poniedziałek, 21 listopada 2016

Rozdział X – Pogranicze w ogniu

     Księżyc świecił jak latarnia, a na niebie nie dało się zauważyć nawet jednej chmurki. Noc była tak jasna, że przyzwyczajonym do ciemności oczom nie mógł umknąć żaden szczegół. Zwłaszcza, że wszystko dookoła pokrywała puszysta, śnieżna pierzyna, iskrząca się milionami maleńkich ogników, w ciepłej, księżycowej poświacie.

     Nie powiem, że było jak w dzień. Było… inaczej. Światło Księżyca nie jest tak ostre jak słoneczne. Jest miękkie, lekko żółtawe i wydaje się ciepłe, choć przecież nie grzeje. Cały świat w jego świetle nabiera dodatkowego czaru i tajemniczości. I ta cisza, gdy tylko wiatr zagwiżdże na ostrych skałach. Ale tej nocy nie było nawet wiatru.

     Szedłem, rozglądając się wokół z zachwytem. Tak piękną noc widziałem dotąd tylko raz w życiu, jeszcze w Cyrodiil. Księżyc świecił wtedy tak samo jasno, a wiatr właśnie odganiał niesforną chmurę, która zraszała deszczem łąkę. Szedłem wtedy z łukiem na ramieniu, w kierunku owej oddalającej się chmury, mając Księżyc za plecami. I wtedy ujrzałem coś, czego nie zapomnę do końca swych dni. Ujrzałem najprawdziwszą tęczę! Ale jakże inną niż te wszystkie, które widziałem do tej pory. Miękką, jedwabną, o złamanych nieco barwach, nie tak intensywną i jaskrawą, a przecież na tle ciemnego nieba wydała mi się o wiele jaśniejsza niż ta zwykła, którą w dzień widzimy po burzy. Łagodnym, kolorowym blaskiem odcinała się od ciemności nocy, niby tajemnicza piękność, kusząca powabnym spojrzeniem. Raz jeden w życiu widziałem rzadkie zjawisko, zwane księżycową tęczą.

     Dziś niebo było zbyt pogodne, by ujrzeć jakąkolwiek tęczę. Może bliżej morza, gdzie fale rozbryzgują się o przybrzeżne skały, udałoby mi się jakąś zobaczyć. Ale nie było mi po drodze. Morze leżało za daleko…

     Minąłem Alftand. Widoczne spod śniegu złociste ornamenty, jakie gdzieniegdzie zachowały się na budowli, świeciły jak klejnoty w blasku Księżyca. Nie mogłem oderwać od nich wzroku. W czasach świetności dwemerów musiały przedstawiać przepiękny widok.

     A potem ujrzałem w oddali dwie ciemne postaci.

     Znieruchomiałem i powoli przypadłem do podłoża. Powoli, bowiem w taką noc każdy szybki ruch musiał zwracać uwagę potencjalnego obserwatora. Pamiętałem słowa kapitana Aldisa, które wygłosił podczas szkolenia: „Posłaniec musi być ostrożny jak licówka*! Najważniejsze jest przekazanie wieści, reszta się nie liczy. Posłaniec nie stawia czoła niebezpieczeństwu, tylko unika go jak może, bo od wieści zależy życie całych oddziałów!”. Tak i ja teraz starałem się nie rzucać w oczy, za to z całych sił wybałuszałem swoje, wbijając wzrok w cienie pod skałami, chcąc dowiedzieć się, kto tam idzie. Obie postaci, niezdarnie krocząc, zbliżały się ku mnie. Stawały się coraz wyraźniejsze, a ja coraz szerzej rozchylałem powieki, bowiem czegoś takiego nie widziałem jak żyję. Gdy nieznajome postaci znalazły się zaledwie kilkadziesiąt kroków ode mnie i wyszły na otwartą, oświetloną księżycowym blaskiem przestrzeń, włosy stanęły mi na głowie.

     Co to za ohydne stwory?!

     Były nieco wyższe od człowieka, ciemne, prawie czarne i miały… sześć… Tak, widziałem wyraźnie! Miały sześć kończyn! Oprócz rąk i krzywych, zgiętych w kolanach nóg, miały też błoniaste skrzydła, jak smoki. Wyrastały im z pleców i choć wydawało mi się, że owe skrzydła są zbyt małe, aby mogły służyć do latania, dodawały im mroczności, właściwej ciemnym siłom. Stwory z daleka wyglądały jak dwa niewydarzone nietoperze. Gdy podeszły bliżej, jako żywo zaczęły przypominać maszkarony, jakimi ozdabiano szczyty zamkowych ścian. Miały odstające ni to rogi, ni to uszy, a pyski zdawały się być półotwarte, jak u człowieka, kiedy mówi „o”.

     Co to jest, na dziewięć bóstw?

     Wrogowie, czy przyjaciele?

     Wcielone zło, czy nieszczęśliwe istoty, potrzebujące pomocy?

     Nie śmiałem oderwać się od ziemi. Powoli, aby stwory mnie nie zauważyły, wyciągnąłem przed siebie rękę. Pomyślałem zaklęcie „Wykrycie Życia” i pchnąłem oddech w kierunku dłoni. Nic… Tylko jakiś zając w oddali zajarzył się purpurą. Stwory pozostały ciemne.

     Nieumarli! Poczułem pot, spływający mi po grzbiecie…

     Ale co to może być? To nie były draugry. Nie były to też wampiry. To było coś, o czym nigdy przedtem nie słyszałem. Skuliłem się i przywarłem do śniegu jeszcze bardziej.

