poniedziałek, 25 stycznia 2016

Rozdział IX - Nawiedzony kurhan

     Nad osadą znajdowało się niewysokie wzgórze, na szczycie którego wybudowano jakąś kopułę, wyglądającą jak grobowiec. Dalej znajdowała się farma, a jeszcze dalej – tartak. Za tartakiem dostrzegłem most, prowadzący na drogę do Wysokiego Hrothgaru. Trafiłem na miejsce! Czeka mnie teraz długa wędrówka pod górę.

     Ale najpierw informacje! A gdzie o nie najłatwiej? W gospodzie!

    Szynk, choć czysty i zachęcająco przytulny, był prawie pusty. Podszedłem do kontuaru, za którym stał łysawy mężczyzna. Przedstawił się jako Wilhelm. Najpierw spytałem o kapliczkę. Pokręcił głową z zatroskaną miną. Podobno nieciekawie wyglądałem i moją chorobę było już widać. Ale kapliczki nigdzie tu nie było. No cóż, muszę się jeszcze pomęczyć. Potem poprosiłem o coś do jedzenia, bo w brzuchu porządnie mi już burczało. Nie czekałem długo, aż przede mną pojawiła się pożywna polewka, zachęcająco parująca. 

     - Nie ma tu tłoku – zagadnąłem gospodarza, między jedną a drugą łyżką.

     Westchnął w odpowiedzi.

     - To przez ten kurhan – odrzekł. – Odstrasza mi klientów.

     - Masz na myśli tę budowlę, na wzgórzu? – spytałem.

    - Nazywa się Cieniowisko – odrzekł, kiwając głową. – I od razu ostrzegam: nie warto się do niego zbliżać. Jest nawiedzony!

     - Jak to? – aż przestałem jeść.

     - Widzieliśmy jakiegoś ducha, włóczącego się wokół niego. Ja sam też widziałem. Aż mnie zmroziło na ten widok! Rok temu był tu jeden śmiałek, który postanowił zbadać kurhan. Nazywał się Wyndelius Gatherian. Jak poszedł, tak przepadł.

    Znów zabrałem się do jedzenia. Po przygodzie w Czarnygłazie, niespecjalnie bałem się takich grobowców. Z moimi umiejętnościami skradania się i strzelania z łuku, byłem pewien, że sobie poradzę.

     - Mogę go zbadać – zaofiarowałem. – Czy gdybym wyjaśnił jego zagadkę, zyskałbyś na tym?

     - Na pewno – ożywił się. – Ale to niebezpieczne!

     - Poradzę sobie – zapewniłem. – Daj mi tu jeszcze mały kubeczek miodu i wyruszam do Cieniowiska.

    Drżącymi rękami nalał mi do drewnianego kubka aromatycznego trójniaku. Bał się widać bardziej niż ja. Pomyślałem, że kilka łyczków miodu, nie za dużo, dobrze mi zrobi przed taką wyprawą. Wysączyłem go powoli, czując, jak rozgrzewa mnie od środka. Poczułem przypływ sił. Nie uleczyło mnie to wprawdzie, ale trochę ulżyło.

     - Zostawię tu część rzeczy, dobrze?

     Skwapliwie przytaknął, odbierając ode mnie wilcze skóry i ciężki topór tana Białej Grani.

     - W razie czego, będą tu, pod ladą – wskazał mi schowek. – Gdybyś… No, gdybyś wrócił bardzo późno i nikogo tu nie było.

     Skinąłem głową, rozprostowałem nogi i opuściłem gospodę, kierując się w stronę wzgórza.

     Grobowce w Skyrim budowano zawsze podobnie, jako rozbudowane podziemia, łącząc wykute w skale korytarze z naturalnymi jaskiniami, których w tej krainie było bardzo wiele. Wiek grobowca można było ocenić po sposobie, w jaki obudowano wejście do niego. W zamierzchłych czasach tworzono budowle, zwane „kopcami”, choć wszystko to przypominało, tylko nie kopiec. Była to głęboka, okrągła dziura w ziemi, coś jak płaska, ocembrowana kamieniem studnia, o bardzo szerokim dnie i ścianach zwężających się lekko ku górze. Ze ściany wystawały kamienne schody, a bramę do katakumb umieszczano na ścianie, tuż nad samym dnem. Później zaczęto wejście umieszczać na poziomie ziemi, w wystającej nad nią kamiennej rotundzie, obudowującej kręcone schody, prowadzące w dół. Wokół niej budowano kamienny chodnik, a całość zadaszano płaską kopułą, w taki sposób, że wejście do niej znajdowało się po przeciwnej stronie niż drzwi do katakumb. Z taką budowlą właśnie miałem do czynienia w Ivarstead. Był jeszcze jeden sposób, polegający na wykuwaniu krypty w zboczu góry i zadaszeniu wejścia do niej łukowatym portalem.

     Już przy wejściu do kopuły uderzyło mnie coś, co nie pasowało mi do nawiedzonego miejsca. Przy wejściu leżała ludzka czaszka. Ale wyglądała ona tak, jakby ustawiono ją tam celowo i specjalnie wyeksponowano. Wyglądało to na ostrzeżenie, które oczywiście zignorowałem. Pochyliwszy głowę przed niskim wejściem, znalazłem się pod kopułą. Tu dla odmiany ustawiono kilka otwartych sarkofagów, a w każdym z nich lśnił nagi szkielet. Znów odniosłem wrażenie, że bardziej to przypomina ekspozycję, którą ktoś umieścił w budowli, aby odstraszała nieproszonych gości. Dla mnie trudno było o skuteczniejsze zaproszenie. Jeśli ktoś nie chce, by mu przeszkadzano, to znaczyło, że ma coś do ukrycia. A ja byłem niepoprawnym odkrywcą tajemnic. Przeszedłem na drugą stronę kopuły i stanąłem przed ciężkimi, żelaznymi drzwiami, prowadzącymi do podziemi. Otworzyły się całkiem lekko i moim oczom ukazały się drewniane, kręcone schody, prowadzące w dół, niby na dno obszernej studni. Zdjąłem łuk z pleców i, podobnie jak niegdyś w Czarnygłazie, cichym krokiem ruszyłem po skrzypiących deskach. Na samym dole, obok schodów, znajdował się regał, na którym leżała mikstura uzdrowienia – ale niestety, nie wyleczenia choroby – i drobny klejnot duszy. Przydadzą się!

