Nie będę opisywał całej podróży. Nie wydarzyło się bowiem nic ciekawego podczas naszej kilkudniowej, a raczej kilkunocnej wędrówki. Dość, że po dłuższym wypoczynku w Samotni, jeszcze w nocy stanęliśmy na północnej przystani i wsiedliśmy do łódki, kierując się do majaczącego w oddali zamku. Oboje uznaliśmy, że bezpieczniej będzie przeprawić się w ciemnościach, aby nie wypatrzył nas przypadkowy strażnik. Jednak zacząć działać mieliśmy zamiar dopiero w dzień, kiedy to wampiry trwały pogrążone we śnie.
- Podpłyniemy od zachodu – poinstruowała mnie Serana. – Tam jest drugie wejście. Zaniedbane i zagracone, od wieków nieużywane. Żeby dostać się do zamku, trzeba przedzierać się przez zawalone korytarze, dlatego jest słabo strzeżone. Z tego co wiem, jedynie przez nieumarłych.
Zachodni brzeg wyspy i tylne wejście do zamku |
Okazało się, że miała rację. Przybiliśmy cicho do niedużej zatoczki, przy zachodnim brzegu. Łódź ukryliśmy pośród przybrzeżnych skał i zakradliśmy się w pobliże zamku. Zlustrowałem jego okolice, co przyszło mi tym łatwiej, że choć słońce jeszcze nie wzeszło, było już jasno. Z tej strony zamku znajdował się rozległy taras, na który z obu stron prowadziły kamienne schody. Wałęsało się tam kilka postaci, ale z powodu odległości nie mogłem poznać, czy to draugry, czy szkielety. Szept Aury ukazał mi czterech strażników.
- Zamek stąd wygląda na taki duży – szepnęła Serana. – To znaczy, jest duży, ale stąd wydaje się jeszcze większy. – Po czym zwróciła się do mnie. – Całe zachodnie skrzydło jest w zasadzie nieużywane. Jedynie jako śmietnik…
Podeszliśmy bliżej. Zdjąłem z ramienia łuk i nałożyłem elfią strzałę.
Dobry strzelec, wyposażony w doskonały łuk, nie musi się obawiać nieumarłych. Nie są rozumne i atakują na oślep, bez żadnej taktyki. Przy czym nie zawsze zwracają uwagę na to, co się dzieje z pozostałymi. Nie porozumiewają się między sobą i ze sobą nie współdziałają. Dlatego pozbycie się ich nie stanowiło większego wyzwania. Kilka celnych strzał z daleka i droga była wolna. Cicho wspięliśmy się na schody i po chwili Serana zaprowadziła mnie do drewnianych, solidnych, choć nieco zniszczonych drzwi.
Wejście do zamku |
Kilka chwil nasłuchiwania. Potem Szept Aury, który pokazał mi w środku kilka niewyraźnych światełek, po czym ostrożnie pociągnęliśmy skrzydło drzwi. Otworzyły się z głośnym zgrzytem, który sprawił, że zamarliśmy na chwilę. Nic się jednak nie stało. Cicho wsunęliśmy się do niewielkiego, ciasnego pomieszczenia. Prowadziły z niego niewielkie drzwi na wprost i po lewej stronie krótkie schody w dół, za którymi widać było większą bramę. Jednocześnie do mych nozdrzy dotarł nieprzyjemny zapach zepsutego mięsa. Po czystym, morskim powietrzu na zewnątrz, cuchnęło tu naprawdę obrzydliwie.
Uchyliliśmy najpierw mniejsze drzwi, które wyprowadziły nas na niewielki, kamienny balkon nad obszerną komnatą, której środek zalano wodą. Przypominało to podłużny basen, przegrodzony przez biegnący w poprzek łukowaty, kamienny mostek. Architektonicznie wyglądałoby to bardzo ładnie, gdyby nie było tak zaniedbane. No i gdyby tak nie śmierdziało. Odór był okropny, aż zasłoniłem nos rękawicą.
- Stara cysterna na wodę – szepnęła Serana i zerknąwszy na mnie, skinęła głową. – Teraz nie jest jeszcze tak źle. Były takie dni, że pachniało – urwała zakłopotana. – Nieważne. Ciesz się, że cię wtedy tu nie było.
