niedziela, 2 czerwca 2024

Rozdział XXIII – Laboratorium

      Komnata nie miała innych drzwi, poza tymi, którymi weszliśmy. Rozejrzałem się uważnie po całym pomieszczeniu. Niestety, potwierdziło się pierwsze przypuszczenie. Komnata nie miała przejścia.

      - Czy to możliwe, że jesteśmy na miejscu? – zerknąłem na swą towarzyszkę. – Czy to tu mamy szukać wskazówki od twojej matki?

      Ta wolno pokręciła głową.

      - Nie wydaje mi się, abyśmy dotarli na samą górę – odrzekła zamyślona.– Zresztą, przecież tu niczego nie ma! Nie, pomieszczenie, w którym matka przebywała dłuższy czas, musiało nabrać jej charakteru. Nie zniosłaby takiego bałaganu. Taka już była. To nie tu. Ani chybi gdzieś tu ukryto tajne przejście. Trzeba go tylko poszukać.

      Rozejrzała się po ścianach. Jej uwagę przykuły schody, po lewej stronie od wejścia.

      - Te schody są dziwne – stwierdziła. – Nie pasują tu.

Ślepa komnata. Widoczne schody donikąd.

      Zerknąłem w tamtym kierunku. Kilka kroków od wejścia postawiono drewniane schody bez poręczy. Istotnie nie pasowały stylem do reszty. Były prymitywne, jak schodki na stryszku wiejskiej chatki, pozbawione wszelkich ornamentów, choć zdawały się być solidnie wykonane i całkiem funkcjonalne. Sprawiały wrażenie, jakby dostawiono je tymczasowo. Bardziej niż wyposażenie zamku, przypominały przyrząd, należący do murarzy, którzy zamierzali przeprowadzić jakiś poważniejszy remont. Najniezwyklejsze jednak było to, że prowadziły one do… ściany. To już naprawdę było zastanawiające! Na szczycie schodów nie było niczego godnego uwagi. Ani drzwi, ani okna, ani żadnego krużganku – niczego, po co warto byłoby na nie wchodzić. Jedynym elementem w tamtym miejscu była przyczepiona plecami do ściany, pokryta kurzem i pajęczynami kamienna figurka gargulca. 

     Wspiąłem się na sam szczyt, z mieczem w ręku, na wypadek, gdyby gargulec na szczycie miał zamiar nagle ożyć. Nic takiego jednak nie nastąpiło. Trąciłem go kilkakrotnie dłonią, ale pozostał zwykłą, kamienną, dość szkaradną figurą. Potem przyszło mi jednak do głowy, że może właśnie ta rzeźba jest zamkiem, otwierającym tajne przejście. Schowałem więc miecz do pochwy i zacząłem się z nią mocować. Nie dała się jednak ani przesunąć, ani przekręcić, choć próbowałem we wszystkich możliwych kierunkach. Strzeliłem w górę Płomieniem Świecy, by lepiej widzieć i gdy czar rozjaśnił komnatę jaskrawym światłem, zacząłem poszukiwać jakichkolwiek śladów, rys, pęknięć czy szpar – czegokolwiek, co świadczyłoby o tym, że jakaś jej część jest ruchoma. Zbadałem ją bardzo dokładnie, omiatając ją przedtem z kurzu i pajęczyn, co wywołało u mnie atak kaszlu. Naciskałem jej oczy, ciągnąłem za nos, targałem za uszy, wkładałem palec do otwartych ust, próbowałem przekręcić głowę, ręce, stopę. Nic…

     Uważnie obejrzałem też ścianę wokół niej. Nie znalazłem żadnych pęknięć, szpar czy zadrapań – niczego, co sugerowałoby, że jest tam jakakolwiek ruchoma płaszczyzna. Pokonany zlazłem na dół.

     Nie ma rady, trzeba szukać gdzieś indziej. Zaczęło się ogólne obmacywane i opukiwanie ścian, badanie płyt w posadzce, wszelkich nierówności i pęknięć, których przecież nie brakowało, gdyż nikt od wieków nie dbał o tę część zamczyska. A i tak owe niepasujące do niczego schody rozpraszały nas i nie dawały nam spokoju. Kilkakrotnie wracałem na ich szczyt i poddawałem dokładnym oględzinom nie tylko rzeźbę i ścianę, ale też sklepienie i same schody. Próbowałem je przenieść, ale okazały się być zakotwiczone w podłożu. Przesunąć się nie dały, podnieść również, ani w żaden sposób poruszyć. Obejrzałem dokładnie każdy ze stopni, w nadziei, że znajdę pod którymś z nich jakąś zapadnię, ukryty uchwyt, czy przycisk. Nie znalazłem niczego.