     Dalej był korytarz, prowadzący do krypty. A w niej, w płytkiej niszy, stał draugr.

    Nie zauważył mnie. Stał nieruchomo. Wziąłem go więc na cel i strzeliłem, spodziewając się, że zaraz nogi ugną się pod nim i upadnie na posadzkę. Jednak ku mojemu zdziwieniu, nie upadł. Stał jak przedtem, ze strzałą wbitą w pierś. Podszedłem bliżej.

     Draugr był martwy. W zasadzie nie był to draugr, tylko po prostu wysuszone zwłoki, ustawione w niszy. Po lewej stronie, tuż za wejściem stał taki sam. Widać było, że ktoś je tu ustawił, aby odstraszały potencjalnych gości. Oj, to mi już zakrawało na maskaradę! 

     Komnata miała dwa wyjścia. Prawe zasłonięte było grubą kratą, ale po lewej krata była podniesiona. Już miałem skierować się w tę stronę, gdy ujrzałem zjawę. Stała za kratą, po prawej stronie. Była to ludzka postać, zwiewna i półprzezroczysta, jarząca się błękitnym światłem. Duch?...

     - Opuść to miejsce – jęknął duch. – Uciekaj!

     Przyglądałem mu się nie bez lęku, choć ten słabł z każdą chwilą, ale też z ciekawością. Było w nim coś teatralnego, nierealnego, jakby ktoś odgrywał przede mną przedstawienie. Czy prawdziwy duch unosiłby ręce, jak aktor na scenie? Czy jęczałby tak przeciągle? Trwało to chwilę, aż duch, jakby się znudził, i odszedł w głąb korytarza. Podbiegłem do kraty. Niestety, była to solidna zapora. Nie zdołałem jej podnieść. Spróbowałem więc szczęścia po drugiej stronie.

     Lewy korytarz prowadził do ślepej pustej komnaty. No, może niezupełnie pustej, bowiem po obu stronach wejścia znajdowały się po dwie dźwignie. Pewnie któraś z nich podnosi kratę…

     Pociągnąłem za pierwszą z prawej i przezornie cofnąłem się pod ścianę. Kto wie, czy to właśnie nie uratowało mi życia, bowiem z prawej strony, z otworów w skale, wystrzeliło kilka strzałek. Nie miałem wątpliwości, że zatrutych.

     Druga dźwignia zamknęła mnie w pułapce – opadła krata, odgradzając wejście. Przesunąłem ją na stare miejsce – krata podniosła się. Trzecia dźwignia zadziałała na obie kraty. Ta, za którą przedtem stał rzekomy duch, podniosła się, ale wyjście z komnaty znowu się zatrzasnęło. Chwyciłem więc drugą, która uruchomiała kratę w przejściu. Udało się! Obie kraty powędrowały w górę! Przejście stało otworem. Popędziłem do kolejnej komory.

     Druga komnata też miała dwa wyjścia, jedne na prawo, drugie na lewo. Oba zamknięte – po prawej żelazne drzwi przegradzały drogę, po lewej solidna krata. Spróbowałem najpierw te na prawo. Pogmerałem trochę przy zamku, złamałem kilka wytrychów, ale udało się. Drzwi prowadziły do ślepej komory, w której stał drewniany kufer.

     Każdy podróżnik zapewne rzuciłby się zaraz w jego stronę. Kufer w podziemiach oznacza przecież skarb! Ale mnie teatralność tego przedstawienia podpowiedziała, abym był ostrożny. Nim przekroczyłem próg, najpierw zlustrowałem komnatę i w samym wejściu znalazłem pułapkę. Była to płyta naciskowa. Ruchomy kamień w posadzce. Jego nadepnięcie uruchamiało pułapkę. Jaką? Na szczęście nie dowiedziałem się, bo ją ominąłem. To jeszcze nie wszystko – wieko od kufra było z tyłu połączone linką z jakąś inną pułapką. Aby ją zneutralizować, potrzebny był klucz, który należało przekręcić w zamku pułapki. Nie miałem klucza, ale miałem jeszcze kilka wytrychów.

     To był dobry zamek. Połamałem na nim większość wytrychów, zanim udało mi się go otworzyć i dostać się do kufra. Niewiele w nim było – trochę złota i żelazny hełm, zbyt ciężki, żeby się nim obarczać. Zawróciłem i stanąłem przed kratą. Tu sprawa była łatwa – uchwyt na łańcuchu podnosił ją. Gdy się uniosła, nieufnie zerknąłem na otwory w ścianie i zawahałem się. To mnie ocaliło, bowiem z otworów tych już po chwili gwałtownie wysunęły się stalowe ostrza, które przebiłyby mnie na wylot. Schowały się, nim zdążyłem podziękować bogom za opiekę.

     Dalej kolejna komnata. I znowu drzwi – jedne po prawej, drugie na wprost. Poszedłem prosto. Żelazne wrota otworzyły się łatwo, prowadząc do krótkiego korytarza, skręcającego w lewo, a te z kolei, do jasno oświetlonej komnaty. W komnacie, przy kamiennym stole, stał duch.

    - Jesteś Wyndelius? – spytałem.

