czwartek, 14 stycznia 2016

Rozdział VII - Wędrówka po Wschodniej Marchii

     Wichrowy Tron zupełnie nie był podobny do Białej Grani. Bardziej przypominał cesarskie miasta. Wysokie, kamienne mury, proste ściany, podłużne okna – wszystko to przypominało mi rodzinne strony. Wysoka, spiżowa brama, prowadząca do miasta, miała naprawdę ogromne rozmiary. Strażnicy, ku mojemu zaskoczeniu, nie robili mi żadnych przeszkód, choć to przecież późna noc, a ja w sumie nie wiadomo, kto. Bardzo gościnne miasto!

     Swoją opinię zrewidowałem niemal natychmiast, gdy tylko wrota miasta zamknęły się za mną. Pomimo późnej pory, miasto nie było wcale opustoszałe. Przy samej bramie natknąłem się na awanturę, jaką dwóch podpitych Nordów urządzało przestraszonej, ubogo odzianej Dunmerce.

     - Zjawiasz się tu bez zaproszenia – sapał jeden z nich, - jesz naszą strawę, zatruwasz nasze miasto swym smrodem i nie chcesz pomóc Gromowładnym!

     - My nie stoimy za żadną ze stron, bo to nie nasza wojna - odpowiedziała Dunmerka spokojnie, lecz głos jej drżał..

     - Hej, może szaroskórzy nie pomagają w wojnie, bo są cesarskimi szpiegami? –  odparł Nord zaczepnym tonem.

     - Cesarscy szpiedzy? – elfka otworzyła szeroko oczy. -  Chyba nie mówisz poważnie?

     - Może wpadniemy do ciebie dziś w nocy, mały szpiegu – drugi Nord uśmiechnął się paskudnie. - Wiemy, jak dowiedzieć się, czym naprawdę jesteś…

     Szpiedzy, nie szpiedzy, wojna, nie wojna, gdy dwóch pijaków zaczepia bezbronną kobietę, moja reakcja może być tylko jedna.

     - Ktoś tu ma kłopoty! – odezwałem się, podchodząc.

     Cała trójka spojrzała na mnie. Uśmiechnąłem się, mrużąc oczy i mając nadzieję, że mój uśmiech jest wystarczająco złośliwy.

     - Zagadka! – wycedziłem, patrząc w kierunku Nordów. – Kto też może mieć kłopoty? Dla ułatwienia dodam, że nie jest on elfem.

     - A ty kto? – burknął Nord.

     - I czego się wtrącasz w nasze sprawy – dodał drugi.

     - Mamy ci dać lekcję dobrych manier? – syknął pierwszy.

     Roześmiałem się w głos. I to zupełnie szczerze. Myśl, że to właśnie ten zapijaczony gbur ma uczyć mnie dobrych manier, wydała mi się bardzo zabawna. Rzuciłem mój dobytek prosto pod jego nogi. Żelazna zbroja upadła z potwornym chrzęstem, a hełm potoczył się po kamiennym bruku aż pod nogi Dunmerki.

     - Kilka godzin temu ktoś zadał mi podobne pytanie! – warknąłem. – Tyle z niego zostało…

     Nie trzeba było bystrości, żeby zauważyć, jak wielkie wrażenie zrobiła na nich zdobyta zbroja. Zwłaszcza, że w ciemności wyglądała na znacznie większą.  Obaj pomruczeli jeszcze chwilę, ale odeszli, co dobrze świadczyło o ich rozsądku, a nie najlepiej o winie, jakim się uraczyli. Pijacy bywają bowiem nieobliczalni i zwykle przeceniają swoje siły. Dunmerka spojrzała na mnie z przestrachem.

     - Ty też nienawidzisz mrocznych elfów? – spytała. - Przychodzisz, by nas karcić i kazać się wynosić?

     Rozumiałem ją. Najadła się strachu. Musiała jakoś odreagować.

     - Dlaczego miałbym was nienawidzić? – spytałem, schylając się po swój dobytek. – Niedawno, w okolicach Białej Grani, walczyłem ramię w ramię z twoją rodaczką. Tylko że tam Nordowie ją szanowali…

     - W takim razie to nie jest miejsce dla ciebie - odrzekła Dunmerka z goryczą. - Wichrowy Tron to miasto uprzedzeń i gruboskórnego traktowania. Nie jest ciebie godne.

