezdarne. Rozprawiłem się z nim bardzo szybko. Wtedy pozostali zaczęli szyć do mnie z łuków.

     Było ich trzech. Stanęli na bliższym przęśle i wypuszczali strzałę za strzałą. Musiałem schronić się za wieżą. Sięgnąłem po łuk. Chwyciłem garść piasku z pobocza drogi i wyrzuciłem go w powietrze, sprawdzając kierunek wiatru i w duchu dziękując, który to już raz, Eanorowi, który nauczył mnie tej sztuczki.

     Pierwsza strzała odbiła się od kamiennego przęsła. Trzeba mierzyć trochę wyżej. Druga trafiła, co potwierdził dobiegający mnie z góry wrzask. Poprawiłem. Zbir spadł z mostu do rzeki. Wydawało mi się, że leciał bardzo długo. Znów wychyliłem się zza wieży i posłałem następną strzałę. Tyle tylko, że tym razem z drugiej strony wieży, czego zbóje najwyraźniej się nie spodziewali. I natychmiast jeden z nich dołączył do swego towarzysza na dole. Upadł na kamienny brzeg, z makabrycznym trzaskiem. Trzeci schował się za wspomnianą konstrukcję na szczycie filaru.

     Westchnąłem. Stąd nie dam rady go ustrzelić. Nawet nie za dobrze widać go w tym cieniu. Muszę wspiąć się na most.

     Ostrożnie zakradłem się do wieży. Nikogo nie było. Wszedłem na schody i wyskoczyłem na drewnianą pochylnię, prowadzącą na przęsło. Niestety, znajdowała się ona od strony rzeki, rozbójnik miał mnie więc jak na dłoni i nie omieszkał skorzystać z okazji. Strzała uderzyła w kamienną ścianę tuż obok mojej głowy i skrzesała na niej jasną iskrę.

     Teraz!

     Pewien, że mam chwilę czasu, zanim zbój nałoży kolejną strzałę, rzuciłem się pędem w górę i dopadłem mostu. W wieży znajdowało się tu kolejne wejście, prowadzące do jej wnętrza. Zanim strzała wyskoczyła z jego łuku, zniknąłem we wnętrzu wieży. Tu znajdowała się prawdziwa komnata mieszkalna, wyposażona w kufer, stół i trochę innych sprzętów. Ale postanowiłem rozejrzeć się później. Najpierw bandyta.

     Ostrożnie wychyliłem się zza ściany i rzuciłem okiem na przęsło.

     Jedną z wad łuku jest fakt, że nie da się zbyt długo trzymać go napiętego. Można go napiąć i strzelec ma tylko chwilę na wycelowanie i oddanie strzału. Potem ręce zaczynają mdleć z wysiłku i strzała nie trafia już w cel. Trzeba odpuścić.  Zbir dobrze o tym wiedział, więc trzymał broń opuszczoną, jakkolwiek ze strzałą na cięciwie. Miałem zatem chwilę, zanim napnie ją i wyceluje. Schowany za kamienną ścianą, napiąłem łuk i już z napiętym wysunąłem się ku wyjściu. Wycelowanie w takiej pozycji zajęło mi zaledwie okamgnienie. Zbir nie zdążył nawet podnieść łuku do oka, a w jego kierunku, ze złowieszczym sykiem pomknęła śmiercionośna strzała.

   Stał w cieniu, więc nie wiem, gdzie trafiłem. Że trafiłem, nie miałem wątpliwości. Usłyszałem charakterystyczne uderzenie grotu o skórzany kaftan i zduszony jęk. A potem bandyta powoli przewinął się przez kamienną konstrukcję i bezgłośnie spadł do rzeki, której bystry nurt porwał go od razu i tyle go widziałem.

