wtorek, 19 stycznia 2016

Rozdział VIII - Miasto złodziei

     Tutejszy mur był inny niż w Białej Grani. Kamienie były lepiej dopasowane i równo ociosane, tak że nie sprawiał on wrażenia surowości. Zza murów wystawały drewniane dachy, kryte gontem. Do grodu prowadziła brama, teraz zamknięta i pilnowana przez dwóch strażników.

     - Zaczekaj! – odezwał się jeden z nich. - Zanim puszczę cię do Pękniny, musisz uiścić opłatę miejscową.

     Nie słyszałem nigdy o takiej opłacie, ale tu każdy gród widocznie rządzi się własnymi prawami. Tak myślałem, dopóki nie wymienił kwoty. Czy oni powariowali? Tylko bogacze mają prawo tu wejść?

     - Na co ta opłata? – spytałem podejrzliwie.

    - Na przywilej wejścia do miasta – strażnik wzruszył ramionami. - Czy to ważne? 

    Nie znoszę, gdy mój rozmówca ma na głowie przyłbicę i nie mogę dojrzeć jego twarzy. Czuję się wtedy bardzo niepewnie. Mimo to, dotarło do mnie, że cała ta opłata to wymysł strażnika, który chciał mnie zwyczajnie ograbić. Czyli jednak jest coś na rzeczy z tym miastem złodziei! Nawet gdybym poszedł na skargę do zarządcy grodu, jak potem rozpoznam, który to, skoro wszyscy mieli twarze zakryte? Zresztą, gdyby groziła mi za to jakaś kara, pewnie trzymałby usta zamknięte. Musiało tu istnieć nieformalne przyzwolenie na takie praktyki.

    Przypomniała mi się pewna baśń, czytana w dzieciństwie. Tam główny bohater przekonał złego wilka, że jest od niego silniejszy i dzięki temu wilk uciekł, nie robiąc mu krzywdy. Jak oszukać nieuczciwego strażnika? Trzeba go przekonać, że jestem silniejszy od niego. A w jaki sposób? Ano, zobaczymy, kto ma potężniejszych przyjaciół.

    Nie wiedziałem nawet, kto jest jarlem tego miasta, ale uznałem, że to nie przeszkoda.

    - To jasne, że chcesz ze mnie wycisnąć kasę – odezwałem się leniwie. – Widzisz, ja mogę poczekać, aż zmienisz zdanie. Mam czas. Mam dużo czasu. Ale gdy jarl spyta, czemu to u licha tak długo trwało, nie będę kłamał. Kłamać jest bardzo nieładnie. I nos od tego rośnie, że trudno potem włożyć hełm…

    Efekt był – strażnik poruszył się niespokojnie

    - Dobrze, mów cicho. Chcesz, żeby wszyscy cię usłyszeli? – warknął cicho, wyraźnie przestraszony. - Wpuszczę cię, tylko daj mi otworzyć bramę.

    Pogmerał trochę przy zamku, po czym uchylił jedno skrzydło, gestem zapraszając mnie do środka.

    - Brama jest otwarta. Możesz wejść do środka, kiedy zechcesz. 

    Jego nagła gorliwość trochę mnie rozśmieszyła ale udało mi się utrzymać powagę. Wszedłem do Pękniny.

    Pierwsze wrażenie nie było najlepsze – w mieście dało się wyczuć odór zgnilizny i zatęchłej wody. Zabudowa była niska, drewniana, czasem na kamiennej podmurówce. Ulice za to wybrukowano równiej i dokładniej niż w Białej Grani. Na końcu ulicy ujrzałem jakiś kanał i przerzucone nad nim drewniane mosty i pomosty. Ruszyłem przed siebie. Mijając jakąś parę, niechcący usłyszałem ich rozmowę.

    - Uważaj, Mjoll – mówił młodzieniec przyciszonym głosem. - Gildia Złodziei ma na karku Maven Czarną Różę. Na jedno skinienie jej dłoni mogą cię wtrącić do więzienia w Pękninie. Albo gorzej… 

    - To dlatego tu jestem – odpowiedziała Mjoll spokojnym, choć smutnym głosem. – Nie mogę ich ignorować, Erinie.

    - Wiem – szepnął Erin. – Po prostu, nie chcę twojego odejścia. Jesteś jedyną dobrą rzeczą, jaka przytrafiła się temu miastu od bardzo dawna.

    Rzuciłem im ciekawe spojrzenie. Dziewczyna była wysoka i smukła, o pięknie wyrzeźbionej sylwetce wojowniczki. Miała na sobie dobrze dopasowaną, żelazną zbroję, na plecach wielki, dwuręczny topór, a na lewej stronie twarzy barwy wojenne. Nawet długie, płowe włosy zaczesywała i splatała w taki sposób, aby nie przeszkadzały jej w walce. Młodzieniec wyglądał na młodego arystokratę. Jego skóra była gładka, a strój kosztowny i w dobrym gatunku, choć bez rzucających się w oczy ozdób. Kasztanowe włosy zaczesywał do tyłu, odsłaniając wysokie, myślące czoło. Nie nosił zarostu. Oboje od pierwszego wejrzenia budzili sympatię. I wcale nie zachowywali się jak para kochanków, ale z pewnością jak osoby bardzo sobie bliskie.

