czwartek, 24 listopada 2016

Rozdział XI – Znów razem

     Obóz Cesarskich odnalazłem dopiero pod koniec dnia. Rozbito go w płytkiej dolince, a na pobliskich wzgórzach rozstawiono czaty. Zakazano wszelkiego hałasowania, bowiem groziło tu podwójne niebezpieczeństwo, zarówno ze strony Gromowładnych, jak i Renegatów.

Obóz Cesarskich na Pograniczu

     Znalazłem Rikke w namiocie sztabowym. Spojrzała na moją nową zbroję i z ironią wykrzywiła twarz.

     - Taki awans bez kolejki miodu dla wszystkich? – spytała żartobliwie. – To wbrew regułom!

     Wyciągnęła do mnie rękę.

     - Witaj, kolego legacie.

     - Nie kpij ze mnie – westchnąłem żałośnie. – Nie masz pojęcia, jak źle czuję się w tej zbroi. Ja przecież nie mam pojęcia o obowiązkach legata.

     Wzruszyła ramionami. Moje rozterki to nie był jej problem.

     - Ale za to chyba mogę coś zaproponować w sprawie Markartu – zniżyłem głos.

     - No? - ponagliła mnie.

     Opowiedziałem jej o Czarnej Przystani. Przez cały czas spoglądała na mnie uważnie.

     - I kto ci takich historii naopowiadał? – spytała na końcu.

     - Nikt – odparłem speszony. – Ja tam byłem…

     Potarła brodę w zamyśleniu.

     - I da się stamtąd przejść do Markartu?

     - Tego nie wiem – zaczerwieniłem się. – Ale można poszukać przejścia. Jest szansa, że jakieś istnieje. W takiej mnogości korytarzy i wind…

     - Wobec tego zaatakujemy według mojego planu – skwitowała. – Wybacz, ale na „jest szansa”, to ja nie mogę polegać.

     - Mógłbym sam sprawdzić – zaproponowałem.

     - A zdążysz w dwa dni?

     Podrapałem się po nosie. Nie byłem pewien, czy wystarczą mi nawet dwa tygodnie. Najbliższe, znane mi wejście do Czarnej Przystani, czyli wieża Mzark, znajdowało się w pobliżu Gwiazdy Zarannej. Na samo dotarcie do miasta potrzebowałem minimum dwóch dni. A dalej należało poszukać, na co dobrze też dodać jeden dzień.

     Podróż po płaskim terenie Czarnej Przystani była łatwiejsza niż po górach Skyrim, ale na dotarcie pod Markart też trzeba było ze dwóch dni, bo to jednak daleko. Gdy uzmysłowiłem sobie, jak daleko, zacząłem obawiać się, że jednak odległość była zbyt wielka, aby te dwa miejsca mogły być ze sobą połączone podziemnym przejściem.

     - No, nie… - mruknąłem. – Zakładając, że to przejście rzeczywiście istnieje, trzeba kilku tygodni na jego spenetrowanie, a potem przeprowadzenie wojska. Głupi pomysł…

     - Sam widzisz – odparła. – Tego czasu właśnie nie mamy. Ulfric chce wzmocnić garnizon w Markarcie. Musimy uderzyć teraz i to w dwóch miejscach jednocześnie.

     Pociągnęła mnie do mapy i zaczęła mówić szeptem, aby przez poły namiotu nie mógł nas nikt usłyszeć. Była to konieczna z jej strony ostrożność. Po obu stronach roiło się od szpiegów.

     - Ja biorę na siebie Markart. Nie bój się, wiem jak go zdobyć. Czegoś się w końcu od ciebie nauczyłam – trąciła mnie żartobliwie łokciem. - Zastosujemy fortel. Nasi ludzie wewnątrz nam pomogą. Tobie pewnie pomogliby chętniej, bo niektórzy sporo ci zawdzięczają – mrugnęła do mnie zawadiacko.

     Spojrzałem na nią zdumiony.

     - O czym ty mówisz? – spytałem. – A raczej o kim?

     - Niech to na razie pozostanie tajemnicą – uśmiechnęła się tajemniczo. – Ty za to wspomniałeś kiedyś, że znasz Fort Sungard.

     - Znam – odparłem, przypominając sobie zamczysko, leżące na styku trzech marchii. – Rozumiem, że mam uderzyć właśnie tam.

     Skinęła głową.

     - Dwa dni muszą ci wystarczyć na dotarcie tutaj – zerknęła na mapę i wskazała jakąś chorągiewkę. – Za dwa dni zgromadzą się tam wojska, pod dowództwem trybuna Hadvara. Nieduży oddział. Zaatakują po zmroku, cichaczem, tak jak lubisz. Dowódcę już znasz i pozwól mu dowodzić. To doświadczony żołnierz. Chyba, że będziesz miał lepszy pomysł, zawsze możesz mu go podsunąć. Jest tam jakieś tajne wejście?

     - Tylko wyjście – mruknąłem, przypominając sobie szyb, w którym swego czasu znaleźliśmy ciało Orsimera, zamordowanego przez Renegatów i zrzuconego na ostre pale. – I to prosto w oblicze śmierci. Nie polecam.