     A w tej właśnie chwili jeden ze stworów wyczuł mnie. Widziałem, jak podnosi ohydny pysk i zaczyna węszyć. Okrągłe, półotwarte usta, otworzyły się szerzej i wydały nieludzki ryk. Stwory przyspieszyły. Kołysząc się niezdarnie na krzywych nogach, zaczęły biec w moją stronę. Na pewno nie po to, by delikatnie pogłaskać mnie po czuprynie.

     Zerwałem łuk z pleców. Prawa ręka poszukała strzały. Było już blisko, więc wybrałem szklaną. Zwolniłem cięciwę i strzała z groźnym sykiem poszybowała ku stworowi. Trafiła – potwór zaryczał i zajął się płomieniem. Ale nie poniechał ataku.

     Zdążyłem wypuścić jeszcze dwie strzały, zanim stwory mnie dopadły. Za każdym razem celowałem w prawego, więc gdy mnie doszedł, był już tak osłabiony, że wystarczyło zdzielić go mieczem przez łeb, aby padł na dobre. Drugi jednak zachował pełnię sił. Zamierzył się na mnie pazurami. Nadstawiłem tarczę…

     Ale co to? Potwór nie uderzył mnie, tylko posłał ku mnie jakąś czerwoną mgiełkę. Poczułem się dziwnie, jakby ktoś wysysał ze mnie siły. I zrozumiałem nagle, że ta mgiełka nie płynie do mnie, tylko w kierunku potwora. To jakiś rodzaj wampira!

     Musiałem działać szybko, zanim wyssie ze mnie życie.

     - Yol! – krzyknąłem w jego stronę. 

     Krzyk Ognisty Oddech okazał się być skuteczny. W myślach podziękowałem Paarthurnaxowi za ten dar. Wiedziałem, że wampiry były podatne na działanie płomieni. Miałem nadzieję, że te kreatury również. Stwór zajął się ogniem i przerwał atak, a ja, z Przedświtem w dłoni, natarłem na niego jak furia. Jeden cios i drugi… Potwór osłabł, wciąż płonąc. Próbował trzasnąć mnie pazurami, ale trafił w tarczę. Trzasnąłem go tarczą w pysk i ponowiłem atak mieczem. Ciosy miecza zadawały mu groźne rany. Nic dziwnego, Przedświt przecież stworzono właśnie do walki z nieumarłymi. Jeszcze jedno cięcie, jeszcze jeden sztych i… Potwór osunął się na śnieg, a jednocześnie wokół rozbłysła błękitna eksplozja. Niepotrzebnie – więcej nieumarłych wokół nie było.

     Zdjąłem hełm i ochłodziłem sobie głowę w przyjemnym tchnieniu nocnego, ledwo wyczuwalnego podmuchu wiatru. Wciąż nie mogłem oderwać wzroku od stworów, których zwłoki leżały u moich stóp. Po raz pierwszy w życiu spotkałem się z czymś takim. O wiele później dowiedziałem się, z kim stoczyłem walkę tej nocy. Nazywano je gargulcami. Były nieodłącznym elementem świata wampirów. Wampirzy władcy ozdabiali nimi swoje zamki, gdzie tkwiły, niby zwykłe posągi. Ale w razie potrzeby wampiry potrafiły je ożywić i przywołać na pomoc. Nikt nie wiedział, jak one powstały. Czy są to po prostu rzeźby, ożywione magicznym sposobem, czy przeciwnie – żywe stwory, zaklęte w kamień i ożywające na powrót, gdy usłyszą wampirzy zew. Były sługami krwiopijców, ich wiernymi żołnierzami i strażnikami, prawdopodobnie nieświadomymi swego losu, ślepo słuchającymi rozkazów.

     Tylko skąd się tu wzięły? Czy wampiry wysłały je z jakąś misją?

     Wypiłem magiczną miksturę uleczenia choroby. Od kiedy dowiedziałem się o wampirach, miałem zawsze kilka fiolek w swym plecaku. Bałem się zarazić wampiryzmem, wolałem więc dmuchać na zimne. Kusiło mnie, żeby zbadać szczątki gargulców, ale nie umiałem przezwyciężyć wstrętu. Pozostawiłem je tam, gdzie były.

     Zamyślony ruszyłem w dalszą drogę. Kierowałem się ku widniejącej w oddali latarni morskiej, która jednak nie świeciła. Po co więc tkwiła w tym miejscu? Czyżby latarnik uciekł przed którąś z armii? Raczej nie – ani Gromowładni, ani Cesarscy nie szkodzili cywilom. Czyżby więc wygnały ich jakieś potwory?

     Wiedziałem, że rzecz wymaga sprawdzenia, ale nie mogłem teraz tracić na to czasu. Westchnąłem przeciągle. Ech, sam zakułem się w kajdany żołnierskiego losu. Żołnierz nie dysponuje swoim czasem. Z chwilą włożenia cesarskiej zbroi skończyły się dla mnie czasy swobodnej włóczęgi i poszukiwania przygód.

     Ale wojna kiedyś się skończy. Wtedy odwiedzę to miejsce.

     Zeskoczyłem z kilku stromych skałek i dotarłem do ścieżki, którą poprzednio pokonałem konno. Teren wypłaszczył się i zamienił w łagodną równinę. Do obozu było już niedaleko.

     *          *          *

     Tym razem obóz zastałem nie tknięty. Jeszcze zanim do niego doszedłem, zatrzymał mnie wartownik.

     - Dovahkiin – rzekł, poznawszy mnie.