     - Czego chcieli od ciebie?

     Westchnęła ze smutkiem.

     - Większości Nordom w Wichrowym Tronie dokuczanie nam sprawia przyjemność – rzekła cicho, - ale Rolf jest zdecydowanie najgorszy. Pije i łazi po Szarej Dzielnicy, szukając zaczepki.

     - Odprowadzę cię – zaproponowałem. – Nikt cię nie zaczepi.

     Wichrowy Tron, choć o naprawdę imponującej architekturze, z bliska nie robił już takiego dobrego wrażenia. Miasto było w opłakanym stanie. Popękany bruk, chodniki, na których można było połamać nogi, zaniedbane domostwa. Nie było tu znać ręki dobrego gospodarza. Ogółem, smród, brud i śmieci. Daleko mu było do jasnych i czystych ulic Białej Grani. Szara Dzielnica wyglądała jeszcze gorzej. Na moje pytanie, dlaczego się stąd nie wyniesie, Dunmerka tylko się roześmiała z goryczą. Okazało się, że w tym mieście obowiązuje segregacja rasowa. Dunmerom i Argonianom, jacy również tu pomieszkiwali, nie wolno było mieszkać w innej dzielnicy. To miasto należało do Nordów i tylko do Nordów. Oni mogli tutaj wszystko, inni nic.

     - A Ulfric? – spytałem. – Nie obroni was?

     Wzruszyła tylko ramionami.

     - Ulfrik jest Nordem i tylko o Nordów dba. My dla niego nie istniejemy. Przypomina sobie o nas, gdy przyjdzie do płacenia podatków.

     Nie spodobało mi się to, co od niej usłyszałem. Moje polityczne sympatie zaczęły się znów przechylać na stronę Cesarskich. Thalmor, nie Thalmor, ale przynajmniej Cesarscy wszystkich traktowali równo, bez względu na rasę. Spytałem jeszcze o kowala i jakąś gospodę. Wyjaśniła mi, jak tam trafić.

     Zatrzymaliśmy się przed biednie wyglądającą kamieniczką. Dunmerka podziękowała mi i znikła za drzwiami. A ja, nie czując wcale senności, skierowałem się do kuźni. Nie wiem, co chciałem tam zrobić, przecież o tej porze nikogo tam nie było…

     I znów się pomyliłem. Przy tlącym się jeszcze palenisku grzała się odziana w łachmany staruszka. Gdy podszedłem, zwróciła się do mnie błagalnym głosem.

     - Wspomożesz biedną staruszkę? – szepnęła, patrząc na mnie z mieszaniną lęku i nadziei. – Nie proszę o wiele. Tylko kilka septimów, żeby kupić kolację.

     Rozejrzałem się wokół. Przy kuźni stały kramy. Pełne towarów. W mroźnym powietrzu nie groziło im zepsucie, więc leżały sobie, niby w najlepszej spiżarni. Było tam w bród żywności, broni, i innych rzeczy. A ona głoduje…

     Pokręciłem głową, po trosze z podziwem, po trosze z irytacją. Tacy byli Nordowie. Honorowi do granic absurdu. Kradzież, nawet w sytuacji śmierci głodowej, nie mieściła się w ich świecie pojęć. Kramy mogły być pełne i nikt nawet nie musiał w nocy ich pilnować. Ta biedaczka musiała cierpieć podwójnie, widząc tyle jadła i wsłuchując się w burczenie we własnym żołądku. Jak nisko musiała upaść, że zniżyła się do żebraniny. Dla Nordów to było gorsze niż śmierć. Zrobiło mi się jej niewypowiedzianie żal. Sięgnąłem do sakiewki i podarowałem jej garść monet. Aż jej mowę odebrało z wdzięczności.