     - Tamtejszy garnizon nie jest duży jak na taką wielką budowlę. Zamek leży w miejscu na tyle niedostępnym, że Gromowładni ufają w silę murów. Ale nie można ich lekceważyć. Mamy tam też łuczników.

     - To dobrze – odparłem. – W takim ataku łucznicy spisują się najlepiej. Dwa dni, powiadasz? To aż nadto.

     - Możesz wziąć konia i pojechać traktem – wskazała głową w stronę prowizorycznej stajenki, w której pasły się dwa konie. – Wtedy będziesz jeszcze prędzej.

     - Zbyt ryzykowne – pokręciłem głową. – Konny na trakcie zwraca uwagę. Aż tak się nie spieszy. Pójdę kawałek południowym traktem, ale potem zejdę z niego i przejdę na przełaj przez góry. Jestem myśliwym potrafię się przekradać, jakby co.

     - A teraz radziłabym ci odpocząć – uśmiechnęła się. – Masz w nogach daleką drogę.

     - Nie czuję się zmęczony – odparłem. – Mogę iść zaraz i przenocować po drodze.

     - Nie – złapała mnie za ramię. – Nie możesz! Ludzie muszą cię zobaczyć. Zaraz będzie wieczorna odprawa i musisz na niej być. A rano żołnierze muszą widzieć, że wyruszasz z trudną misją, a nie uciekasz.

     Spojrzałem na nią z wyrzutem.

     - Uciekam?

     Skinęła głową.

     - Czego ludzie nie wiedzą, sami sobie dopowiedzą. Więc musisz pobawić się w aktora i odegrać swoją rólkę. Tylko pamiętaj, bez przesady! Przesada od razu rzuca się w oczy.

     Zrobiłem niezadowoloną minę.

     - E tam, tyle ceregieli… - mruknąłem.

     - Witaj w świecie polityki – wycedziła. – Myślałeś, że dystynkcje legata to ozdoba?

     - Nie prosiłem o nie! – zaperzyłem się.

     - Nie zachowuj się jak dzieciak – zbeształa mnie. – Jesteś legionistą i masz służyć Cesarstwu. Los uczynił cię legatem, a obowiązkiem legata jest między innymi podtrzymywanie morale żołnierzy.

     - Nie wiem, czy potrafię – mruknąłem.

     - Potrafisz, potrafisz – spojrzała na mnie kpiąco. – Emisariuszka Elenven opowiedziała nam, jakie przedstawienie odstawiłeś w thalmorskiej ambasadzie. I mówiła to z bardzo nadąsaną miną.

     - Nie zapomniała… - westchnąłem.

     - Nie zapomniała – odpowiedziała Rikke. – Thalmor i Elenven cię obserwują. Strzeż się jej. Ona tylko na pozór jest miła. Wprawdzie Tuliusowi zaimponowałeś wtedy jak nikt, ale nie spodziewaj się, że ci się do tego przyzna. Tylko jego stanowczości i przychylności Elisif zawdzięczasz, że nie wydano cię w łapy Thalmoru, jak tego żądała Elenven.

     Przeszył mnie dreszcz. Wiedziałem, że godząc się na misję, jaką swego czasu powierzyła mi Delphine, narażam się na gniew Thalmoru. Ale naiwnie miałem nadzieję, że zostało mi to wybaczone, z powodu wyższej konieczności. Widać nie…

     Cóż, posłuchałem Rikke. Znała się na rzeczy. Trochę onieśmielił mnie fakt, że nie wydała mi wyraźnego rozkazu, tylko zasugerowała, co powinienem uczynić. To przypominało o szarży, jaką mnie wbrew mojej woli obradowano. Byliśmy teraz teoretycznie równi stopniem. Tyle tylko, że za nią stały lata doświadczeń i gruntowna znajomość żołnierskiego fachu, a za mną – nic.

     Nie mówi przeze mnie fałszywa skromność. Wiem, kim jestem i co potrafię. Ale jako żołnierz nie przedstawiałem nigdy wysokiej wartości. Tu, w Legionie, odwaga i zręczność nie wystarczają.

     Zarówno wieczorna, jak i poranna odprawa odbyły się sprawnie i krótko. Muszę przyznać, że Rikke bardzo pomogła mi w odegraniu komedii. Na odprawie ogłosiła, że potrzebuje ochotnika do niebezpiecznej, samotnej misji. Śmiałek musi umieć się skradać, być świetnym łucznikiem i umieć doskonale władać mieczem. Porażka nie wchodzi w grę, bo to może zaważyć na losach całego Legionu. O ile na początku podniosło się kilka rąk – w końcu, odważnych ludzi w Legionie nie brak – to po usłyszeniu ostatniego zdania wszystkie one opadły. Nikt ze śmiałków nie chciał brać odpowiedzialności za życie kolegów, w przypadku porażki misji. W końcu Rikke wyznaczyła mnie i poleciła wyruszyć niezwłocznie.

     - Może to i lepiej – powiedział głośno. – Legat Wulfhere zna szczegóły misji. Oszczędzę sobie tłumaczenia.