     Coraz więcej współtowarzyszy broni tak mnie nazywało. Strażnik przepuścił mnie, salutując.

     Namiot sztabowy był pusty. Dowódca warty stał opodal, grzejąc się przy małym ognisku. Podszedłem i zapytałem o legata, któremu miałem dostarczyć wieści.

     - Dobre wieści, czy złe? – spytał.

     - Dobre – odparłem.

     - Dobre mogą poczekać – uśmiechnął się żołnierz. – Gdyby były złe, kazałbym obudzić legata. A tak, lepiej niech pośpi. Bardzo tego potrzebuje. Czy też mam bezwzględnie budzić?

     Wieści nie wydawały mi się aż tak pilne. Nic się nie stanie, jeśli poczekają do jutra. Nauczony doświadczeniem z zamku Dour, kazałem obudzić się, gdy tylko legat stanie na nogi. Do świtu jeszcze było trochę czasu, więc postanowiłem złapać kilka godzin snu. Ruszyłem w kierunku oficerskiego namiotu i rzuciłem się na pierwszą wolną pryczę. Otuliwszy się futrem, po krótkim czasie zapadłem w sen.

     Spałem mocno. Wartownik musiał potrząsnąć kilka razy moim ramieniem, zanim otworzyłem oczy. A potem zaraz je zamknąłem, gdy uderzył mnie jasny blask słonecznego światła. Zapowiadał się kolejny pogodny dzień, aczkolwiek w tej krainie pogoda potrafiła zmienić się bardzo szybko. Bywało, że bard zaczynał balladę przy pięknej, słonecznej aurze, a śnieżyca nie pozwoliła mu jej dokończyć.

     Pomrugałem trochę oczami i wciąż nieco zaspany udałem się do namiotu dowódcy. Tam spotkała mnie spora niespodzianka. Spodziewałem się spotkać Rikke, ale zamiast niej przy stole stał wysoki Dunmer w sile wieku, którego nigdy przedtem nie widziałem na oczy.

     Zameldowałem się i przedstawiłem.

     - Legat Sevan Telendas – odparł. – Co tam przynosisz?

     - Raport, panie – podałem mu list Hadvara. – Fort Kastav zdobyty i obsadzony naszymi ludźmi. Choć przydałoby się trochę wzmocnić ten garnizon…

     - Takie wieści lubię – wskazał mi krzesło i sam usiadł. – Kto dowodził atakiem?

     - Trybun Hadvar – odparłem.

     - Znam – skinął głową. – Były kłopoty?

     - Czterech naszych poległo…

     Pokiwał głową z powagą i pogrążył się w lekturze. Po chwili uniósł głowę i przeszył mnie wzrokiem.
- Coś mi się widzi, że zdobycie tego fortu nie do końca było zasługą Hadvara – rzekł z tajemniczym uśmiechem. – Przynajmniej on sam tak twierdzi…

     Nie czytałem raportu, więc nie wiedziałem, co Hadvar tam naskrobał. Wydawało mi się, że wojskowy raport powinien zawierać tylko ważne dane, jak stan przejętej fortyfikacji, liczba żołnierzy potrzebnych do obsadzenia, obecny stan garnizonu i wykaz poległych. Ale jeśli wspomniał o mnie, to bardzo miło z jego strony.

     - Wiesz, dlaczego trybun nie poszedł na fort z całym manipułem? – spytał niespodziewanie legat.

     - Nie, panie… - odparłem niepewnie. – Ale wydaje mi się, że tam nawet centuria nie miałaby co robić, chyba że chciałaby zostać wystrzelana z murów.

     - Prawie dobrze – odparł. – Ale prawdziwym powodem jest fakt, że niejaki Wulfhere swego czasu zdobył fort Hraggstad w pojedynkę, działając cicho i z zaskoczenia. Nie znasz go przypadkiem? – mrugnął do mnie rozbawiony. - A potem zrobił to samo z owianym złą sławą fortem Dunstad, mając tylko garstkę żołnierzy. Sztab uznał to za bardzo skuteczną taktykę.

     Czułem, jak pąs wędruje mi na policzki

     - Fort Hraggstad to byli tylko bandyci – odparłem niepewnie.

     - Zgadza się – skinął głową. – Nie mogą się równać z Gromowładnymi. Dlatego na żołnierzy Ulfrica nie wysyłamy pojedynczych zwiadowców, tylko zgodnie z zaleceniem naczelnego dowódcy, kilka decurii na raz. Połączenie metod twojej i generała Tuliusa dają jak na razie świetne wyniki. Odbiliśmy już dwie dzielnice, a wiesz jakie mamy straty? Zaledwie trzydziestu żołnierzy! To nowy rekord.

     Skinął mi przyjaźnie głową i dodał.

     - Zjedz coś i przygotuj się do drogi. Zaniesiesz ten raport do generała. Tylko trochę go uzupełnię o wiadomości stąd. Zgłoś się do mnie po śniadaniu. 

*          *          *

     Tym razem podróż była znacznie krótsza – tylko do Gwiazdy Zarannej. Tam wynająłem sobie łódź. Przewoźnik, starszy już, rumiany jegomość o dobrotliwej twarzy, skinął mi głową i zaprosił na pokład swojej łupinki.

     - Mamy dziś wschodni wiatr – rzekł, chwytając za wiosła. – Będziemy w Samotni jeszcze za dnia. 

