środa, 16 listopada 2016

Rozdział IX – Na ratunek

     Gdy otworzyłem oczy, było już jasno. Zerknąłem w okno. Po cieniach poznałem, że już prawie południe. Przespałem pół dnia!

     - Dlaczego nikt mnie nie obudził? – jęknąłem.

     - Nie było rozkazu, prefekcie! – odezwał się pełniący służbę w zamku auxilliarius. 

     - Czy wojsko do Gwiazdy Zarannej już wyruszyło? – spytałem.

     - Skoro świt, panie – odparł żołnierz.

     A ja zakląłem pod nosem.

     Wojsko już dawno wyruszyło, więc dogonić go nie sposób. A miałem nadzieję, że choć przez część drogi będę podróżował się razem z żołnierzami. Nie pomyślałem tylko o tym, że teraz byłem oficerem i to ja powinienem wczoraj dać rozkaz, aby mnie obudzono na czas. Zapomniałem o tym, przyzwyczajony, że każdy podoficer zadba o to, abym za długo się nie wylegiwał. W dodatku, zmęczony po podróży, spałem jak kamień. I proszę, oto skutek. Zamiast podążyć razem z oddziałem, ja zostałem w koszarach.

     Całe szczęście, że nie miałem przydziału do tego oddziału, bo podpadłoby to pod dezercję.

     Zwlokłem się w posłania, ubrałem i wyszedłem z zamku. Najpierw do kowala, gdzie miałem odebrać nowy ekwipunek. Ciężką tarczę wymieniłem na oficerski hełm. Był trochę cięższy od starego, jako że wyłożono go stalową blachą. W dodatku miał na czubie srebrną wypustkę – odznakę mojego nowego stopnia.

     Potem polazłem coś zjeść, do gospody. Oficerowie mieli do tego prawo. Posiliwszy się, zacząłem sposobić się do drogi.

     Wiedziałem, że dziś za daleko nie zajdę. Zostało mi zaledwie pół dnia. Wyruszyłem więc powoli, nie chcąc się zbytnio zmęczyć. Zamierzałem dziś dojść jedynie do Smoczymostu.

     Komendant placówki w Smoczymoście, kapitan Maro, zaproponował mi nocleg w wojskowym budynku, ale podziękowałem i wybrałem gospodę. Zjadłem tam lekką kolację, choć właściwie był to późny obiad i położyłem się spać, prosząc, by obudzono mnie na godzinę przed świtem. Długo nie mogłem zasnąć, ale w końcu mi się udało. Śniło mi się, że podróżowałem gdzieś daleko, na południe Cyrodiil, do samego Morza Topal. Jechałem konno, a obok mnie kłusowała Lydia i nieco z tyłu ktoś jeszcze. Obejrzałem się przez ramię i ujrzałem swego brata, Aersica. Uśmiechał się i kiwał głową.

     - Wiedziałem, że daleko zajdziesz – mówił, kołysząc się na koniu. – Ale nie myśl, Mały, że będę słuchał twoich rozkazów!

     Roześmiałem się tylko. Aersic nigdy nie mówił do mnie po imieniu. Zawsze nazywał mnie „Mały”. Cóż, byłem dzieckiem, gdy wyruszył z legionem w daleki świat. Później ujrzałem go tylko raz, gdy odwiedził rodzinny dom. Uniósł mnie wtedy w swych silnych ramionach i stwierdził, że bardzo urosłem. Ale nadal byłem mniejszy od niego. A potem…

     Coś mi się zaczynało rozmazywać.

     - Aersicu – odezwałem się niepewnie.

     - No? – wyszczerzył zęby.

     - Jak to możliwe, że jedziemy razem? Przecież ty nie żyjesz…

     - Bzdura! – roześmiał się. – Przecież widzisz, że żyję!

     I w tym momencie sen prysł, a ja usiadłem na łóżku, oblany potem. Ech, ile ja bym dał, aby to była prawda! Ale to tylko sen. Niestety… Nigdy go już nie zobaczę. Nawet nie wiem, gdzie zginął. Podobno na morzu…

     A przecież byłem w Sovngardzie! Mogłem go poszukać. W ogóle wtedy o tym nie pomyślałem. A nie będzie już życiu drugiej okazji…

     Zerknąłem w małe okienko. Noc była pogodna i dokładnie było widać gwiazdy. Poszukałem znajomych konstelacji i po ich położeniu zorientowałem się, że do świtu już niedaleko. Byłem już ubrany i gotowy do drogi, gdy pomocnik szynkarki, zgodnie z moim życzeniem przyszedł mnie obudzić.

     Zapłaciłem i wyruszyłem przed siebie. Dziś moim celem był Morthal.