     - To mi wygląda na jedną ze sztuczek mojej matki – westchnęła wampirzyca. – Pewnie ma odwrócić uwagę poszukującego od właściwego przejścia. To byłoby dla niej typowe. Nieraz nabierała mnie w taki sposób, gdy razem bawiłyśmy się w chowanego, albo w zagadki.

     Chcąc nie chcąc, przyłączyłem się do Serany, badającej ścianę w głębi, gdzie znajdował się niewielki, kamienny gzyms. Składał się z kilku wyprofilowanych kamieni, połączonych ciasno ze sobą. Próbowała poruszyć każdym z jego elementów, ale na próżno.

     - Skoro nie schody, to powiedziałabym, że przejście musi być tutaj – mruknęła. – Pozostałe ściany są gładkie jak stół. Chociaż, kiedy o tym pomyślę, to wydaje mi się, że powinnam szukać właśnie w gładkiej ścianie. Chyba udziela mi się paranoja…

     Wyciągnąłem manierkę i pociągnąłem spory łyk wody, bo kurz wciąż drapał mnie w gardle. Gestem spytałem ją, czy również chce. Potrząsnęła głową.

     - Dwie rzeczy nie ułatwiają nam poszukiwań – westchnąłem, chowając manierkę. – Pierwszą jest fakt, że twoja matka bardzo nie chciała zostać odnaleziona. Wiedziała, że lord Harkon będzie jej szukał i ze wszystkich sił starała się ukryć przejście. A to znaczy, że skoro on miał z tym problem, mając kupę czasu na poszukiwania, to my również możemy go nie znaleźć.

     - Prawda – zgodziła się Serana. – Chociaż wydaje mi się, że ojciec nie dotarł tak daleko. Wszystkie te pomieszczenia wydawały się nie ruszone. Mimo wszystko, chyba nie odkrył przejścia pod zegarem. A druga rzecz?

     - Czas – odparłem. – Uciekła całe wieki temu. Przez ten czas wszelkie ślady mogły zatrzeć się samoistnie. Mury mogły popękać, skruszyć się, a wszystkie rysy zwyczajnie zanikły i przybrały kolor podłoża.

     - O jakich rysach mówisz?

     - No, wiesz – zająknąłem się. – Jeśli jakaś część muru jest ruchoma i ściśle przylega do reszty, to po jej przesunięciu pojawiają się rysy. Czasem można je dostrzec. Szczerze mówiąc, liczyłem na to, ale po takim czasie – pokręciłem głową – zapewne zupełnie zanikły.

     - Czyli sami nie wiemy, ani czego szukamy, ani gdzie powinniśmy tego szukać – mruknęła zawiedziona. – Przyjdzie nam pewnie wciskać każdy kamień w tym murze, w nadziei, że pod nim znajduje się jakiś przycisk. Proponuję zacząć od tej.

     Cóż, ta ściana, poza owym gzymsem, na którym swego czasu stawiano zapewne różne bibeloty, też niczym się nie wyróżniała. Również była prosta i gładka. Byłbym gotów założyć się, że kiedyś wisiało tu jakieś wielkie malowidło, może portret lady Valeriki, albo jej córki. Dwa ozdobne, przymocowane do ściany metalowe świeczniki po obu stronach zdawały się potwierdzać to przypuszczenie. Przyszło mi też do głowy, że wisiało tu spore zwierciadło, ale zaraz zwątpiłem. To była jednak siedziba wampirzycy, a wampirom chyba lustro nie mogło służyć. Czy mogło?

     - Czy to prawda, że wampiry nie odbijają się w lustrze? – spytałem zaciekawiony.

     Serana spojrzała na mnie oczami wielkimi jak spodki. Jej mina wyrażała wszystko.

     - Kto ci naopowiadał takich bzdur? – prychnęła. – Jak niby głupie lustro ma odróżnić wampira od człowieka? To i to jest istotą cielesną!

     Uśmiechnąłem się przepraszająco.

     - Fakt, nie pomyślałem o tym. Tyle legend krąży o waszym ludzie, że trochę się w nich gubię. Nie wiem sam, co jest prawdą, a co jedynie wymysłem.