Po tarasach wokół basenu kręciło się kilka tych szkaradnych, wampirzych psów, wyglądających jakby wzajemnie obgryzły sobie pyski. Owych ogarów śmierci, jak nazywała je Lydia. Dla nich zapewne zapach ten był zniewalający. Wyglądały jak trochę nieprzytomne. Dlatego łatwo było mi trzy z nich ustrzelić jeszcze z balkonu. Czwarty, niestety, skrył się za filarem i stąd był niedosięgalny.
Nie czekając aż nas dostrzeże, zeszliśmy z balkonu i zeszliśmy po schodach. Otworzyliśmy drzwi i wsunęliśmy się do pomieszczenia cysterny. Czwarty z ogarów wysunął się zza filaru, tylko po to, by dostać strzałę prosto na komorę.
Zamek Volkihar. Stara cysterna |
Pomieszczenie było obszerne i słabo, bo słabo, ale oświetlone. Najjaśniej błyszczała łuna na przeciwległym tarasie, częściowi zasłoniętym ścianą. Ruszyliśmy tam, aby napotkać piątego ogara, w towarzystwie biednie odzianego wampira. Czyżby więzień? Zesłaniec? Nie było czasu na zadawanie pytań, bowiem wampir dostrzegł nas i wykrzywił twarz w paskudnym grymasie, po czym zaatakował. Był jednak daleko, więc zdążył dostać grot w czoło i legł na posadzce bez ducha.
- Szkoda – mruknąłem. – Może coś by powiedział. Znasz go?
Serana potrząsnęła głową.
- Pierwszy raz go widzę – odparła. – Nie wiedziałam, że tu ktoś w ogóle może przebywać. W takim okropnym miejscu. Jest wygłodniały. Może to jakiś więzień?...
Obejrzeliśmy sobie całe pomieszczenie. Po lewej znajdował się otwór, prowadzący do wnętrza zamku był jednak zasłonięty przez drewniany, zwodzony most. Serana, znając te pomieszczenia, ruszyła na koniec tarasu, gdzie znajdowała się dźwignia. Po jej przestawieniu, most opuścił się, otwierając przejście.
Ale tylko do połowy…
Przez środek głębokiego kanału prowadziła podłużna, kamienna grobla, której końce ginęły w mrocznych korytarzach i na nią właśnie opadło zwodzone przęsło. Przejścia na drugą stronę nie było, a raczej było, ale niedostępne. Po drugiej stronie bowiem znajdował się podobny, zwodzony most, niestety, podniesiony.
Przyjrzałem się uważnie kanałowi. Czy byłbym w stanie przeskoczyć na drugą stronę? Pokręciłem głową. Może, gdybym wziął odpowiedni rozpęd i miał na sobie jedynie lekkie, nie krępujące ruchów ubranie. Ale w zbroi, nawet lekkiej, w dodatku obwieszony bronią? Niemożliwe… W dodatku droga zagrodzona była przez podniesione przęsło.
Z kłopotu wybawiła nas Serana.
- Tutaj trzeba skręcić w lewo – wskazała na ciemny otwór korytarza. – To jedno z tych podwójnych zabezpieczeń, które mój ojciec wymyślił, gdy dopadła go paranoja. Jeśli podążymy tą ścieżką, tam dalej będzie druga dźwignia.
Skinąłem głową i zamierzałem zagłębić się w ciemny korytarz, ale wampirzyca mnie powstrzymała.
- Lepiej pójdę sama – oświadczyła. – Tamto miejsce nie jest zbyt przyjemne, nawet dla mnie, a co dopiero dla ciebie. Ty poczekaj tutaj.
Zerknąłem na nią podejrzliwie. Czyżby prowadziła mnie w pułapkę?
- Daj spokój – odparłem, mając nadzieję, że nie domyśliła się, co mnie naszło. – We dwójkę zawsze bezpieczniej.
I nie czekając na jej reakcję, ruszyłem w lewo.
Korytarz skręcił raz i drugi. I wtedy dowiedziałem się, co miała na myśli. Krew odpłynęła mi z twarzy, gdy ujrzałem ten stos ludzkich szczątków, którymi zawalona była ta część kanału. Smród był nie do opisania. A ja musiałem przedzierać się przez stos ludzkich kości i czaszek. Jak przelazłem, nie tracąc przytomności, nie wiem sam. W dodatku na koniec musiałem jeszcze stoczyć walkę z ogromnym pająkiem śnieżnym, pełniącym rolę mimowolnego strażnika tej części zamku.