     A potem wynająłem sobie pokój w „Gospodzie Pod Knotem”. Było tam spokojnie i w miarę czysto. Jedynie właścicielka miała irytujący głos, sprawiający wrażenie, jakby wszystkich strofowała, włącznie ze swoimi gośćmi. Ale to był drobiazg. Jeść mi się nie chciało, więc poszedłem od razu do pokoiku. Zrzuciłem zbroję i chciałem się trochę opłukać. Pochyliłem się nad miednicą, pełną wody i, ujrzawszy swoje odbicie, parsknąłem śmiechem. Byłem cały ubabrany od krwi najemnika, którego zabiłem na drodze. Nic dziwnego, że pijani Nordowie prysnęli jak stado rybek, a Dunmerka bardziej bała się mnie, niż swoich prześladowców. Wyglądałem naprawdę groźnie i o wiele starzej niż na moje niecałe osiemnaście lat. Umyłem się szybko. Rzuciłem się na łóżko i zasnąłem jak kamień.

     Obudziłem się dość późno. Słońce stało już wysoko, gdy mrużąc oczy od oślepiającego mnie blasku, wyszedłem z gospody, ciągnąc za sobą, zawieszoną na ramieniu zbroję. Najwyższy czas pozbyć się tego ciężaru! Swoje kroki skierowałem prosto do kuźni.

     Kowal pracował już w najlepsze, strofując swoją pomocnicę, o jakiś młot, który podobno mu zabrała, po czym okazało się, że sam schował go gdzieś, gdzie nie mógł znaleźć. Gdy pokazałem mu towar, spojrzał na niego z zainteresowaniem i zaproponował całkiem przystępną cenę. Nie targowałem się. Byłem gotów oddać to nawet za połowę tej sumy, byle tylko pozbyć się tego żelastwa. A potem pokazałem mu miecz.

     - Niezły – kiwnął głową z zadowoleniem. – Orkowy…

     Zrobiłem wielkie oczy.

     - Orkowy? 

     - No i coś tak gały rozdziawił? – prychnął. – Orkowie go zrobili, to orkowy.

     Nie wierzyłem własnym uszom. Orkowie przed wiekami żyli w Cesarstwie.  Wspominają o nich stare kroniki. Były to okropne stwory, bliższe zwierzętom niż ludziom, z którymi ludzie i elfy toczyli bezustanne i krwawe walki. Ale zostali pokonani i kompletnie wytępieni prawie tysiąc lat temu.

     - To on jest tak stary? – spytałem, biorąc go do ręki.

     Teraz kowal wybałuszył oczy.

     - Stary? Może i stary, ale co to ma do rzeczy? Zresztą, pokaż no go – wziął miecz do rąk i obejrzał dokładnie. – Nie wygląda na specjalnie stary. Nie ma żadnego znaku, ale moim zdaniem to dzieło Ghorzy z Markartu.

     No proszę, nawet imię tego orka przetrwało! Dziwne, orkowie mieli swój własny język, niezrozumiały przez nikogo innego. Nie było potrzeby porozumiewania się z nimi, bo każdego obcego natychmiast zabijali i często zjadali. Musiałem mieć bardzo głupią minę, bo kowal przyjrzał mi się uważnie i spytał, co mnie tak dziwi.

     - Znasz imię tego orkowego kowala – odparłem. - To mnie dziwi. Nie tylko, że miał imię, ale też że ludzie je poznali i jeszcze przetrwało ono tyle czasu. Dawno umarł?

     - Kto?

     - No ten, jak mu tam, Ghorza.

     Kowal spojrzał na mnie jak na wariata.

     - Przyjacielu, my się chyba nie rozumiemy – zaczął z naciskiem. – Po pierwsze, nie on, tylko ona. Ghorza jest ogrzycą. Po drugie, nie słyszałem nawet, żeby była chora. O ile wiem, mieszka w Markarcie i cieszy się dobrym zdrowiem. Choć moim zdaniem, nie powinno się jej tolerować w Skyrim – dodał, krzywiąc się. – Skyrim jest dla Nordów.

     Nie wierzyłem własnym uszom.

     - Przecież orków wytępiono ponad dziewięć wieków temu… - wyjąkałem.

     Kowal najpierw przyjrzał mi się podejrzliwie, po czym spytał.

     - Czy ty naprawdę nie widziałeś nigdy Orsimera?

     Zgłupiałem jeszcze bardziej.

     - Oczywiście, że widziałem – odparłem. – A co do tego mają Orsimerowie? Mówimy o orkach.

     Kowal roześmiał się w głos.