     - Jeśli wyjdziemy cało z tej przygody i znajdziemy się w jakimś cywilizowanym miejscu, przypomnij mi o tym – dodała żartobliwym tonem. –  Zademonstruję ci swoje odbicie. Nie jest wcale gorsze od twojego. I uprzedzając twoje następne pytanie, srebra ani czosnku też się nie boimy. Przynajmniej jeśli chodzi o wampiry z klanu Volkihar.

     Uśmiechnąłem się na te słowa i powróciłem do opukiwania ściany, ale zaraz uśmiech zamarł mi na ustach.

     - Słyszysz?

     Popukałem w ścianę jeszcze raz. Wydała inny odgłos niż pozostałe. Sięgnąłem po zardzewiały nóż, walający się w kącie i jego tylcem znów popukałem w ścianę nieco mocniej, po czym to samo zrobiłem ze ścianą po prawej stronie. Odgłos był inny.

     - Tam jest pusta przestrzeń – znów uderzyłem kilkakrotnie w ścianę po domniemanym lustrze. – Dźwięk wyraźnie rezonuje.

     Opukaliśmy całą ścianę. Rezonowała zarówno na górze, jak i na dole, pod gzymsem.

     - Tu musi być jakiś przełącznik – Serana zerknęła w górę, w poszukiwaniu zwisającego z sufitu łańcucha z uchwytem. – Jeśli nie łańcuch, to chociaż jakiś przycisk, dźwignia, czy coś.

     - Może być ukryta – odrzekłem, usiłując poruszyć prawym świecznikiem. – Albo usunięta, jak klucz wyjęty z dziurki. Może poszukajmy jakiegoś otworu?

     Serana sięgnęła do lewego świecznika i pociągnęła go, ale również nie przyniosło to skutku. Spróbowała przesunąć i nagle…

     - Tu coś jest!

     Świecznik wprawdzie nie przesunął się, ale okazało się, że można go przekręcić do góry nogami. Zrobiła to z pewnym wysiłkiem. Rozległ się zgrzyt tarcia metalu o metal. Gdy tylko świecznik znalazł się w odwrotnej pozycji, rozległ się chrobot przesuwanych kamieni. Ściana pod gzymsem zapadła się na głębokość dłoni, po czym wolno uniosła się w górę.

     Spojrzeliśmy po sobie i posłaliśmy sobie po uśmiechu ulgi.

     - Moja matka – szepnęła Serana. – Nie przestaje mi udowadniać, że nie doceniam jej sprytu.

     Przygotowałem broń i zagłębiłem się w ciemnym otworze. Tu już nie było nikogo, ani szkieletów, ani gargulców, o czym przekonał mnie Szept Aury. Z małego, ciemnego pomieszczenia prowadziły schody na górę. Ech, znowu schody! Czy ta wieża nie ma końca? Wspinaczka wydawała się ciągnąć w nieskończoność. Niechętnie wszedłem na stopnie, bo zacząłem już odczuwać zmęczenie. Najchętniej usiadłbym na dłuższą chwilę, wyciągnął nogi i niewykluczone, że nawet trochę zdrzemnął. Ale póki co, zamiast odpoczynku, czekała mnie wspinaczka. Sięgnąłem do plecaka i wyjąłem małą fiolkę mikstury kondycji. Po jej wypiciu poczułem się nieco lepiej, ale wiedziałem, że nie należy z nimi przesadzać. Podobno szybko uzależniały.

      Schody wyprowadziły nas na coś w rodzaju wewnętrznego balkonu, a dalej znajdowały się następne schody. I tak kilka razy, zawsze skręcając w lewo. Dyszałem już jak kowalski miech, gdy wreszcie stanęliśmy przed drewnianymi, solidnymi drzwiami.

Były naprawdę solidne...

     Szept Aury nie wykrył za nimi żadnego strażnika. Przez chwilę mocowałem się z zardzewiałym zamkiem, ale w końcu drzwi udało się otworzyć. Weszliśmy do sporej komnaty.