- Uprzedzałam – Serana prychnęła tylko, widząc moją bladość, po czym przerzuciła dźwignię, znajdującą się w komnacie, zamieszkanej przez pająka. – Naprawdę mogłam to zrobić sama.
Niewyraźny trzask w oddali potwierdził działanie mechanizmu. Wracając tą samą drogą starałem się jak najmniej rozglądać na boki. Gdy znalazłem się znów na moście, sięgnąłem po miksturę kondycji, bowiem ledwo stałem na nogach. Jeszcze brakuje, żebym tu stracił przytomność!
Przyjemne ciepło rozlało się po moim ciele i poczułem się trochę lepiej. Przeszliśmy przez most i weszliśmy na schody prowadzące w górę. Skręcały w lewo i kończyły się masywnymi, dębowymi drzwiami.
- Tędy można wejść na dziedziniec – odezwała się Serana. – Przez te drzwi.
Wyprzedziła mnie i niecierpliwie szarpnęła za klamkę.
- Na dziedzińcu jest piękny… – urwała zdumiona, gdy tylko drzwi się otworzyły.
Zerknąłem jej przez plecy. Otoczony ze wszystkich stron murami dziedziniec był spory, acz bez przesady. Prowadziło nań kilka wyjść, znajdujących się na uroczych, choć zaniedbanych tarasach. Wszystko zarośnięte było chwastami, a pośrodku stały ruiny jakiejś dziwnej, niewielkiej budowli.
- O nie! – szepnęła Serana. – Co tu się stało?
Weszła na podwórze i rozejrzała się dookoła. Na jej twarzy odmalowała się żałość. Przez chwilę, jak nieprzytomna kręciła się po dziedzińcu, jakby czegoś szukała.
- Całe to miejsce wygląda na martwe – jęknęła. – Zupełnie, jakby nikt nie postawił tu stopy od wieków!
Wyszedłem za nią i rozejrzałem się uważnie. Panował tu nieład, aczkolwiek można było dostrzec resztki uroku tego miejsca. Tarasy, prowadzące do wejść, wykonano bardzo misternie i kiedyś musiały wyglądać bardzo malowniczo. Teraz jednak obrosły mchem, część filarów zawaliła się, posadzka popękała, a gdzieniegdzie walał się odłamany kawał muru. Mur porósł bluszczem, ziemia pokryła się długą, na pół uschniętą trawą.
- To był ogród mojej matki – oznajmiła Serana smutnym głosem. – Kiedyś piękne miejsce. Lubiłyśmy tu przychodzić. Ona mogła przebywać w nim całymi nocami. Miała do tego rękę. Czy wiesz, jak pięknie wygląda takie miejsce, gdy zajmuje się nim prawdziwy mistrz?
- Zajmowała się nim sama? – spytałem. – Nie miała ogrodnika?
- Miała, ale wolała pielęgnować go sama – westchnęła Serana. – To był jej azyl. Jej ucieczka od trosk. Jak widzisz, niewiele tu słońca i raczej zimno, a jednak potrafiła wyhodować przepiękne kwiaty, które błyszczały w świetle księżyców. A to – wskazała na pochylony słupek pośrodku ogrodu – był jej zegar księżycowy. Niezwykła rzecz sama w sobie.
Serana na dziedzińcu zamku Volkihar, obok zegara księżycowego. |
Zerknąłem na tajemniczą budowlę. Rzeczywiście, przypominała zegar słoneczny, tyle że tarcza zajmowała pełen okrąg, a nie jego połowę. Tarcza podzielona była na sektory, wciąż jeszcze widoczne spod mchu. Na końcu każdego z nich widniał wizerunek księżyca. Każdy z nich miał rozmiar obiadowego talerza, i każdy pokazywał jakąś fazę księżyca. Po lewej stronie, jasne obrazki reprezentowały fazy Massera, większego z księżyców. Ciemniejsze naprzeciwko odnosiły się do Secundy.
Pokręciłem głową. Nie bardzo rozumiałem, do czego miałby służyć taki zegar i przede wszystkim, jak miałoby to działać. Chyba, że zaprzęgnięto tu jakąś magię, ale choć przyłożyłem dłoń do najbliższego wizerunku Secundy, nie potrafiłem wyczuć żadnej magicznej wibracji.
- Co jest takiego specjalnego w tym zegarze? – spytałem.
Uśmiechnęła się z zadumą.
