poniedziałek, 7 listopada 2016

Rozdział VIII – Szlify

     Obóz już był prawie zwinięty, gdy zameldowałem się u Rikke. Została tylko kuchnia polowa. Zauważyłem, że żołnierzy jest znacznie mniej. Z taborów też niewiele pozostało. Sama legat wydawała się być lekko podenerwowana. Mimo to, z zadowoleniem przyjęła mój raport.

     - Dobra robota – skinęła głową. – Powierzenie tej misji tobie było właściwym wyborem.

     Nie wiem, czy chwaliła mnie, czy sama siebie, za dokonanie tego wyboru. Następnie zarządziła odprawę.
Kilku podoficerów zebrało się wokół niej. Z rzucanych krótko komend domyśliłem się, że obóz zostaje przeniesiony. W dodatku żołnierze szykują się do jakiejś akcji. Byłem ciekaw, co zamierzają, ale wiedziałem, ze takiego pytania zadać mi nie wolno. Cierpliwie czekałem, aż przyjdzie kolej na mnie. W końcu Rikke spojrzała na mnie uważnie i donośnym głosem oznajmiła.

     - Twoim celem jest fort Dunstad!

     Nadstawiłem ucha.

     - Dołącz do przygotowujących się przed atakiem żołnierzy. Potem wypleńcie razem rebeliantów. Gdy zwyciężycie, obsadzimy fort!

     Czyli walka. Przynajmniej będzie honorowo.

     Pokazała mi na mapie punkt zborny. Według jej słów, miał tam na mnie czekać oddział doborowych żołnierzy. Moim zadaniem było wspomóc ich w zdobyciu fortu Dunstad, który zdążyłem już poznać i to nie tylko tej nocy.

     - I co, żołnierzu? – spytała żartobliwie. – Podejmiecie się tego zadania?

     Zawsze zapominam, że rozkaz trzeba potwierdzić!

     - Ten fort już należy do nas! – zapewniłem.

     Uśmiechnęła się tajemniczo.

     - Wiedziałam, że mogę na was liczyć, żołnierzu!

     Ten uśmiech mnie zastanowił. Gdy odchodziłem w kuchni, opanowała mnie myśl, że to kolejna próba. W co ona ze mną gra?

     Do fortu Dunstad było stosunkowo blisko, a plan przewidywał atak w nocy. Obijałem się więc prawie przez cały dzień. Udało mi się nawet zdrzemnąć na jednym z wozów. Niedługo, ale wystarczyło, żeby zregenerować siły. W wojsku nigdy nie wiadomo, kiedy będzie następna okazja do zmrużenia oka.  Dopóki nie zostałem legionistą, nie miałem pojęcia, że można spać na zapas, w dodatku na rozkaz. Tutaj szybko nauczyłem się tej sztuki. Późnym popołudniem napełniłem sobie żołądek gorącą, gęstą polewką i bezzwłocznie wyruszyłem w drogę.

     Najlepszym momentem na atak jest końcówka nocy, tuż przed świtem. Żołnierze na warcie są wtedy najbardziej zmarznięci i zmęczeni, a ci, co nie mają służby, chrapią w najlepsze. Ja dotarłem na miejsce grubo po północy, gdy wysłani do walki żołnierze zbierali się już w umówionym punkcie, przy trakcie po północnej stronie fortu.

     Udało mi się podejść ich tak, że mnie nie zauważyli.

     - Chwała Cesarstwu – odezwałem się cicho, dając znać, że jestem ze swoich.

     Najbliższy błyskawicznie dobył miecza, ale poznawszy mnie, schował go na powrót do pochwy.

     - Chwała – odpowiedział.

     Powtórzyło to półgębkiem kilku najbliższych.

     Znałem tego żołnierza. Był w obozie w Bieli. Zwał się Sivius i miał stopień decuriona.

     - Kto tu dowodzi? – spytałem.

     Żołnierze spojrzeli na mnie zdziwieni.

     - Jak to, kto? – wybąkał jeden z nich.

     - No… - zająknąłem się. – Ma jakieś imię, prawda?

     Odpowiedziało mi skonfundowane milczenie. Powiodłem zdziwiony po ich twarzach.

     - Nie macie dowódcy? – spytałem.

     - Mamy – odrzekł Sivius niepewnym tonem.