     Podróż zajęła mi mniej niż dwa dni. Przez cały czas tłukłem się z myślami, bowiem próbowałem odgadnąć, kim jest tajemniczy sprzymierzeniec w Markarcie. Może zielonooka Lisbet? Któż inny mógłby mi tam cokolwiek zawdzięczać?

     Po drodze nie spotkała mnie żadna przygoda. Za to niespodzianka czekała na mnie u kresu podróży. Przede wszystkim, oddział był znacznie większy niż się spodziewałem. Składał się z ciężkozbrojnych i łuczników. Dowodził Hadvar, który z nieśmiertelnym „A nie mówiłem?” pogratulował mi awansu. To jeszcze nie wszystko. Gdy dołączyłem do łuczników, jeden z nich, z dystynkcjami prefekta, objął mnie i pocałował. Była to, oczywiście, Lydia. Moja ukochana Lydia była już oficerem! Hadvar powierzył jej dowodzenie łucznikami.

     Przed atakiem zebraliśmy się w trójkę, niby sztab. Hadvar nie znał fortu, wiec nakreśliliśmy mu plany tak, jak je pamiętaliśmy. Zwłaszcza pomoc Lydii była nieodzowna, ja bowiem słabo go zapamiętałem. Niezwykle cenna okazała się być jej uwaga o uszkodzonym murze od zachodniej strony. Rzeczywiście, pamiętam! Tam wielki kawał muru się zawalił, tworząc nawis, z którego można było od biedy zeskoczyć na zewnątrz.

     - Proponuję zrobić to po twojemu – rzekł Hadvar. – Podkraść się cichcem, zdjąć strażników, przestawić barykady i wedrzeć się do środka.

     - Ustawmy kilkunastu łuczników tutaj – wskazałem miejsce po zachodniej stronie fortu. – Tu mur jest uszkodzony. Z tego wzgórka mamy pod ostrzałem sporą część murów i kawałek dziedzińca.

     - Tak zrobimy – stwierdził, po czym Lydia cichym głosem wydała łucznikom kilka dyspozycji.

     Po wysłuchaniu rozkazu, że przed zmrokiem mają za żadne skarby świata nie wychylać głów poza skały, mały oddział łuczników odłączył się od towarzyszy i podążył wąską ścieżką w góry, zająć odpowiednie pozycje. Mieli długą drogę do pokonania, bowiem aby pozostać niezauważonym, musieli obejść spore wzgórze dookoła.

     - Sam fort trzeba brać od frontu, nie ma innej drogi – stwierdziłem. – Za dnia nie podchodźmy za blisko. Podejdziemy dopiero, gdy się porządnie ściemni. Jak zabarykadowali wejście?

     - Drewniane zapory z zaostrzonych pali – odrzekł. – Wystarczy kilku silnych, żeby je przestawić.

     - I pewnie kilku zwinnych, żeby je obejść – dodałem.

     - Raczej nie – skrzywił się. – Zabarykadowali się dokładnie. W dodatku utworzyli labirynt.

     Nie wiedziałem, o czym mówi. Gdyby to był ktoś inny, pewnie udałbym, że rozumiem, bo nie potrafiłbym przyznać, że nie wiem, co to ten labirynt. Ale to przecież był Hadvar…

     - Oprócz barykad, przed bramą są inne zapory – wyjaśnił. – Poustawiali je tak, że trzeba je omijać, nadkładając znacznie drogi. Tak się robi, żeby atakujący był dłużej wystawiony na ostrzał. Zanim dobiegniesz przez taki labirynt, zdążą wpakować w ciebie kilka strzał.

Zapory, ustawione w labirynt, o których wspominał Hadvar

     Westchnąłem ciężko. Niełatwe mieliśmy zadanie. Na szczęście brama fortu nie była zamykana żadnymi drzwiami. Był to po prostu otwór w murze, bez żadnych skrzydeł. Podobno kiedyś były, ale już dawno się rozleciały, gdy fort stał opuszczony przez wiele lat.

     - Musimy iść bardzo cicho – odezwałem się po chwili. – Najpierw ciężkozbrojni, gęsiego, żeby żaden nie zahaczył tarczą, czy zbroją o jakąś przeszkodę.

     - Mam kilku zwinnych zuchów o bystrych oczach – skinął głową. – Poślę ich jako pierwszych. Będą prowadzić resztę. Za nimi łucznicy, obserwując mury. Jak kogoś zobaczą, niech go natychmiast ustrzelą.

     Spojrzałem w niebo. Noc szykowała się jasna i księżycowa. Na niebie, ani jednej chmurki.

     - Trudno będzie – mruknąłem. – Będziemy świecić jak pochodniki.

     - Musimy zaatakować zaraz po zmroku – podsunęła Lydia. – Zanim Księżyc wzejdzie.

     Na wszelki wypadek, żołnierze otrzymali polecenie pozbycia się na czas ataku błyszczących elementów wyposażenia, jeśli nie są niezbędne. Ognisk nie wolno było rozpalać, więc okopcić nad ogniem niczego nie mogliśmy, ale Hadvar miał cały pęk kawałków węgla drzewnego, używanego do rysowania planów. Rozdrobniliśmy je, ubiliśmy na pył i pomieszaliśmy z łojem, tworząc czarną pastę. Żołnierze oszczędnie posmarowali sobie nią okucia zbroi i tarcz. Nie dla każdego starczyło. Reszta poprzestała na posmarowaniu zbroi łojem, albo masłem i wytarzaniu ich w piachu. Pył przykleił się do nich, tworząc znakomity kamuflaż.