- Cóż, o ile mi wiadomo, to jedyny istniejący egzemplarz – odparła, wpatrując się w masywny gnomon, który w zegarze słonecznym rzuca cień, pełniący rolę wskazówki. – Poprzedni właściciele tego zamku posiadali na dziedzińcu zegar słoneczny, co oczywiście nie odpowiadało mojej matce.
Skinąłem głową. Wampiry, na ogół unikające słońca, były ostatnimi istotami, które mogłyby używać zegara słonecznego.
- Matka przekonała elfiego artystę, by dokonał pewnych przeróbek – ciągnęła Serana. – Jak widzisz, tarcze wskazują fazy księżyców, Massera i Secundy.
- I to działało?
Roześmiała się dźwięcznie.
- W tym rzecz…
Spojrzała na mnie rozbawiona.
- Ponoć znasz się na mechanizmach, więc sam sobie odpowiedz. Na zdrowy rozum, jaki jest sens w zegarze księżycowym?
- Nie ma – odparłem, wzruszając ramionami. – Według mnie, to nie mogło działać. Księżyce wędrują po niebie w innym cyklu niż słońce i nie da się skonstruować sensownego zegara, który wskazywałby ich fazy. To znaczy, naturalnego zegara, bo w Cesarskim Mieście…
- Tak wiem – przerwała mi. – Słyszałam o Planetarium. A wracając do tego – machnęła ręką w kierunku tarczy – zawsze zastanawiało mnie, dlaczego po prostu nie kazała tego usunąć. Ale kochała to… Nie wiem, to chyba jak posiadanie dzieła sztuki, kiedy coś takiego cię interesuje. Gdyby widziała go w takim stanie – pokręciła głową. – Ruina. Zarośnięty mchem, poobtłukiwany, brakuje kilku pieczęci.
- Czego?
Słowo „pieczęć” poruszyło jakąś strunę w mojej głowie. Zwykle nazywano tak magiczne elementy, których obecność, lub brak, wywoływały jakiś określony skutek. W odpowiedzi Serana wskazała na kilka pustych miejsc, w których brakowało znaków, przedstawiających księżyc.
- Tak to nazywała. Pieczęcie. Nie wiem dlaczego.
Zerknąłem na tarczę. Każda z pieczęci, jeśli je już tak nazywać, pokazywała jakąś fazę księżyca. Pochyliłem się nad nią i uważnie przyjrzałem się pieczęciom. Każdą wykonano z nieznanego mi tworzywa, przypominającego masę perłową. Z pewnością jednak nie istniały na świecie perły tak ogromne, by można z nich odciąć niemal płaski fragment tej wielkości. Nie wiedziałem, co to. Ale nie trzeba było tego wiedzieć, by stwierdzić, że istotnie, w tarczy brakowało kilku elementów.
- Byłaś zamknięta bardzo długo – odezwałem się. – Przez ten czas to normalne, że ogród uległ zniszczeniu, skoro nikt go nie pielęgnował. Dotyczy to też zegara.
W zamyśleniu pokręciła głową.
- Mówię ci, że z tym zegarem jest coś nie tak – mruknęła zadumana, uważnie lustrując puste miejsce, gdzie powinna znajdować się podobizna Massera w trzeciej kwadrze. – Nawet nie przyszło mi do głowy, że te pieczęcie można zdjąć. Zastanawiam się, czy to nie wskazówka, której szukamy.
- Od matki?
Wolno skinęła głową.
Znów zerknąłem na tarczę. Według mnie, zegar wyglądał zupełnie normalnie, o ile w ogóle można tak mówić o zegarze księżycowym, który sam w sobie był czymś niezwykłym.
- Pewnie twój ojciec wpadł w szał i zniszczył ten zegar – wzruszyłem ramionami.
Uśmiechnęła się smutno.
- To go nie znasz – odparła. – Gdyby on miał zamiar to zniszczyć, nie pozostałoby tu nic. W takich wypadkach wpadał w niszczycielski szał. Nie spocząłby, dopóki nie zostałby tu tylko pył i popiół. Nie, to nie on.
- Zatem czas – odrzekłem. – To i tak dobrze się zachowało.
Ale ona wolno pokręciła głową.
- Matka wiedziała, że ja wiem – szepnęła cicho. – Że ja wiem, jak ważny dla niej jest ten zegar, choć bezużyteczny. To ona go zdemontowała, bo wiedziała, że zwrócę na to uwagę. Często razem siadałyśmy na tarasie i przyglądaliśmy się mu, w nadziei, że kiedyś cień wskaże rzeczywistą fazę któregoś z księżyców. Na tarasie… Jeśli tam ukryłaby pieczęć…
Urwała i wolnym krokiem, jakby obawiała się rozczarowania, podeszła do jednego z tarasów. Wspięła się na schodki, pochyliła i po chwili zademonstrowała mi okrągłą pieczęć, z wizerunkiem księżyca.