     Wędrowałem cały dzień. Droga wypadała mi obok niedawno odkrytego fortu, zajętego przez nekromantów. Przekradłem się niepostrzeżenie. Raz napadł mnie jakiś bandzior w stalowej zbroi i przyłbicy. Nie zdążył zadać nawet jednego celnego ciosu, gdy zginął od mojego miecza. Miał przy sobie trochę złota i kosztowności. Zapewne rozbójnik. Zgodnie z prawem, w takim wypadku mogłem zabrać sobie, co chciałem. Zabrałem cenne przedmioty – zawsze się przydadzą. Z broni zabrałem tylko krasnoludzki sztylet. Sprzedam przy okazji.

     Do Morthalu doszedłem już po zmroku. Jonna, widząc mnie, bez pytania postawiła przede mną miskę z parującą kaszą ze skwarkami i kawałkiem gotowanego bażanta. Rzuciłem się na te frykasy jak wygłodniały wilk. Pokoik dostałem ten co zwykle. 

     Rankiem powitała mnie z tajemniczym uśmiechem. Kładąc przede mną talerz z usmażonymi jajkami, spytała nieśmiało.

     - Czy to amulet Mary?

     Dotknąłem naszyjnika, który wysunął mi się zza koszuli.

     - To dziwne, że ktoś taki jak ty jeszcze nie ma żony… - uśmiechnęła się.

     Zrobiłem się czerwony na twarzy. Czułem to. I wiedziałem, o co jej chodzi. Interesowała się mną. A ja bardzo ją polubiłem i naprawdę nie wiedziałem, co powiedzieć, aby nie sprawić jej przykrości.

     - Moja ukochana jest daleko stąd – odrzekłem, starając się na nią nie patrzeć – Wojna nas chwilowo rozdzieliła. Ale gdy tylko się skończy, bierzemy ślub.

     Dopiero teraz podniosłem wzrok i spojrzałem w jej oczy. Jakże zgasły…

     Szybko skończyłem śniadanie i wciągnąłem zbroję. Na odchodnym, spojrzałem na nią ciepło.

     - Szkoda, że nie spotkaliśmy się wcześniej – uśmiechnąłem się. – Ale jak znam swoje szczęście, nie dopchałbym się do ciebie.

     Uśmiechnęła się, ale jakoś tak smutno. 

*          *          *

     Obóz znajdował się pomiędzy Gwiazdą Zaranną, a Zimową Twierdzą. Rozbito go w miejscu bardzo podobnym do poprzedniego. Nawet namioty rozstawiono tak samo. Gdy zameldowałem się u Rikke, słońce minęło najwyższy punkt na niebie i powoli zaczynało opadać.

Obóz Cesarskiego Legionu pod Zimową Twierdzą

     Rikke na mój widok roześmiała się zawadiacko.

     - No, proszę, witamy nowego oficera!

     Uśmiechnąłem się tylko i spytałem o rozkazy.

     - Na razie nic – odparła. – Nic, w czym mógłbyś pomóc. Czekamy. Dwa dni temu posłałam oddział w kierunku fortu Kastav. Wiesz gdzie to jest?

     Skinąłem głową. Rikke zniżyła głos, jak zawsze, gdy dzieliła się ze mną poufnymi informacjami.

     - Buntownicy trzymają tam naszych ludzi. Planuję odwrócić ten fakt na naszą korzyść. Wysłałam tam trybuna Hadvara, z kilkunastoma osobami.

     Trybuna! No, proszę, i jemu się awansowało! Gdy spotkaliśmy się w Korvanjund, był zaledwie centurionem. Cóż, życzyłem mu jak najlepiej i cieszył mnie jego awans. Jednak coś mnie tknęło.

     - Czy Hadvar wie o tajnym przejściu? – spytałem.

     Rikke spojrzała na mnie uważnie.

     - O czym ty mówisz?

     - Więzienie ma ukryte wejście, pod murem, od strony zachodu – wyjaśniłem. – Byłem tam już. Można wejść do środka nie zauważonym.

     Rikke zbladła. Spojrzała na mnie spłoszonym wzrokiem.

     - Musisz im o tym powiedzieć! – odezwała się nagle. – Musisz ich dopędzić i powiedzieć im o tym! To sprawa arcyważna!

     Poczułem przypływ adrenaliny.

     - Którędy poszli?

     Zaciągnęła mnie do mapy.

     - Tutaj – wskazała. – Tą przełęczą i na trakt. Wyruszyli wczoraj o świcie, żeby dziś o zmroku być na miejscu. Gdy się ściemni, mają zaatakować.

     Zakląłem pod nosem. Nawet konno nie dam rady ich dopędzić. Zresztą, wtedy będę musiał jechać dalekim traktem, co jeszcze bardziej wydłuży drogę. Nie, trzeba popędzić pieszo.

     - Pójdę tędy – wskazałem znajome miejsce na mapie. – Przez Alftand. Może dam radę zdążyć przed nimi.

     Rikke zerknęła na mapę i uniosła brwi. Droga prowadziła przez dzikie zbocza zaśnieżonych gór. Bardzo trudna trasa. Tyle tylko, że ja już ją znałem i pamiętałem. Szansa na to, że zdążę, była niewielka, ale była.