     - Tu tak nazywamy Orsimerów – wyjaśnił ze śmiechem. – Dorównują im urodą i manierami.

     Roześmiałem się również. No tak, teraz wszystko jasne! Z początku nie podobało mi się, że Orsimerów nazywa się tu pogardliwie „orkami”. Widać prawdą było to, co powiedziała mi Dunmerka – rasizm w tym mieście był czymś normalnym. Z drugiej strony, sam poczułem się winien, bo porównanie to uznałem za niezwykle trafne. Z biegiem dni sam zacząłem ich tak nazywać, a późniejsze z nimi spotkania upewniły mnie, że oni wcale się nie obrażają. Ba, oni sami siebie często tak nazywali!

     - Więc to dzieło Orsimerów? – wskazałem na miecz.

     Kowal skinął głową.

     - Wyrabiają je, dodając do stali pewnego rzadkiego minerału, zwanego orichalcum – powiedział, zniżając głos. – To nadaje im twardość i wytrzymałość. Ale miecz taki jest dość giętki i trzeba go specjalnie ukształtować, aby go usztywnić. Widzisz te żeberka? – wskazał zgrubienia na klindze. – To wygląda jakby było nierówno wykute, ale to celowo tak zrobiono. Tak ma być. Bez tego ostrze mogłoby pęknąć. O tu jest wżer. I tu też. Jeśli chcesz, naprawię te ubytki. 

     Przystałem na to.

     - Za tydzień będzie do odbioru – rzekł kowal.

     - Za tydzień? – zmartwiłem się. – Potrzebuję go teraz! Zaraz wyruszam.

     - Nic nie poradzę, teraz mam za dużo zamówień od Gromowładnych – odrzekł kowal. – Ale jeśli potrafisz, możesz sam spróbować. Sprzedam ci sztabkę orichalcum.

     Orichalcum miało zielony połysk. Przed hartowaniem to dość miękki metal, więc ubytki bardzo łatwo sobie dokułem. Zahartowałem całość, odpuściłem trochę i zahartowałem ponownie, tym razem samo ostrze. Głownia była teraz twarda i w miarę sprężysta, jednakże straciła połysk i stała się chropowata. Musiałem go wyszlifować i wypolerować. Ale po tej operacji błyszczał, jak zielony płomyk.

     Machnąłem kilka razy. Świetny miecz! Sprzedałem kowalowi swój miecz stalowy, bo z dwoma nie miałem zamiaru chodzić. A potem postanowiłem rozejrzeć się trochę po mieście.

     Nawet w świetle dnia Wichrowy Tron nie wyglądał zachęcająco. Surowe, wysokie ściany sprawiały, że nawet w środku dnia panował tu cień i półmrok. Podszedłem pod Pałac Królów – wielki, kamienny pałac w północnej części miasta. O mało nie połamałem sobie przy tym nóg na chybocących się kamiennych stopniach, których chyba nikomu nie chciało się naprawić. Myślałem, czy nie wejść do środka, może nawet zobaczyć się z Ulfrikiem Gromowładnym. Spytałbym, czy mnie pamięta z Helgen… Ale zerknąwszy na słońce, stwierdziłem, że muszę to odłożyć na inną okazję. Zbliżało się południe, a ja do Ivarstead miałem kawał drogi, jeśli wierzyć mojej mapie. Kupiłem więc tylko kawałek pieczonego mięsa i trochę chleba, zapakowałem to wszystko do plecaka i ruszyłem w drogę.

     Na moście powiało chłodem. Aby się rozgrzać, postanowiłem puścić się kawałek biegiem. Nie za daleko, bo droga biegła pod górkę, więc już po chwili trochę się z ziajałem i wróciłem do normalnego tempa marszu. Droga wiła się jak zaskroniec. Czy ja na pewno dobrze idę? Po niedługim czasie zaczęła opadać w dół i wyczułem, że zrobiło się wyraźnie cieplej. Znikło oblodzenie spomiędzy kamieni na drodze, śnieg też zostawiłem za sobą. Za to naszła mgiełka. Ciekawy, gdzie jestem, zszedłem z drogi i wspiąłem się na przydrożny pagórek. Najpierw zerknąłem na północ, skąd przyszedłem. Góry, lasy, śnieg w oddali. A potem na południe. I zobaczyłem coś, co mnie zdziwiło.