     - No więc? Kto to?

     -Ty, kwestorze…

     Aż mnie zamurowało! To ja mam dowodzić tą akcją? Nie potrafię! Zrobiło mi się gorąco. A na domiar złego, nie mogłem im pokazać po sobie, że nie wiem co robić.

     Chrząknąłem zakłopotany.

     - Nie poinformowano mnie, że to ja mam dowodzić – miałem nadzieję, że głos mi nie drży. – Ale skoro tak, to…

     Próbowałem sobie szybko przypomnieć, co powinien zrobić dowódca. Nigdy mnie tego nie uczono, więc nie było niczego do przypominania. Cóż, nie miałem o tym pojęcia. Tyle tylko, że pamiętałem, jak zachowała się Rikke pod Korvanjund.

     - Jak wygląda sytuacja? – spytałem, próbując nadać swemu głosowi zdecydowany ton..

     - Z tobą jest nas dwudziestu dwóch, kwestorze – zameldował żołnierz. – W forcie stacjonuje góra trzydziestu Gromowładnych, albo trochę mniej. Nie dało się zaobserwować dokładnie. Dwie bramy, strzeżone przez wartowników, do tego dwóch innych na murach. Bramy nie są zabarykadowane.

     Dwudziestu dwóch… Mizerne te nasze siły. Wróg miał liczebną przewagę, w dodatku siedział za murami. Ale czyż nie oczyszczaliśmy swego czasu fortów tylko we dwójkę? Raz było to nawet ten fort, kiedy to razem z Lydią, wytrzebiliśmy z niego zbójów. Dużo to nie dało, bo szybko obsiadła go inna banda, ale miałem okazję poznania rozkładu pomieszczeń. Teraz również mieliśmy okazję ich zaskoczyć.

     - Który zna fort?

     Zgłosiło się dwóch, w tym Sivius. Sam byłem trzeci. Zbiliśmy się w krąg.
Fort Dunstad kontroluje trakt, wiodący do Gwiazdy Zarannej. Podzielony jest na część cywilną, gdzie znajduje się gospoda, i wojskową, zawierającą koszary.

     - Najlepiej byłoby się rozdzielić i zaatakować z dwóch stron – oznajmiłem, rysując po śniegu końcem łuku prowizoryczny plan fortu. – Ale nie damy rady przekraść się niepostrzeżenie do drugiej bramy. Musimy zaatakować stąd, całością sił. Wejdziemy północną bramą. Najpierw jednak trzeba zdjąć wartowników. Który dobrze strzela? Ty, dobrze, ktoś jeszcze? Ty, w porządku. Waszym zadaniem będzie zdjęcie wartowników i potem pilnowanie murów. Ktokolwiek znajdzie się na murach, ustrzelić. Potem się rozdzielamy. Dziesięciu, pod dowództwem Siviusa, bierze więzienie i kwaterę komendanta. Są tutaj – wskazałem końcem łuku na znaki na śniegu. – Reszta idzie ze mną i bierze na siebie główny budynek, gdzie są koszary. Jak się uda ich zaskoczyć, nie powinno być dużo roboty. Pytania?

     Jeden z żołnierzy podniósł dłoń.

     - Kto zdejmie pierwszego wartownika?

     - Dobre pytanie – odparłem. – Ja to zrobię. Będzie to zarazem sygnał, że wkraczamy do środka. Jeśli się uda zrobić to niepostrzeżenie, skradamy się dalej. Spróbujemy zlikwidować najpierw strażników, a potem wejść do budynków. Jeśli podniosą alarm, wchodzimy szturmem. Ale jeśli nie, idziemy na paluszkach, łucznicy z przodu. Najdłużej jak się da. Coś jeszcze?

     Nie było więcej pytań. Szybko podzieliliśmy się na dwa oddziały. Sięgnąłem po łuk. To samo zrobiło dwóch innych żołnierzy. Reszta dobyła mieczy i powoli, dbając by nie zabrzęczała nam broń, zaczęliśmy się skradać w kierunku ciemnej bryły fortu, majaczącej przed nami. Trudno się skradać z wyciągniętym orężem, ale to była konieczność. Dobycie tylu mieczy tuż pod nosem wroga, zawsze wywoływało brzęk, który w nocnej ciszy brzmiał zadziwiająco donośnie.