     - Uważaj na siebie – odrzekła cicho. – Ta droga biegnie w pobliżu góry Anthor. Tam podobno zagnieździł się smok.

     Kolejna przeszkoda! Aż parsknąłem wściekły. Ale co innego mi zostało?

     - Powodzenia w misji – powiedziała mi na odchodne.

     A ja popędziłem przed siebie, w kierunku dwóch koni, stojących przy żłobie. Choć kawałek podjadę na końskim grzbiecie. Zawsze to trochę szybciej.

     Jeden z nich wyglądał na wypoczętego. Osiodłałem go szybko i wyprowadziłem z obozu. A potem dosiadłem i popędziliśmy w kierunku majaczącej w oddali skarpy z latarnią morską na szczycie, gdzie spodziewałem się znaleźć przejście przez góry. 

*          *          *

     Latarnia była chyba niedawno opuszczona, bo nosiła świeże ślady ludzkiej bytności. Kiedy indziej zapewne zbadałbym ją dokładnie, ale teraz nie miałem czasu do stracenia. Tu musiałem pożegnać się z wierzchowcem. Było stromo i nierówno. Trzeba było miejscami skakać z głazu na głaz. Nie ma mowy, żeby koń przeszedł.

     - No, kary – poklepałem go po szyi. – Wracaj do obozu.

     Koń przez chwilę przyglądał mi się, jakby zdziwiony, po czym wolno odwrócił się i stępa ruszył w stronę, z której przyszedł. Nie musiałem się o niego martwić. Wiedziałem, że sam trafi. A ja wspiąłem się na skałkę i przeskoczyłem na następną. Jeszcze kilka takich susów i stanąłem na równiejszym gruncie.

     Szedłem dalej, brnąc w głębokim śniegu, zanim znalazłem znaną już sobie dobrze udeptaną ścieżkę górskich kóz. Ruszyłem żwawiej. Nie minęło dużo czasu, gdy zamajaczyły mi przed oczami wystające spod śniegu wieże Alftand. Dwemerskie ruiny, przez które swego czasu dostałem się do Czarnej Przystani, w poszukiwaniu Pradawnego Zwoju. Dalej powinno być jeszcze łatwiej. Stąd już niedaleko do wąwozu, a stamtąd na stromą ścieżkę w dół, potem dróżka skręcała w lewo i prowadziła na trakt do Zimowej Twierdzy.

     Słońce zaczerwieniło się już, gdy dotarłem do podnóża góry Anthor. Smoka nie było stąd widać, wiec na wszelki wypadek zacząłem iść bardzo ostrożnie. Skierowałem się ku wąskiemu wąwozowi. Ale aby tam dotrzeć, musiałem najpierw wyjść zza skał. Gdy znalazłem się na otwartej przestrzeni, ujrzałem smoczą ścianę w całej okazałości, a na niej wielkie, nieruchome cielsko smoka. Na jego widok zrobiło mi się zimno.

     Pradawny smok! O wiele silniejszy, niż te, z którymi miałem dotąd okazję się potykać. No, z wyjątkiem Alduina… Smoki bowiem wcale nie były jednolitym rodem. Te, z którymi walczyłem do tej pory, były zaledwie namiastką tych, które pojawiły się teraz, po śmierci Alduina. Smoki, zwane pradawnymi, miały znacznie większą moc zniszczenia. Ich Thu’um było tak silne, że wystarczał zwykle jeden lub dwa ataki, aby zabić nawet Smocze Dziecię. A wcale nie były to najsilniejsze gady, bowiem ponoć w Otchłani żyły jeszcze inne, zwane czcigodnymi. To była prawdziwa smocza arystokracja. Ale do tej pory widziałem je tylko na obrazku w książce Esberna. Teraz musiałem zmierzyć się z naprawdę silnym przeciwnikiem. A byłem sam, bez Lydii za plecami i jej niezawodnego łuku. Byle tylko mnie nie zauważył!

     Przywarłem do skały. Ebonowa strzała powędrowała na cięciwę. Sprawdziłem kieszonki kołczana, gdzie tkwiły mikstury uzdrowienia. Nie miałem zamiaru tracić czasu na walkę, ale jeśli mnie zaatakuje, nie będę miał wyjścia, będę musiał się bronić.

     Ostrożnie, krok za krokiem, ruszyłem w stronę skalnej ściany. Do przejścia miałem kilkadziesiąt kroków. Jeśli mi się uda, walki nie będzie.

     Nie udało się…

     Czy to przypadek, czy niezwykła czujność gada – nie wiem do dziś. W pewnym momencie, bez żadnego ostrzeżenia, smok zamachał skrzydłami, wzniecając niemałą zadymkę, po czym oderwał się od ściany i wzniósł w powietrze. Dostrzegł mnie od razu. Zapewne w jakiś magiczny sposób, właściwy smokom. I ruszył na mnie.