     Gorące źródła!

     Nie mogło być inaczej. Przede mną rozpościerał się płaskowyż, pokryty kamiennymi, naturalnymi płytami i parującymi jeziorkami. Jakaż to różnorodność w tej krainie. Ale najważniejsze dla mnie było to, że idę zupełnie inną drogą, niż tu przyszedłem. Palnąłem się w czoło. Oczywiście, idąc z Wichrowego Tronu należało najpierw skręcić w prawo, na most i dopiero za rzeką skierować się nie południe! A ja, głupi, polazłem pierwszym traktem, jaki zaczynał się pod stajniami miasta.

     Zerknąłem ma mapę, a potem na słońce. Chyba, mimo wszystko, ta droga powinna mnie doprowadzić do Ivarstead. Prowadzi przecież na południe. A w razie czego, zawsze zdążę skręcić na zachód.

     Poszedłem dalej drogą. Szedłem już dość długo, gdy nagle w oddali ujrzałem giganta. Takiego samego, jakiego niegdyś Towarzysze ubili pod Białą Granią. Chudy, szarawy, z potężną maczugą na ramieniu, zrobioną, o ile mogłem się zorientować, z kości udowej mamuta. Szedł wolno, pędząc przed sobą krowę, pomalowaną w dziwne barwy. Zaatakuje czy nie? Mogłem wprawdzie zejść z drogi, ale nie chciałem uciekać. Z drugiej strony, nie wiem, czy w starciu z gigantem miałbym jakieś szanse.

     Nic się nie stało. Obrzuciliśmy się wzajemnie nieufnymi spojrzeniami i każdy poszedł w swoją stronę. Ja dodatkowo zacisnąłem palce na nosie, bo zapach, jaki wydzielał gigant, z pewnością do miłych nie należał. Na szczęście powiało trochę i powietrze wróciło do normy. Idąc dalej, natknąłem się na następnego giganta. Miał swoje obozowisko, niedaleko drogi. Trudno było go nie zauważyć, bowiem ognisko, jakie rozpalił, też było gigantyczne. Wokół pasło się kilka mamutów. Przy drodze stał drewniany słup, a na nim przybito nożem jakieś pismo. Zerknąłem z ciekawością.

     Uwaga, obywatele!
Gigant otrzymał zezwolenie na obozowanie. Proszę NIE nawiązywać z nim kontaktów handlowych, NIE zbliżać się do mamutów, NIE gapić się i w żaden inny sposób nie naprzykrzać się gigantowi.
Odradzamy odpoczynek w jego pobliżu.

     Rozbita kupiecka furmanka, martwy koń i porozrzucane towary, stanowiły jednoznaczny dowód na prawdziwość ostrzeżenia. Korzystając z faktu, że gigant powędrował akurat na przeciwległy skraj obozowiska, odważyłem się zbadać znalezione szczątki. Przy wozie leżał nieżywy Khajit. To specyficzna rasa rozumnych istot. Wyglądają, jak wielkie koty, chodzące na dwóch nogach i pokryci są równie gęstym futrem, jakkolwiek noszą też ubrania. Spotkałem kilkakrotnie Khajitów w Cyrodiil. Zwykle trudnili się kupiectwem. Temu tutaj handlowa żyłka mocno zaszkodziła. Widocznie nie mieściło mu się w głowie, że są na świecie istoty, z którymi handlować się nie da.

     Tragedia musiała rozegrać się dość dawno, bo trup zaczynał już cuchnąć. Zerknąłem na kufer, który spadł z wozu. Próbowałem otworzyć – zamknięty na klucz. Przeszukiwanie trupa, by znaleźć klucz, zostawiłem sobie jako ostateczność i spróbowałem wytrychem. Miałem smykałkę do mechanizmów, jak każdy rzemieślnik. Otworzyłem zamek bez trudu. W środku jednak nie było wiele dobra. Kilkadziesiąt septimów i butelka mikstury uzdrowienia to cały mój łup. Zawsze coś! Walało się wokół kilka ksiąg. „Wilcza królowa” – przeczytałem tytuł. Sięgnąłem po następną. „Prawdziwa Barenziah”…