     Było już prawie południe, więc nie bardzo mu dowierzałem. Ale on wyprowadził tylko łódź na kilkaset kroków od brzegu i nastawił prostokątny żagiel, po czym siadł za sterem, dzierżąc w dłoni kilka linek. Był to widać stary i wytrawny żeglarz, bowiem łódź, jak pchnięta czarodziejską siłą, pomknęła nagle ku zachodowi, ślizgając się po falach i znacząc swą drogę pienistym śladem. Pokręciłem głową z podziwem. To się nazywa kunszt! Nie omieszkałem mu o tym powiedzieć. Przewoźnik pokraśniał z zadowolenia i zaczął opowiadać o morzu. Dowiedziałem się całkiem ciekawych rzeczy. Przyswoiłem sobie też kilka żeglarskich terminów, aczkolwiek nie mam pewności, czy prawidłowo. W pewnym momencie nawet pomagałem mu w prostych czynnościach, musiał mi tylko wytłumaczyć, co mam robić. Wiem już co znaczy „zluzować fał”, wiem co to wanta, sztag i wiem też, że to drewniane, co spadło mi na łeb po pociągnięciu niewłaściwej liny, nazywa się reja. Gdyby nie hełm, pewnie by mnie zamroczyło.

     Żeglarz dotrzymał słowa. Do portu Kompani Wschodniocesarskiej w Samotni dotarliśmy, gdy słońce dopiero zbliżało się do horyzontu. Wynagrodziłem mu sowicie tę podróż. Uścisnęliśmy sobie ręce i udałem się w kierunku bram miasta.

     Zauważyłem, że teraz spoglądam na miasta inaczej niż kiedyś. Wylazł ze mnie żołdak. Każdą budowlę odruchowo próbowałem teraz ocenić pod kątem możliwości jej obrony. Nie inaczej potraktowałem Samotnię.

Samotnia - zewnętrzny mur z bramą i strażnicą. Z tyłu widoczny główny mur, z drugą bramą. Razem stanowią skuteczną fortyfikację miasta.

     To miasto samo w sobie jest fortecą. Jej położenie na naturalnym, skalnym moście, zapewnia jej bezpieczeństwo. Dostać się do niej można jedynie od zachodu, od strony bram, ewentualnie ciasnym przejściem z baszty. Bramy są dwie, ale pojedyncze, jedna za drugą, więc podwajają możliwości obrony, a nie ataku. To chyba najlepiej ufortyfikowane miasto Skyrim. Pierwsza brama mogła zostać łatwo zabarykadowana, a strażnica przy murze stanowiła znakomite stanowisko łucznicze. Jeśli to nie wystarczało, zawsze można było wycofać się za drugą. A tamtą już bardzo trudno było sforsować, gdy pociski leciały na atakujących ze wszystkich stron, a sama brama wykonana była z kutej stali i osadzona na zawiasach tak masywnych, że nie sposób było jej wyrwać. Co do przejścia basztą, było za wąskie na jakikolwiek atak z tamtej strony. Dwóch ciężkozbrojnych piechurów, uzbrojonych we włócznie, z łatwością zatrzymałoby cały oddział, próbujący pojedynczo wejść po wąskich schodach. A kilka toczących się po stromych stopniach głazów, było w stanie powalić atakujących niby kręgle, by w końcu zabarykadować przejście całkowicie. Wież, ani drabin nie było gdzie wokół przystawić, jedynie na krótkim, łatwym do obrony odcinku przy bramie.

     A nawet gdyby wróg wdarł się do miasta, czekało go jeszcze zdobywanie zamku Dour - a to już była potężna forteca.

     Ja nie musiałem jej zdobywać – wartownicy przy bramie przepuścili mnie bez żadnego pytania.  W środku musiałem chwilę poczekać w holu, przysłuchując się kilku zebranym tu żołnierzom.

     - Ostatnio droga do Białej Grani jest niebezpieczna – mówił jeden z nich. Na południe od Smoczymostu wielu podróżnych po prostu znika… Giną bez śladu.

     Potem opowieści zeszły na różne potwory.

     - Znasz Jaskinię Kruczej Rany? – spytał inny.

     Tamten skinął głową.

     - To jaskinia na wyspie, na zachodzie…

     - To tam gnieżdżą się te przeklęte wiedźmokruki!

     Dalej nie słyszałem, bowiem adiutant zawołał mnie do generała.

     Tulius z zadowoleniem przyjął raport. Przeczytał go uważnie. Zadał mi jeszcze kilka pytań, a potem swoim zwyczajem założył ręce na piersi i zaczął wolno krążyć po komnacie, głośno rozmyślając.

     - Skoro mamy Zimową Twierdzę, możemy obsadzić miasto wojskiem… Dopóki nie będziemy gotowi do wymarszu na Wichrowy Tron.

     Trochę jeszcze pomruczał, po czym sięgnął do skrzyni i wyjął jakiś ozdobny papier, opatrzony pieczęcią. Stanął przede mną i uroczystym głosem powiedział.

     - Twoja pomoc okazała się nieodzowna. Nie pozostaje mi nic innego, jak przyjąć cię do najwyższego sztabu.

     Wręczył mi podany przez adiutanta ciężki, ebonowy miecz.

     - Niniejszym awansuję cię do rangi legata. Z ramienia Cesarstwa i mojego, przyjmij ten dar oraz nowe stanowisko. Gratuluję!

     Uścisnął mi rękę, a ja poczułem, jak uginają się pode mną nogi.

     Legat! Ja legatem! Od dwóch miesięcy zaledwie w Legionie, a już zostałem przyjęty do najwyższego sztabu…

     Nie dziwcie się mojemu przerażeniu. Legatów w całym Cesarstwie było nie więcej niż czterdziestu. Legat należał to najściślej zaufanych ludzi Cesarstwa. Legat miał prawo przebywać w towarzystwie cesarza z bronią u boku. Legat miał prawo do tryumfalnego przejazdu główną ulicą Cesarskiego Miasta. Legat mógł dowodzić całym legionem. Legat to po prostu był… legat! Wśród żołnierzy prawdziwa arystokracja.