     - Posuwamy się wolno – zapowiedział Hadvar żołnierzom. – Każdy gwałtowny ruch zwraca uwagę. Wyobraźcie sobie, że odgrywacie przedstawienie i brniecie w gęstej mazi. Powoli, ostrożnie, cicho!

     Ruszyliśmy. Najpierw ciężkozbrojni. Nie byli tak cicho, jakbym sobie życzył. Nie da się tylu chłopa puścić nocą po górskiej ścieżce i żeby żadnemu kamyczek pod stopą nie zachrzęścił, albo nie chrupnęła gałązka. Ale może to ja byłem przeczulony, bo podeszliśmy całkiem blisko i nikt nie podniósł alarmu.

     Łucznicy spisali się znakomicie. Trzech Gromowładnych spadło z murów, zanim nas zobaczyli. Niestety, to właśnie upadek opancerzonych ciał zaalarmował pozostałych. Wylegli gromadnie na mury i zaczęli się rozglądać.

     Ale tym razem to Cesarscy mieli przewagę. Ciemne sylwetki Gromowładnych wyraźnie odcinały się na tle jasnego, rozgwieżdżonego nieba i stanowiły łatwy cel dla łuczników, podczas gdy my znajdowaliśmy się w cieniu fortu, doskonale zlewając się z otoczeniem. Księżyc jeszcze nie wzszedł i nie zdradzał naszych pozycji. Łucznicy szyli bezustannie. Co chwila jakiś obrońca łapał się za pierś i z łoskotem spadał z murów. Gromowładni nie pozostali nam dłużni. Trochę trwało, zanim żołnierze znieśli barykady, więc mieli dużo czasu, aby postrzelać w naszym kierunku. Ale strzelali niecelnie, na oślep, bo nas nie widzieli. Zresztą, aby trafić któregoś z Cesarskich, musieliby wyjść na przedni mur, a tam kto tylko się pojawiał, natychmiast zostawał zestrzelony.

     Ogarnął mnie szał bitewny. Posyłałem strzałę za strzałą. Kolejno kilku Gromowładnych zapłonęło bladawym płomieniem, gdy przeskoczył na nich magiczny ładunek z mojego łuku. Obok mnie Lydia stanęła na niewielkim pagórku. Dało jej to możliwość strzelania do tych, co bronili bramy. Mogła słać strzały bezpiecznie ponad głowami towarzyszy. Kilku łuczników obok nas również nie próżnowało.

     Gdy przychodzi mi ocenić bitwę o Fort Sungard, dochodzę do wniosku, że wygrali ją łucznicy. Potem, gdy Legioniści wdarli się na dziedziniec, rozpoczęła się regularna bitwa, ale to ta pierwsza, gwałtowna wymiana strzał tak zredukowała liczbę obrońców, że nie dali oni rady odeprzeć szturmu.

     Sama bitwa trwała krótko. Łucznicy celnymi strzałami zapewnili nam liczebną przewagę, która z każdą chwilą jeszcze bardziej przechylała się na naszą stronę. Pozostawiłem walczących na dziedzińcu i wraz z łucznikami wbiegłem na mury, dokończyć dzieła. Niewiele mieliśmy do roboty, ale kilku obrońców jeszcze ustrzeliliśmy. Potem przyszła kolej na penetrowanie wnętrz, ale tam już nie zastaliśmy nikogo.

Fort Sungard

     Poległych mieliśmy zaledwie trzech. Żal było każdego żołnierza, również wrażego, ale to dochodziło do nas dopiero później. Na razie czuliśmy słodki smak zwycięstwa. Jak uskrzydleni ściskaliśmy się wszyscy i poklepywaliśmy po plecach. Nieważne, czy auxiliarius, czy legat – w tym momencie wszyscy byliśmy braćmi.

     Hadvar znów poprosił mnie o dostarczenie raportu do generała. Polecił mi wziąć ze sobą Lydię, „dla większego bezpieczeństwa”. Tylko dlaczego przy tym mrugał?

     Mimo zmęczenia, postanowiliśmy nie czekać do jutra. Do Rorikstead było blisko. Postanowiliśmy zafundować sobie porządny nocleg w gospodzie.

     Rankiem wyruszyliśmy w dalszą drogę do Samotni. Po drodze spotkaliśmy tylko jakąś Nordkę w ciężkiej, ebonowej zbroi. Sprawiała wrażenie doświadczonego wojownika.

     - Chodzą słuchy, że w pobliżu dzieje się coś niedobrego – powiedziała tonem tajemnicy. – Właśnie idę to sprawdzić.

     Była najemnikiem, typowym wojownikiem, wynajmowanym do niebezpiecznej roboty. Spytałem, czy nie potrzebuje pomocy. Stwierdziła, że da sobie radę. Pożegnaliśmy się więc i już bez żadnych przygód dotarliśmy wieczorem do Samotni.