     Podeszliśmy na nie więcej, niż dwadzieścia kroków od wieży. Ciemna sylwetka wartownika wyraźnie odcinała się na tle szarego nieba. Napiąłem łuk.

     Wartownik nawet nie westchnął. Płonąc bladym płomieniem, zwalił się z wieży, na szczęście na śnieg, więc nie narobił hałasu. Stuknąłem w ramię dwóch łuczników i cichcem wślizgnęliśmy się do fortu. Reszta poszła za nami.

     Na migi wskazałem żołnierzom strażnika, przechadzającego się po murze. Posłali mu jednocześnie dwie celne strzały. Drugiego nie było widać. Trzeciego, stojącego na wieży, zdjąłem sam. Jak na razie wszystko szło dobrze. Rozdzieliliśmy się. Grupa Siviusa przeszła pod kamienną bramą, prowadzącą na drugi dziedziniec. I tu szczęście nas opuściło.

     Ostatni strażnik dojrzał jego żołnierzy i zaalarmował pozostałych, zanim łucznik go uciszył strzałą w gardło. Odwrotu nie było.

     Gromowładni wypadli ze wszystkich pomieszczeń, dzierżąc broń, ale w większości nie mieli na sobie zbroi. Bywało, że wybiegli w samych koszulach. Zapewne wyrwani ze snu. Wybiegali prosto na nasze miecze i tarcze. Zgubiło ich też zamiłowanie do ciężkiej, dwuręcznej broni. Ściskając ich tarczami w wąskim przejściu, nie daliśmy im okazji do rozmachu wielkimi toporami i ogromnymi brzeszczotami, podczas gdy cesarskie, jednoręczne miecze, do spółki z łukami, zbierały pośród zaskoczonych żołnierzy krwawe żniwo. Poradziliśmy sobie z nimi, tracąc zaledwie jednego człowieka.

Gromowładni. Zdjęcie wykonano we Wschodniej Marchii. Znakiem rozpoznawczym była niebieska opończa, narzucona na kirys. Na głowach przeważnie nosili charakterystyczne norskie przyłbice.

     Sivius miał mniej szczęścia. Okazało się, że w więzieniu urządzono dodatkowe kwatery i część Gromowładnych stacjonowała właśnie tam. W dodatku, była to grupa, która nad ranem miała objąć wartę i wyskoczyła w pełnym uzbrojeniu. Wybiegli na mur i zaatakowali ich na schodach. Stracił dwóch ludzi, zanim udało mu się ich pokonać.

     Gdy bitwa dobiegła końca, wbiegliśmy do pomieszczeń. Tam jednak nikogo nie było. Ani w koszarach, ani w gospodzie.

     Żołnierzy nie udało mi się odratować. Gdy klęknąłem nad nimi, z zaklęciem „Uzdrawiający Dotyk”, już nie żyli. Za to udało mi się zaleczyć kilka groźnych ran u pozostałych. W tym samym czasie dwóch innych żołnierzy próbowało uspokoić dwa ocalałe i oszalałe ze strachu konie. Dwa inne padły w ferworze walki, gdy zerwały się z pęt i jak oszalałe zaczęły biegać tam i z powrotem.

     No cóż, przynajmniej żołnierze mieli koninę na obiad. Odpadało zaopatrzenie w żywność przez jakiś czas.

     Z Gromowładnych nie ocalał nikt. Naliczyłem dwadzieścia sześć ciał. Nordowie w ogóle nie rozumieją pojęcia poddania się. Walczą zawsze do końca. Gdyby byli przygotowani na nasz atak, roznieśliby nas w puch. Ale zaspani, w koszulach, na boso i w ciasnym przejściu, byli łatwym przeciwnikiem.

     Usiadłem na stopniach, prowadzących na mur i zdjąłem hełm. Fort został zdobyty.

     Sivius podszedł do mnie, w oczekiwaniu na rozkazy.

     - Najpierw straże – powiedziałem. – Wystaw straż. Podwójną! Potem zabarykaduj dobrze obie bramy. Masz mało ludzi, postaram się przysłać więcej. Potem możesz kilku dać do robienia porządku. Ciała wydamy Gromowładnym przy najbliższej okazji… Jest mroźno, nic się z nimi nie stanie. Acha, i spisz mi imiona poległych żołnierzy. Coś jeszcze?... Ach, najważniejsze. Obejmiesz dowództwo do czasu, gdy przyślą regularną obsadę.