    Obrzucili mnie nieufnymi spojrzeniami. Chciałem podejść do nich, przywitać się i spytać o gospodę – bardziej żeby zagaić, niż z rzeczywistej potrzeby – ale nie zdążyłem, bo z przeciwnej strony wąskiej uliczki dobiegł mnie chropawy i raczej nieprzyjemny głos.

    - Nie znam cię!

    Odwróciłem głowę. Oparty o drewniany filar, stał tam wysoki i potężnie zbudowany osobnik, w stalowej zbroi.

    - Szukasz w Pękninie kłopotów? – spytał zaczepnie.

    Na pewno ich nie szukałem, a już z pewnością nie pod postacią jakiegoś tępego, skorego do bójki osiłka. Mimo to, jego zaczepny ton rozdrażnił mnie.

    - Co ci do tego? – burknąłem, mając nadzieję, że zabrzmiało to nieprzyjemnie.

    Spodziewałem się, że na te słowa osiłek wyprostuje się i spróbuje mnie nastraszyć, ale ku mojemu zdziwieniu, nie zmienił pozycji. Nadal stał w swobodnej pozie, niedbale oparty o filar.

    - Nie mów nic, czego przyszłoby ci potem żałować – odezwał się leniwie. – Ostatnią rzeczą, jakiej potrzebują Czarne Róże, jest jakiś krzykacz, próbujący mieszać się w ich sprawy.

    Czarne Róże! Po raz drugi usłyszałem tę nazwę. Czy może nazwisko?…

    - Kim są Czarne Róże? – spytałem z ciekawością której nie potrafiłem ukryć.

    Osiłek uśmiechnął się pod wąsem. Takie pytanie mógł zadać tylko świeży przybysz, więc zapewne uznał mnie za niegroźnego ignoranta.

    - Czarne Róże mają w kieszeni całą Pękninę, - mruknął wciąż tym samym, leniwym tonem. - A Gildia Złodziei pilnuje ich pleców. Ja jestem Młot. Pilnuję ich ulic. Jeśli potrzebujesz zmieszać kogoś z błotem, jestem do usług, ale to cię będzie kosztowało.

    Młot! Zadziwiająco odpowiednie imię dla bezmyślnego siłacza, ale nie dałem się zwieść pozorom. Był inteligentniejszy niż na pierwszy rzut oka się zdawało. Ale to miejsce zniechęciło mnie do siebie jeszcze bardziej. Smród, złodziejstwo, korupcja, podejrzane interesy… Nie, chyba nie zabawię długo w tym mieście złodziei. Tu, żeby czuć się dobrze, trzeba być takim samym krętaczem, jak pozostali. I wiedziałem już, co odpowiedzieć Młotowi. Przestępca czuje szacunek tylko do jednego typu ludzi – przestępców zręczniejszych niż on sam. Musiał uwierzyć, że w półświatku jestem nie byle kim. Tylko trzeba mu odpowiedzieć odpowiednim tonem. I pilnować się, by nie przeszarżować. Ktoś, stojący wysoko w przestępczej hierarchii nigdy nie mówi za dużo. Posługuje się półsłówkami, delikatnymi insynuacjami. Tak przynajmniej było w książkach…

    - Z błotem, powiadasz – odrzekłem przeciągle i wyszczerzyłem zęby w szyderczym uśmiechu. – Wiesz, moje sumienie też nie jest całkiem czyste.

    Odwzajemnił uśmiech. Zrazu niepewnie, potem roześmiał się, udając poufałość.

    - Widzę, że mówimy tym samym językiem – odparł. – No dobra, pytaj, o co chcesz.

    Proszę, jaki przyjacielski! A ja nawet sam siebie nie podejrzewałem, że tak wspaniale kłamię! Chociaż, czy jest się czym chwalić?...

    - Opowiedz mi o Gildii Złodziei – powiedziałem, patrząc mu prosto w oczy.

   - Żartujesz? – spojrzał na mnie zdziwiony, zapewne faktem, że nic o nich nie wiem. – Mój brat, Elegia, pracuje z nimi. Kiedyś pracowałem tam razem z nim, ale znalazłem sobie bezpieczniejsze zajęcie. Najlepiej pogadaj z Brynjolfem. Taki rudy, wysoki. Znajdziesz go na targowisku. On powie ci więcej.