- Czas nie przeniósłby tej pieczęci na taras – odezwała się, wracając. – Nie ułożyłby jej tak starannie w miejscu, w którym byłaby bezpieczna. I w którym tak chętnie lubiła przebywać. Coś mi mówi, że właśnie natrafiliśmy na znak od mojej matki.
Zdarła dłonią mech z miejsca na pieczęć, dmuchnęła kilkakrotnie w to miejsce, aby je oczyścić, po czym to samo zrobiła z pieczęcią, aby na końcu umieścić ją we właściwym miejscu. Wydawało mi się, że rozbłysła ona na moment, po czym przygasła, niczym nie wyróżniając się spośród pozostałych.
- Widziałeś? – podniosła na mnie oczy. – Jakiś magiczny rezonans. To musi być to.
Mnie wydawało się raczej, że to słońce odbiło się w powierzchni pieczęci, gdy ta zachybotała się, trafiając na miejsce, ale pewności nie miałem. Możliwe, że był to magiczny błysk, a skoro tak, to istotnie mógł być znak od lady Valeriki. Ale przemknęło mi też przez myśl, że to pułapka, zastawiona przez lorda Harkona.
- A jeśli to twój ojciec celowo rozebrał ten zegar? – spytałem. – A ty, umieszczając te pieczęcie w odpowiednich miejscach, dajesz mu właśnie znak, że tu jesteś?
Spojrzała na mnie zdumiona.
- Podejrzewasz mnie? – spytała.
- Nie ciebie – potrząsnąłem głową. – Twojego ojca. Mógł zastawić pułapkę również na ciebie.
Uśmiechnęła się smutno.
- To zupełnie nie w jego stylu – szepnęła. – Gdyby maczał w tym palce, byłoby to wszystko w znacznie gorszym stanie. Poza tym, widać przecież, że nikt tego nie ruszał od wieków, a aż tyle czasu nie minęło od kiedy mnie odnaleźliście.
Trudno było dyskutować z takim argumentem. Westchnąłem ciężko i ruszyłem na spacer po ogrodzie, w poszukiwaniu dwu kolejnych pieczęci. Pod murem wyczułem coś stopami. Odgarnąłem trawę. Leżały tam równo ułożone w rzędzie, okrągłe kamienie, tworząc półokrąg. Zapewne kiedyś wyznaczały ozdobne rabaty, na których kwitły kolorowe kwiaty. Dziś trudno byłoby nawet odgadnąć, jakie, bowiem wszędobylska trawa, pomieszana z mchem, zarosła każdy zakamarek ogrodu.
Doszedłem do wgłębienia, wypełnionego wodą. Wyglądało to jak wielka kałuża, ale resztki ocembrowania przekonały mnie, że kiedyś było to oczko wodne. Coś tam majaczyło pod wodą. Buty i tak miałem już mokre, w dodatku uwalane ludzkimi szczątkami, przez które musiałem się przedzierać, więc bez wahania wszedłem do wody. Nie była zresztą głęboka, sięgała mi zaledwie do kolan. Schyliłem się po błyszczący przedmiot.
Tak jak przypuszczałem, była to kolejna pieczęć. Przedstawiała wąski sierp Secundy. Opłukałem ją z mułu i zaniosłem do tarczy zegara. Umieszczając ją w odpowiednim miejscu, znów ujrzałem delikatny rozbłysk.
- Widziałeś? – uśmiechnęła się Serana. – To na pewno znak!
W poszukiwaniu trzeciej pieczęci zawędrowałem aż do zamku. Zresztą, i tak miałem zamiar zbadać oba wejścia. Drzwi z trudem dało się otworzyć. Jedno z przejść było zawalone zaraz za drzwiami, za to drugie prowadziło do opuszczonej komnaty, w której straż trzymało dwóch nieumarłych. Oczywiście, odesłałem ich w zaświaty. Jednak zamiast przejścia do dalszych części zamku, ujrzałem jedynie zawalone tunele. Tak jakby ktoś celowo chciał odgrodzić tę część od reszty budowli. Kto? Nietrudno zgadnąć. Harkon po stracie żony zapewne celowo zawalił przejścia, chcąc odizolować to pomieszczenie od reszty zamku, aby nikt już więcej nie pielęgnował tego ogrodu.