     Pierwsze, co rzucało się w oczy, to okrągłe, schodkowe zagłębienie w posadzce, niemal na samym środku pomieszczenia. Składało się z kilku koncentrycznych kręgów, przy czym każdy kolejny znajdował się nieco niżej, tworząc coś w rodzaju schodów. Najmniejszy, środkowy był tak usytuowany, że gdyby na nim stanąć i całkowicie zalać owo zagłębienie wodą, sięgałaby ona mniej więcej do połowy ud. Może dlatego od razu skojarzyło mi się to z łaźnią. I to całkiem funkcjonalną, w której można było wygodnie usiąść na jednym ze stopni. Naokoło jednak ustawionych było kilka mosiężnych świeczników, tworzących magiczny krąg.

     Westchnąłem cicho. To jednak nie łaźnia. Świece, ustawione w taki wzór, raczej nie miały służyć wytworzeniu romantycznego nastroju. Bardziej kojarzyły się z jakimś czarnoksięskim rytuałem i to raczej z gatunku tych mroczniejszych. Podobne rzeczy widywałem już wcześniej wśród nekromantów. Zawsze na ziemi wyrysowany był jakiś wzór i wokół stały świece. To podobno niezbędny element do kontaktu z zaświatami.

     Weszliśmy głębiej i rozejrzeliśmy się po komnacie. Naprzeciw wejścia stało kilka stołów, na których dostrzec można było naczynia, używane zwykle przez alchemików. Po obu stronach dostrzegłem kamienne schody, prowadzące w górę. Te po lewej wiodły na ogrodzony taras, zajmujący całą lewą stronę komnaty. Załom muru zasłaniał częściowo drugie schody, ale gdy wszedłem dalej, dostrzegłem za nimi drzwi. Po prawej stronie od wejścia znajdował się spory aneks, w którym urządzono imponującą bibliotekę. Kilka regałów wypełnionych było po brzegi różnorodnymi tomami. Zerknąłem na pierwsze z brzegu. Traktowały o nekromancji, co tylko potwierdzało moje przypuszczenia.

     - Ta komnata należała do mojej matki – odezwała się nagle Serana.- Spójrz na to miejsce. To musi być to! Wszędzie widzę jej rękę.

     Spojrzałem na nią pytająco.

     - Lubiła porządek – ciągnęła Serana, przesuwając wzrokiem po stole, na którym stały jakieś miseczki. – Wszystko posegregowane i poukładane według jakiegoś schematu. 

      - Rzeczywiście…

      Podeszła do mnie i z ciekawością zerknęła na książki. Sięgnęła ręką po jedną z nich i rozłożyła okładki. Błysk niesmaku pojawił się w jej oczach.

     - Należało się spodziewać, że parała się nekromancją – prychnęła, odkładając z niechęcią tom z powrotem na półkę.

     - Brzydzi cię to? – spytałem zaskoczony, przypominając sobie ożywionego przez nią gargulca.

     - Niektóre rytuały są dość obrzydliwe – skrzywiła usta. – Nie wszystkie. Sama jestem nieumarła, więc nieumarli jako tacy nie budzą we mnie obrzydzenia. Ale nie mogę powiedzieć, żeby mnie to fascynowało. No i nie przekraczam pewnych granic. Nie mieści mi się w głowie pętanie dusz rozumnych istot. Pętanie ich na wieczność…

     - Pytam, bo widziałem, że użyłaś niedawno nekromancji. W walce…

     - Dziwi cię to? – prychnęła. – Była potrzeba, to użyłam, jak użyłabym każdej innej broni. Matka nauczyła mnie wszystkiego co umiem. Zadbała, bym poznała też Szkołę Przywołania. Ale mnie bardziej fascynowała Szkoła Zniszczenia. Płomienie, Lodowe Kolce… Walka, jednym słowem. Wtedy wydawało mi się, że to bardziej odpowiednie dla córki lorda niż grzebanie w kościach i zwłokach.

     Nie odpowiedziałem. Jakby się nad tym zastanowić, byliśmy pod tym względem tacy sami. Mnie też bardziej podobało się gdy ojciec uczył mnie fechtunku niż wtedy, gdy zaganiał mnie do książek. Zamyślony ruszyłem na schody i chwyciwszy mosiężną klamkę, spróbowałem otworzyć drzwi. Jak wszystkie zamki i zawiasy, których nikt od dłuższego czasu nie ruszał, także i ten zaśniedział i trzeba było użyć sporej siły, zanim udało mi się je uchylić. Poczułem uderzenie zimnego, świeżego powietrza. Znalazłem się niewielkim balkonie, wysoko nad ziemią. Prowadził z niego łukowaty, krótki mostek na sąsiedni balkon, tamten jednak zawalony był gruzami. Nie było sensu się tam pchać. Odetchnąłem kilkakrotnie czystym, zimnym powietrzem, czując, jak uchodzi ze mnie zmęczenie. Szybko jednak wróciłem do laboratorium, bo porządnie tam wiało, a ja byłem trochę spocony po całej tej wędrówce i szybko zrobiło mi się zimno. Zabrałem się za przeglądanie pomieszczenia i zgromadzonych w nim sprzętów.