    Nie chciał o nich mówić. Albo się bał, albo nie chciał, by obcy za dużo o nich wiedział. Ja też wolałem już zakończyć tę rozmowę. Skinąłem mu głową i poszedłem dalej. Minąłem dwoje ludzi, kłócących się o jakieś nie oddane długi i znalazłem się nad głębokim kanałem. Przecinał całe miasto na dwie nierówne części. Brzegi miał zabudowane pionowymi, kamiennymi ścianami, w których gdzieniegdzie dostrzegłem drzwi. Tuż nad samą wodą zbudowano po obu jego stronach długie, drewniane pomosty, niby trotuary. Nad nimi, na poziomie ziemi, również położono pomosty, tak że stanowiło to wszystko piętrową konstrukcję.

    Przechodząc po moście, poczułem nieprzyjemny zapach zamulonej i zanieczyszczonej wody. Choć sama konstrukcja wydawała się solidna i przemyślana, za nic nie chciałbym tu mieszkać.

    Za mostem był niewielki rynek, na którym rozłożono kilka kramów. A za nimi dostrzegłem kuźnię. Co jak co, ale kowal z kowalem zawsze się dogada! Ruszyłem w tamtą stronę.

    - Po co ryzykować – doszedł mnie kobiecy głos od strony kramu. – Kup zbroję od Grelki i przeżyj!

    Spojrzałem w tamtą stronę. Za straganem, na którym leżało trochę elementów uzbrojenia, stała wysoka dziewczyna, w skórzanej zbroi, podobnej trochę do mojej, choć bardziej zniszczonej. Miała długie, kasztanowe włosy, zaczesane do tylu i kwadratową szczękę, ale nie brakowało jej urody. Trudno było ocenić jej pochodzenie. Miała jasną skórę, jak Nordka, ale z rysów twarzy bardziej przypominała Cesarską. Patrzyła na mnie dziwnym wzrokiem, jakby chciała powiedzieć: „kupuj, albo się wynoś!”. Nie było to zachęcające spojrzenie, co bardzo mnie zdziwiło. Kto jak kto, ale kupiec chyba nie powinien zniechęcać do zakupów.

    - Moja zbroja jest całkiem niezła – odparłem, przyglądając się jej uważnie. – Ale pokaż, co tam masz.

    - Wszystko co mam jest na wierzchu – odparła. – Naprawdę!  - dodała sarkastycznie.

    - Chyba nie lubisz tej roboty – uśmiechnąłem się z przekąsem.

    Posłała mi wściekłe spojrzenie.

    - Kupujesz, albo daj mi spokój – warknęła nieprzyjemnie. – Przyjdź, jak będziesz chciał pozbyć się trochę złota. Bogowie wiedzą, jak bardzo jest mi potrzebne.

    No tak, widocznie została przyciśnięta do muru i z musu sprzedaje wszystko co ma. Trochę mi się jej zrobiło żal.

    - Masz kłopoty? – spytałem ze współczuciem.

    - Chcę się stąd wynieść – odparła trochę łagodniej, ale wciąż przyglądała mi się nieufnie. – Chcę sprzedać to wszystko i jak najprędzej wynieść się ze Skyrim.

    - Dlaczego?

    Prychnęła pogardliwie.

    - Wojna domowa, powrót smoków, czego chcesz jeszcze?

    Pokiwałem głową. W innym mieście pewnie w ogóle by o tym nie myślała. To miejsce tak działało na ludzi. Nie miałem jednak zamiaru niczego kupować. Żelazne hełmy i zbroje mnie nie interesowały. Pożegnałem ją i poszedłem w stronę kuźni.

    Właśnie przechodziłem obok stoiska z tajemniczymi miksturami, gdy zaczepił mnie jakiś niewyraźny osobnik.

    - Kiesa pełna, ale w życiu to pewnie ani godziny uczciwie nie przepracowałeś, co?

    Obrzuciłem go zdumionym spojrzeniem. Przede mną stał wysoki, szczupły Nord o rudych włosach. Miał na sobie kosztowny strój, ale niechlujny, rudy zarost sprawiał, że daleko było mu do wykwintności. Czyżby to był… Jak mu tam było? Brynjolf, o którym wspominał Młot?

    - Że co, proszę? – spytałem.

    Uśmiechnął się bezczelnie.

    - Twierdzę, że kasę masz, ale ani złamanego septima zarobionego uczciwie. To widać.

    Miałem ochotę zdzielić go w ten uśmiechnięty pysk. Jeśli ktoś tu wyglądał na obiboka, to z pewnością jemu było do niego bliżej.

    - Co ty możesz o tym wiedzieć? – powiedziałem powoli, patrząc mu prosto w oczy i mając nadzieję, że zabrzmi to groźnie.

    Ale on wcale się nie speszył.

    - Chłopcze, grunt to dobrze zmierzyć cel, jak się porusza, jak się ubiera… Wierz mi, mam oko do tych spraw.