     A wraz ze wszelkimi splendorami, otrzymywał ciężar potwornej odpowiedzialności. Legat nie mógł się zasłonić rozkazem – bo niewielu było takich, którzy mogli mu rozkazywać. Legat nie mógł okazać niezdecydowania. Legata nikt nie mógł wspomóc radą, czy instrukcją – to on miał je wydawać. Legat nie miał prawa popełniać błędów. Gdyby taki popełnił, jedynym honorowym wyjściem byłaby zadana sobie samemu śmierć, poprzez nadzianie się na własny miecz. A ja? Co ja wiedziałem o wojsku? Co ja wiedziałem o taktyce, strategii, czy choćby o tym, jakie komendy należy wydawać w polu?

     - Generale… - odrzekłem słabym głosem. – Nie, ja nie dam rady! To ponad moje siły.

     - Nie doceniasz własnych sił – uśmiechnął się. – Czy wiesz, że zdobycie obu miast zawdzięczamy twojej taktyce?

     - Taktyce?... – jęknąłem. – A gdzie tu taktyka? Ja jestem samotnikiem, walczę w pojedynkę. Umiem się skradać, strzelać i wiem co-nieco o samotnych misjach. Jestem łazikiem, albo raczej łazęgą, szwendającą się po Skyrim. Ale legat? Ja nie umiem dowodzić! Nie mam o tym zielonego pojęcia! Poza tym, zupełnie brak mi doświadczenia…

     - Wierzę w ciebie – skinął głową.

     - Ale ja nie… - odparłem kręcąc głową. – To nie kwestia wiary. Ja to wiem!

     W tym momencie wpadł mi do głowy znakomity pomysł, jak wykręcić się od tego honoru.

     – Generale, przecież nawet ty nie możesz mnie awansować do tej rangi! – zawołałem. – Takie prawo ma tylko cesarz!

     Tulius, z kpiącym uśmiechem, wskazał na trzymany przeze mnie dokument. Zerknąłem na niego i oniemiałem. Na mojej nominacji widniała cesarska pieczęć i elegancki, smukły podpis:

     Titus Mede II

     Cesarz!... Przed oczami zrobiło mi się ciemno. Zupełnie jak wtedy, gdy poznawałem nowe słowo. Awans nie cieszył mnie ani trochę. Przeciwnie, przeraził mnie do głębi. Jak można takiego nieopierzonego młokosa awansować do tak wysokiej rangi?

     - Ale generale – jęknąłem. – Ja nie potrafię!

     Tulius tymczasem wziął mnie poufale pod ramię i zaprowadził do kąta, gdzie stały dwa wysokie zydle. Wskazał mi jeden, sam siadając na drugim, po czym pochylił się w moją stronę.

     - Posłuchaj – rzekł. – Nie jesteś zwyczajnym człowiekiem. Masz dar, otrzymany od bogów. A ja, choć za geniusza się nie uważam, nie jestem też ostatnim idiotą. Nikt nie będzie od ciebie wymagał, abyś dowodził. Ale dla cesarskich legionów twoja moc jest nieoceniona. Zresztą, już to udowodniłeś. Doświadczenie? Tylko twojemu doświadczeniu zawdzięczamy zwycięstwo w Korvanjund, Dunstad, czy Kastav. Nie bój się, będziesz posyłany tam, gdzie twoje zdolności się nie zmarnują.

     Umilkł na chwilę, szukając odpowiednich słów.

     - Napisałem o tobie do cesarza, gdy tylko zgłosiłeś się do służby - ciągnął. – Sam zaproponowałem wysoką rangę dla ciebie, aby byle oficer nie mógł tobą rozporządzać. Jego odpowiedź brzmiała: mam przyjąć cię do legionu, wypróbować twoją lojalność i zdolności w kilku misjach. Jeśli przejdziesz próby pomyślnie i uznam że na to zasłużyłeś, mam wręczyć ci tę nominację, którą załączył do listu. To najwyższa godność, jaką można zaofiarować żołnierzowi z zaciągu, nie spokrewnionemu z cesarską rodziną. Mnie pozostawił jedynie decyzję, czy i kiedy ma to nastąpić. A ja uważam, że odpowiednia chwila jest dziś.

     Urwał na chwilę, po czym przemówił znów.

     - Cesarz zasugerował jednak, że po zakończeniu wojny w Skyrim, być może należy zwolnić cię ze służby. Uznał, że twój dar powinien służyć wszystkim, a lepiej go wykorzystasz, gdy nie będziesz skrępowany wojskową dyscypliną. Trochę żałuję, bo ja chętnie zatrzymałbym cię w Legionie. Ale mam zamiar spełnić to życzenie.

     Uśmiechnął się kpiąco.

     - Na szczęście, to ja mam zdecydować, kiedy twoja służba się skończy.

     Spoważniał.

     - A skończy się dopiero po śmierci Ulfrica i rozgromieniu rebelii. Nie wcześniej.

     Opuścił głowę i cichym głosem dodał.

     - Zakładając, że obaj dożyjemy tej chwili…

     - Generale… - zająknąłem się. – Siwobrodzi wbili mi do głowy, że Thu’um nie można używać dla własnej korzyści. Nie chcę używać go w walce przeciwko ludziom.