     Skręcił gwałtownie, jak atakujący sokół. Zwinność smoków zawsze mnie zdumiewała. Z ogromną prędkością zaczął się zbliżać w moją stronę.

     Zdążyłem wpakować mu strzałę, która wyraźnie nim zachwiała, zanim posłał ku mnie jęzor niezwykle gorącego ognia. Jak to się stało, że nie straciłem przytomności, nie wiem. Ból był porażający. Ręka sama chwyciła fiolkę z miksturą. Wypiłem jedną i drugą… Były to zagęszczone, mocne mikstury obfitego uzdrowienia, zebrane podczas przygód, gdy to myszkowałem po różnych zakamarkach, więc uzdrowiły mnie od razu. Wiedziałem jednak, że na przyszłość będę musiał starannie unikać ataków smoka – inaczej mnie zabije, zanim zdążę sięgnąć po lekarstwo.

     Korzystając z okazji, że smok odleciał na drugą stronę góry, sięgnąłem do plecaka i wypiłem eliksir odporności na ogień, zakupiony w sklepie alchemicznym w Samotni. Od razu poczułem na sobie jego moc. Teraz wręcz zacząłem się modlić, żeby smok zaatakował jak najszybciej, bowiem ten specyfik działał tylko kilkadziesiąt sekund.

     Moje modlitwy zostały wysłuchane. Smok wynurzył się nagle zza góry i poszybował prosto na mnie.

     - Joor-Zah-Frul! – krzyknąłem w jego kierunku.

     Natychmiast otoczyła go błękitna mgiełka i rozpełzła się po jego ciele, jak stado robaków. Smok zatrzepotał bezradnie skrzydłami, po czym zwalił się przez skrzydło prosto na ostry występ skalny. Musiał to być dla niego potężny cios, bowiem przez chwilę leżał bez ruchu. A ja, nie tracąc czasu, podbiegłem do miejsca, skąd doskonale było go widać, z zamiarem naszpikowania go strzałami.

     Zdążyłem wypuścić tylko dwie, zanim ponownie wzniósł się w powietrze. Jednak tym razem zrobił to, niezdarnie, z wyraźnym wysiłkiem, jakby mu coś przeszkadzało. Zawisł nade mną i zionął ogniem, w chwili, gdy wypuściłem strzałę prosto w jego oko.

     Nie wiem, czy trafiła, bo cały mój widok zasłonił jasny, oślepiający płomień smoczego ognia. Na szczęście, niecelny, bowiem spodziewając się tego, przekoziołkowałem w lewo, nie wypuszczając z rąk łuku. A może to działanie mikstury uchroniło mnie od znaczniejszych obrażeń?

     Znów poczęstowałem go Krzykiem. Po krótkiej walce z magią pradawnych bohaterów, spadł z niewielkiej wysokości. Wielkiej krzywdy sobie nie zrobił, ale chwilowo był zupełnie bezbronny. Nie mógł zionąć ogniem, dopóki nie zregeneruje mu się mana. Wznieść się w powietrze, też nie mógł. Jedyne co mógł, to spróbować zaatakować mnie zębami, ale na to byłem za daleko. Posłałem mu jeszcze dwie strzały. A potem jeszcze dwie. Ostatnia wbiła mu się w łeb, w chwili, gdy już się podrywał. Wystarczyło. Wzniósł głowę ku niebu, by po chwili wyzionąć ducha.

     A ja wchłonąłem kolejną smoczą duszę…

     Wiedziałem, że nie mam czasu. Wiedziałem, że muszę czym prędzej udać się do fortu. Ale zew Smoczej Ściany potrafił mnie zniewolić, jak nic innego na świecie. Po prostu musiałem do niej podejść. Musiałem wchłonąć pulsujące słowo. Musiałem. To było silniejsze ode mnie…

     - Iiz – szepnąłem, gdy Słowo rozbłysło echem w mojej głowie. – Lód!

     Dusza ubitego smoka użyczyła mi zrozumienia Słowa. Poczułem nagle moc mrozu, tak ogromną, że potrafiła zamrażać przeciwnika na kamień. Poznałem nowy Krzyk: Lodowa Postać.

Podnóże góry Anthor. Widok na smoczą ścianę.

     Otrzeźwienie przyszło szybko. Z wysiłkiem oderwałem się od Smoczej Ściany i z ciężkimi nogami, jakby odlano je z ołowiu, popędziłem w górę. Słońce już zachodziło. Nie zdążę!