    Posłałem mu ponure spojrzenie i wymownie położyłem dłoń na rękojeści miecza.

    - Moje bogactwo, to nie twoja sprawa – powiedziałem cicho, ale wyraźnie.

    - I tu się mylisz – wpadł mi w słowo. – Bogactwo to moja specjalność. Zawsze można je pomnożyć, a ja mógłbym ci w tym pomóc.

    Coraz mniej mi się podobał.

    - Mam małą robótkę - ciągnął, - ale potrzebuję jeszcze jednej pary rąk, a w mojej branży pomocnym dłoniom dobrze się płaci…

    Milczałem, zastanawiając się, czy gdybym zdzielił go gałką miecza, zostałbym za to aresztowany. Cały czas miałem w uszach rozmowę Mjoll i Erina, a nie miałem wątpliwości, że mój rozmówca jest członkiem Gildii Złodziei. To musiał być Brynjolf.

    - Co mam zrobić? – zapytałem.

    Nie miałem oczywiście zamiaru mu pomagać, ale chciałem uzyskać pewność. I uzyskałem ją.

    - Zrobię zamieszanie na placu i odwrócę uwagę tego jegomościa, a ty ukradniesz mu z kieszeni złoty pierścień. Potem podłożysz go Bran-Szei tak, żeby niczego nie zauważył…
Dalsza rozmowa nie miała sensu. Ostentacyjnie odwróciłem się od niego i poszedłem w stronę kuźni.

    - Wybacz, pomyliłem się – dobiegł mnie jeszcze jego głos. – Dziwne, zwykle mam dobre wyczucie w tych sprawach.

    Zostawiłem go sam na sam z jego rozterkami. Bardziej zależało mi na rozmowie z kowalem. Skierowałem się do kuźni, gdzie długowłosy, starszy mężczyzna, pracowicie wykuwał jakieś ostrze.
Nie mogłem oderwać wzroku od jego pracy. Młot w jego ręce wydawał się być żywym stworzeniem, w dodatku bardzo inteligentnym. Właśnie wykuwał zbrocze w stalowej klindze. Wiedziałem, jakie to trudne zadanie i jakiej precyzji wymaga. Tymczasem on robił to, zdawało się, od niechcenia, bez żadnego wysiłku. Oto prawdziwy mistrz!

    Pozdrowiłem go. Uniósł wzrok i spojrzał na mnie.

    Stanowił zupełne przeciwieństwo mojego poprzedniego rozmówcy. Widać, że całe swoje życie spędził ciężko pracując, a jego twarz, choć umorusana i poznaczona kilkoma bliznami po oparzeniach, była obliczem człowieka uczciwego i oddanego swojemu rzemiosłu.

     - Przyszedłeś zobaczyć, jak Balimund wyczynia cuda ze stalą? – uśmiechnął się.

    - Chętnie popatrzę – odpowiedziałem. – Sam trochę param się kowalstwem, więc może na tym skorzystam.

    - Mogę cię podszkolić, jeśli chcesz – odparł Balimund. – Ale muszę najpierw zobaczyć, co sam potrafisz.

    - Może na przykładzie tego – odparłem, wyciągając orkowy miecz.
Wziął go do ręki i starannie obejrzał. Gdzieniegdzie zadrapał przybrudzonym paznokciem.

    - Ty zrobiłeś te wkuwki? – spytał.
Skinąłem głową. A on znów się uśmiechnął.

    - Nie obraź się, przyjacielu, ale to partactwo. W zderzeniu z inną klingą, to ostrze nie ma szans. Trzeba je przekuć na nowo.

    Przyjąłem te słowa, jako należną mi naganę od mistrza. Z uwagą słuchałem jego rad. Pod jego kierunkiem rozgrzałem klingę w palenisku o niespotykanej przeze mnie barwie zachodzącego słońca. Rozgrzała się bardzo szybko. Potem zacząłem pracowicie przekuwać ostrze, kilkakrotnie je zawijając i rozklepując na zmianę. Potem nadałem mu odpowiedni kształt. Nie wiedziałem, dlaczego Balimund upierał się, aby ostrze pozostało proste. Dowiedziałem się dopiero podczas hartowania, kiedy to głownia sama wygięła się w tył. Potem przyszła pora na szlif. I tu przydały się dobre rady. Polerowanie dało klindze połysk, co wbrew pozorom jest ważne, bowiem im gładsza głownia, tym lepiej tnie. Byłem mu bardzo wdzięczny. Nie dość, że nauczyłem się obrabiać orkową stal, to jeszcze miałem nadzwyczajny miecz!

    Pomny norskich zwyczajów, suto mu zapłaciłem za tę pomoc. Oplatając rękojeść skórzaną taśmą, ośmieliłem się spytać o dziwną barwę paleniska.