     Uśmiechnął się lekko i spojrzał mi w oczy.

     - Nie chodzi o twoje, jak to nazywasz, Thu’um. Rozumiem ciebie i rozumiem Siwobrodych. Chodzi mi o Ulfrica. Zrozum, jesteś jedynym, który może go pokonać. Tylko z tobą nie zrobi tego, co uczynił z królem Toryggiem. Potrzebuję cię…

     A potem uśmiechnął się weselej, klepnął mnie w ramię i rzekł głośniej.

     - Głowa do góry, legacie. Będzie dobrze. Zaufaj mi! O tyle dobrze, o ile dobrze może być na wojnie. Będziesz pełnił rolę doradczą i człowieka do specjalnych poruczeń. Od czasu do czasu wyślę cię gdzieś, gdzie będziesz mógł wspomóc jakiś oddział. Ale nie bój się, dowodzić zawsze będzie ktoś inny. Wprawdzie misje te będą niebezpieczne, ale ty przecież nie jesteś tchórzem. Ktoś, kto zabija smoki, nie może nim być. Nawet jeśli wspomaga go dar od bogów. Zresztą – przyciągnął mnie bliżej siebie i szepnął do ucha, – gdybym był bogiem, nie dałbym takiej mocy słabeuszowi. Jeśli nie ufasz mnie, zaufaj im. Oni wiedzą, co robią.

     Wstał, a ja razem z nim.

     - Wypocznij dziś i prześpij się z tym. Należy ci się kwatera i wyżywienie w gospodzie, na koszt Legionu. Przyjdź do mnie jutro w południe. Spodziewam się wieści, więc mogę mieć dla ciebie jakieś nowe zadanie.

     Pożegnałem generała i wyszedłem na miękkich nogach. Po tej rozmowie wcale mi nie ulżyło. Wyszedłszy z zamku, skierowałem się w prawo, ku zejściu do miasta. Postanowiłem pójść do gospody. Należała mi się szklanka brandy. Albo i dwie. Może to pozwoli mi otrzeźwieć…

     Gdy przechodziłem obok kuźni, usłyszałem głos Beiranda.

     - Legacie!

     Spojrzałem w jego stronę. Stał przy wejściu do magazynu, a jego błękitne oczy rzucały wesołe iskierki. Podszedłem w jego stronę.

     - Skąd wiesz? – spytałem. – Przecież ja sam dowiedziałem się dopiero kilka minut temu.

     - A ja wiem o tym już od dwóch tygodni – pochwalił się. – Generał polecił mi przygotować dla ciebie zbroję. Chcesz przymierzyć? Przerobiłem jedną ze zbroi innego legata.

     - Poległ? – spytałem słabym głosem.

     - Nie – uśmiechnął się Beirand. – Pił za dużo piwa i już się w nią nie mieści.

     A ja odetchnąłem z pewną ulgą. Sam nie wiem, dlaczego, ale nie chciałem nosić uzbrojenia po nieboszczyku. Rzecz o tyle dziwna, że przecież na co dzień używałem elfich skorup, które swego czasu ściągnąłem z własnoręcznie zabitego złodzieja.

     Zbroja była trochę cięższa i nieco sztywniejsza niż stara. Nic dziwnego, była w wielu miejscach wzmocniona stalową blachą. Ale dało się ją nosić bez większego wysiłku. Ruchów też specjalnie nie krępowała. Prezentowała się natomiast znakomicie. Włożyłem ją jednak ze sporym wahaniem. Stanowiła bowiem o wiele większy ciężar, niż te skóry i blachy, które na nią zużyto. Tym ciężarem była odpowiedzialność. A ja nie czułem się na siłach, by ją udźwignąć. Miałem przecież dopiero niecałe dziewiętnaście lat. Zapewne byłem najmłodszym legatem w historii Cesarstwa. I najbardziej zielonym.

*          *          *

     Ciężar owej odpowiedzialności poczułem już następnego dnia, gdy zameldowałem się u generała, po nowe rozkazy.

     - Udaj się czym prędzej do naszego obozu, ukrytego na Pograniczu – wskazał na mapie miejsce niedaleko Markartu. – Ulfric zbyt długo cieszy się tamtejszymi kopalniami srebra.

     Poczułem pąs na twarzy. Kopalnie srebra przypadły mu w wyniku negocjacji na Wysokim Hrothgarze. Czułem się poniekąd za to odpowiedzialny. Tulius odgadł to chyba, bo gdy wychodziłem, przytrzymał mnie za ramię.

     - A, jeszcze jedno – rzekł poważnym głosem. – Pomożesz mi odbić Markart, albo zginiesz próbując!

     Oblał mnie zimny pot.

     - To przez twoją genialną strategię musieliśmy oddać miasto buntownikom – dodał.

     Mimo nóg z waty zdołałem się wyprężyć i potwierdzić.

     - Tak, panie.

     - Wprawdzie jesteście już równi stopniem, ale to Rikke dowodzi – dodał. - To chyba jasne…

     Spojrzał na mnie cieplej i uścisnął ramię.

     - Za Cesarstwo! – rzekł po swojemu.

     Nie zdołałem odpowiedzieć, skinąłem tylko po wojskowemu głową i wyszedłem z zamku.

     Północna część Pogranicza było chyba najmniej ucywilizowaną krainą Skyrim. Górzysta, bez żadnych dróg, jedynie gdzieniegdzie istniały wąskie i strome ścieżki. W dodatku roiło się tam od Renegatów. To wszystko sprawiło, że trzeba było tam podróżować pieszo. Konno dojechałem jedynie do Smoczymostu. Tam zostawiłem wierzchowca pod garnizonem kapitana Maro i na piechotę zboczyłem ze szlaku, udając się w góry.