     Musiałem porzucić zamiar wędrówki przełęczą. To było za daleko. Pognałem ku stromemu zboczu, gdy wychyliłem głowę zza skał, ujrzałem w dole ciemniejącą bryłę fortu. Ech, mieć skrzydła jak smok! Byłem tak daleko i tak blisko jednocześnie. Gdyby nie trzeba było iść zboczem, naokoło, może bym zdążył. Ale którędy tu zejść? Skały niemal pionowe…

     Wypatrzyłem nieco łagodniejsze miejsce. Niewiele się namyślając, zsunąłem się po nim na skalną półkę. Poniżej ujrzałem płaski występ. Doskoczę? Powinienem…

     Dałem radę, ale gdy przypadłem do skały, musiałem przez chwilę uspokoić oddech i bicie serca. Mało brakowało! Muszę bardziej uważać, bo martwy na nic się nikomu nie przydam.

     A tu czas goni… Nie mogę sobie pozwolić na odpoczynek.  Trzeba iść dalej. Słońce już zaszło, w ciemnościach łatwo skręcić kark. A ja nie miałem wyboru – musiałem!

     Zsunąłem się po lekko nachylonej ścianie, modląc się w myślach, by ten ciemny kształt pode mną okazał się skalną półką, a nie przepaścią. Miałem szczęście – to był ostry głaz, przypominający menhir, który odłamał się kiedyś od szczytu i opadł na zbocze, zahaczając o jakiś występ. Chybotał się pod moimi stopami, ale nie spadł niżej. Po nim doczołgałem się do dolnego występu, na którym pół leżał, pół stał. Tam już nie było wysoko do sporego piargu, jaki powstał pod szczytem. Trochę się pokaleczyłem, zeskakując, ale nie dbałem o to. Zaklęcie „Leczenie” pomogło mi stanąć na nogi. Jeszcze kilka susów, kilka ostrożnych kroków i jeden ryzykowny skok. Stanąłem na drodze, ciężko dysząc. Było to najszybsze zejście ze szczytów, jakiego do tej pory miałem okazję dokonać. Gdy zerknąłem w górę, zdziwiłem się, że w ogóle mi się udało. Cud, że jeszcze żyję!

     Zdjąłem na chwilę hełm, pozwalając, by chłodne powietrze ochłodziło nieco moje skronie. Chwilę trwało, zanim uspokoiłem oddech na tyle, by móc iść dalej. Ruszyłem w stronę majaczącego opodal fortu, gdy nagle dziwny dźwięk sprawił, że przystanąłem, nadstawiając uszu. Co to?...

     Spóźniłem się. To były odgłosy walki. Nasi zaatakowali…

     Nie było sekundy do stracenia. Przypuszczając słusznie, że strażnicy byli teraz zajęci bitwą, nie bawiąc się w żadne skradanie, co tchu pobiegłem do miejsca, w którym, jak pamiętałem, znajdowało się tajne wejście. Chwilę trwało, zanim je wymacałem i wsunąłem się wnętrza. Dyszałem jak kowalski miech, więc nawet nie starałem się iść cicho. Szybko, ze strzałą na cięciwie, przesunąłem się przez spiżarnię i pokój służbowy. Były puste. Dopiero, gdy doszedłem do schodów, pokazał się jeden z żołnierzy. Nie zauważył mnie. Śmierć przyszła na niego znienacka.

     Więzienia nikt nie pilnował. Wszyscy wartownicy wybiegli zapewne na dziedziniec, gdy ogłoszono alarm. Chwyciłem leżący na stole klucz i zbiegłem na dół, gdzie znajdowało się właściwe więzienie.

     Przy schodach znajdowały się skrzynie, w których chowano dobytek, zabrany więźniom. Otworzyłem jedną z nich i gwizdnąłem przez zęby. Niezła zbrojownia! A wszystko cesarskie – miecze, tarcze, zbroje… Świetnie, przynajmniej z wyposażeniem więźniów nie będzie problemu. Zbiegłem na sam dół.

     Uwięzieni żołnierze podnieśli głowy. Ujrzawszy cesarską zbroję, najbliższy przypadł do krat i zawołał mnie. Wsunąłem klucz do zamka. Jeden ruch – i krata otworzyła się.

     - Mamy ludzi na zewnątrz – zawołałem na tyle głośno, aby usłyszano mnie również w sąsiednich celach. – Przejmujemy fort. Szybko, nasi walczą na dziedzińcu. Trzeba ich wspomóc.

     - Dobrze – żołnierz wyszczerzy zęby. – Mam trochę rachunków do wyrównania!

     - Dajmy tym gnojom nauczkę! – syknął następny, wychodząc z celi.

     - Wasze wyposażenie jest w tamtych skrzyniach – wskazałem. – Nie ma chwili do stracenia. 

     Nie trzeba było ich popędzać. Rwali się do walki jak zadziorne koguty. Po kolei dopadali skrzyń i sobie tylko znanym sposobem odnajdywali własne zbroje. Złapali za miecze i tarcze. Minęła zaledwie chwila, a już miałem przed sobą oddziałek doborowych żołnierzy.

     - Za mną – rzuciłem i popędziłem na schody, ku wyjściu.