    - Zauważyłeś pewnie, że stal rozgrzała się bardzo szybko – odrzekł z namysłem. – To palenisko ma wyższą temperaturę, niż normalne. Dzięki temu, można metal rozgrzać szybciej i rozrost ziarna jest mniejszy, a przez to ostrze bardziej wytrzymałe. To dzięki solom ognia. Dodaję je do węgla. Ale zaczyna mi ich brakować…

    Byłem pełen chęci, aby mu pomóc.

    - Spróbuję je zdobyć dla ciebie – zapewniłem. – Ale nie wiem, gdzie mogę je znaleźć.

    - Niełatwo je znaleźć – przyznał. – Czasami w opuszczonych laboratoriach alchemicznych, czasem można je kupić od kogoś, kto para się alchemią. A najlepiej po prostu szukać u samego źródła.

    - Czyli?

    - Niektórzy magowie trudnią się przywoływaniem atronachów ognia. Nie słyszałeś o tym? Widzę, po twojej minie, że nie słyszałeś. To rodzaj ognistego ducha, strzelającego płomieniami.  Niełatwy przeciwnik. Jeśli takiego pokonasz, eksploduje, a w miejscu, gdzie padł, zawsze można znaleźć garść soli ognia. Wyglądają jak zwykła sól, tylko purpurowa. Z dziesięć takich garści wystarczyłoby mi na długie lata.

    Zrozumiałem, że będzie to trudniejsze zadanie niż myślałem, ale mimo to postanowiłem, że spróbuję. Pożegnałem serdecznie kowala i postanowiłem poszukać jakiegoś noclegu, bowiem zaczynało już zmierzchać. Spytałem o to przechodzącą obok kobietę. Obrzuciła mnie uważnym spojrzeniem.

    - Jesteś w Pękninie od niedawna? – uniosła brwi i nie czekając na moją odpowiedź, dodała. – Dam ci dobrą radę: zatrzymaj się w Gospodzie Pod Pszczelim Żądłem. Spalnia nie jest dla ciebie.

    - Spalnia?

    - Spalnia Helgi. Tak to nazywają. Mieści się – o tam!

    Wskazała mi palcem duży dom, nad kanałem. Mimo wszystko, choć nie byłem już biedakiem, uznałem, że rozbijanie się pod gospodach szybko nadweręży zawartość mojej sakiewki. Wygód nie potrzebowałem, wystarczał mi kąt do spania i trochę słomy. Poszedłem pod wskazany adres. Rzeczywiście, już z zewnątrz wyglądał biednie. Gdy wszedłem do środka, stwierdziłem jednak, że nie jest aż tak źle. Główna izba, dość przestronna, była ciepła i jasna. Przy stole siedziało kilku mieszkańców – jakiś mroczny elf, jakiś Argonianin, jakaś kobieta. Nad nimi, z miotłą, pracowicie zamiatając drewnianą podłogę, stała młoda dziewczyna, ze smutkiem na twarzy. Podszedłem do niej i pozdrowiłem ją, jak zwyczaj nakazywał, po czym spytałem, czy tu pracuje.

    - Tak – odparła z goryczą, – niestety. Pracuję w tej dziurze, dla tej wiedźmy, Helgi…

    Kolejna rozgoryczona! To miasto chyba naprawdę było toksycznym miejscem. Oprócz kowala, nie spotkałem tu jeszcze ani jednej osoby, zadowolonej ze swego losu. Spytałem o powód, bardziej z uprzejmości, niż z rzeczywistego zainteresowania. W końcu, ile można zbawiać świat!

    - Helga przygarnęła mnie, gdy umarli moi rodzice – szepnęła dziewczyna. – Nie wiedziałam jeszcze, jaka z niej wiedźma. Od rana do nocy muszę uśmiechać się do zapijaczonych i brudnych „klientów”, którzy bez przerwy próbują mnie obłapiać. Beznadzieja…

    Fakt, że ktoś próbował ją obłapiać, wcale mnie nie zdziwił. Była ładna i miała zgrabną figurę. To istotnie musiała być dla niej udręka, gdy dobierali się do niej pijacy, przeświadczeni o swym dowcipie. Postanowiłem obejrzeć sobie Spalnię, zanim zdecyduję i udałem się na piętro.

    - Pewnie, odejdź, jak wszyscy! – dobiegł mnie jeszcze pełen wyrzutu głos dziewczyny. – W końcu, co cię to wszystko obchodzi!

    Obchodziło mnie. Współczułem jej, ale nie widziałem sposobu, aby jej pomóc. Miałem jej zaproponować włóczęgę u mojego boku?

    Na górze wyglądało już trochę gorzej. Tu już nie sprzątano tak często. Cuchnęło tu wilgocią, brudem i po prostu biedą. Niestety, bieda cuchnie i nic się na to nie poradzi. Bojąc się, aby nie oblazły mnie wszy, albo jakieś inne robale, zmieniłem zdanie i postanowiłem udać się do gospody. Wychodząc, pomyliłem jednak drzwi i zamiast na zewnątrz, wtarabaniłem się do piwnicy, zauważając przy okazji, że jest jako-tako zaopatrzona, choć luksusów tam nie było.