    Reakcje zaskoczyła mnie całkowicie. „Duch” rzucił się na mnie, porażając mnie magiczną błyskawicą. Resztką sił wyciągnąłem miecz i rąbnąłem go w głowę. Zatoczył się, ale nie poniechał ataku. Moje bolące mięśnie nie pozwalały na silne cięcia, a porażająca magia paraliżowała mnie, oślepiała i przeszywała bólem nie do wytrzymania. Uderzyłem resztką sił, niemal na ślepo. Poczułem, że miecz zagłębia się w ciało i usłyszałem jęk. Trafiłem! Strumień piorunów urwał się. Poprawiłem raz i drugi. Wreszcie, pomimo bólu i słabości, znakomity orkowy miecz dokończył dzieła.

     „Duch” rozciągnął się u moich stóp i natychmiast nabrał naturalnych kolorów. Był ciemnym elfem, nie żadnym duchem. A ja, ledwo stojąc na nogach, resztką sił sięgnąłem do plecaka, po miksturę uzdrowienia. Musiałem wypić aż dwie fiolki, zanim poczułem się lepiej. Przeszukałem kieszenie rzekomego ducha i znalazłem flakonik niebieskiego płynu. „Dekokt Zjawy” – przeczytałem na etykietce. Co to może być?

     Rozejrzałem się po komnacie. W kącie znajdowało się laboratorium alchemiczne, gdzie można było przyrządzać różne mikstury. Na stole leżał orkowy sztylet. Wyglądał jak miniatura mojego miecza. Zabrałem go, oczywiście. Wprawdzie pchnięć, jak sztyletem, nie da się nim zadawać, ale za to doskonale tnie, jak najlepszy nóż. Obok leżał oprawiony w skórę dziennik.

     „Dziennik Wyndeliusa Gatheriana” – przeczytałem na pierwszej stronie.

     Ponieważ i tak zamierzałem zrobić sobie krótką przerwę na nabranie sił, usiadłem przy stole i w świetle kaganka zabrałem się za lekturę.

     4 E 200, 18 Gwiazdy Porannej

     Data sprzed przeszło roku!

    Rozbiłem obóz wewnątrz kurhanu. To musi być tu. Moje badania wykazują, że musi się tu znajdować grobowiec. Potrzebuję tylko trochę czasu, aby znaleźć szpon. Musi być ukryty gdzieś tutaj.

     Szpon! Czyżby chodziło o taki sam klucz, jak w Czarnygłazie? Może nawet ten sam!

     Czytałem dalej.

    4 E 200, 25 Gwiazdy Porannej
   O mało nie doszło dziś do spotkania z tym głupcem Wilhelmem. Niewiele brakowało, żeby dostał się do kurhanu, ale udało mi się go wystraszyć, potrząsając kawałkami garnków w torbie. Ci ludzie pełni są wiary w zabobony. Co podsuwa mi pewien pomysł.

     4 E 200, 28 Gwiazdy Porannej
    Po kilku nieudanych próbach udało mi się wreszcie stworzyć odpowiednia miksturę. Jaśnieje wspaniale. Powinienem wyglądać jak jeden z tych duchów, o których mieszkańcy Iverstead mówią, że nawiedzają kurhan. Wypróbują ją jutro.

     4 E 200, 29 Gwiazdy Porannej
    Sukces! Mój podstęp zadziałał lepiej niż myślałem. Wystarczyło snuć się w pobliżu wejścia do kurhanu i machać rękoma. Musiałem się powstrzymywać, by nie parsknąć śmiechem, kiedy zmykali. Powinienem mieć ich z głowy do czasu aż znajdę szpon.

    4 E 200, 11 Domowego Ogniska
   Minęło już pół roku, a ja wciąż nie mam pojęcia, gdzie może znajdować się szpon. Zaczynam tracić cierpliwość. Musi gdzieś tu być! Nie mogę zatrudnić nikogo do pomocy, jestem zdany na własne siły.

    4 E 200, 20 Zachodzącego Słońca
   Nie ma. Nie może tu być. Coś jest nie tak. Pewnie chodzi o mieszkańców Ivarstead… To wszystko ich sprawka. Bawią się mną, Chcą odnaleźć komnatę grobową na własną rękę, żeby zagarnąć skarb!

     4 E 200, 18 Gwiazdy Porannej
    Dlaczego! Dlaczego mnie prześladują? Dlaczego mnie po prostu nie zabiją?
Jestem… Kim jestem? Mam w głowie zamęt, nie mogę sobie nic przypomnieć. Czytam mój dziennik, aby wiedzieć, po co tu w ogóle jestem. Czy ten grobowiec to moje miejsce? Czy mam go strzec? Czym się staję?

     1 E 1050
    …nie wezmą mojego skarbu. Słono zapłacą za swoje zbrodnie. Kto przekroczy ten próg, pozna mój gniew i moją moc. Jestem strażnikiem Cieniowiska! Każdy, kto mi się sprzeciwi, zginie…

    Tu wpis urywał się. Było dla mnie jasne, że elf oszalał w samotności. Było mi go żal, choć sam sobie zgotował taki los.

     Czekając na powrót sił, postanowiłem skorzystać z laboratorium. Nie jestem alchemikiem i mizerne mam o tym pojęcie, ale coś tam podejrzałem u Eanora i umiałem obsługiwać to urządzenie. Na chybił trafił zmieszałem kilka składników. Z początku nic mi nie wychodziło, ale potem odkryłem, że mieszając błękitny górski kwiat i grzyb pęcherzycy, otrzymam miksturę uzdrowienia. Niezbyt silną, bo nie znałem sposobów zagęszczania eliksirów, ale zawsze pomoże ona uleczyć rany. Zmieszałem też wyciąg z kwiatu dzwonecznika kostuchy ze sproszkowanym porożem łosia. Otrzymałem miksturę spowolnienia. Bardzo pożyteczna rzecz! Zatrułem od razu kilka strzał. Może to kiedyś uratuje mi życie…

     Ruszyłem w dalszą drogę. Pozostały mi jeszcze jedne drzwi do zbadania. Byłem tak osłabiony, że otwierając je nie zauważyłem pułapki. Całe szczęście, że nie wszedłem tam od razu, bowiem z bocznej ściany trysnął długi jęzor ognia. Poczekałem, aż paliwo się wyczerpie i otworzyłem następne, tym razem drewniane drzwi. Moim oczom ukazała się sala, jak w świątyni w Czarnygłazie – regularna, o gładkich ścianach, pokrytych reliefami, równej posadzce i płaskim sklepieniu, podtrzymywanym przez kamienne bele. A na samym końcu znajdowała się taka sama brama, jak w Czarnygłazie, zbudowana z koncentrycznych pierścieni i z miejscem na szpon w samym środku.