Trzecią pieczęć znalazłem w uschniętych krzakach, pod załomem muru. Po jej zgrubnym oczyszczeniu, oboje umieściliśmy ją we właściwym miejscu. I wtedy okazało się, że to Serana miała rację, bowiem najpierw rozległ się cichy chrobot, po czym poszczególne sektory zaczęły się zapadać w głąb ziemi, tworząc coś w rodzaju kręconych schodów.
- Bardzo sprytne, matko – szepnęła Serana. – Bardzo sprytne.
Po czym zwróciła się do mnie.
- Nigdy wcześniej nie dane mi było odwiedzić tych tuneli – wskazała na ciemniejący w ziemi otwór. – Zdaje się, że biegną one pod dziedzińcem, wprost do ruin wieży. Cóż, przynajmniej się zbliżamy. Idziemy?
- Chodźmy – skinąłem głową, zdejmując łuk z ramienia.
- Nigdy wcześniej nie widziałam tej części zamku – ostrzegła mnie. – Nie wiem, na co możemy się natknąć. Musimy bardzo uważać.
Otwarte przejście pod zegarem |
Ze strzałą na cięciwie zapuściłem się w głąb korytarza. Wyglądało to jak zamkowe piwnice.
- Zbliżamy się – szepnęła Serana, nie potrafiąc ukryć podekscytowania. – Jestem pewna!
Doszliśmy do kamiennej ściany, z której zwisał uchwyt, powieszony na łańcuchu. Zupełnie jak w norskiej krypcie!
Krótkie pociągnięcie za uchwyt i po chwili rozległ się chrobot. Ściana najpierw cofnęła się nieco, a potem uniosła, odsłaniając przejście. Weszliśmy do obszernej komnaty, przypominającej kuchnię. Były tu paleniska i nawet stoły, przypominające rzeźnicze, tylko walały się na nich ludzkie szczątki. No tak, czegóż innego miałbym się spodziewać?
Zacisnąłem dłoń na łęczysku mojego łuku. Tu na pewno natrafimy na strażników. Świadczyły o tym lampy oliwne, płonące nikłym światłem. Zza ściany widać było nieco jaśniejszą łunę. Zupełnie jak w norskich kryptach, w których draugry pracowicie podtrzymywały płomienie zniczów, dbając, by podziemia były należycie oświetlone.
Nie omyliłem się. Weszliśmy do znacznie większego pomieszczenia, przypominającego refektarz, z długim stołem i krzesłami po obu ich bokach. Siedziało na nich kilka postaci, mających na sobie elementy norskich zbroi. Wyglądały dość groteskowo, jakby drzemały przy stole, po obfitym posiłku. Czyżby draugry?
To były szkielety, o czym przekonałem się bardzo szybko, gdy tylko postąpiłem krok naprzód. Jak za machnięciem czarodziejskiej różdżki, nagle zapłonęły lampy i ogień na kominku, a strażnicy zaczęli wstawać z krzeseł. Wziąłem na cel najbliższego, ale nie zdążyłem zwolnić strzały, gdy Serana rozbiła go Lodowym Kolcem. Przesunąłem więc grot na dalszego i strzeliłem, rozbijając go na kostki. Zdążyłem jeszcze unieszkodliwić trzeciego, zanim zmuszony byłem odrzucić łuk i chwycić za miecz.
Walka nie była trudna. Szkielety, choć znacznie silniejsze i bardziej żywotne od tych, które wałęsały się po norskich kryptach, wciąż nie były wystarczająco wymagającymi przeciwnikami dla dobrze uzbrojonego i zaprawionego w boju wojownika, w dodatku w towarzystwie wytrawnego maga, jakim była Serana. Oczyściliśmy pomieszczenie z nieumarłych i zacząłem rozglądać się po wnętrzu.
- Znasz to miejsce? – spytałem.
Serana potrząsnęła głową.
- Jesteśmy w drugiej, nieużywanej wieży – odparła. – Zawsze zakładałam, że ta druga wieża jest w środku kompletnie zrujnowana. Moja matka widać trzymała to w tajemnicy nawet przede mną. Musiała szykować coś niebezpiecznego.