    W gospodzie za to było gwarno i tłocznie. Widać, było to popularne miejsce wśród mieszkańców Pękniny. Dostrzegłem kilku wielmożów, w pysznych strojach, jakąś wojowniczkę, kilku starszych gości. Ale największą uwagę przykuwał pewien mroczny elf, w żółtych, kapłańskich szatach. Stał na środku i wygłaszał jakieś kazanie, choć mało kto go słuchał. Dunmer opowiadał o bogini Marze, patronce miłości i zakochanych. W moich rodzinnych stronach kult Mary był bardzo silny, więc zrobiło mi się miło, gdy go przez chwilę posłuchałem. Niestety, goście zaczęli coraz głośniej go uciszać. W pewnym momencie podszedł do niego jakiś Argonianin i poprosił go, aby kazania wygłaszał w świątyni. Ludzie przyszli tutaj zjeść, napić się i pogadać, a nie brać udział w obrzędach.

    - Idź głosić światło Mary w świątyni – powiedział wprost. – A nam pozwól tu grzeszyć do woli.

    Kapłan pomruczał coś pod nosem, ale posłuchał i niechętnie opuścił gospodę. Ja tymczasem podszedłem do lady.

    Tę gospodę prowadziła para Argonian. Argonianie nie są ludźmi, ani elfami. Ze wszystkich stworzeń, zamieszkujących Tamriel, oni najmniej nas przypominają. To homoidalne jaszczury, pokryte łuską, z gadzim pyskiem i długim ogonem. Gatunek stałocieplnego gada, jednakże sylwetką bardzo przypominający człowieka. Argonianki, co dziwne, miały nawet pogrubienia na piersiach, więc gdy włożyły na siebie odzież, wykonaną na ludzką modłę, wyglądały, jakby miały biust. Nie wiem, do czego im one służyły, choć nie przypuszczałem, aby do tych samych celów, co u ludzi. W każdym razie, pozwalały łatwo odróżnić samca od samicy. Argonianie byli zresztą świadomi, że ich całkowita inność stanowi dla ludzi problem, więc ze wszystkich sił próbowali się do nas upodobnić, przejmując większość naszych zwyczajów, począwszy od mowy, skończywszy na ubiorze. Ot, w spodniach musieli sobie wyciąć dodatkową dziurę na ogon.

    Zamówiłem sobie kufel piwa. A potem spytałem o to, co się ostatnio działo w Pękninie.

    - Gildia Złodziei ma kłopoty – poinformowała mnie Argonianka, skrzeczącym głosem. – Mówi się, że cienko przędą!

    Ani trochę nie zmartwiła mnie ta wiadomość.

    - Interesuje cię praca? – spytała nagle gospodyni.

    - Zależy, jaka – odparłem. – Na mycie garów się nie piszę.

    - Ludzie jarla zostawili tu list gończy. Może cię zainteresuje?

    Zerknąłem. List gończy dotyczył grupki bandytów, grasujących w okolicy, w miejscu, zwanym Ruinami Bthalft. Nazwa, że można język połamać… Za zabicie herszta bandy obiecana była nagroda. Nie miałem wprawdzie teraz zamiaru użerania się z bandą zbójów, ale gdy ukończę swoje zadanie, dlaczego nie? Złożyłem jeden z listów we czworo i wsunąłem sobie za pazuchę.

    Piwo mieli tu całkiem niezłe. Po dniu włóczęgi i pracy w kuźni, ogarnęło mnie znużenie, a gdy wypiłem kubek piwa, poczułem nieodpartą senność. Zamówiłem sobie pokoik na piętrze. Nie było tak drogo, jak się obawiałem, za to pokój był czysty i schludny, a posłanie świeże. Pamiętając dobrze, gdzie jestem, zamknąłem starannie drzwi, związując klamki rzemieniem i wieszając na nich topór, który dostałem od Balgruufa. Jeśli jakiś złodziej spróbuje się włamać, musi przeciąć rzemyk – cienkim ostrzem dało się to zrobić przez szparę w drzwiach. Ale wtedy topór z hukiem spadnie na ziemię i obudzi mnie na czas.

    Leżąc już w wygodnym łóżku, zacząłem rozmyślać. Chcąc wprawić się w lepszy nastrój, wspomniałem twarze wszystkich życzliwych mi osób, jakie miałem szczęście spotkać w Skyrim. Najpierw Ralof, potem Hadvar… Alvor i Sigrid w Rzecznej Puszczy… Balgruuf i Farengar w Białej Grani… Lydia…

    Jej poważna, regularna buzia pojawiła mi się przez oczami jak żywa. Kim ona jest? Jaka jest? Czy będę mógł jej zaufać na tyle, żeby powierzyć jej własne życie w razie niebezpieczeństwa? Wyglądała na doświadczoną wojowniczkę, ale pozory mylą. Wolałbym, aby moim huskarlem był mężczyzna. Łatwiej jakoś złapać kontakt. Łatwiej wydawać mu rozkazy, łatwiej besztać, jeśli coś sknoci. No i mężczyzna to mężczyzna – przynajmniej wiem, że silny.