Wnętrze komnaty i tajemnicze, okrągłe zagłębienie

     Przede wszystkim, rozjaśniliśmy pomieszczenie, zapalając wszelkie dostępne lampy i świece. Zrobiło się całkiem jasno. Zacząłem myszkować.

     Tuż obok biblioteki, pod powieszoną na ścianie czaszką mamuta, stał warsztat alchemiczny. Pośrodku alembik, kilka pustych fiolek, po bokach starannie poukładane probówki, fioki i jakieś metalowe łyżki, szczypce i inne narzędzia. Podążyłem za moją towarzyszką na drugą stronę i wspiąłem się na taras. Tu było jeszcze więcej sprzętów. W rogu stał drugi warsztat alchemiczny, a po przeciwnej stronie tarasu, również magiczny katalizator, służący do zaklinania przedmiotów. Środkowa część tarasu była wysunięta w stronę wnętrza komnaty, zapewne po to, by lepiej było można obserwować to, co dzieje się w tajemniczym, kamiennym kręgu. Przy krawędzi stało wysokie, sięgające mi do pasa naczynie, w kształcie płytkiego, smukłego kielicha. Było przykręcone, albo wmurowane w podłoże, bo nie dało się go poruszyć. Przesunąłem po nim dłonią i uśmiechnąłem się.

     - Dowód na to, że wampiry nie boją się srebra – mruknąłem na tyle głośno, żeby dosłyszała mnie Serana. – To naczynie jest z czystego kruszcu.

Widok z tarasu. Widoczne rytualne naczynie ze srebra

     Podszedłem do wampirzycy, oglądającej regały, pełne alchemicznych składników. Było tam wszystko, o czym tylko mógłby zamarzyć nawet najbardziej wymagający adept tej sztuki.

     - Nie przyszło mi do głowy, że będzie tak przygotowana – szepnęła, omiatając wzrokiem pełne półki. – Spójrz na to wszystko. Musiała spędzić całe lata na uzbieranie tych składników.

     - Po co jej aż dwa alembiki w jednym pomieszczeniu? – mruknąłem zamyślony. – Może miała jakiegoś pomocnika?

     Roześmiała się lekko.

     - Niektóre reakcje trwają dość długo – odparła. – Dwa warsztaty przydają się w zaawansowanych eksperymentach. Można wtedy dwie rzeczy robić jednocześnie.

     Oderwała się w końcu od długiego regału i podeszła do tajemniczego kielicha. Również przesunęła po nim dłonią i uśmiechnęła się lekko.

     - Ja bardzo lubię srebro – oznajmiła. – Podoba mi się w nim to, że samoistnie ciemnieje. Srebrne przedmioty, zwłaszcza te bogato zdobione, podobają mi się o wiele bardziej niż złote. Złoto jest nudne i mdłe. Świeci wciąż jednakowym blaskiem. A srebro… Gdy lekko ściemnieje i potem je wypolerujesz, jego ornamenty stają się bardzo wyraźne, nabierają głębi.

     Uśmiechnąłem się na te słowa. Miały wiele wspólnego z Lydią. Mojej żonie też podobało się srebro i to z tego samego powodu.

     - A to co? – rzuciła okiem na kamienny krąg, jakby dopiero teraz go zauważyła. – Z góry wygląda bardziej tajemniczo. Teraz widzę, że to nie basen do brania kąpieli.

     Zdecydowanym krokiem zeszła na dół i przyjrzała mu się z bliska. Dotknęła najwyższego z kręgów.

     - Nie wibruje – stwierdziła zawiedziona. – Ale jest niezwykły. Nie wiem, o co chodzi z tym kręgiem, ale na pewno… o coś…

     - Co masz na myśli? – spytałem, wychylając się z góry.

     - Wiele razy widziałeś coś takiego? – odpowiedziała pytaniem. – Ja nigdy, a żyję znacznie dłużej od ciebie. To na pewno wybudowano celowo. Tylko po co?