Z zaciekawieniem przebiegła wzrokiem po stołach i rozstawionych pod ścianami komodach. Stało tam sporo precjozów, jak srebrne świeczniki, naczynia, czy wazony, w których kiedyś zapewne trzymano bukiety kwiatów. To pomieszczenie musiało kiedyś wyglądać bardzo malowniczo. Teraz jednak wszystko pokrywała gruba warstwa kurzu i pajęczyn.
- Wygląda na to, że była bardziej przebiegła, niż mi się wydawało – mruknęła wampirzyca. – Ciekawe, co jeszcze ukrywała.
Wspięliśmy się na taras. Był głęboki i na końcu, po prawej stronie dostrzegłem drzwi. Obok nich znajdowała się zakurzona rzeźba, wyobrażająca gargulca. Ruszyłem w tamtą stronę, ale nagle stanąłem jak wryty, gargulec bowiem poruszył się i powstał, jakby nagle ożył. Wyprostował się i odniosłem wrażenie, że spada z niego jakaś skorupa.
Tym razem uratował nas refleks. Szybka strzała i równie szybki Lodowy Kolec spowolniły napastnika. Zdążyliśmy władować mu po jeszcze jednym pocisku i to wystarczyło.
- Mało brakowało – mruknąłem, sięgając po następną strzałę i kładąc ją na cięciwie. – Twoja matka trzymała tu gargulce?
- Nie wiem – potrząsnęła głową. – Nigdy nie byłam w tej części zamku. Ale to możliwe.
- Czyli należy się spodziewać, że będzie ich więcej?
- Pewnie tak…
Zerknąłem na szczątki gargulca. Wyglądał dość szkaradnie, jak skrzyżowanie trolla z nietoperzem. Rzeczywiście, musiał mieć na sobie jakąś skorupę, bo jej szczątki wciąż leżały w miejscu, w którym przedtem siedział. Chciałem zapytać Seranę o więcej szczegółów na ich temat, ale uznałem, że teraz nie pora na to. Ruszyliśmy dalej.
Drzwi prowadziły do małej komnaty, z której wychodziły schody na górę. Dalej szeroki korytarz skręcał w lewo i tam natknęliśmy się na kolejnego gargulca. Znów trzeba było walczyć.
Zamek Volkihar - zachodnie skrzydło |
Gargulec to dość specyficzny nieumarły przeciwnik. Dla mnie, zwykle walczącego na dystans, polegającego głównie na łuku i strzałach, szczególnie niebezpieczny. O ile szkielet, draugra, lub nawet wampira można zlikwidować z daleka, o tyle z tym tworem to już nie zawsze działa. Dopóki bowiem sam się nie poruszy, jest niczym więcej niż kamienną rzeźbą, od której strzały zwyczajnie się odbijają. Dopiero gdy ożyje i zrzuci z siebie wierzchnią skorupę, staje się podatny na ciosy. W dalszym ciągu jest niebezpieczny, ale przynajmniej można z nim walczyć. Kłopot w tym, że ożywał zwykle dopiero wtedy, gdy podeszło się bardzo blisko.
Tym razem również dopisało nam szczęście, bowiem nie od razu nas dostrzegł, co dało nam trochę czasu. Rozpoczęła się dalsza wędrówka pod górę. To był cały system połączonych ze sobą niewielkich komnat i schodów na szczyt. Przestałem już liczyć, ile ich było. Dość, że wkrótce znaleźliśmy się w następnym refektarzu i znów schody z niego prowadziły na taras. Ten taras jednak był znacznie rozleglejszy. Wyglądał jak wydzielona część refektarza, na której również biesiadowano. Po lewej stronie od wejścia na taras znajdowało się zakratowane przejście na schody. Zaś na wprost…
- Następny – mruknąłem.
Pod przeciwległą ścianą siedział przycupnięty gargulec. Nie poruszał się. Podszedłem do niego wolno, z napiętym łukiem, gotów wypuścić strzałę w każdej chwili. Ale nic się nie wydarzyło. Gargulec wciąż wyglądał jak kamienny posąg, nawet gdy podszedłem bardzo blisko. Dotknąłem go, ale w dalszym ciągu trwał nieruchomy.
- Niektóre z nich to zwykłe rzeźby – odezwała się Serana. – Gdy trwają nieruchome, trudno je odróżnić. Ale nie ten. Zobacz, jak się mieni.
Istotnie, gargulec mienił się jakąś dziwną, błękitną poświatą.
- Może da się go jakoś ominąć? – odezwałem się z nadzieją w głosie.