     - A ty, kwestorze?

     - A ja pójdę powiadomić dowództwo, że fort zdobyty.

     Zasalutował i odszedł. Nie potrzebował dalszych instrukcji. Był to już doświadczony wyga i wiedział, co należy robić. Decurionem nie zostawał ktoś, kto nie potrafił dowodzić.

     A ja nadal siedziałem na schodach i próbowałem zebrać myśli. Przyznaję, że to zwycięstwo mnie nieco oszołomiło. Oto dowodziłem szturmem i to w dodatku skutecznie. Oczywiście, miałem potężny atut, w postaci świetnie wyszkolonych żołnierzy, ale i tak można było spaprać tę robotę jednym głupim rozkazem. Czyli jednak nie byłem taki najgorszy! Na strategii ani taktyce w polu nie znałem się zupełnie, ale tam, gdzie trzeba było działać po cichu i sposobem, umiałem sobie radzić. Cóż, udowodniłem, że zasłużyłem na dystynkcje kwestora. Głównie samemu sobie, bo Tulius chyba nie miał wątpliwości.

     Konie udało się w końcu uspokoić, ale dopiero po uprzątnięciu obu padłych sztuk. Żołnierze zawlekli je w stronę gospody, gdzie dwóch zabrało się za ich odzieranie. Po chwili oba pozostałe wierzchowce spokojnie stały przy żłobie. Zaczęło się robić jasno, aczkolwiek dzień zapowiadał się pochmurny. Wyciągnąłem mapę.

     Miałem do wyboru dwie drogi. Kusiło mnie, żeby wziąć jednego konia i pojechać do obozu konno. Cała trudność polegała na tym, że mogłem wtedy jechać jedynie traktem, bo innych dróg, nadających się dla konnych tu nie było, a ta mogła zostać obsadzona przez Gromowładnych z Gwiazdy Zarannej. Mogłem też iść pieszo na przełaj, przez wertepy, gdzie było bezpieczniej, ale droga męcząca, a ja potrzebowałem odpoczynku. W dodatku zaczął prószyć śnieg, a gdy się rozjaśniło zupełnie, niebo pokazało ciemne chmury, zapowiadające śnieżycę. Niebezpiecznie było iść na przełaj. Po namyśle, zdecydowałem się na podróż konno. Nie byłem dobrym jeźdźcem, ale konie wydawały się łagodne. Wybrałem krępego, niewysokiego, długogrzywego srokacza, który wydał mi się spokojniejszy.

     - Zabarykadujcie, jak tylko wyjadę – rzuciłem w stronę żołnierzy przy bramie.

     Z gospody zabrałem trochę żywności, wskoczyłem na siodło i… Koń z wolna pokłusował po kamienistym trakcie.

     Spróbowałem nałożyć na siebie płaszcz kultysty. Był obszerny, ale nie na tyle, by wejść na moją zbroję. Narzuciłem go więc tylko na ramiona i zapiąłem najwyższą haftkę pod szyją. Nie chodziło mi o ochronę przez zimnem, aczkolwiek tę również zyskałem. Chodziło mi o to, że płaszcz był zaklęty i moja mana regenerowała się w nim o wiele szybciej. A zużywałem jej sporo, rzucając raz po raz zaklęcie „Wykrycie Życia” ze Szkoły Przemiany, we wszystkich miejscach, które wydały mi się podejrzane. To było bardzo przydatne zaklęcie, ale należało do grupy wysokoenergetycznych i zużywało momentalnie niemal całą moją manę. Wiele lat minęło, zanim nauczyłem się nim posługiwać tak, aby w miarę regularnie lustrowało przestrzeń wokół mnie.

     Niedaleko Gwiazdy Zarannej od traktu odbijał szlak na zachód. Skręciłem i popędziłem konia, chcąc znaleźć się jak najdalej od miasta. Nie wiedziałem jeszcze wtedy, jaką Rikke przygotowała mi niespodziankę.

     Zbliżałem się już do obozu, gdy gdzieś tam, z tyłu głowy, zajarzyło mi się źródełko niepokoju. Jeszcze nie wiedziałem, co jest nie tak, ale ściągnąłem wodze i zacząłem poruszać się powoli, rozglądając się na boki. „Wykrycie Życia” niczego nie wykryło. Czego więc się boję?