     - Do przywoływania umarłych? – podsunąłem. – Albo daedr?

     Pokręciła głową.

     - Do tego nie potrzeba basenu – prychnęła. – Coś czuję, że to jest właśnie kluczowy element tej całej układanki.

     Pokiwałem głową i wolno zszedłem na dół.

     - Nie widziałem nigdy czegoś takiego – odezwałem się. – Ale w czasach walki z Alduinem, widziałem rzeczy, no cóż… podobne. Raz była to pieczęć, którą uruchamiała kropla krwi. Innym razem zamknięty portal do Sovngardu.

     - Wyglądały podobnie?

     - Trochę – pokręciłem głową. – Też były kamienne, okrągłe i znajdowały się w podłożu. Więcej podobieństw nie dostrzegam.

     Chwila milczenia.

     - Portal – mruknęła zamyślona. – Czy tak mógłby wyglądać nieczynny portal do Otchłani?

     Znów obrzuciliśmy wzrokiem tajemniczy krąg, ale nic z niego nie wyczytaliśmy.

     - Rozejrzyjmy się po okolicy – zaproponowała Serana. – Musi tu być coś, co powie nam, dokąd poszła. Ja sprawdzę warsztaty, może znajdę tam jakieś notatki. Sprawdzisz bibliotekę?

     Ruszyłem w stronę regałów, gdzie przywołałem czar Płomień Świecy. Jaskrawe światło nad moją głową miało mi znacznie ułatwić grzebanie w księgach. Sięgnąłem do regału, ale zaraz cofnąłem rękę.

     - Czego my właściwie szukamy?

     - Moja matka była bardzo skrupulatna w swoich badaniach – z tarasu dobiegł mnie głos Serany. – Z każdego eksperymentu sporządzała notatki. Jeśli je znajdziemy, być może odszukamy w nich jakieś wskazówki.

     Chwyciłem pierwszy tom z brzegu. Przekartkowałem. Był to stary poradnik dla zaklinacza przedmiotów. Podobny widziałem kiedyś w Tel Mithryn, u mistrza Nelotha, który trzymał go jednak jedynie przez sentyment, twierdząc, że zawarta w nim wiedza w wielu punktach jest już nieaktualna.

     - Twoja matka urządziła sobie imponujące laboratorium i niezłą bibliotekę – stwierdziłem, odkładając księgę na półkę i sięgając po następną. – Jak udało jej się to wszystko zgromadzić?

     Z tarasu dobiegł mnie przytłumiony śmiech.

     - Nawet nie miałam pojęcia o istnieniu jej laboratorium! – odpowiedziała. – Miała w zamku pracownię, a w niej zestaw alchemiczny, ale on nie mógł się nawet równać z tym, co jest tutaj.

     - Nad czym pracowała?

     - Różnie bywało – odparła. – Kiedyś interesowały ją mikstury kondycji i magii. Potem zaczęła badać sole z atronachów. A tutaj, no cóż. Patrząc na tę aparaturę i materiały, wygląda mi na to, że próbowała nauczyć się zaawansowanej nekromancji.

     - Po co? – mruknąłem sam do siebie, jednak dość głośno, by mnie usłyszała. – Co mogło być jej celem? – dodałem nieco głośniej.

     - Nie wiem – odrzekła ironicznym tonem. – Z pewnością nie długowieczność.

     Parsknąłem śmiechem.

     - Fakt, dla wampira byłoby to stratą czasu… Może chodziło jej o strażników?

     - Może…

     - Twoja matka trzymała tu gargulce?

     - A skąd mam wiedzieć? – zawołała. – Pierwszy raz widzę to miejsce! Ale miała smykałkę do magicznych tworów. Nie, nie w tym sensie – zaśmiała się. – Uważała, że są fascynujące…

     Urwała nagle, jakby coś znalazła. Spojrzałem z ciekawością w stronę tarasu. Ale ona tylko o czymś sobie przypomniała. Podeszła do poręczy i wychyliła się.

     - Pamiętam, że prowadziła dziennik. Mały format, w skórzanej oprawie. Czerwonej! Sprawdźmy, czy uda nam się go znaleźć.