     Odszedłem, nie zabierając niczego więcej. Nie chciałem, by ciężar mnie spowalniał. I tak dźwigałem już jedną księgę, znalezioną jeszcze w Czarnygłazie. Leżała na dnie plecaka, w zupełnym zapomnieniu. Po prostu nie miałem czasu na czytanie. Kiedyś, w domu, lubiłem czytać przez snem. Tutaj, gdy już uwaliłem się na posłanie, zasypiałem momentalnie, jak kamień. Zmęczenie i górskie powietrze sprawiały, że nie miałem nawet siły pomyśleć o księdze. Nie pamiętałem nawet jej tytułu. Coś o czarach…

     Podążyłem drogą na południe, aż doszedłem do podnóża gór. Droga skręciła w las, na zachód, co bardzo mnie ucieszyło i zaczęła piąć się w górę.

     Po drodze usłyszałem wycie wilka. Odpowiedziało mu inne, gdzieś w oddali. Potem następne. Ściągnąłem łuk z pleców. Z jednym dam sobie radę, ale jak mnie opadnie całe stado, mogę znaleźć się w kłopotach. Dwa z nich ujrzałem już niezadługo. Były czarne i równie wielkie, jak ten, którego upolowałem przy Rzecznej Puszczy. Na mój widok zaczęły warczeć i pokazywać kły.

     Byłem myśliwym. Znałem zwyczaje wilków. Polowały stadami, wzajemnie sobie pomagając i mając zróżnicowane role. Te dwa miały zagonić mnie w pułapkę. Nie zrobiłby mi krzywdy – o nie! Miały mnie tylko przestraszyć, zmęczyć i zapędzić w ślepy zaułek, gdzie zajęłyby się mną inne, wypoczęte i o świeżych siłach, podczas gdy ja, zmęczony ucieczką, byłbym łatwym łupem. No, ale źle trafiły.

     Pierwszego położyłem strzałą, która wbiła mu się prosto w oko. Drugi, widząc, co stało się z jego towarzyszem, zaatakował – ale ja już miecz i tarczę trzymałem w pogotowiu. Dostał tarczą w łeb, aż go przytaiło, po czym mordercze cięcie mieczem w kark zakończyło sprawę. Niestety, tu w nieco niefortunny sposób dowiedziałem się, jak wspaniale ciął orkowy miecz. Broń ta, nieprzydatna do pchnięć, zadawała bardzo groźne i głębokie rany cięte. Wilka niechcący rozharatałem tak, że jego skóry już nie dało się uratować. Ściągnąłem ją więc tylko z jednego. W lesie gałęzi nie brakowało, więc prowizoryczne prawidło nie sprawiło kłopotu. Jak się później okazało, niejedno, bo im wyżej, tym wilków było więcej. W czasie tej krótkiej przeprawy, upolowałem ich aż pięć, choć wcale nie miałem zamiaru tracić czasu na polowanie. No, ale skoro rzucały się na mnie, to musiałem się bronić.

     Wkrótce, gdy zaczynało już zmierzchać, doszedłem rozwidlenia. Droga zaczęła opadać w dół, a od niej oddzieliła się wstęgą druga, prowadząca pod górę. Nie wiedziałem, dokąd iść. Zerknąłem na mapę. Nic z tego, nie wiedziałem, w którym jestem miejscu. Trakt nie był zbyt wyraźnie zaznaczony – tylko pobieżnie. Podrzędnych dróg w ogóle na niej nie było. Dokąd się udać?

     Poszedłem za głosem intuicji. Skoro moim celem była najwyższa góra w Skyrim, to chyba trzeba mi iść w górę? Skręciłem w lewą odnogę i zacząłem wspinać się po kamiennym trakcie.

     Było już ciemno, gdy napatoczył się na mnie śnieżny pająk. Położyłem go dwiema strzałami. W oddali usłyszałem ryk niedźwiedzia. Oj, niedobrze! Trzeba będzie poszukać jakiejś bezpiecznej kryjówki na noc, bo będzie ze mną źle. Za dużo stworzeń dybało tu na moje życie. Cóż z tego, gdy żadnego schronienia po drodze nie spotkałem.