     Gdy wreszcie dotarło to do mnie, aż się uśmiechnąłem. Ech, Wulf, chyba jesteś za bardzo zmęczony, żeby myśleć! No właśnie, niczego nie wykryłem, podczas gdy za wzgórzem wszystko powinno być niebieskie!

     Zaklęcie to sprawia, że wszystkie żywe istoty zaczynają w oczach maga świecić. Światło to widzi tylko mag, rzucający zaklęcie, ale za to dostrzega je również, gdy obiekt jego poszukiwań znajduje się za zasłoną. Światło to przenika przez mury i naturalne przeszkody. Zobaczyć można zarówno ludzi, jak i zwierzęta. Jakby tego było mało, zaklęcie to rozróżnia istoty nastawione do maga pokojowo, które rozjaśnia błękitnym światłem, i wrogo, które jarzą się purpurą. Podobnie rozróżnia zwierzęta udomowione i dzikie, niekoniecznie wrogie. Któż bowiem bałby się lisa, albo królika?

     W obozie po prostu nikogo nie było.

     Gdy podjechałem bliżej, zauważyłem, że nie było też obozu. Jedynymi śladami, świadczącymi o tym, że obozowali tu Cesarscy, był wydeptany śnieg i ciemna ziemia w miejscach, gdzie stały namioty. Nawet krąg paleniska został rozebrany, a kamienie rozrzucone. Gdy popada śnieg, a właśnie padał, nikt nie zorientuje się, że obozował tu Legion.

     No dobrze, ale dokąd ja mam się teraz udać?

     Tropienie na śniegu jest bardzo łatwe, zwłaszcza, gdy tropi się kilkuset żołnierzy, wraz z taborami. Problem w tym, że ślady prowadziły w trzy różne strony. Widocznie grupa rozdzieliła się na mniejsze i każda podążała gdzie indziej. Za którą mam iść? Spróbowałem myśleć tak jak Rikke. Nie opuściłaby swoich ludzi, więc zapewne idzie z największą grupą. Skierowałem się więc na zachód, gdzie poszła niemal połowa wojska. Tymczasem śnieg padał coraz intensywniej. Zakląłem szpetnie. Niedługo zasypie ślady i tyle będzie z mojego tropienia! W lesie dałbym sobie radę mimo to. Taka gromada zawsze pozostawi inne ślady. Tu złamana gałązka, tam drzewo, odarte z kory, tam gdzieś na gałęzi oszroniały i błyszczący w słońcu koński włos, czy też na ziemi to, co konie produkują nieustannie, a w co bardzo nie chciałem wdepnąć. Ale na tym pustkowiu? Zresztą, po co żołnierze mieliby iść na zachód? Tam był Morthal i mokradła, cały czas w rękach cesarskich.

     A śnieg rozpadał się na dobre. Z nieba nie prószyły już płatki, tylko leciały gotowe zaspy!

     Szybko zgubiłem nie tylko ślady, ale i poczucie kierunków. Trzeba było urodzić się Nordem, żeby w tej śnieżycy znaleźć drogę. Nordem, albo… zwierzęciem! I ta myśl wydała mi się najszczęśliwsza. Jedyne, co mogłem zrobić, to zdać się na instynkt swojego wierzchowca. Gdy puściłem mu wodze, sam polazł, sobie tylko znanym sposobem wynajdując ścieżki. Wkrótce jego podkute kopyta zadzwoniły inaczej – znak, że znalazł brukowany trakt, choć bruku spod śniegu nie było widać. Ruszył drogą, ale nie wiedziałem nawet, w którą stronę idzie. Otuliłem się szczelniej płaszczem, bowiem wiatr się każdą szczeliną.

     Dopiero teraz doceniłem cesarską, skórzano-stalową zbroję. Do tej pory wciąż żałowałem, że nie mam na sobie lekkich i mocnych elfich skorup. Ale było coś, czym cesarska zbroja biła elfią na głowę - trzymała ciepło. Elfia zbroja już dawno pokryłaby się szronem i skutecznie przyprawiałby mnie o dreszcze. Ta była jak ciepła kurtka i jedynie w odsłonięte nogi i ramiona było trochę zimno, bowiem pod zbroją miałem jedynie płócienną bluzę i takież spodnie. Jedynie w przypadku dłoni stara zbroja miała przewagę. Elfie, pełne, pięciopalczaste rękawice były mimo wszystko cieplejsze, niż skórzane karwasze, osłaniające tylko przedramiona i grzbiety dłoni, które ukryłem w połach płaszcza.