     Mały format, w czerwonych okładkach. Cóż, to zawężało krąg poszukiwań. Zacząłem pomijać opasłe tomiska i skupiłem się na mniejszych formatach. Koloru okładek jednak nie dało się rozpoznać, bowiem po latach cała zawartość regałów pokryła się jednostajnym, szarym nalotem, a grzbiety ksiąg wypłowiały i straciły kolor. Wiodłem palcem po grzbietach, odczytując poszczególne tytuły i nagle mój palec się zatrzymał

     Nie mogłem powstrzymać śmiechu widok „Chutliwej argoniańskiej pokojówki”. Tej powieści, będącej wręcz synonimem kiczu, nie mogło zabraknąć w żadnej bibliotece, nawet w wydawałoby się, tak specjalistycznej. Świadczyło to o tym, że lady Valerica to osoba obdarzona poczuciem humoru. Tylko temu bowiem można było przypisać niezwykłą popularność tej książki. Ludzie na całym kontynencie kupowali ją dla żartu, a na wyspie Solstheim napotkałem nawet niezwykle drogi, bogato zdobiony egzemplarz, wyemitowany przez prestiżowe wydawnictwo z Cesarskiego Miasta.

     - Co cię tak śmieszy? – dobiegł mnie głos z tarasu.

     - A, nic takiego – odparłem. – Znalazłem tu „Chutliwą pokojówkę”. Czego jak czego, ale tego się tu nie spodziewałem.

     - Cóż, klasyk! – usłyszałem wesołą odpowiedź. – Skoro to ma być poważna biblioteka, nie mogło go zabraknąć!

     Gdy po latach wspominam tę sytuację, czuję pewność, że stało się to właśnie wtedy. To w tej właśnie chwili uzmysłowiłem sobie, że lubię Seranę. Stawała mi się coraz bliższa i choć wciąż pozostawała dla mnie zagadką, zdobyła moją sympatię. Właśnie wtedy, gdy wymienialiśmy te pogodne uwagi, jakby nasze życie pozbawione było trosk.

     Nie, nie poczułem do niej tego, co czułem do Lydii, Nie pragnąłem jej dotyku, nie czułem żadnego uniesienia. Po prostu, zrozumiałem, że dobrze czuję się w jej towarzystwie. I od razu stopniała przynajmniej połowa rezerwy, z jaką ją traktowałem. Oby nie przyszło mi nigdy tego żałować!

     Pierwszy dziennik, jaki znalazłem, był zbiorem zapisków z dawnych eksperymentów. Wszystko zapisane starodawnym, drobnym, starannym i pełnym ozdobników charakterem pisma. Doświadczenia te były całkiem niewinne, o czym przekonałem się, gdy przeczytałem kilka przepisów i uwag. Valerica próbowała stworzyć skondensowany eliksir przywracania many, co byłoby bardzo przydatne dla wszelkiego rodzaju magów. Kilkoro członków Akademii w Zimowej Twierdzy zajmowało się tym samym i nie było w tym niczego niestosownego. Odłożyłem dziennik na półkę i zająłem się dalszymi poszukiwaniami.

     Czerwonych dzienników były aż trzy, o czym przekonałem się dopiero po zdjęciu ich z półki i rzuceniu okiem na okładki. Ich grzbiety, widoczne z zewnątrz, niczym się nie wyróżniały spośród pozostałych ksiąg.

     Dwa z nich nie zawierały niczego ciekawego. Traktowały o alchemii, ale bez żadnych rewelacji. Jednak zaintrygował mnie trzeci. Ten był bardziej osobisty, nie skupiał się wyłącznie na eksperymentach. Między poszczególnymi opisami, Valerica dawała w nim upust swoim uczuciom. Chyba sama traktowała ten tomik jak swojego papierowego powiernika.

     - Coś mam! – oznajmiłem. – Jeden z dzienników wydaje mi się szczególny.

     - Poszczęściło ci się? – Serana zręcznie zeskoczyła z tarasu i zaciekawiona podeszła do mnie.

     Podałem jej pamiętnik. Wahała się przez chwilę, zanim go otworzyła. Rozumiałem ją. Być może miała właśnie dowiedzieć się o sobie czegoś, czego wcale nie chciała wiedzieć. Z westchnieniem zerknęła na pierwsze strony i uśmiechnęła się lekko.

     - Dziś pisze się inaczej, prawda? – rzuciła mi spojrzenie, które pewnie miało być żartobliwe, ale nie potrafiła ukryć napięcia. – Kiedyś taki ozdobny styl był czymś normalnym. Sama tak piszę…

     Po czym zabrała się do czytania. Pierwsze strony ledwo przekartkowała. Kilka następnych przerzuciła, ledwo rzuciwszy na nie okiem. Na jednej zatrzymała się dłużej i uśmiechnęła się z zadumą, jakby zapisane słowa obudziły w niej jakieś wspomnienie. Potem znowu przewróciła kilka stron, by w końcu wczytać się w to, co interesowało ją najbardziej.