     Cóż z tego, kiedy szponu nie było…

   Rozejrzałem się uważnie wokół. Widać było, że miejsce to przeszukano wielokrotnie. Nieszczęsny Wyndelius nie znalazł szponu, szukając go przez rok, ja więc nie miałem zamiaru tracić czasu na bezowocne poszukiwania. Po prostu zawróciłem i po krótkiej wędrówce wyszedłem na zewnątrz.

     Po wędrówce w zatęchłych korytarzach, z przyjemnością wciągnąłem w płuca odżywcze, czyste, górskie powietrze. Odetchnąłem kilka razy i poczułem, jak uchodzi ze mnie zmęczenie. Udałem się do gospody.
Wilhelm przywitał mnie z wyraźną ulgą.

     - Wpadło mi to w ręce w Cieniowisku – odezwałem się podając mu dziennik, po czym opowiedziałem o pojedynku z Wyndeliusem.

     Wilhelm otworzył dziennik i zaczął chciwie czytać, a im dalej zagłębiał się w lekturę, tym głębiej pionowa bruzda orała mu czoło. Na koniec wykrzyknął.

     - Nie do wiary! To był tylko wymysł tego Wyndeliusa! Trudno uwierzyć, że byliśmy tacy głupi!

     Na koniec roześmiał się serdecznie i spojrzał na mnie ciepłym wzrokiem.

     - Przynajmniej mogę ci coś dać, w zamian za tę przysługę – uniósł dłoń, uciszając mój protest. – Jeśli nie chcesz zapłaty, potraktuj to jak podarunek. Jestem pewien, że ci się przyda.

     Pogmerał trochę w kufrze, po czym położył na ladzie, ni mniej ni więcej, tylko szpon szafirowego smoka. Aż mnie zatkało.

     - Oto, czego szukał Wyndelius – powiedział, podając mi figurkę. – Gdybym wiedział, że tego szuka, sprzedałbym mu go bez wahania, albo nawet dał. U mnie to leży w kufrze i kurzy się, a nikt i tak nie chce tego kupić.

     - Cały czas był u ciebie? – spytałem.

     - Od dawna – skinął głową. – Któryś z moich przodków zbadał Cieniowisko i przyniósł to stamtąd. Po tym, gdy Wyndelius udał się do kurhanu, przypomniałem sobie o tym klejnocie i pomyślałem, że może mu być do czegoś potrzebny. Chciałem mu go sprzedać, więc polazłem do Cieniowiska, ale przestraszyłem się ducha i uciekłem.

     - Biedny Wyndelius – westchnąłem ze współczuciem, obracając szpon w rękach. – Pomyśleć, że był tak blisko celu… Cóż, dziękuję za ten podarunek. Muszę cię jednak uprzedzić, że być może pozbawiasz się sporego bogactwa. To może być kluczem do wielkiego skarbu… Albo śmierci…

     - Dobrze powiedziane – odparł. – Ja się po żaden skarb nie wybieram. W starożytnych grobowcach roi się od draugrów. Mnie jeszcze życie miłe. Milsze od skarbów. Ale skoro ty czujesz się na siłach…

     Nie dokończył, uczynił tylko wymowny ruch ręką. Zerknąłem na trzymany w dłoni szpon. Podobnie jak na złotym szponie, i na tym wygrawerowano trzy znaki, Od góry były to motyl, sowa i wilk. Wiedziałem już, co oznaczają. Pogawędziłem jeszcze chwilę w Wilhelmem, odpocząłem, po czym wybrałem się z powrotem do kurhanu, pod wiadomą ścianę – drzwi.

     Najpierw ustawiłem wszystkie trzy pierścienie w takiej kolejności, jak na szponie, po czy włożyłem pazury do dziurek i przekręciłem w lewo i w prawo. Brama zapadła się pod ziemię, odsłaniając korytarz. Powoli zagłębiłem się w nim, uważnie stawiając stopy.

     Chodnik zaprowadził mnie do niewielkiej komnaty. Stały tu cztery sarkofagi, przykryte kamiennymi płytami. Drogę zagradzała żelazna krata. Rozejrzałem się uważnie, w poszukiwaniu jakiejś dźwigni, albo uchwytu, ale jedyna dźwignia, jaką znalazłem, znajdowała się w głębokiej niszy, również odgrodzonej kratą. Próbowałem sięgnąć – za daleko. Przyjdzie mi pewnie zakończyć tutaj swoją przygodę.

     Pomyszkowałem trochę po komnacie, ale żadnych kosztowności nie znalazłem. Zainteresowała mnie natomiast księga, leżąca na czymś, w rodzaju kamiennej mównicy. „Księga czarów – Dębowe Ciało” – przeczytałem. No cóż, sprawdzę, co to. Chwyciłem księgę i wrzuciłem do plecaka. I wtedy to się stało!

     Najpierw odskoczyło jedno wieko i z sarkofagu zaczął gramolić się draugr. Wpakowałem w niego kilka strzał, bowiem w pośpiechu strzelałem niecelnie i nieskutecznie. Jeszcze jeden nie padł, a tu podskoczyło wieko następnego grobu. Nie przerywając, szyłem strzałami, dopóki dwa ostatnie sarkofagi się nie otworzyły. Wyszarpnąłem miecz.