     W drodze rozmyślałem o słowach generała. Mogły się wydać obcesowe i niesprawiedliwe. W końcu, dzięki negocjacjom, otrzymał w zamian Pękninę, może i łatwiejszą do zdobycia niż Markart, ale dzięki temu zyskał kontrolę nad całą granicą z Cyrodiil. Ja jednak zrozumiałem, o co mu chodziło. Ludzie wiedzieli… Ludzie doskonale zdawali sobie sprawę, dlaczego musieli oddać Markart. Opuszczając miasto, musieli zadawać pytania – taki rozkaz był bardziej niż zaskakujący. I ktoś im powiedział. Co by się stało, gdyby zabrakło mnie w bitwie o Markart? Co powiedzieliby żołnierze? „Najpierw oddał miasto bez walki, a teraz boi się stanąć z nami do boju!”. Albo „My naszą krwią musimy teraz płacić za to, co ten młokos oddał Gromowładnym – a on paraduje sobie w zbroi legata i spija śmietankę!”. Tak właśnie by mówili. Groziło to nawet buntem, gdyby, co nie daj bogowie, któryś z dowódców wydał jakiś lekkomyślny rozkaz. Po prostu musiałem tam być. Musiałem się pokazać i mało tego – musiałem jeszcze wyróżnić się w walce.

     Ale zupełnie nie wiedziałem, jak Cesarscy zamierzają tego dokonać. Dla mnie Markart był twierdzą nie do zdobycia. Gdyby to ode mnie zależało, spróbowałbym znaleźć jakieś przejście z Czarnej Przystani do dwemerskich ruin Nchuand-Zel i stamtąd bym uderzył – od środka. W moich szpargałach wciąż tkwił klucz do wykopalisk, który dał mi kiedyś Calcelmo. Podziemne miasta Dwemerów często były bowiem ze sobą połączone przemyślnymi przejściami. I to wydawało mi się najszczęśliwsze rozwiązanie. Pod warunkiem, że takie przejście naprawdę istniało, bo nic o nim nie wiedziałem. Postanowiłem opowiedzieć o tym Rikke, gdy tylko znajdę się na miejscu.

     Właśnie minąłem skalisty pagórek, gdy o kilkadziesiąt kroków ode mnie ujrzałem watahę wilków. Przypadłem do skały, ale każdy myśliwy wie doskonale, że człowiek przed wilkiem się nie ukryje. Te zwierzęta mają węch tak czuły, że potrafią zwęszyć człowieka z ogromnych odległości, a tu jeszcze wiatr wiał w ich stronę. Zdążyłem tylko zerwać łuk z pleców i raz wystrzelić, ale w pośpiechu chybiłem jak nowicjusz. Wilki tym razem nie bawiły się w żadną taktykę. Były trzy, a ja jeden. Zaatakowały wszystkie naraz.

     Odrzuciłem łuk i chwyciłem tarczę. Mogłem bronić się mieczem, ale gdyby mnie opadły ze wszystkich stron, nie dałbym rady zwinnym przeciwnikom. Wolałem spróbować czegoś innego. Czego boi się wilk? Tylko jednej rzeczy – ognia! Jeszcze pierwszy basior nie podbiegł do mnie, a ja już poczęstowałem go płomieniem, przywołując zaklęcie ze Szkoły Zniszczenia. Rozległ się głośny skowyt, gdy ogień objął potężnego samca, paląc go żywcem. Pozostałe jednak nie uciekły, jak się tego spodziewałem, lecz zaatakowały z dwu stron. Przypadłem plecami do skały, aby ochronić plecy. Lewą ręką nadstawiłem tarczę, odgradzając się od jednego z nich, drugiego poczęstowałem płomieniem. Gdy dwa wilki padły, z trzecim już poradziłem sobie bez trudu.

     Nie marudziłem z odzieraniem ich ze skóry. Nie było na to czasu. Po prostu pozbierałem swoje rzeczy i ruszyłem w dalszą drogę. Zmierzchało już, gdy znalazłem niewielką, pustą jaskinię, ukrytą pod skalnym nawisem. Tam zdecydowałem się przenocować. W krainie wilków, niedźwiedzi i Renegatów nie było to bezpieczne schronienie. Ale w nocy łatwo mogłem pobłądzić na tych bezdrożach, albo wręcz skręcić kark na stromiznach. Niby noce w Skyrim są jasne, znacznie jaśniejsze niż w moich rodzinnych stronach, ale to już jednak nie była Biel, gdzie śnieg świecił równie jasno jak Księżyc. Tu były tylko skaliste pagórki, porośnięte trawą, krzewami i z rzadka drzewami, pełne cieni, dziur, zapadlisk i ruchomych głazów. Musiałem przenocować. Zanim jednak położyłem się na posłaniu z mchu, porozrzucałem dookoła suche liście i gałązki, których leżało tu pod dostatkiem. Potencjalnego napastnika wolałem usłyszeć zawczasu.

     A potem zakryłem wejście gałęziami, częściowo, na tyle na ile było to możliwe odgrodziłem się tarczą, wyjąłem miecz i położyłem go sobie na kolanach. Otuliłem się płaszczem kultysty i zapadłem w czujny, przerywany sen.