     Tymczasem szlak prowadził w las. Tu było cieplej, ale niewiele przyjemniej. Ucichł wprawdzie gwiżdżący wiatr, ale zamienił się w ponury szum drzew. Ja kuliłem się na siodle, podczas gdy koń jednostajnym, kołyszącym krokiem dreptał przed siebie, nieczuły na zimno i zapewne na głód, bowiem ilości paszy, jakie potrafiły pochłonąć konie, zawsze mnie zadziwiały.

     Zmierzchało już, gdy koń zjechał z traktu, a ja zziębnięty i wygłodniały – bo ziąb była taki, że nie umiałem się przemóc, żeby rozpiąć płaszcz i sięgnąć do torby z sucharami – ujrzałem przed sobą strzechy Morthalu. Strażnik zatrzymał mnie, a ja, skostniały, ledwo zlazłem z konia.

     - Kwestor Wulfhere – przedstawiłem się. – Szukam naszego garnizonu.

     W Morthalu nie było cesarskiego garnizonu, ale wszyscy strażnicy pochodzili z Legionu. Strażnik poradził mi, żebym przenocował w gospodzie, a rano ruszył do sztabu, co też postanowiłem uczynić. Ledwo odtroczyłem swoje manele, koń zawrócił i udał się w drogę powrotną.

     - Hej, dokąd! – podbiegłem i złapałem go za uzdę.

     Koń stanął, ale widać było, że uparte bydlę wybiera się z powrotem i żadna siła nie zmusi go do spędzenia nocy w Morthalu. Zaciągnąłem go w pobliże gospody, gdzie znajdowała się niewielka stajenka. Dopiero zapach obroku przekonał go, że jednak nocleg w tym miejscu to nie jest najgorszy pomysł.

     Rozkulbaczyłem go i wytarłem słomą. Zdjąłem wędzidło i jedynie za kantar przywiązałem do żerdzi, żeby czasem w nocy nie wpadł na jakiś genialny koncept. A potem udałem się do gospody. Gorąca zupa – to zdominowało wszystkie moje myśli przez ostatnie pół dnia.

     Moje marzenie ziściło się szybko. Jonna, znajoma już oberżystka, z uśmiechem poleciła mi gęstą polewkę z marchwi, z drobnymi, lanymi kluseczkami, która właśnie parowała z niedużego kociołka. Zaniosłem manele do pokoiku i usiadłem do stołu, parząc wargi pyszną zupą i przygryzając pszenną bułką, z grubo mielonej mąki.

     - Jak interes? – zagadnąłem, między jedną łyżką i drugą. – Lepiej się kręci?

     - Lepiej – uśmiechnęła się. – Wielu kurierów tu się zatrzymuje. Co jakiś czas transport wojska i tak dalej. Od kilku dni pustki, ale nie narzekam.

     Pogawędziłem sobie trochę z miłą szynkarką, aż gorąca zupa i mocny miód zrobiły swoje i poczułem ciepło i nieprzepartą senność. Powlokłem się do pokoju, zmusiłem się do zdjęcia z siebie zbroi i butów, po czym zapadłem w sen, gdy tylko przyjąłem pozycję poziomą. 

*          *          *

     Świt był mroźny i rześki, ale przestało padać i wyjrzało słońce. Śnieg na trakcie zaczął topnieć i późnym rankiem zrobiło się dużo cieplej. Moja szkapa na szczęście nie miała w nocy żadnych pomysłów i zastałem ją tam, gdzie ją zostawiłem, opychającą się sianem.

     - No, mały, czas nam w drogę – poklepałem konia po szyi.

     W odpowiedzi próbował mnie ugryźć, ale dostał karwaszem w pysk. Zaprzestał chwilowo prób pozbawienia mnie palców. Zacząłem go kulbaczyć, ale sprawiał wrażenie, jakby wszystkie te czynności dotyczyły innego konia. Wciąż opychał się pachnącym sianem ze żłobu. Widać zeżarł już cały owies, jaki mu nasypałem wieczorem. Gdy zakładałem mu wędzidło, spojrzał na mnie z wyrzutem i parsknął z dezaprobatą.