    Walka z trzema draugrami – bo jednego położyłem łukiem – zwłaszcza w moim stanie, była bardzo niebezpieczna. Moje życie zawisło na cienkim włosku. Szczęściem, rzuciły się na mnie tylko dwa, bo trzeci sprawiał wrażenie, jakby się zagubił. Położyłem jednego, ale wtedy poczułem straszne uderzenie w ramię. Tarcza wypadła mi z ręki. Wywijając samym mieczem, blokując ciosy draugra i zadając mu cięcia, które każdego człowieka położyłyby już ze trzy razy, byłem u kresu sił. Gdy draugr zwalił się u moich stóp, nie zważając na nic, sięgnąłem do plecaka po miksturę uzdrowienia. Gdybym jej nie wypił, nie przeżyłbym starcia z trzecim, który rzucił na mnie czar mrozu. Czułem, jak drętwieję, powolnieję i opuszcza mnie resztka sił. Ostatnim wysiłkiem wyciągnąłem zębami korek z kolejnej fiolki i wypiłem całość duszkiem. I potem jeszcze jedną. To mnie uratowało. Draugr tymczasem przerwał magiczny atak i rzucił się na mnie z mieczem. Był silny. Bardzo silny. Moje ciosy wydawały się nie robić na nim żadnego wrażenia. Za to mnie aż odrzucało za każdym razem, gdy trafiał w moją tarczę, którą na szczęście zdążyłem podnieść. Jak długo jeszcze wytrzymam?

     Draugr uniósł lewą rękę. Jego dłoń zaiskrzyła srebrnym blaskiem. Za chwilę znów rzuci na mnie czar mrozu!

    Postawiłem wszystko na jedną kartę. Odrzuciłem tarczę, żeby mnie nie spowalniała i obróciłem się gwałtownie wokół własnej osi. Potężny cios mieczem, z obrotu, odniósł wreszcie skutek. Draugr upadł na kolano. Nie czekając, aż wstanie, trzasnąłem go w kark, aż chrupnęły stare kości. Błękitna poświata w jego oczach zgasła.

     Opadłem na posadzkę i oparłem się o kamienny filar. Byłem wyczerpany do granic możliwości. Nagły hałas po mojej prawej ręce zaalarmował mnie jednak do tego stopnia, że samą siłą woli dźwignąłem się na nogi. Na szczęście, to tylko uniosła się krata, oddzielająca mnie od dźwigni. Na powrót oparłem się o filar. Przez myśl przeszło mi, aby zawrócić. Nie ma sensu narażać życia w takim stanie. Co znajdę za tą kratą?

     Sięgnąłem do plecaka. Niedobrze! Pozostało mi tylko pięć fiolek mikstury uzdrowienia. Chyba zawrócę! Ale jednocześnie rzuciłem okiem na księgi. A ściślej, na tę, którą wlokłem ze sobą aż z Czarnygłazu.

     „Księga czarów – Leczenie” – przeczytałem. Otworzyłem ją zaciekawiony. Czego jak czego, ale leczenia teraz potrzebowałem najbardziej.

     Nie będę tu przytaczał jej treści, bo nie dość, że zawiła, to jeszcze długa. W każdym razie, na początku traktowała o magii jako właściwości ludzkiego ciała. Każdy człowiek miał coś, co nazywano „maną”. Była to jakby porcja magicznej energii, którą po odpowiednim treningu, można było wykorzystać do własnych celów. Ta mana wyczerpywała się w rożnym stopniu, zależnie od rzucanego czaru. Zdobywając doświadczenie magiczne, można było nie tylko wzmocnić swoją manę, ale i nauczyć się wykorzystywać ją bardziej ekonomicznie. Gdy mana wyczerpała się, trzeba było czekać, aż się zregeneruje, albo wspomóc się odpowiednimi miksturami, by zregenerować ją szybciej. Według autorów tej księgi, magia leczenia, ze Szkoły Przywracania, nie potrzebowała potężnej many – wystarczała w zupełności ta porcja, z którą człowiek się rodził. Czar ten polegał na przywracaniu zdrowia magowi, polegającym głównie na leczeniu obrażeń, otrzymanych po walce. To coś dla mnie!

     Postąpiłem dokładnie według zaleceń księgi. Opuściłem wzrok, uspokoiłem oddech i uniosłem prawą dłoń. Kilka spokojnych oddechów, popychających moc w stronę dłoni. Zamruczałem zaklęcie. Nie rozumiałem słów, ale zgodnie z treścią księgi, nie chodziło o ich znaczenie, tylko o wibracje, jakie wywoływały w ludzkim ciele. Poczułem te wibracje i poczułem, jak przesuwają mi się w stronę prawej ręki. Dłoń pojaśniała, jakbym trzymał w niej złotawe światło. Powtórzyłem zaklęcie, a potem powtórzyłem je raz jeszcze i jeszcze. Moje ciało zaczęło niedostrzegalnie, ale wyczuwalnie wibrować. Światło zajaśniało, a potem oderwało się od mojej dłoni i owionęło mnie jak dym. Poczułem przypływ sił. To działa! Ból ramienia po ciosie draugra złagodniał i ustał zupełnie. Obolałe miejsca przestały mnie rwać. Poczułem się dużo silniejszy i sprawniejszy. Tylko ból ramiom spowodowany tajemnicza chorobą, nie chciał ustać.

     Powtórzyłem zaklęcie jeszcze kilkakrotnie, aby je zapamiętać. I nagle… Księga znikła! Jakby rozpłynęła się w powietrzu! Za to w mojej głowie wyryło się ono tak wyraźnie, że niemożliwym wydawało się jego zapomnienie.

     Bez dłuższego namysłu, pociągnąłem dźwignię. Krata uniosła się, a ja, po przeszukaniu draugrów, całkiem zresztą owocnym, ruszyłem dalej.

     A dalej były kręcone schody, prowadzące w górę. Na górze pchnąłem żelazne drzwi. Za nimi krótkie kamienne schodki w dół i korytarz skręcał ostro w prawo.