     Rozejrzałem się po wieży. Było tam trochę drobiazgów. W szafie czyjeś ciuchy, jakaś buteleczka z miksturą uzdrowienia, jakiś żelazny sztylet. W sumie, niewiele tego. Wspiąłem się na dach, po stromych, drewnianych schodach, przypominających drabinę. Na dachu stało krzesło, stolik i kilka strzał, z żelaznymi grotami. Nie wziąłem ich, bo miałem dość swoich i to znacznie lepszych.

     Poszedłem na drugą stronę.

    Na moście nieźle wiało. Na drodze wydawało mi się, że wiatr ledwo dmucha, ale tutaj poczułem, jak chłodne powietrze wdziera się w szpary między skórzanymi płytami zbroi. Most był wąski i nie miał żadnych poręczy, tylko niewysokie, kamienne krawężniki. A tu już zaczęło robić się ciemno, więc trzeba było bardzo uważać. Szedłem cicho, z wyciągniętym mieczem, na wypadek, gdyby w drugiej wieży ktoś się uchował. Ale nie było tam nikogo. Za to tam znalazłem całkiem wygodne łóżko, z którego postanowiłem skorzystać. Pomyszkowałem trochę, no i oczywiście wlazłem na samą górę. Tam czekała mnie niespodzianka. Pod niewielkim zadaszeniem stał drewniany stół, a na nim leżał myśliwski łuk, całkiem niezły, choć nie tak dobry jak mój. Ale za to zaklęty. Poznałem jasny, opalizujący blask, jaki go pokrywał i delikatną, ledwo wyczuwalną wibrację. To było zaklęcie mrozu. Ucieszył mnie nowy nabytek, więc zabrałem go, po czym, starannie zabezpieczywszy oba wejścia, rzuciłem się na łóżko i zapadłem w niespokojny, przerywany sen.

     Mimo wszystko, wypocząłem. Wstałem krótko przed świtem. Poszedłem na drugą stronę rzeki i tam zjadłem coś ze swoich zapasów. Przy okazji napełniłem sobie manierkę czystą, niemal źródlaną wodą. Zebrałem swój skromny dobytek i poszedłem w dalszą drogę, wijącą się wciąż wzdłuż rzeki. Po mojej prawej ręce były skały. Im dalej szedłem, tym wyższa stawała się ich ściana. Wkrótce była już niemal pionowa, sięgająca chmur. To zapewne owo Gardło Świata. Wejście nań znajdowało się dokładnie po przeciwnej stronie. Musiałem obejść całą górę dookoła. Czekała mnie naprawdę długa droga.

     W pewnym momencie zobaczyłem kogoś, idącego z przeciwnej strony. Był w zbroi i miał na głowie hełm, ozdobiony rogami. Nie wiedziałem, kto to, więc na wszelki wypadek poluzowałem miecz w pochwie. Wyglądał na Norda, choć nie był specjalnie wysoki. Gdy się zbliżył, rzucił mi pogardliwe spojrzenie.

     - Co taki mlekożłop robi w takim miejscu? – burknął. – Wracaj do mamusi!

     Krew się we mnie zagotowała.

     - Poluję na takich stetryczałych staruchów, jak ty! – warknąłem. – A potem wypycham ich słomą i odstawiam ich do muzeum w Cyrodiil.

     Efekt był. Nieznajomy najpierw zamrugał oczami, jakby z niedowierzaniem, po czym z wściekłym błyskiem w oczach sięgnął po zakrzywiony, jednosieczny miecz.

     - Nie będę tego słuchać! – wrzasnął i natarł na mnie, zadając mi cios, który mógłby mi rozpłatać głowę.

    Nie miałem zamiaru z nim walczyć, ale co innego mi pozostało? Gdybym wiedział, że tak zareaguje, zdusiłbym przekleństwo w sobie i nie odzywał się. Ale teraz nie pozostało mi nic innego, jak sparować to straszliwe cięcie. Na szczęście wiedziałem już, jak taki cios odbić. Machnąłem tarczą tak, aby jego miecz ześlizgnął się po niej, nie wytracając prędkości. Pęd ciosu sprawił, że napastnik stracił równowagę. Na to tylko czekałem. Silny cios tarczą w twarz, po czym ukośne cięcie mieczem w szyję. Zasłonił się tarczą, ale zatoczył się w tył. Ponowiłem cios tarczą, poprawiłem mieczem. Drugie cięcie go dosięgło. Trysnęła krew. Ale jeszcze próbował walczyć.