     Nie był to najlepszy odpoczynek, ale lepszy taki niż żaden. Młody organizm szybko regeneruje siły. Rankiem wstałem przed świtem, rozruszałem trochę kości, zdrętwiałe od niewygodnej pozycji i nie zwlekając, ruszyłem w dalszą drogę, po drodze gryząc suchary, aby nie tracić czasu. Niby nie było daleko do obozu, ale droga trudna i łatwo było zabłądzić.

     Po pewnym czasie dotarłem do rzeki. Spojrzałem na mapę – trzeba przejść na drugą stronę. Miałem szczęście – wyszedłem na nią tuż przy najpłytszym miejscu. Znalazłem bród i jakoś przelazłem, niespecjalnie nawet się mocząc. Jak na razie udało mi się nie zabłądzić. Zobaczymy, co będzie dalej.

     Minąłem jakieś dwemerskie ruiny. W tych stronach to całkiem pospolity widok. Zacząłem piąć się ścieżką pod górę. Minąłem właśnie skalną ścianę i wraz ze ścieżką skręciłem ostro w prawo, gdy niespodziewanie wpadłem na trzech Gromowładnych. Niemal się z nimi zderzyłem. A to pech!

     Oni ruszyli na mnie, gdy tylko mnie zobaczyli. Nie było czasu na negocjacje. Zresztą, cóż mógłbym im powiedzieć? Jedyne, co mogłem zrobić, to wyciągnąć miecz i bronić się. Ale sam przeciwko trzem żołnierzom jednocześnie, uzbrojonym w ciężką broń, nie miałem szans.

     - Iiz! - krzyknąłem w kierunku pierwszego.

     Skutek był piorunujący – żołnierz skamieniał. A raczej zlodowaciał. Unieruchomił go lodowy paraliż mojego nowo poznanego Thu’um. Znieruchomiały, z toporem wzniesionym do ciosu, przewrócił się na ścieżkę, jak kamienny posąg. Dwóch następnych ogarnęła konsternacja. Wystarczyło, żeby bliższy dostał tarczą w nos i sztych w gardło. Zajął się płomieniem, gdy upadał. Trzeci ruszył na mnie, wymachując dwuręcznym, stalowym mieczem. Uchyliłem się od ciosu i zripostowałem tak szybko, że nie zdążył zamachnąć się znów. Kolejne ciało zapłonęło od magii Przedświtu. Tymczasem paraliż ustąpił i trzeci żołnierz niezdarnie podniósł się z ziemi.

     - Poniechaj! – opuściłem miecz. – Nie dasz mi rady…

     Nie poniechał. Ruszył jak furia. Ale wciąż jeszcze był zdezorientowany i sprawność nie wróciła mu w pełni. Pokonałem go bez trudu.  Trzecie płonące ciało osunęło się na ziemię. Przez krótką chwilę wszystkie trzy jarzyły się bladym płomieniem. Patrzyłem na to magiczne ognisko ze strasznym kłuciem w sercu. Pogranicze stanęło w ogniu, dosłownie i w przenośni…

     Trwało to krótko, gdy w końcu zgasło pierwsze, potem drugie, potem trzecie ciało… Ale mój ból nie ustał. Ulfricu, cóżeś ty najlepszego uczynił!? Oto rozpętałeś bratobójczą wojnę, w której ginie najszlachetniejsza część dumnego narodu, zwiedzionego twoimi obietnicami!

     Schowałem miecz i poleciłem dusze poległych Arkayowi. W myślach przeprosiłem Kynaret, za użycie krzyku w walce przeciw Nordom. Ale chodziło o moje życie, więc chyba mi to wybaczy. Nic więcej uczynić nie mogłem. Zanim odszedłem, z mieszanymi uczuciami, tylko dla wypełnienia wojskowego obowiązku, obszukałem jeszcze zwłoki, w poszukiwaniu jakiegoś listu, czy rozkazu, czy choćby mapy, która mogłaby mi zdradzić zamiary Gromowładnych. Niczego nie znalazłem. Westchnąłem po raz ostatni i wolnym krokiem odszedłem, pozostawiając za sobą trzech nieżywych żołnierzy.


_______________________________
*Licówka – w gwarze łowieckiej łania, przewodniczka stada. Jest nią zawsze łania, mająca młode, bowiem taka jest najbardziej czujna. Gdy łania prowadząca straci młode, jej miejsce przewodniczki zajmuje inna łania-matka. Pośród myśliwych licówka jest symbolem ostrożności, czujności i niezwykle wyczulonych zmysłów

6 komentarzy:

  1. Uważam, że legatowi należałaby się straż przyboczna. Ale wtedy byłoby mniej ciekawych przygód...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Normalny legat nigdzie się nie rusza bez swego legionu. Ale ten tutaj, to sam widzisz - nietypowy jakiś.

      Usuń
  2. Teoretycznie każdy awans fajny jest, ale czasami nie do końca. Coś dawno Lydii nie było, ciekawe jak jej się w tej armii powodzi.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Pracuję w firmie, w której niejeden bronił się przed awansem. Znam to z autopsji. A na Lydię trochę poczekaj. Jeszcze Ci się znudzi...

      Usuń
  3. Mam dokładnie to samo pytanie: gdzie jest Lydia? ;)
    Jak to się fajnie czyta!
    Podoba mi się też humor i autoironia Wulfhere. "wiem też, że to drewniane, co spadło mi na łeb po pociągnięciu niewłaściwej liny, nazywa się reja." :D :D :D
    Tak to jest na wojnie domowej, walczy się z, teoretycznie, swoimi...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Kiedyś ludzie pytali "Gdzie jest generał?". Potem, "Gdzie jest Nemo?". A teraz zatęsknili co niektórzy za Lydią ;)

      Usuń