     Na dziedzińcu walka trwała w najlepsze. Nacierający Cesarscy nie zdobyli przewagi, ale i Gromowładnym nie udało się ich odepchnąć. Siły były bardzo wyrównane. Walka przerodziła się w kilkanaście jednoczesnych pojedynków. Na śniegu leżało kilku poległych.

     Nie zdążyłem wydać żadnej komendy. Byli więźniowie z posępnym wyciem uderzyli na wroga.

     Gromowładni nie spodziewali się ataku od tyłu. Zapewne nawet nie zdawali sobie sprawy, że do fortu prowadzi inne wejście. Nasz atak całkowicie wytrącił ich z równowagi. Kilku odwróciło się w naszą stronę, czego nie omieszkali wykorzystać ścierający się z nimi legioniści. Szereg wojów w błękitnych opończach zachwiał się. Linia obrony pękła, a potem rozsypała się w puch. Jeszcze ten i ów bronił się wielkim toporem, albo mieczem przed najczęściej dwoma atakującymi go Cesarskimi, jeszcze kręcili młyńce i próbowali kąsać, ale przewaga gwałtownie przechyliła się na stronę Cesarskich. To już był początek końca.

     - Gromowładni poddajcie się! – zawołałem. – Obiecuję wam przyzwoite traktowanie. Słowo cesarskiego oficera!

     W odpowiedzi jeden z nich zamachnął się na mnie dwuręcznym brzeszczotem. Uniknąłem ciosu i uderzyłem go przez hełm płazem miecza.

     - Poddajcie się! – powtórzyłem. – Dość już bratniej krwi rozlano!

     Gromowładny zarechotał złowróżbnie.

     - Bracia! – krzyknął. – Tak walczą Cesarscy! Zraniony paluszek i zaraz rzucają broń! Pokażmy im, jak umiera Nord! Za Skyrim!

     I natarł na mnie z furią rozszalałego tygrysa.

     Nie zdołał jednak mnie dosięgnąć. Krok w tył pozwolił mi uniknąć ciosu. Krok w przód dla skrócenia dystansu. Trzaśnięcie tarczą w twarz lekko go zamroczyło. Cios sztychem pod przyłbicę dokończył dzieła.

     Dziedziniec fortu zasłał się ciałami. Pozostali wydali okrzyk zwycięstwa.

     A gdzie Hadvar? Poszukałem wzrokiem srebrzystej zbroi trybuna. Żywy! Klęczał na śniegu, trzymając się za udo, z którego wyciekała krew. Rzuciłem w jego kierunku zaklęcie „Uzdrawiający Dotyk”. Spojrzał na mnie i uśmiechnął się.

     - Świetna robota – rzekł. – Nie dalibyśmy rady bez ciebie. Skąd się tu wziąłeś?

     Opowiedziałem mu o tajnym przejściu, jednocześnie lecząc rany pozostałych. Czterech niestety nie udało się odratować. Ech, co bitwa, to więcej poległych! 

     - Szkoda, że nie wiedziałem o tym wcześniej – pokiwał głową.

     - Pech – wzruszyłem ramionami. – Zjawiłem się za późno.

     - Awansowałeś – uśmiechnął się. – Gratuluję!

     - To przez to pewnie zjawiłem się za późno – prychnąłem, wspominając swoją spóźnioną pobudkę. – Jak się czujesz?

     - Już dobrze – zapewnił. – Zbadajmy fort.

     Wydał kilka komend i ruszył wraz ze mną w kierunku górnego budynku. Były tam kwatery żołnierzy i rodzaj kantyny. Nikogo. Za to żywności było sporo, na jakieś dwa tygodnie. Usiedliśmy przy jednym ze stołów i Hadvar sięgnął po stojącą a nim butelkę miodu. Tryknęliśmy się cynowymi kubkami.

     - Zaniesiesz wiadomość? – spytał.

     - Zaniosę – odparłem.

     - Mógłbym posłać kuriera, ale ty dotrzesz prędzej – uśmiechnął się. – Rikke pewnie zajęła już Zimową Twierdzę. Zawsze tak działamy. Jednoczesne uderzenia na fort i miasto.

     - Zajmie Akademię? – spytałem z niepokojem.

     Potrząsnął głową.

     - Akademia jest neutralna i apolityczna. Cesarstwo to szanuje. Zajmujemy miasto i forty. Po prostu, wykurzamy stamtąd rebeliantów i na tym się kończy. Cesarstwo nie rusza cywilów.

     Pokiwałem głową.

     - Zresztą, pewnie i tak nie udałoby się zająć Akademii – zaśmiał się Hadvar. – Magowie by na to nie pozwolili.

     Łyknęliśmy miodu. Był to pośledni czwartak, ale żołnierz nie wybrzydza. Ważne, że rozgrzewał.

     - Ruszysz z rana? – spytał.

     Potrząsnąłem głową.

     - Ruszę zaraz – odparłem. – Czuję się jeszcze całkiem na chodzie, a im wcześniej sztab się dowie, tym lepiej.