     Po pewnym czasie teren nieco się wypłaszczył. Droga nadal biegła pod górę, ale już nie tak stromo. W ciemnościach, na tle nieba, po lewej stronie drogi, zamajaczył mi nienaturalny kształt. Jakiś wysoki, wąski budynek. Podszedłem bliżej.

     Była to strażnica. Czworokątna wieża, zbudowana z drewna, na kamiennej podmurówce.

     - Hej! – zawołałem. – Jest tam ktoś?

     Odpowiedziała mi cisza.

     Ostrożnie podkradłem się do wejścia. I tam znalazłem trzech strażników, w barwach Gromowładnych. Nic dziwnego, że nie odpowiadali. Byli martwi. Dookoła wszystko zbryzgane było krwią. Dobyłem miecza i ostrożnie wszedłem do środka. Pusto. Wspiąłem się po schodach na sam szczyt – nikogo. Ktokolwiek ich zabił, zdążył już opuścić strażnicę. A może to było zwierzę? Trupy były całkiem świeże, choć nieco już ostygłe. Sprawca, kimkolwiek był, zapewne wciąż znajdował się blisko. Po cóż jednak miałby tu wracać? Mimo wszystko, uznałem, że lepszego schronienia na noc nie znajdę. Postanowiłem tu przenocować. Najpierw na najniższych stopniach nasypałem trochę żwiru, poukładałem kilka suchych patyków i kilka kamieni. Jeśli ktoś lub coś wejdzie na schody, usłyszę go na czas. Potem poszedłem na górę i uwaliłem się resztkach słomy, jaka tu została. Miecz położyłem sobie na kolanach i zapadłem w czujną, właściwą myśliwym drzemkę. Spałem i czuwałem jednocześnie. Moje uszy nie reagowały na naturalne odgłosy, ale miałem pewność, że skrzypnięcie deski, czy trzask patyka na schodach postawi mnie momentalnie na nogi. Nie jest to komfortowy odpoczynek, ale jako tako regeneruje siły. Tak dotrwałem do rana.

     Rankiem zbadałem pobojowisko. Nie było wątpliwości, tych ran nie zadało zwierzę. Były to rany od miecza. Ci ludzie zginęli w walce. Kto to mógł zrobić? Bandyci? Może Cesarscy? A może jeszcze ktoś inny…

     Poszedłem w dalszą drogę. Nie zaszedłem daleko, gdy moim oczom ukazała się niewielka osada. Kilka domów, kuźnia, jakaś kopalnia. Po osadzie kręcił się strażnik, w przyłbicy i kirysie. Podszedłem do niego i poinformowałem o znalezisku przy strażnicy. Nie widziałem jego twarzy, ale założę się, że to nim wstrząsnęło. Z pewnością był mi wdzięczny za informację. Pożegnał mnie ciepłymi słowami „Uważaj na siebie, dziecko Cesarstwa!”.

     Przy kuźni stał kowal i pracowicie rozkuwał żelazny pręt. Ponieważ z kowalami zawsze gadało mi się najlepiej, podszedłem do niego. Korzystając z ramy do wyprawiania skór, uciąłem sobie z nim miłą pogawędkę.

     Przede wszystkim, dowiedziałem się, że ta wioska nazywa się Skała Shora. Była górniczą osadą, zbudowaną wokół kopalni o tej samej nazwie. Kopalnia jednak była zamknięta, z powodu plagi pająków, jakie się tam zagnieździły. Wiadomość o tym już została wysłana do Pękniny. Teraz mieszkańcy czekali, aż jarl przyśle jakiś oddział do rozprawienia się z nimi. 

     Skóry zostały oczyszczone z resztek i gotowe do garbowania. Sprzedałem je kowalowi za słuszną cenę. Potem poprosiłem, aby pokazał mi na mapie, gdzie jestem. Ku mojemu zdziwieniu, wskazał miejsce daleko na wschód od tego, którego się spodziewałem.

     - To nie trakt do Ivarstead? – spytałem.

     - Chłopcze, gdzie tu do Ivarstead? – zdumiał się kowal. – To droga do Pękniny! Ivarstead leży daleko na zachód, pod Gardłem Świata!

     Czyli jednak należało wtedy iść drogą w dół! Ale co teraz? Wracać?