     Zauważył mnie w tym samym momencie, w którym ja zauważyłem jego. Nie, to nie był draugr. To był szkielet. Sam szkielet! Naciągnął łuk i trafiłby mnie w pierś, gdybym się nie pochylił. Posłałem mu strzałę. Wystarczyła jedna, by rozsypał się po posadzce. I zaraz posłałem następną, bowiem w płytkiej niszy dostrzegłem drugiego. Kości rozsypały się po korytarzu.

    Podszedłem do bielejących kości i obejrzałem je dokładnie. Ot, gnaty, jak gnaty. Nic specjalnego. Widocznie tylko jakaś czarodziejska moc trzymała je w kupie, ale wystarczyło jedno uderzenie strzały, aby moc prysła. Nie był to silny przeciwnik. Na szczęście…

     Dalej znajdowały się kolejne drzwi, które otworzyłem i ostrożnie wyszedłem na niewielką, drewnianą galerię, nad obszerną, jasno oświetloną komnatą. Poniżej, w wielkiej plamie oleju, stały gotowe do walki szkielety. Chyba ze sześć! Ale… Stały w plamie oleju, a nad nimi paliła się oliwna lampa, która łatwo było strącić strzałem. Nastąpiło to samo, co niegdyś w Czarnygłazie, tylko tym razem przezornie cofnąłem się do korytarza, zanim dobiegła mnie fala uderzeniowa wybuchu. Poczekałem trochę, aż dym się rozwieje i zerknąłem w dół. Tak jak przypuszczałem, pode mną leżała teraz bezładna kupa kości i czaszek. Siła, dająca szkieletom pozory życia, znikła, pozwalając kościom rozsypać się w nieładzie.

     Zszedłem na dół i przeszukałam szkielety. Miały sporo pradawnej norskiej broni, ale ja zabrałem tylko trochę całkiem niezłych strzał. Wspiąłem się na górę, po przeciwnej stronie, na podobną galerię.

     Nie zdążyłem nawet wejść na górę, gdy usłyszałem dobrze już sobie znany odgłos odskakującego wieka sarkofagu. I to podwójny. Dwa draugry ruszyły na mnie z mieczami. Jednego zdążyłem położyć z łuku, ale potem musiałem go odrzucić i sięgnąć po miecz.

     Był silny i również znał magię mrozu. Dużo mnie kosztowało jego pokonanie. Po tym pojedynku musiałem się uleczyć nowo poznaną metodą magii Przywracania. Poszło mi to lepiej niż poprzednio. Pewnie zaczynałem nabierać wprawy.

     Przeszukałem też oba draugry. Znalazłem przy jednym trochę złota i diadem z miedzi i onyksu. Po co mu to? Za to przy drugim znalazłem klucz. Nie wiedziałem, do czego ten klucz, ale byłem pewien, że to nie przypadkowy przedmiot, z którym draugr został pochowany. Klucz nosił wyraźne ślady częstego użytkowania i to całkiem świeże. W kilku miejscach był wytarty, w innych, które nie stykały się z częściami zamka, pokryty warstwą rdzy.

    Poszedłem dalej. Po krótkiej wędrówce znalazłem się przed drzwiami, których nie dało się otworzyć wytrychem. I zagadka klucza została szybko rozwiązana – pasował do tego zamka. A za drzwiami, po przejściu krótkiego korytarza, znalazłem się w obszernej komnacie. Cała była zalana wodą, wylewającą się z szumem z wodospadu, po przeciwnej stronie. Stałem na czymś w rodzaju kamiennego nadbrzeża, nad poziomem wody. Nie było tu naturalnych ścian – wszystkie zbudowano z kamienia, włącznie z dnem, po który, płynęła woda. Po mojej stronie znajdowały się drewniane schody, prowadzące na podwyższenie, a tam było przejście na drugą stronę, po zwodzonym moście, niestety podniesionym. Wspiąć się na omszały, śliski i gładki mur, było niemożliwością.

    Ruszyłem na schody. Draugr, który wyszedł mi naprzeciw, nie od razu mnie zauważył. Zdążyłem władować w niego dwie strzały, zanim zaatakował. Ale znał magię mrozu. Z wielkim wysiłkiem pokonując niemoc, zarąbałem go swym orkowym mieczem, po czym uleczyłem się z ran. Szło mi to coraz lepiej. Prawdę gadają mędrcy, że ćwiczenia czynią mistrza.

    Na podwyższeniu, naprzeciw mostu, niestety, opuszczanego z drugiej strony, znajdowała się płyta naciskowa. Obok, po obu stronach, postawiono znane mi już z Czarnygłazu, obrotowe kolumienki, ze znakami zwierząt – klucz do zamka. Na wszystkich znajdował się znak węża. Stanąłem na płycie – nic się nie działo. Usłyszałem tylko jakiś szczęk, ale ani most nie opadł, ani nic mnie nie zaatakowało. Postanowiłem przeszukać przyległą komnatę, z której wyszedł draugr. Tu była taka sama płyta, a w ścianie cztery przejścia, zablokowane kamiennymi płytami. Stanąłem na płycie, ale zaraz z niej zeskoczyłem, przestraszony hałasem, jaki rozległ się zewsząd. Hałas ustał. Widocznie płyta uruchamiała jakiś mechanizm. Wlazłem na nią znowu, uważnie się rozglądając. Mechanizm znów ruszył z hałasem, a ja zauważyłem, że płyty, zasłaniające wyjścia, zaczynają się ruszać.

     Najpierw odsłoniła się ta po lewej. Zeskoczyłem z płyty, by przyjrzeć się uważnie odsłoniętemu otworowi. Nie było tam przejścia – tylko kamienna tablica ze znakiem wieloryba. Oto wskazówka! Przebiegłem do komnaty obok i ustawiłem skrajną kolumienkę na „śledzia”, jak wciąż jeszcze nazywałem ten znak. Potem z powrotem na płytę i poczekałem, aż odsłoni się następny znak. Pierwszy w międzyczasie został na powrót zasłonięty. Budowniczowie tego mechanizmu zadbali o to, by na raz widoczny był tylko jeden znak, więc trochę się nabiegałem z komnaty do komnaty.