     Szkoda. Gdyby wtedy zaprzestał walki, żyłby może do dziś. Naprawdę nie miałem zamiaru go zabijać. Ale nie miałem innego wyjścia. Broniąc się przez zdradliwym pchnięciem, sam wpakowałem mu miecz w szyję. Miał przynajmniej szybką śmierć.

     Stałem nad nim z mieszanymi uczuciami, gdy usłyszałem jakieś głosy. Podniosłem głowę. W moją stronę zmierzało trzech żołnierzy w przyłbicach i błękitnych opończach, narzuconych na łuskowe kirysy. 
     
     Gromowładni!

     Zrobiłem jedyną rozsądną rzecz, jaką zrobić mogłem. Schowałem miecz do pochwy.

     - Co się stało? – spytał pierwszy bez wstępów.

     Wzruszyłem ramionami.

     - Nie wiem – odparłem. – Najpierw mnie obraził, a gdy mu odpyskowałem, rzucił się na mnie z mieczem. No i… musiałem się bronić.

     - To najemnik – rzucił drugi. – Nic dziwnego…

     Wyczułem pogardę w jego głosie. Nie dla mnie – dla mojego nieżyjącego przeciwnika.

     - Silny jesteś! – rzekł pierwszy, przyglądając mi się. – I nieźle walczysz. Widzieliśmy. Może dołączyłbyś do nas? Przyda nam się każdy miecz.

     - Dokąd idziesz? – spytał trzeci, dotychczas milczący.

     - Idę z pielgrzymką na Wysoki Hrothgar – odparłem. – Odpowiadam na wezwanie Siwobrodych.

     Spojrzeli po sobie, a potem na mnie.

     - Więc idź – odrzekł pierwszy. – Wezwania Siwobrodych nie można lekceważyć. A jeśli znasz prawdziwych synów Skyrim, powiedz im, że Ulfrik Gromowładny czeka w Wichrowym Tronie, aż do niego dołączą, by walczyć o ojczyznę.

     - A co z nim? – spytałem, wskazując na nieżywego najemnika.

     - Dobytek pokonanego należy do zwycięzcy – odparł Gromowładny. – Możesz zabrać wszystko, co ma i sprzedać gdzieś, w mieście.

     - Najbliższe miasto to Wichrowy Tron – dodał drugi. – Jest tam kowal, który odkupi od ciebie to żelastwo.

     - Lepiej tak zrób – dodał trzeci. – Bo dźwigając to wszystko na Wysoki Hrothgar, porządnie się spocisz.

     Parsknęli śmiechem.

     - A jak dojdę do Wichrowego Tronu? – spytałem.

     - Dalej tą drogą i za mostkiem w lewo. A potem, jak droga prowadzi.

     Podziękowałem i postanowiłem pójść za ich radą. Wprawdzie zbaczałem nieco z obranej drogi, ale rada wydała mi się rozsądna. Przede wszystkim, obejrzałem sobie jego miecz. Takiego jeszcze nie widziałem. Jednosieczna, zakrzywiona głownia, bardziej przypominała szablę. Był wykuty z jakiegoś dziwnego stopu, o zielonkawej barwie. Wprawdzie dość ciężki, ale mocny i dobrze wyważony. To, co początkowo wziąłem za szczerby, okazało się celowym ukształtowaniem klingi, zdolnej zadawać poważne rany cięte. Machnąłem nim kilka razy – wcale poręczny. Przejechałem palcem po klindze. Przydałoby mu się ostrzenie. No i trzeba by dokuć kilka ubytków. Ale to się da zrobić, tylko trzeba skądś wytrzasnąć tę dziwną, zieloną stal.