     Generał przeczytał raport z błyszczącymi oczami. Aż zacisnął pięść i uderzył w stół z zadowoleniem. Pokazał mi inny papier, od Rikke, która zajęła Markart. A potem uaktualnił mapę. Z wyraźną satysfakcją wyciągnął z niej kolejne niebieskie chorągiewki i w ich miejsce wbił czerwone. Jeszcze tylko Wschodnia Marchia i Wichrowy Tron poobtykana była błękitnymi proporczykami.

Generał Tulius w Sztabie Cesarskiego Legionu w Skyrim. Sztab znajdował się w Samotni, w zamku Dour.

     Widząc, że się przyglądam, udzielił mi kilku wyjaśnień. W końcu, byłem legatem i mógł mnie zaznajomić z ogólną sytuacją. Nawet należało.

     - Dzięki Falkret – wskazał na czerwony proporzec u dołu mapy – panujemy nad drogami na Pogranicze – przesunął dłoń w lewą stronę, - do Białej Grani – wskazał centrum – i Riftu – uderzył palcem w miejsce, oznaczające Pękninę. – Ulfric niedługo się na nas zasadzi. A my będziemy na niego gotowi. Dobrze, że odbiliśmy Pogranicze – popukał palcem w obszar na zachodzie. – Zezwolenie Ulfricowi na kontrolowanie przepływu srebra było błędem – podniósł oczy na mnie i mrugnął zawadiacko. – Błędem, który naprawiliśmy!

     Był w wyśmienitym humorze. Poczęstował mnie kubkiem wina i popytał trochę o przebieg walk. Potem ja odważyłem się spytać o tajemniczych sprzymierzeńców w Markarcie. Roześmiał się.

     - Takich danych się nie ujawnia – odparł. – Wrogowie wciąż mogą na nich szukać zemsty. No, ale tobie chyba mogę powiedzieć. Tylko nikomu pary z gęby!

     Okazało się, że wcale nie Lisbet. Głową spisku była bowiem Margret, ta sama, której uratowałem przypadkiem życie w czasie mojej pierwszej wizyty w Markarcie. Pracowała dla siatki wywiadowczej Tuliusa już od dawna, jeszcze zanim się z nią spotkałem. To ona wciągnęła do spisku Ghorzę i Calcelma. Ghorzy nie musiała nakłaniać. Niechęć Gromowładnych do innych ras i jawnie okazywana jej na każdym kroku pogarda, skutecznie zniechęciły ją do Ulfrica i jego popleczników. Calcelmowi nie wiodło się lepiej. Jako Altmera, kojarzonego przez Gromowładnych ze znienawidzonym Thalmorem, poszturchiwano tego zasłużonego mędrca jeszcze częściej niż Ghorzę. O ile bowiem dobrego kowala Gromowładni mimo wszystko potrzebowali, o tyle badania nad dawno wymarłym plemieniem uznali za niepotrzebne marnowanie czasu i pieniędzy. Odebrali mu w zasadzie wszystko. Gdyby nie zgromadził przedtem niewielkiego majątku, dziś musiałby chyba żebrać. Mimo to niechętnie zgodził się na współpracę, z poczuciem, że zdradza własne miasto. To on właśnie, znawca dwemerskich mechanizmów, podpowiedział Margret, gdzie trzeba ukradkiem wsadzić cienki drucik, aby unieruchomić solidny, dwemerski zamek w bramie wejściowej. Gromowładni, nie mogąc domknąć drzwi, nie pozostawili oczywiście tej sprawy samej sobie. Do naprawy natychmiast wezwano Ghorzę. Stwierdziła, że naprawić go nie da rady, ale może wymienić na inny, który przypadkiem posiada. Oczywiście, przypadek ten nazywał się Calcelmo, który dał jej jeden ze swoich eksponatów nie wspominając, że ma do niego zapasowe klucze. Margret, wykorzystując wędrowną karawanę Khajitów, przesłała je do Samotni.

     Cesarscy wcale nie musieli szturmować miasta. Po prostu do niego weszli! A zaskoczeni obrońcy, ufni w potęgę swych murów, dali się pokonać niewielkim wysiłkiem.

     Generał nie miał dla mnie chwilowo żadnych rozkazów. Przez kilka dni miałem pozostawać do jego dyspozycji. Co rano jednak machał ręką i kazał przyjść jutro. Obijaliśmy się więc z Lydią przez całe pięć dni. Wypoczęliśmy jak nigdy. Dawno tyle nie leniuchowałem. Dla zabicia czasu, Lydia pomagała Aldisowi w szkoleniu rekrutów, a ja dołączyłem do Beiranda i trochę pomogłem mu w kuźni, słuchając jego ciekawych opowiadań i dzieląc się doświadczeniami. Był miłym kompanem. A mieliśmy o czym gadać. W całym Skyrim było wówczas tylko czterech kowali, potrafiących przerabiać zaklęte przedmioty. Byli to Eorlund Siwowłosy z Białej Grani, Balimund z Pękniny i oczywiście Beirand z Samotni. Czwartym byłem ja sam. Obaj więc na tym wszystkim skorzystaliśmy, bowiem pokazaliśmy sobie nawzajem po kilka trików.