     Gdy wszystkie kolumienki były już poustawiane według znaków na tablicach, stanąłem na płycie przed mostem. Szczęk mechanizmu i… Drewniany most opadł łagodnie, wznosząc tumany kurzu. Gdy opadł też kurz, ujrzałem za mostem korytarz, a w nim jakiegoś draugra. Było daleko, ale nie miałem problemu, by go trafić. Padł od razu, już po pierwszej strzale. Cienias! Ostrożnie wszedłem na most, bo jego wygląd nie budził zaufania. Przeszedłem jednak bez kłopotów i po krótkiej wędrówce znalazłem się chyba u celu wędrówki.

     Była to ogromna sala. Tak wielka, jak główna sala w Smoczej Przystani, albo i większa. Cała z kamienia. Wyglądała, jak wielki basen, wypełniony wodą, na którym zbudowano szeroki, kamienny pomost i dalej wysokie podwyższenie. A na pomoście, podwyższeniu i dwu kolumnach, wychodzących z wody, znajdowały się kamienne sarkofagi.

     Wiedziałem, co to znaczy! Przeczucie mówiło mi, że nie są one puste. Było ich bardzo dużo. Naliczyłem trzynaście, ale ze swojego miejsca mogłem nie widzieć wszystkich. Jeśli są w nich draugry i jeśli wszystkie zaatakują jednocześnie, to już po mnie! Wszystkim nie dam rady…

    Z trudem przełknąłem ślinę. Chyba się wycofam… Ale oto, z hukiem opadła za mną krata. Byłem w pułapce!

    Gdy odskoczyło wieko pierwszego sarkofagu, strzeliłem odruchowo, jak we śnie, w miejsce, gdzie zauważyłem ruch, nie dostrzegając jeszcze właściwego przeciwnika. Na szczęście okazało się, że to tylko szkielet, więc jedna strzała wystarczyła w zupełności. Jeszcze nie zdążył się rozsypać, gdy uniosło się wieko następnego grobowca. A potem następnego.

    Potrafiłem strzelać celnie, ale sam nie wiedziałem, że potrafię robić to tak szybko! Słałem strzałę za strzałą. Nie wszystkie trafiały, ale na szczęście kościotrupy okazały się być jeszcze głupsze od draugrów. Po opuszczeniu grobu, stawały bezradnie obok i rozglądały się, dając mi czas na strzał. W pewnym momencie jednak szczęście trochę się odwróciło, bo oto z jednego grobowca wylazł draugr. Rozejrzał się, a gdy trafiła go strzała, ruszył w moim kierunku, podnosząc miecz i lewą dłoń, na której zaiskrzyło blade światło. Jak widać, magia mrozu była powszechna w tych katakumbach!

     Udało mi się go nie dopuścić na tyle blisko, aby zdążył mi zaszkodzić. Ani on, ani następny, który ruszył w moją stronę. Dwa z nich położyłem od razu. Ale oto odskoczyło wieko sarkofagu, znajdującego się na samym szczycie podwyższenia. Draugr, który się z niego wygramolił, wyglądał na znacznie silniejszego od pozostałych.

     Później dowiedziałem się, że znawcy podziemi nadali nazwy poszczególnym rodzajom draugrów – no, po prostu sklasyfikowali je, jak jakieś zwierzęta! Siła draugra zależała czasem od tego, kim był za życia, ale najczęściej od zaufania, jakim darzyła go tajemnicza magiczna siła, nadająca mu pozory życia. Były więc „zwykłe” draugry, których pokonanie nie stanowiło problemu dla zręcznego wojownika. Te silniejsze, zwane zabawnie „niespokojnymi”, były znacznie rzadsze i strzegły ważniejszych miejsc. 

     Ten, który właśnie powstał z martwych, to tak zwany „suweren”. Diabelnie silny, w dodatku uzbrojony w dwuręczny miecz, mieniący się światłem. Zaklęcie mrozu! Byłem pewien, że ciosu zadanego tym mieczem, nie przetrzymam. Cała nadzieja w tym, że z podwyższenia było dość daleko, zatem musiał przebiec długą drogę, zanim udałoby się mnie dopaść. Syknęła strzała, po czym klaśnięciem zaznaczyła trafienie. Potem następna i następna, aż wreszcie zorientował się, skąd do niego lecą. Ruszył w moją stronę, ale udało mi się go trafić jeszcze kilka razy, pomimo biegu. Dość, że gdy był już całkiem blisko, tak opadł z sił, że musiał przyklęknąć, bo nie potrafił utrzymać się na nogach. Draugry jednak potrafiły szybko regenerować siły. Nic dziwnego, przecież były martwe, a magiczna moc wciąż ich podtrzymywała przy życiu, dodając energii. Nie czekając, aż wstanie, posłałem mu jeszcze jedną strzałę. Wyglądało to jak egzekucja. Strzała wbiła się w szyję, a draugr z westchnieniem legł kilka kroków ode mnie.

     - Odzyskałeś nareszcie spokój, wielki wojowniku – szepnąłem z przejęciem.

     Mogło to wydać się nadmiernym sentymentalizmem, ale gdy opadły emocje, dotarło do mnie, że draugry wcale mnie nie nienawidzą. Nawet nie wiedzą, że atakują, bo są po prostu martwe. To zła magia nimi poruszała, a ja po prostu pomagałem im się od niej uwolnić. Kto wie, kim był za życia. Może sławnym wojownikiem, może mądrym doradcą, albo jarlem, dbającym o swój lud?

    W chwili, gdy suweren padł, trzasnęło coś na górze. Opadł zwodzony most za sarkofagiem najsilniejszego draugra. Udałem się w tamtą stronę, przetrząsając po drodze zwłoki, w poszukiwaniu łupów. Oczywiście, wziąłem miecz mrozu, który dzierżył suweren, ale oprócz tego znalazłem przy każdym z draugrów trochę złota. Zapewne zostali z nim pochowani.