     Obładowany ciężką, żelazną zbroją, takimż hełmem i butami, do tego jeszcze mieczem i ciężką tarczą, ruszyłem w dalszą drogę. Istotnie, doszedłem do mostu nad strumieniem, a dalej droga rozwidlała się. Na rozstaju dróg stał drogowskaz, z drewnianymi tablicami, wskazującymi kierunki. Prawa kierowała do jakiejś Pękniny i do Ivarstead, dokąd zmierzałem. Tam bowiem miały zaczynać się schody na Wysoki Hrothgar. Skręciłem jednak w lewo, do Wichrowego Tronu, żałując, że nie spytałem, jak to jest daleko, bo nie wiedziałem, czy lepiej poszukać miejsca na nocleg gdzieś po drodze, czy dopiero w mieście. W międzyczasie zaczynało zmierzchać i robić się chłodno. Po prawej stronie dostrzegłem majaczące w mroku mury jakiegoś zamczyska. Może tam zanocować?

     Ale zaraz przypomniałem sobie przestrogi ludzi z Białej Grani. Te stare zamki są najczęściej ostojami bandytów, albo miejscami, gdzie podejrzani magowie praktykują zabronione czary i bardzo, ale to bardzo nie znoszą obcych. W gospodzie nasłuchałem się dość o nekromantach. Aż przeszył mnie dreszcz. Poszedłem dalej.

     Minąłem jakiś tartak. Zapukałem nawet do domostwa, ale nikt nie otwierał. Nic dziwnego – w Skyrim nie otwierało się po zmroku drzwi przypadkowym przechodniom. Zbyt wielu zbirów tu się kręciło. Chcąc nie chcąc, ruszyłem dalej.

     Za chwilę kolejny most. Droga przeszła na lewą stronę rzeki. Zrobiło się zimno. Potem nawet zaczął padać śnieg.

     Po drodze stoczyłem krótką walkę ze śnieżnym pająkiem. Wypróbowałem przy tym swój nowy łuk. Bił nieźle, ale czar albo był za słaby, albo śnieżny pająk był odporny na mróz. W ostateczności, w nocy trudno się celuje i możliwe, że po prostu nie trafiałem tam, gdzie chciałem. Dość, że musiałem wpakować w niego aż cztery strzały, zanim padł. 

     Była już późna noc, gdy dotarłem do rozwidlenia dróg. Nie wiem, dokąd prowadziła lewa, ale po prawej stronie ujrzałem potężny, kamienny gród i nie miałem wątpliwości, że to Wichrowy Tron. To po prostu nie mogło być nic innego! Ponieważ zimny wiatr wystarczająco już przewiał wszystkie szpary w mojej zbroi, przyspieszyłem kroku i wszedłem na długi most, prowadzący do miasta.

4 komentarze:

  1. Czuję się jakbym czytała Harry'ego Pottera. a czytało mi się tamtą książką naprawdę dobrze. Mam nadzieję, że nie robię Ci tym stwierdzeniem przykrości.
    Miłego,;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Absolutnie nie - zwłaszcza, że Pottera nigdy nie czytałem, więc mogę to sobie zinterpretować na swoją korzyść.

      Usuń
    2. Przeczytaj kiedyś- raczej nie pożałujesz.Chylę czoła przed pomysłami autorki Pottera, choć wiadomo, że całość oparta na różnych baśniach, podaniach. Ale uważam, że aby napisać coś nowego w oparciu o "stare, znane" wcale nie jest łatwe. Podobnie jak grę komputerową przedstawić w sposób literacki.Wierz mi, w życiu bym nawet nie zajrzała do tej gry komputerowej, a Twój sposób przedstawienia bardzo mi odpowiada, bo wolę czytać niż grać.
      Miłego, ;)

      Usuń
  2. A jakby w nocy przyszli kamraci tych rozbójników od myta? Spanie tam nie było rozsądne, oj nie...

    OdpowiedzUsuń