     - Spokojnie, mały – odezwałem się. – Obiecuję nie szarpać. Wiesz, kiepsko jeżdżę, będę czuł się pewniej.

     Zapiąłem mu klamry przy uszach.

     - Może nie powinienem ci tego mówić? – spytałem. – Mam nadzieję, że nie wykorzystasz sytuacji.

     Parsknął tylko, ale nie wiem, co chciał przez to powiedzieć. Gdy go dosiadłem, ruszył jednak posłusznie truchtem w stronę głównego szlaku.

     Postanowiłem pojechać do Samotni i zdać relację bezpośrednio generałowi Tuliusowi. Nie znałem zbyt dobrze terenów na zachód od Morthalu, była więc okazja, by je poznać.

     Trakt prowadził na zachód, w kierunku Smoczymostu, jak odczytałem z drogowskazu. Jeszcze słońce nie dotarło do najwyższego punktu, a ja już znalazłem się przy moście nad małą rzeczką. Zrobiło się cieplej. Za mostem droga pięła się jakiś czas w górę, ale temperatura spadła tylko nieznacznie. W oddali zamajaczył jakiś fort. 

     Zbliżyłem się do budowli, przypominającej nieco znany mi już fort Hraggstad. Tymczasem koń zaczął dziwnie się zachowywać. Parskał, szarpał wędzidłem, wyraźnie nie chciał iść w tamtą stronę.

     - No, co jest, mały? – spytałem. – Czego się bo…

     Urwałem, gdy ujrzałem wartowników przy bramie. Były to dwa szkielety.

     Nekromanci!

     Dobrze, że nie miałem na sobie elfiej zbroi. Tamta miała buty wyposażone w krótkie ostrogi. Gdybym miał je na sobie, zapewne poraniłbym koniowi brzuch, tak mocno uderzyłem go piętami. Koń, przełamawszy się wreszcie, nie potrzebował już popędzania. Wyciągnął łeb przed siebie i rozpoczął szalony cwał. Kopyta zastukały o kamienny bruk, a oba szkielety napięły łuki, gdy minęliśmy je w szaleńczym biegu. Dwie pradawne norskie strzały poleciały za nami, ale żadna nie trafiła. Pochyliłem się w siodle, obawiając się, że następna trafi mnie w plecy, ale nic takiego się nie stało. Po chwili byliśmy już za daleko na strzał. Zacząłem delikatnie ściągać wodze. Nie bardzo wiedziałem, jak należy utrzymywać się w siodle przy tak szybkim biegu. Wydawało mi się, że energiczne podrygi za chwilę mnie z niego wyrzucą. Na szczęście, wkrótce mój wierzchowiec uspokoił się nieco i powrócił do łagodnego truchtu. Było wczesne popołudnie, gdy dotarliśmy do rozwidlenia.

     Tu wyraźnie było czuć wpływ rzeki na klimat. Było wilgotniej i cieplej. Ani śladu śniegu, za to sporo zieleni. Musieliśmy zbliżać się do Samotni. Wybrałem prawy szlak, bo wydawało mi się, że biegnie bliżej rzeki. Tak też było w istocie. Po krótkim czasie znalazłem się na kamiennym mostku, gdzie szlak dochodził do głównego traktu, ale ten już znałem. W prawo do Smoczymostu, w lewo do Wąwozu Rabusiów. Słońce znikło za górą na zachodzie, pogrążając drogę w cieniu, gdy dotarłem do stajni w Samotni. Pożegnałem tu swego wierzchowca i udałem się do zamku.

     W sztabie były tylko dwie osoby – generał Tulius i legat Adventus Saesennius. Gdy wpuszczono mnie do komnaty, generał właśnie coś tłumaczył legatowi. Obaj byli rozluźnieni i widać było, że znają się doskonale i dobrze czują się w swoim towarzystwie. Zapewne w przeszłości walczyli ramię w ramię…

     - Musimy zatamować dopływ srebra dla buntowników – mówił generał. – Zanim odbijemy Pogranicze, Gromowładni splądrują tamtejsze kopalnie i opłacą nowe zastępy.

     Skinął mi głową, nie przestając mówić.