    Wspiąłem się pod górę i wszedłem na most. Usłyszałem to znowu! Ten sam zew, który wołał mnie w Czarnygłazie! Coś, jakby chóralny śpiew, złożony z bojowych okrzyków. W oddali zajarzyło się błękitne światło. Smocza ściana!

    Pomiędzy mną i ścianą stała jeszcze jedna pułapka – kufer, podłączony do mechanizmu, uruchamiający zatrute strzałki. Łatwo unieszkodliwiłem pułapkę i zajrzałem do środka. Było tam sporo złota, jakiś diadem i tajemniczy, wibrujący magią naszyjnik. Znawca magicznych przedmiotów nazwałby go „naszyjnikiem pomniejszego pewnego chwytu”. Pomagał w walce na dwuręczną broń, nieco podnosząc siłę ciosów. Oczywiście, włożyłem go na siebie, zamiast noszonego dotychczas amuletu Mary. Na próbę machnąłem mieczem mrozu, zdobytym na draugrze. Rzeczywiście, po włożeniu naszyjnika, wydawał się nieco lżejszy! To naprawdę magiczny naszyjnik!

     Ale nie miałem czasu na zachwycanie się swoją nową zdobyczą, bowiem zew ze smoczej ściany wzywał mnie coraz głośniej. Wolnym i uroczystym krokiem podszedłem do niego. Wszystko odbyło się tak samo jak poprzednio. Pulsujące światło Słowa oderwało się od ściany i owionęło moją głowę, po czym wniknęło we mnie, a ja aż przykląkłem na jedno kolano, bo tak zakręciło mi się w głowie.

     - Drem – szepnąłem, powtarzając słowo, jakie pojawiło mi się w myślach. – Pokój!

    Było to pierwsze słowo okrzyku, zwanego „Pokój Kyne”. Kyne, to po prostu bogini Kynaret. Krzyk ten uspokajał dzikie bestie, które zamierzały się na mnie rzucić. Ale o tym wszystkim dowiedziałem się później. Teraz nie miałem mocy, aby użyć krzyku. Zgodnie z opowieściami Nordów, musiałem najpierw wchłonąć smoczą duszę.

    Nie było tu niczego więcej. Po prawej stronie Smoczej Ściany ujrzałem kamienny mostek, zakończony drzwiami. Za nimi znajdowała się niewielka, oświetlona paleniskiem grota, a ze ściany zwisał łańcuch z uchwytem. Pociągnąłem – rozległ się chrobot przesuwanych kamieni. Jedna z kamiennych płyt poruszyła się i odsunęła, odsłaniając przejście do naturalnego, ciasnego chodnika, poskręcanego jak kozie jelita. Przecisnąłem się przez ten korytarz, uważnie stawiając stopy, bo pełno było tu dziur i zwałów kamieni, aż dotarłem do następnego ukrytego przejścia. Ukrytego tak dokładnie, że trzeba było być kompletnym debilem, aby go nie znaleźć. Pociągnąłem uchwyt, płyta odsunęła się, a ja potknąłem się o leżące w przejściu zwłoki Wyndeliusa. Znalazłem się w jego komnacie.

    Stąd droga była już prosta. Po krótkim czasie odetchnąłem świeży powietrzem, wychodząc z Cieniowiska, prosto w noc, która pojawiła się nad Ivarstead.


Ivarstead - kurhan Cieniowisko. Widok od strony osady. Widać kopulaste zadaszenie oraz dwa wąskie wejścia. Zdjęcie, wykonane przez nieznanego turystę.

6 komentarzy:

  1. Tak, tak,miód niewątpliwie ma siłę uzdrawiającą.Zwłaszcza w postaci mikstury z miodu, cytryny, imbiru i gozdzika.A jak zimą ma się popękane usta to najlepiej posmarować je samym miodem. Ładny ten kurhan.Szkoda, że nie dałeś zdjęć szkieletów.
    Miłego, ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. W archiwach naukowych podobno istnieją fotografie szkieletów i nawet draugrów. Ale to rzadkość. Powód jest banalnie prosty - gdy napotka się takiego nieumarłego, nikt nie myśli o robieniu zdjęć, tylko chwyta za miecz.

      Usuń
  2. Czy wśród elfów są geje?

    Pewne podejrzenia wywołuje postać Wyndeliusa:

    "Była to ludzka postać, zwiewna i półprzezroczysta, jarząca się błękitnym światłem. Duch?... Było w nim coś teatralnego, nierealnego, jakby ktoś odgrywał przede mną przedstawienie. Czy prawdziwy duch unosiłby ręce, jak aktor na scenie? Czy jęczałby tak przeciągle?"

    "porażająca magia paraliżowała mnie, oślepiała" - może w porę ubijając elfa Wulf uratował się przed losem gorszym od śmierci?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nie wiem, ale chyba są. Tam można zawrzeć małżeństwo nie tylko jednopłciowe, ale nawet międzyrasowe. Skoro prawo przewiduje takie przypadki, to znaczy, że musi się to zdarzać. Wprawdzie elfa-geja jeszcze nie spotkałem, ale jakbym dobrze poszukał... Tylko najpierw musiałbym wykonać szereg zadań. zleconych przez kapłankę Mary, a to niepotrzebnie wydłużyłoby i skomplikowało opowieść.
      W przypadku Wyndeliusa jest inaczej - on zażył Dekokt Zjawy, co sprawiło, że wyglądał jak duch. W jego działaniu nie było żadnego podtekstu seksualnego - przeciwnie, wszystko to robiło po to, aby odstraszyć przypadkowych wędrowców. A magia zniszczenia - wierz mi - nie jest zachętą do zabawy.

      Usuń
  3. Kurhany są zawsze niebezpieczne. Ja bym ominęła szerokim łukiem ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Wiesz, ten chłopak nie ma jeszcze nawet dwudziestu lat. W tym wieku bywa się lekkomyślnym.

      Usuń