     - Przez Pękninę – doradził kowal. – Stąd do Pękniny niedaleko. Tam wypoczniesz, zjesz, prześpisz się. A z rana wyruszysz do Ivarstead. Przez Pękninę będzie bliżej. Tylko pilnuj tam dobrze swojej sakiewki, bo działa tam Gildia Złodziei!

     Widząc moją zdziwioną minę, wyjaśnił mi, że Gildia działała od dawna, w całym Skyrim, ale w Pękninie, gdzieś w miejskich kanałach, mieści się jej siedziba. Kiedyś byli prawdziwą plagą, dziś jednak pewnie przezywają kryzys, bo nie są już tak uciążliwi. Mimo wszystko, lepiej pilnować dobytku, bo ten klei się tam niektórym ludziom do rąk.

     No, proszę! W Wichrowym Tronie umierający z głodu nie podniesie niepilnowanego kawałka żywności, a dwa dni drogi na południe złodziejstwo kwitnie! Nigdy nie zrozumiem Nordów…

     Zanim się pożegnaliśmy, kowal ostrzegł mnie jeszcze przed fortem Zielony Mur, który wypadał po drodze. Kiedyś były to koszary, ale po wybuchu wojny domowej, Cesarscy wycofali się stamtąd i fort zajęli jacyś opryszkowie. Lepiej go omijać z daleka. Leży na samym trakcie, bo kiedyś był tu punkt celny. Naniosłem nowe miejsca na mapę i ruszyłem na południe.

     Wkrótce fort ukazał się moim oczom. Zbudowany był z kamienia i nie przy trakcie, jak sądziłem początkowo, ale na samym trakcie. Droga biegła przez jego mury i dziedziniec, pod dwiema bramami, zastawionymi teraz jakimiś ogrodzeniami, z zaostrzonych palików. Gdy tylko zbliżyłem się na odległość strzału, usłyszałem wyraźne ostrzeżenie.

     - Nie podchodź bliżej! – warknął ktoś z murów.

     - Ostrzegam cię! – dołączył inny głos.

     Podniosłem ręce w górę, aby widzieli, że są puste.

     - Spokojnie, tylko tędy przechodzę! – zawołałem.

     Żeby ich jednak nie drażnić, skręciłem i zamiast przez środek fortu, przeszedłem naokoło, w pewnej odległości od niego. Mimo wszystko uznałem, że kiedyś trzeba będzie tu wrócić i zrobić z opryszkami porządek. Do czego to podobne, żeby nie można było swobodnie podróżować cesarskim traktem? Sam zapewne nie dałbym im wszystkim rady, ale gdyby było nas więcej? No i jednak to był fort. Łatwo się go broni, trudno się zdobywa. Po to się je zresztą buduje. Jeden człowiek nic tu nie zdziała.

     Droga znów zaczęła się wić i piąć pod górę. Minąłem kilka strażnic, podobnych do tej, w której nocowałem. Strażnicy nie zatrzymywali mnie, choć przyglądali mi się ciekawie. Czasem któryś z nich rzucił jakąś niezobowiązującą uwagę, ot tak, by dać mi do zrozumienia, że mnie zauważył. W spokoju doszedłem pod mury miasta.

6 komentarzy:

  1. Oj, kiepsko wędrowało się kiedyś bez GPS, kiepsko.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ja do dzisiaj podróżuje bez GPS. Jestem z pokolenia, wychowanego na mapach, ekierce, cyrklu i ołówku.

      Usuń
    2. Prawdę mówiąc to ja też tak mam. Powiem Ci szczerze, że gdy widzę to ogólne uzależnienie od różnego rodzaju aplikacji to aż mnie mdli. Niedługo bez odpowiedniej aplikacji naród nie trafi od własnego stołu do własnego łóżka.
      Miłego, ;)

      Usuń
  2. Czytając Twoje opowiadanie uświadomiłem sobie, że jedna moja koleżanka przypomina z wyglądu elficę.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. A jakiej rasy? bo jeśli Orsimera, to współczuję...

      Usuń
  3. No i zabłądził... Dobrze, że całkiem w inna stronę ta droga nie prowadziła ;)

    OdpowiedzUsuń