     Szóstego dnia Tulius z samego rana wezwał mnie do siebie. Musiał dostać w międzyczasie jakąś niepomyślną wiadomość, bo jego poprzedni dobry nastrój prysł. Był wyraźnie spięty. I miał na sobie zbroję, jakby gdzieś się wybierał.

     - Nie ma czasu na rozpływanie się w chwale – rzekł bez wstępów. – Szykujemy się do ostatecznego natarcia na Wichrowy Tron.

     Wskazał na jakiś punkt daleko na wschodnich krańcach Skyrim.

     - Zgłoś się do naszego obozu we Wschodniej Marchii.

     Zerknąłem na mapę. Było daleko.

     - Kiedy muszę być na miejscu? – spytałem.

     - Jak najszybciej – odparł krótko. – Masz tylko trzy, góra cztery dni.

     Nie minęła godzina, a już pędziliśmy konno, razem z Lydią, po równym trakcie do Smoczymostu. Za nami wojsko również szykowało się do wymarszu. Koń generała czekał na niego osiodłany pod zamkiem. Zapewne niedługo się spotkamy.

     Nie zatrzymaliśmy się w Smoczymoście, tylko pognaliśmy dalej, na południe. Konno podróżowało się bardzo szybko. Ledwo minęło południe, a już byliśmy w Rorikstead. Tu jednak konie zwolniły, zmęczone wspinaczką pod stromą górę. Ledwo dowlekły się do fortu Sungard, gdzie je pozostawiliśmy. Nie było tam koni na zmianę. Ponieważ było jeszcze jasno, wyruszyliśmy niezwłocznie, licząc na nocleg po drodze. Planowałem iść przez Białą Grań, ale zerknąwszy na mapę, dojrzałem pewien punkt na południu.

     Starostok. Miejsce, wskazane mi kiedyś przez tajemniczego przyjaciela, jako źródło mocy. Tam musiała znajdować się jedna ze smoczych ścian. Leżała w dzielnicy Falkret, której w ogóle nie znałem. Czy idąc tamtędy, zdążylibyśmy na czas?

     - Zdążymy – stwierdziła Lydia. – Jeśli pójdziemy potem przez Helgen i Wielką Przełęcz.

     Helgen!

     Aż zadrżałem na wspomnienie tego miasta.

     - Na pewno zagnieździli się tam jacyś bandyci – mruknąłem. – Takie ruiny przyciągają ich jak padlina muchy.

     - O jedną bandę będzie mniej – Lydia wdzięcznie wzruszyła ramionami.

     Ruszyliśmy pieszo, dobrze znaną drogą. Wkrótce odbiliśmy z traktu na drogę do Falkret. Uważnie rozglądałem się po okolicy.

     Falkret – mam na myśli dzielnicę, nie miasto – było pagórkowate, ale bez stromizn. Ze wszystkich dzielnic, ta podobała mi się najbardziej. Cała porośnięta była bujnym, gęstym lasem, pełnym zwierzyny. Śnieg rzadko tu padał, a jeśli już, to nigdy się długo nie utrzymywał, chyba, że bardziej na południe, w górach. Powietrze było czyste, zdrowe i pachniało tak dobrze znanym mi zapachem suchego igliwia. Pomyślałem wtedy, że oferta jarla, by się w tej dzielnicy osiedlić, jednak warta jest przemyślenia. Dobrze byłoby osiąść właśnie tutaj.

     Zmierzch dopadł nas w lesie. Przenocowaliśmy bezpiecznie w szałasie, skleconym naprędce z kilku gałęzi. Noc była całkiem ciepła, jak na Skyrim. To jeszcze bardziej przekonało mnie do tych stron. Nie wiał tu ten charakterystyczny, zimny i przenikliwy wiatr, hulający po innych dzielnicach. Dość, że wstałem wypoczęty, a i Lydia nie narzekała. Wstaliśmy na długo przed świtem i bez ceregieli ruszyliśmy w drogę. Na śniadanie zjedliśmy po drodze po kilka sucharów. Do samego miasta nie doszliśmy, bowiem szybko trakt skręcił na wschód.

     - To droga do Rzecznej Puszczy – oświadczyła Lydia. – Biegnie obok pięknego jeziora Ilinalty. Ale jeśli chcemy dojść na Starostok, musimy zejść z traktu i pójść dalej na południe.

     Łagodne pagórki nie stanowiły problemu dla marszu po bezdrożach. Wspięliśmy się po ledwo widocznej ścieżce. Potem minęliśmy kolejny trakt i znów weszliśmy na ścieżkę, malowniczą wstęgą wijącą się pod górę.

     Tu już wyczuliśmy wpływ wysokości. Zrobiło się chłodniej. Było jeszcze ciemno, gdy dotarliśmy do jakiejś pradawnej budowli. Był to kamienny portal, zbudowany przed wejściem do jaskini.

Przejście na górę Starostok

     - To tu? – spytałem zdziwiony.

     - Wychodzi na to, że tu – szepnęła Lydia. – Nie zaszkodzi sprawdzić.

     Rzekoma jaskinia tak naprawdę okazała się być naturalnym tunelem pod górą. Nie była pusta. Już na początku zaatakował nas lodowy wilk. Dostał mieczem przez łeb i wyzionął ducha. Ale dalej czekał na nas znacznie groźniejszy przeciwnik.