    I tak zasnąłem z obrazem Białej Grani przed oczami.

    Śniło mi się, że spaceruję ulicami miasta, kierując się na rynek. I nagle wokół mnie pojawiają się draugry. Wybiegają zza domów, wymachują mieczami i rzucają się na mieszkańców. Śnił mi się też Balimund, o dziwo pracujący w kuźni Adrianne, jak rzuca młot i z rozgrzanym do czerwoności prętem atakuje nieumarłych. Widziałem we śnie Balgruufa, spokojnie kroczącego między nimi i zapewniającego, że wszystko jest pod kontrolą. Śniło mi się też, że Eanor strzelał do draugrów z dachu domu obok kuźni. Pomieszanie z poplątaniem, jednym słowem.

    Mimo to, obudziłem się wypoczęty. Wstałem wcześnie i po śniadaniu, składającego się z bardzo dobrego steku z jakiegoś horkera – cóż to za stworzenie? – wyszedłem na zewnątrz. Drzwi od gospody wychodziły na rynek. Podszedłem więc do kramu, przy którym stał jakiś Argonianin i handlował świecidełkami. Sprzedałem mu dwa kamienie, znalezione jeszcze w Czarnygłazie, co poważnie zasiliło mój mieszek. Spytałem go o sklep. Wskazał mi budynek tuż obok gospody. Nazywał się „Lombard Krewetka”. Za ladą stał łysawy mężczyzna o całkiem przyjaznej powierzchowności. Interesowała mnie zaklęta biżuteria. Miał, a jakże! Pierścień pomniejszego dzierżenia – miał on pomagać w walce na miecze. Niestety, chciał za niego tyle, że zupełnie pozbyłbym się gotówki. Zrezygnowałem z transakcji. Zamiast tego, sprzedałem mu diadem, znaleziony już nie pamiętam gdzie, a wciąż pałętający się po kieszeniach plecaka.

    Opuszczając miasto, chciałem pożegnać się z Balimundem. Poszedłem więc do kuźni i o dziwo spotkałem tam tę samą parę, którą niechcący podsłuchałem poprzedniego dnia. Dziewczyna stała przy warsztacie i pracowicie prostowała jakieś okucie od zbroi. Widząc mnie, podniosła wzrok i uśmiechnęła się lekko.

    - Ty też nie jesteś stąd – to było raczej stwierdzenie, niż pytanie.

    - Nie jestem – odparłem. – A ty nie jesteś z Pękniny?

    Pokręciła głową.

    - Jesteśmy do siebie podobni – stwierdziła.  – Ja też prowadziłam kiedyś włóczęgowski tryb życia, pełnego przygód. Przewędrowałam całe Tamriel.

    - A co skłoniło cię do porzucenia wędrówki? – spytałem, uśmiechając się.

    Przerwała pracę.

    - Kiedyś, w dwemerskich ruinach, zostałam napadnięta przez jakiegoś potwora – odrzekła, wzdrygając się na samo wspomnienie. – Cudem przeżyłam, ale zgubiłam tam swój wierny miecz, Ponury Siekacz. Potraktowałam to jako ostrzeżenie.

    - Może niepotrzebnie – odparłem. – Tak bardzo byłaś do niego przywiązana?

    Skinęła głową, ze smutkiem. Rozumiałem to. Miecz to nie tylko bardzo kosztowna broń. To często rodzinna pamiątka, przechodząca z ojca na syna. Albo na córkę, jak w tym przypadku. Obiecałem jej, że kiedyś wybiorę się w tamto miejsce i spróbuję go poszukać, jeśli wciąż tam jest.

    A potem przyszło mi do głowy, że za dużo obiecuję. Kto wie, co będzie jutro? Wieczorem? Za godzinę?...

    Idąc w stronę południowej bramy, dojrzałem świątynię, ze znakiem Mary. Skręciłem w tamtym kierunku. Kto wie, gdzie rzuci mnie los? Niech Mara, bogini miłości, zaopiekuje się mną. O to zamierzałem ją poprosić.