     - Czekaj, naskrobię jakiś raport – westchnął, wyciągając z sakwy przybory do pisania. – Jak ja nie lubię tych papierów!

     - Taki los oficera – zaśmiałem się.

     Spojrzał na mnie spod brwi.

     - Też tak masz?

     Nie wiem – odparłem. – Noszę to zaledwie od kilku dni. Te szybkie awanse przyprawiają o zawrót głowy.

     - Lepiej się przyzwyczaj – odrzekł tajemniczym tonem. – Tulius chce cię mieć w sztabie.

     Wzruszyłem ramionami.

     - Musiałbym chyba zostać legatem – mruknąłem.

     - Zakład, że nim zostaniesz? – zaśmiał się Hadvar. – Ty nie jesteś byle kim. Legat to dla ciebie odpowiednia szarża.

     - Taaa – mruknąłem popijając miód. – Cesarz pewnie osobiście mnie mianuje. Marzy o tym. Nie może się już doczekać…

     Hadvar nie odpowiedział, tylko uśmiechnął się, skrobiąc coś na papierze. Na koniec posypał go piaskiem i strzepnął nadmiar. Zwinął i zapieczętował.

     - No, to powodzenia – rzekł, wręczając mi zwój. – Wróć do obozu, i przekaż wieści o naszym zwycięstwie. Ja zostanę i posprzątam ten bałagan.

     - Rozkaz, trybunie – uśmiechnąłem się, chowając dokument do plecaka. – Wciąż jesteś wyższy stopniem.

     - Wierz mi, że to już niedługo – klepnął mnie w plecy. – Uważaj na siebie.

     Coś mi się przypomniało, ale nie wiedziałem, czy wypada go o to pytać. W końcu przemogłem się.

     - Hadvarze… Czy pamiętasz Ralofa? – spytałem nieśmiało. – Tego Gromowładnego, co miał zostać ścięty w Helgen, razem ze mną…

     Posmutniał.

     - Czy go znam? – westchnął. – Wychowaliśmy się razem. Był towarzyszem moich dziecięcych zabaw i najlepszym przyjacielem.

     Zamilkł, ale tylko na chwilę, bowiem zaczął ciągnąć dalej.

     - Kiedyś, byłem już wtedy legionistą, aresztowano jego kuzyna. Nie wiem, pod jakim zarzutem. Przyszedł z tym do mnie. Prosił o jego uwolnienie. A ja? Cóż ja mogłem? Byłem szeregowym żołnierzem, bez żadnych wpływów. Nie wiedziałem nawet, gdzie i przez kogo został aresztowany. Zresztą, to jest legion. Tu obowiązują rozkazy. Co może zdziałać zachcianka jednego szeregowca? Powiedziałem mu, że nic nie da się zrobić. Spojrzał na mnie wtedy z takim wstrętem… Podobno jeszcze tego samego dnia zaciągnął się do Gromowładnych. Ostatnio widziałem go w Helgen. Nie wiem, co się z nim dzieje. Nie wiem nawet, czy żyje.

     Zamilkł, ze smutnym wzrokiem, wbitym w stół. Nie ciągnąłem go za język. Rozumiałem jego smutek i, o dziwo, rozumiałem też Ralofa. Trudno było mu pojąć, że Hadvar musi robić to, co mu każą, pomimo przyjaźni, jaka ich łączyła. Gromowładni nie stanowili wojska w pełnym tego słowa znaczeniu. Byli odważni, umieli świetnie walczyć i nade wszystko cenili sobie honor. Ale nie rozumieli potrzeby bezwzględnej dyscypliny i podporządkowania się dowództwu. Składali się wojowników, byli mieszaniną indywidualności. W pojedynkę niezwyciężeni. Ale w grupie, gdzie konieczna była koordynacja i sprawne manewry, przegrywali na wszystkich frontach.

     Tymczasem Hadvar odprowadził mnie na zewnątrz. Powietrze było chłodne i rześkie. Uściskaliśmy się serdecznie. Nic tak nie zbliża jak wspólna walka przeciwko wspólnemu wrogowi. Skierowałem się ku bramie.

     Minąłem wartownika i wyszedłem na trakt. Najkrótsza droga prowadziła przez Alftand, w pobliżu góry Anthor. Noc zapowiadała się pogodna, jasna i księżycowa. Wiatru prawie nie było. Trzeba tylko uważać na śnieżne trolle. Traktem i przełęczą będzie za długo. Skręciłem więc w prawo, w kierunku Zimowej Twierdzy.

     Maszerowałem dziarsko, a jednak cicho, jak miałem w zwyczaju. Co jakiś czas przywoływałem zaklęcie „Wykrycie Życia”. Kilkakrotnie zaświeciły mi w ciemności purpurowym blaskiem sylwetki niewielkich zwierząt. Czasem lis, czasem górska koza. Raz nawet coś większego, chyba wilk, ale tym razem inteligentniejszy niż inne, bo nie zaatakował. Że mnie wyczuł, nie miałem wątpliwości.