     Śnieżny troll!

     Gdyby zaatakował znienacka, byłoby z nami krucho. Ale na szczęście zauważyliśmy go z daleka, bowiem jego odór w czas nas ostrzegł. Zaklęcie „Wykrycie Życia” pokazało nam jego charakterystyczną. Lekko przygarbioną sylwetkę, z ramionami prawie do ziemi. Dwie strzały wystarczyły, żeby padł. Więcej stworzeń w jaskini nie było.

     Nie wiem, jak to się stało, że śnieżny troll zniósł towarzystwo wilka. Pewnie ten ostatni był po prostu sprytniejszy.

     Niebo zaczynało dopiero jaśnieć na wschodzie, gdy wyszliśmy z groty po drugiej stronie. Tam znaleźliśmy schody. Szerokie schody, jak prowadzące do jakiegoś ołtarza. A na samym szczycie, właśnie jak ołtarz, tkwiła wysoka, smocza ściana. A na niej, jak można było się spodziewać, tkwił smok…

     Oceniłem odległość. Po sylwetce rozpoznałem, że to zwykły, szary smok. Dla takiego łucznika jak ja i z Lydią za plecami, nie był to bardzo wymagający przeciwnik. Nie teraz, gdy dysponowałem świetną, zaklętą bronią i znałem krzyk Smokogrzmot. Wybrałem ebonową strzałę. Zauważyłem, że przeciwko smokom sprawdza się najlepiej. Napiąłem łuk.

     Strzała z sykiem pomknęła ku cielsku gada. Trafiła w jakieś bardzo wrażliwe miejsce, bowiem smok zerwał się nagle do lotu i spróbował wznieść się w powietrze. Zrobił to jednak tak niezdarnie, że nie zdołał nawet zatoczyć nad nami koła i z całej siły wyrżnął głową w skałę, aż zatrzęsła się ziemia, po czym spadł u podnóża góry, kilkadziesiąt kroków od nas. Wystarczyła teraz jeszcze jedna strzała, aby zginął. Złotawa mgiełka jego duszy popłynęła ku mnie. Walka była skończona.

     - Dwie strzały na smoka – pokręciła głową Lydia. – Nowy rekord!

     Ale ja jej już nie słuchałem. Słowo, bijące od ściany zahipnotyzowało mnie. Zacząłem powoli wspinać się na schody. Krok za krokiem, wolno, jakbym brał udział w jakimś religijnym obrzędzie. Znaki na ścianie pozostawały szare, ale jedno słowo pulsowało błękitnym światłem. Wołało mnie coraz intensywniej, głosem pradawnych wojowników. Wkrótce oderwało się od ściany i popłynęło w moją stronę, obejmując moją głowę i wsiąkając we mnie jak w suchy piasek.

     Potężny krzyk setek gardeł, zlany w jeden akord – i wszystko ucichło.

     - Raan! – szepnąłem, powtarzając Słowo. – Zwierzę…

     Wchłonięta dusza smoka uwolniła się we mnie, użyczając mi zrozumienia słowa. Poczułem w sobie moc rozkazywania zwierzętom. Poczułem władzę nad nimi i niezwykłą nić harmonii, łączącą mnie z ich duszami. I zrozumiałem, że odtąd mogę wołać na pomoc swoich braci mniejszych – zwierzęta – a one przybędą do mnie i pomogą w potrzebie. Poznałem nowy Krzyk – Zwierzęce Oddanie.

     Usiadłem na najwyższym stopniu.

     - Dobrze się czujesz? – spytała z niepokojem Lydia.

     - Dobrze – uśmiechnąłem się. – Zawsze po takim obrzędzie czuję lekki zawrót głowy. Zaraz przejdzie…

     Odetchnąłem kilka razy głęboko i wstałem. Mogliśmy ruszać dalej.

     Gdy wyszliśmy u dołu tunelu, było już jasno. Z pewnym niepokojem kierowałem się w stronę Helgen. Lydia wyczuła to. Wiedziała, jak działają na mnie te ruiny. Nieraz jej o tym opowiadałem.

     - Skup się – trąciła mnie ramieniem. – Tam na pewno będą jacyś opryszkowie. 

     Podziałało. Obecne niebezpieczeństwo było bliżej, niż dawne demony i lęki. W skupieniu podszedłem do szarego muru, zza którego wystawała tępo zakończona wieża.

     Oprychów było czworo. Troje rzuciło się na nas zaraz po przekroczeniu północnej bramy. Jednego ustrzeliłem z łuku, drugiego położyła Lydia. Trzeci dobiegł do nas z toporem, ale nadział się na nasze miecze. A potem podziękowałem bogom, że zbroja legata ma stalowe naramienniki, gdy od lewego odbił się wypuszczony ze szczytu wieży grot. Zdmuchnąłem napastnika z wieży celnym strzałem. Leciał bardzo długo…

     - Jesteśmy coraz lepsi – uśmiechnęła się Lydia. – Chociaż to pewnie jeszcze nie wszyscy.

     - Głowę daję, że w zamku kryją się następni – machnąłem ręką na północ. – To wymarzona kryjówka.