    Wszedłem. W świątyni było jasno, czysto i cicho. Powoli podszedłem do ołtarza. Złożyłem dłonie, zamknąłem oczy, i poleciłem się bogini. Zaraz poczułem, jakby ciepły wiatr otulił mi głowę i ogarnął mnie spokój. Porozmawiałem jeszcze chwilę z kapłanką, która zajęła miejsce w ławce przed ołtarzem. Spytała mnie, czy jestem gotów nieść światło Mary przez świat. Odmówiłem, lekko się rumieniąc. Przypomniała mi się niechęć biesiadników do kapłana wczoraj w oberży. Nie chciałem wygłaszać kazań. Nie czułem powołania w tym kierunku. Zresztą, nigdy nie byłem zbyt gadatliwy. O dziwo, kapłanka - była Dunmerką – tylko się uśmiechnęła.

    - Mara pochwyci i ciebie, nie znasz dnia, ani godziny…

    Pożegnałem się i wyszedłem. Dobre sobie! Mara mnie pochwyci! A niby jak? To bogini miłości, a ja byłem wolny jak ptak i takim chciałem pozostać.

    Skierowałem się ku bramie. Gdy zamknęła się za mną, ruszyłem przed siebie. Postanowiłem nie zbaczać z głównego traktu. Po lewej ręce miałem niezmierzoną puszczę, po prawej rozległe jezioro, które z czasem zamieniło się rwącą rzekę. Szedłem już dość długo, gdy zaalarmował mnie podejrzany ruch w krzakach. Były to wilki. I tak, do mojego bagażu doszło jeszcze kilka skór. 

    Na swojej drodze spotkałem je jeszcze trzykrotnie. Ze zdobytych skór mógłbym uszyć namiot!

    Raz napotkałem parę wielmożów i to w bardzo dramatycznych okolicznościach. Nie dość, że szli pieszo, to jeszcze mieli tylko jednego żołnierza eskorty. Nie wiem, jak to się stało, pewnie ich kareta złamała koło, albo coś w tym rodzaju. Nie miałem okazji się dowiedzieć. I właśnie wtedy, gdy przechodziłem, z krzaków wynurzył się ogromny pająk śnieżny.

    Żołnierz bez wahania ruszył na niego z obnażonym mieczem. Znając siłę tego stwora, rzuciłem się z pomocą legioniście. Razem, unikając jego szczęk i osłaniając się wzajemnie przed jego atakami, utłukliśmy gadzinę. Gdy pająk padł, żołnierz spojrzał na mnie z wdzięcznością.
Zwróciłem się z wyrazami uszanowania do przerażonej szlachcianki, po której od razu widać było, że jest z cesarskiego rodu.

    - Odejdź ode mnie, skyrimskie ścierwo! – krzyknęła na mnie z odrazą.

    Byłem tak zaskoczony, że zostałem bez słów. Czym sobie zasłużyłem na takie słowa? Widziałem, że cesarskiemu żołnierzowi aż głupio się zrobiło, gdy to usłyszał. Uniósł brwi w przepraszającym geście. Skinąłem mu głową, po czym ostentacyjnie odwróciłem się plecami od damulki i poszedłem swoją drogą, nie zaszczycając jej nawet spojrzeniem. Musiałem być czerwony na twarzy, taki ogarnął mnie gniew.

    Dopiero po przejściu kilkuset kroków naszła mnie myśl, że te słowa mogły być skierowane nie do mnie, tylko mógł to być spóźniony okrzyk strachu do pająka. Tak czy owak, Cesarstwo zdrowo mi podpadło. Moje polityczne sympatie wróciły do neutrum.

    Stało się coś jeszcze – zaczęły boleć mnie mięśnie barków. Chyba złapałem jakieś choróbsko! Wymachiwanie mieczem strasznie mnie męczyło. Była to bardzo poważna sprawa, bowiem wyleczyć się z takiej choroby można jedynie przy pomocy błogosławieństwa – ale do tego potrzebna jest poświęcona kapliczka, o jaką w lesie raczej trudno – albo poprzez zażycie odpowiedniej mikstury, której nie miałem.

    Słońce minęło już najwyższy punkt na niebie, gdy dotarłem do skrzyżowania dróg. Zgodnie z drogowskazem, skręciłem w prawo, mając nadzieję, że żaden dowcipniś ich nie poprzestawiał. Na szczęście ujrzałem niezadługo kamienny most, a za nim niewielką osadę. Dotarłem do Ivarstead.

5 komentarzy:

  1. Jak na razie mam wszystko pod kontrolą....jeszcze się nie zgubiłam

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Chyba umieszczę kilka obrazków, żeby mi się później czytelnicy nie pogubili. Może jakąś mapkę, kilka widoków odwiedzonych miast...

      Usuń
  2. Też jeszcze załapuję- nie jest zle.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Staram się nie mnożyć wątków. W grze akcja bez przerwy rozgałęzia się w wątki poboczne. Można je zignorować, można za nimi podążyć, a można tez zwyczajnie powłóczyć się po pięknej krainie, słuchając cudownej muzyki.

      Usuń
  3. Bogini Mara, patronka miłości i zakochanych? podoba mi się to :D

    OdpowiedzUsuń