     - Wiele tam nie ma, ale jeżeli odbijemy Zimową Twierdzę, to zbliżymy się do Wichrowego Tronu, a wojska Ulfrica będą gnić w garnizonie.

     Legat skinął głową ze zrozumieniem, a generał zwrócił się do mnie.

     W kilku słowach opowiedziałem przebieg bitwy, jak również o tym, że nie znalazłem obozu i dlatego jestem tutaj. Wolałem, żeby nie posądził mnie o ucieczkę. Ale on tylko się uśmiechnął.

     - To nie jest przejaw braku zaufania – powiedział dobitnie. – Rikke wysłała cię na niebezpieczną misję, a w takich przypadkach zawsze trzeba wziąć pod uwagę możliwość wpadki. Dlatego lepiej, żeby żołnierz nie wiedział za dużo.

     Cóż, miało to sens…

     - No, ale teraz mogę ci powiedzieć, że obóz został przeniesiony w pobliże Zimowej Twierdzy – dodał, biorąc z sekretarzyka jakiś papier.

     Przez chwilę skrobał piórem po białej karcie, po czym złożył swój zamaszysty podpis i położył pieczęć na samym dole. Następnie dokonał korekty na mapie. Wyrwał i rzucił w róg stołu kilka niebieskich chorągiewek, symbolizujących Gromowładnych i zastąpił je czerwonymi, cesarskimi. Gdy ponownie stanął przede mną, uśmiechał się lekko.

     - Zdobycie Bieli daje nam kolejny port w Gwieździe Zarannej i bazę wypadową do Wichrowego Tronu – odezwał się pogodnym głosem. – Ulfric powinien zacząć bardziej uważać, nie? – mrugnął zawadiacko. – Bitwy wygrywają wyszkoleni i zdyscyplinowani ludzie. Wojny zwyciężają utalentowane i wyjątkowe jednostki.

     Położył mi jedną rękę na ramieniu. Drugą podał mi dokument z pieczęcią.

     - Awansuję cię do rangi prefekta. Przyjmij ten dar, jako symbol nowego stanowiska. Zasługujesz na nie.

     Pociemniało mi w oczach i zakręciło mi się w głowie. Prefekt? To przecież stopień młodszego oficera do specjalnych poruczeń! Ja prefektem?

     Tymczasem Tulius i Adventus spojrzeli po sobie i z trudem stłumili wesołość. Musiałem mieć bardzo niepewną minę, gdy odbierałem dokument i żelazną tarczę, podaną mi przez adiutanta, który pojawił się nie wiadomo skąd.

     - Nowe rozkazy, panie? – wyjąkałem z trudem.

     - Potrzebujemy cię w Wichrowym Tronie. Zamelduj się w naszym tajnym obozie.

     To mówiąc, powiódł mnie do mapy i wskazał przypięte doń godło Cesarstwa – stylizowanego smoka. Znajdował się niedaleko Zimowej Twierdzy, blisko wybrzeża.

     - Nigdzie tego nie zapisuj, ani nie zaznaczaj na mapie – podniósł w górę palec. – To jest ściśle tajna informacja. Po prostu zapamiętaj. A na razie wypocznij, czeka cię daleka droga.

     - Tak, panie – odparłem wciąż nieco oszołomiony.

     - Bogowie niech będą z tobą – rzekł ciepło generał na pożegnanie.

     A ja wyszedłem z zamku na miękkich nogach. Właśnie zdobyłem oficerskie szlify. A wraz z tym olbrzymią odpowiedzialność. Czy ja dam radę ją udźwignąć?

7 komentarzy:

  1. Na ogół awanse są tyleż miłe co kłopotliwe. Strasznie tam zimno wciąż.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. W Bieli tak, ale są inne dzielnice, gdzie jest znacznie cieplej.

      Usuń
  2. Hoho, awans! ;) Cieszę się, że wykorzystują dobrze jego umiejętności. Zapewne gdyby przyłączył się do przeciwnej strony nie dostrzegliby jaki talent mają wśród siebie.
    Już jestem ciekawa jaką to misję teraz będzie musiał wypełnić. :)

    OdpowiedzUsuń
  3. Jeszcze P.S. ;)
    Karkonosze to mój najnowszy blog. Czyli razem cztery. I już następnych nie przewiduję. ;)

    OdpowiedzUsuń