     - Oho, dochodzimy do sedna – mruknęła, po czym podsunęła mi dziennik, abym i ja mógł przeczytać.


     27. dzień Ostatniego Siewu.

     Krótkowzroczność Harkona staje się poważnym problemem. Ostrzegam go ciągle, ale to głupie proroctwo rzuci zdecydowanie za dużo światła na nasz lud, a jednak nie chce on wysłuchać ani słowa z tego, co mówię. W jego oczach jestem coraz mniej żoną, a coraz bardziej problemem. Jedyne ukojenie, jakiego doznaję podczas jego idiotycznej krucjaty, znajduję w poświęceniu się pracy.


     - Wieczne życie, wieczna młodość, wieczne szczęście – prychnęła Serana. – Miało być tak pięknie…

     Wróciliśmy do czytania.


     28. dzień Ostatniego Siewu

     Dziś dokonał się przełom. Odpowiednio dostroiłam naczynie portalowe do Kopca Dusz…


     - Co?

     Aż oblał mnie pot.

     - Więc to jednak jest portal! – spojrzałem na kamienny krąg. – Nieczynny portal! Tylko, co to jest Kopiec Dusz?

     - Nie wiesz? – Serana zerknęła na mnie znad kart pamiętnika. – To domena Otchłani, w której przebywają dusze.

     - Jakie dusze?

     - Uwolnione – wzruszyła ramionami. – Z klejnotów dusz.

     - Nie wiedziałem – mruknąłem, zabierając się za dalszą lekturę.


     … dostroiłam naczynie portalowe do Kopca Dusz, z pomocą małej próbki składników. Mimo że portal otworzył się tylko na kilka sekund, jestem pewna, że jeśli zastosuje się odpowiednią formułę, można otworzyć go na stałe. Zdaje się, że brakuje mi kluczowego składnika, czegoś wystarczająco mocnego, by stawić opór siłom, które próbują nie dopuścić do mojego wtargnięcia. Obcowanie z lokalnymi Mistrzami okazało się bezużyteczne. Mówią zagadkami i nie pomagają w niczym, niezależnie od tego, czy zapewniam im stałe dostawy dusz, czy nie. Jeśli mam uciec z łap Harkona, muszę otworzyć portal na tak długo, by mógł mnie stąd zabrać. Jeśli trzeba, to na zawsze.

     3. dzień Domowego Ogniska

     Udało się. Po zmarnowaniu tysięcy złotych monet na komponenty odkryłam metodę na utrzymanie portalu. Poniżej podaję listę niezbędnych składników, lecz dla własnego bezpieczeństwa nie opisuję ilości. Jako drugi środek ostrożności, stosuję własną krew, którą włączam w skład formuły – dzięki temu nikt nie powinien być w stanie jej odtworzyć i podążyć za mną do Kopca Dusz.

     Na formułę składają się:

     - dobrze zmielona mączka kostna;

     - oczyszczone sole pustki;

     - odłamki klejnotu duszy.

     Wymieszaj powyższe w odpowiednich ilościach, umieść w wykładanym srebrem naczyniu portalowym i dodaj krew jako katalizator.

     Jutro zabiorę swoje rzeczy i przygotuję się na możliwie długie wygnanie, po czym udam się do Kopca Dusz. Co ważniejsze, musze wprowadzić w życie swoje plany, dotyczące Serany i jak najszybciej zabrać ją do Krypty Dimhollow.


     Tu zapiski się urywały. Dalej pozostały już tylko czyste kartki.


4 komentarze:

  1. No wiesz? - jak możesz przerwać w takim momencie? Przy mojej sklerozie będę musiała przeczytać dwa odcinki- ten i nowy, żeby się nie pogubić!
    Serdeczności;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. I tak nie jesteś w stanie przeczytać ich tyle razy, ile ja zwykle to robię, zanim opublikuję. Wiecznie coś poprawiam, dodaję, skreślam... Dlatego tak długo to trwa.

      Usuń
  2. Wow! Wow! Wow!
    No i co dalej, co dalej???

    OdpowiedzUsuń