     Niezadługo skręciłem z traktu i zacząłem wspinać się pod górę stromą ścieżką. Tu już nie było tak łatwo, bowiem to przejście stanowiło teren łowiecki śnieżnego trolla. Zaklęcie pozwoliło mi wykryć go z daleka. Znakomity łuk dokończył dzieła. Położyłem go jedną strzałą.

     Minęły już czasy, gdy musiałem wpakować w potwora pół kołczana. Szklany łuk niósł o wiele dalej niż myśliwski, a strzałom nadawał niemal dwukrotnie większą prędkość. Zaklęcie ognia bardzo osłabiało zdolności regeneracyjne trolla. Same strzały też miałem dużo lepsze niż w przeszłości. Gdy dobrze poznałem tutejsze źródła zaopatrzenia, nie miałem już kłopotów ze zdobyciem strzał dwemerskich, czy ebonowych. Elfie i szklane umiałem już wykonywać sam, co było wprawdzie pracochłonne, ale dawało pociski najprzedniejszej jakości. Nie bez znaczenia były też moje umiejętności strzeleckie. Już jako świeży przybysz radziłem sobie nieźle z łukiem, ale tu nauczyłem się też zachowania moich przeciwników. Wiedziałem, gdzie trzeba mierzyć, gdzie są słabe punkty. Wprawa też robiła swoje. Ruchy miałem już tak wytrenowane, że celować musiałem tylko w wyjątkowych wypadkach – zwykle łuk sam strzelał tam, gdzie kierowałem wzrok. Jakoś tak sam z siebie… 

     Po pewnym czasie ścieżka ustąpiła nieco ze swą stromizną. Doszedłem do miejsca, z którego poprzednio zaczynałem zsuwać się na skróty. I nagle, w jasnym blasku Księżyca, ujrzałem na skraju drogi jakieś regularne cienie. Podszedłem bliżej.

     Był to potrzaskany wóz. Wokół leżały poszarpane zwłoki trojga ludzi: dwóch mężczyzn i kobiety. Wyglądało na robotę trolla, może nawet tego samego, którego przed chwilą upolowałem. Zwłoki były zimne i trudno było stwierdzić, kiedy potwór ich zamordował. Mogło to być wczoraj, mogło i przed miesiącem. Panujący tutaj ciągły mróz zapobiegał rozkładowi ciał. Nie miałem jak oddać im ostatniej posługi. Poleciłem tylko ich dusze Arkayowi. I zrobiłem to jakoś machinalnie, jakby śmierć tych ludzi nic mnie nie obeszła.

     Nic tu po mnie. Poszedłem dalej. Prosto w kierunku wąwozu. Zdziwiony, że w tak krótkim czasie tak bardzo spowszedniała mi śmierć.

7 komentarzy:

  1. Wiedzieć to, czego nie wiedzą inni- bezcenne. Ciekawa jestem, czy jego brat naprawdę zginął? A może, co wcale nie byłoby radosne, przystał do Gromowładnych?
    Strasznie dużo smoków kiedyś było i wyginęły biedactwa. Smok Wawelski też gdzieś przepadł i gdy jesienią moi wnuczkowie zwiedzali Wawel to byli wielce rozczarowani brakiem smoka.
    Miłego,;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Wszystko przez Akavirczyków - wytłukli wszelką gadzinę i nic dla nas nie zostawili. Chociaż, Paarthurnax kilkanaście wieków trwał na Gardle Świata i mało kto o nim wiedział. Może w Himalajach jakiś się uchował?

      Usuń
  2. A ja cały czas miałam nadzieję, że wykorzysta jeden ze swoich krzyków i przeniesie się błyskawicznie do tego fortu - więzienia! A on, jak kozica, po skałach wolał skakać. ;) Dobrze, że wszystko się udało.
    Ciekawe co Hadvar wie. Bo że coś wie, to się rzuca w oczy. :D

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Droga Głosu służy chwale Kynaret - i Wulfhere o tym dobrze wie. Nie chce używać Głosu przeciwko ludziom. Zauważyłaś, że rzadko korzysta z tego daru?

      Usuń
    2. P.S. - W następnych odcinkach - niestety - będzie kilka razy do tego zmuszony. Ale na razie cicho, sza!

      Usuń
  3. Spodobało mi się, jak Wulf odesłał konia, żeby sam wrócił. Szkoda, że nie można tak odesłać samochodu, kiedy nie ma gdzie zaparkować.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Może niedługo już tak będzie. Samochody są coraz bardziej "dla idiotów". Myślę, że nie minie 10 lat i wypuszczony zostanie pierwszy model bez kierownicy, całkowicie automatyczny. Wsiadasz, on sam zapina pasy, odwozi Cię do roboty i sam wraca.

      Usuń