     - Ty już lepiej głowy tu nie dawaj – mruknęła Lydia. – Raz wystarczy…

     Roześmiałem się. To skojarzenie, tak trafne i tak nierzeczywiste jednocześnie, rozśmieszyło mnie do łez. Nie mogłem się opanować. Zdziwiona mina Lydii rozśmieszyła mnie jeszcze bardziej. Dostałem takiej głupawki, że zacząłem tarzać się po ziemi, a Lydia, najpierw trochę na mnie zła, potem również wybuchła serdecznym śmiechem. I ten śmiech odmienił wszystko. Zupełnie, jakby zdjął z tego miejsca jakiś zły czar. Jakby przegnał zalegające w tym miejscu demony, przerażone wybuchem radości. Nareszcie mogłem myśleć o przeszłości bez lęku i dreszczy, przeszywających do pięt. I nawet uśmiechać się. Bo przecież przeżyłem…

     - Widzisz? – powiodłem dłonią dookoła. – Całe miasto w gruzach. Ocalało tylko kilka budynków i to paskudztwo… - wskazałem na dziedziniec.

     Powiodła wzrokiem za moją dłonią. Na samym środku półokrągłego placu wciąż tkwił katowski pieniek, na którym kiedyś złożyłem swoją obolałą głowę Ale dziś dopiero mogłem na niego spoglądać bez emocji. No prawie. Lekki dreszcz przeszedł mi jednak po karku.

     - Więc to tutaj… - szepnęła, podchodząc do pieńka.

     - Tutaj – potwierdziłem, podążając za mną. – Na tej wieży – wskazałem ma szczątki na pół zwalonej budowli – wylądował Alduin. Niechcący ocalił mi wtedy życie.

     - Na swoją zgubę – szepnęła Lydia.

     - Tu stały wozy, na których nas przywieziono – wskazałem pod mur. – A w tamtej wieży – wskazałem na tę, z której strąciłem rozbójnika – smok wybił taką dziurę, że razem z Ralofem przez nią uciekliśmy.

     Zaciekawiony, poszedłem w tamtym kierunku. Szybko wszedłem na kręcone schody. Wyrwa w murze wciąż zionęła, jak otwarta paszcza smoka.

     - Tędy uciekliśmy – wskazałem na wciąż jeszcze stojący pod wyrwą szkielet domu. – A stamtąd pobiegliśmy do zamku…

     - Pójdziemy sprawdzić zamek? – spytała, opierając się o mnie.

     Przez dziurę w wieży zerknąłem na słońce.

     - Może kiedy indziej? – odrzekłem niepewnie. – Miałem nadzieję, że dziś dojdziemy chociaż do Ivarstead.

     - Niech będzie, kiedy indziej – zgodziła się Lydia, wieszając łuk na ramieniu. – Prowadź, legacie!

     - Znowu zaczynasz? – burknąłem. – Kiedyś „tanie”, teraz „legacie”…

     - Tak, tanie-legacie – odparła wesoło. – Lubię jak robisz taką minę.

     Musiałem się roześmiać.

     Gdy zeszliśmy z wieży, Lydia z niechęcią trąciła stopą katowski pniak. Nagłym ruchem wyciągnęła miecz i wzniosła ramię do ciosu.

     - Stój! – zawołałem cicho, żeby nie usłyszeli mnie inni rozbójnicy, jacy z pewnością gnieździli się jeszcze w ruinach miasta.

     - Dlaczego? – spojrzała na mnie. – Skończmy z tym raz na zawsze. Jeśli to ma cię uwolnić od demonów… 

     - Nie trzeba – chwyciłem jej rękę. – Niech zostanie, aż sam zgnije. Przecież… Przecież darował mi życie, prawda?

     Schowała miecz i nie przekonana pokręciła głową.

     - Ty zabijasz moje demony skuteczniej niż miecz – pocałowałem ją w usta i przytuliłem. – Jak to dobrze, że jesteś ze mną.

     Chwyciliśmy się za ręce i razem poszliśmy przez zgliszcza, w kierunku wschodniej bramy. Tej samej, którą kiedyś wwieziono mnie do tego miasta, związanego jak szynkę, przeznaczoną do uwędzenia. Pozostawiliśmy ją za sobą i ruszyliśmy traktem na wschód, w kierunku Rift.

2 komentarze:

  1. No proszę, jak im ładnie we dwójkę poszło opanowanie fortu. :)
    Cieszę się, że znów razem działają. I że Lydia jest oficerem! Inaczej mogłoby być trochę niezręcznie... ;p
    Trzeba było jednak zniszczyć ten katowski pień. Bo coś mi się wydaje, że on jeszcze powróci.
    Jakoś Wulfhere wciąż wchłania te Słowa, a mało ich używa. A na trolle śnieżne też działa ten nowy krzyk?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. A wiesz, że nie próbowałem? Skoro Głos ma służyć chwale Kynaret, moi bohaterowie (mówię o grze) rzadko go używali. Ale jeszcze trochę, a Wulfhere nauczy się wreszcie swego ulubionego Krzyku: Szeptu Aury. I tego będzie używał bardzo często.

      Usuń