- Raczej nie – prychnęła Serana. – O ile wzrok mnie nie myli, tę kratę otwiera się dokładnie tam – wskazała miejsce za plecami strażnika.
Rzeczywiście, zwisał tam łańcuch z żelaznym uchwytem, jakie często napotykałem w norskich kryptach. Westchnienie wyrwało mi się z piersi. Odłożyłem łuk i sięgnąłem po miecz. Przedświt błysnął magiczną poświatą i to dodało mi odrobinę otuchy. Nie było na świecie lepszego oręża do walki z nieumarłymi niż dar pani Meridii.
Zerknąłem w stronę Serany. Skinęła głową i przywołała czar. Jej prawa ręka zajarzyła się jasnobłękitną poświatą Lodowego Kolca. To był najlepszy sposób na spowolnienie gargulca.
Trzy oddechy, po czym szarpnąłem za uchwyt i natychmiast odskoczyłem. Tak jak myślałem, potwór natychmiast ożył. Opadła z niego skorupa, wyprostował się i zaryczał. Usłyszałem też chrobot podnoszącej się kraty, ale na razie najważniejszy był gargulec. Zamierzyłem się i wyprowadziłem morderczy cios, od którego zajął się ogniem. Jednocześnie pierś potwora przeszył Lodowy Kolec, wypuszczony przez moją towarzyszkę. Potwór zachwiał się i podniósł ramię do ciosu. Władowałem mu sztych pod pachę, jednocześnie osłaniając się tarczą z góry. To wystarczyło. Magiczna eksplozja dokończyła reszty.
- Dzięki ci, Meridio – wyszeptałem, chowając broń do pochwy i sięgając po łuk.
Podążyłem za Seraną, która już znikała w przejściu. Tam znowu schody i to wysokie.
- Na samej górze siedzi następny – szepnęła wampirzyca. – Szykuj łuk, ja go obudzę.
Wytężyłem wzrok. Rzeczywiście, był tam. Trudno było go dojrzeć z uwagi na wszechobecną tutaj szarość, spowodowaną przez kurz i pajęczyny. Serana ruszyła do przodu, trzymając się ściany. Gdy podeszła blisko, potwór ożył. Dostał jednocześnie strzałę i kolec, ale to nie wystarczyło. Serana musiała użyć miecza, aby odbić ciosy jego pazurów. Na szczęście, zachowała przytomność umysłu i trzymała się z boku, wystawiając mi go na strzał. Dwa groty dokończyły dzieła.
- Cała jesteś? – spytałem.
- Cała – skinęła głową. – Dzięki za troskę.
Po lewej stronie widniała opuszczona krata, zagradzająca przejście do sporej komnaty o wysokim sklepieniu. Na końcu ujrzałem schody na taras, a mniej więcej w połowie długości ściany przerzucono nad nią łukowaty most. Tuż obok kraty znajdował się uchwyt, za który pociągnąłem i krata uniosła się z głośnym chrzęstem.
Wnętrze zamku Volkihar |
Ledwo weszliśmy do środka, na tarasie zaczęły pojawiać się szkielety. Było ich chyba sześć, czy siedem! Na szczęście były po przeciwnej stronie komnaty i nie dostrzegły nas, więc mogłem zrobić użytek z łuku. Szyłem do nich jak na strzelnicy. Co strzał, to jeden z nich padał. Nawet Serana pokiwała głową z podziwem nad moimi umiejętnościami. Gdy skończyły mi się szkielety, ruszyliśmy dalej na taras, kończący się krótkimi schodami. Korytarz zawracał i potem skręcał na most. Przeszliśmy na drugą stronę, by znów znaleźć się w labiryncie komnat i schodów, wiodących na górę. Na koniec stanęliśmy przed solidnymi, podwójnymi drzwiami.
- Zbliżamy się – szepnęła Serana. – Czuję to!
Wsunęliśmy się do ciemnej komnaty. Gdy rozejrzałem się, zmartwiałem. Była pełna gargulców! Kamiennych posągów było zdaje się siedem. Aż bałem się poruszyć. Ostrożnie naciągnąłem łuk i dałem krok do przodu.
Sam nie wiem, jak daliśmy im radę. Na szczęście, prawdziwe gargulce były tylko trzy. Pozostałe okazały się zwykłymi rzeźbami, ale i tak przewaga była po stronie strażników. Szczęśliwie, komnata była trochę zagracona, co dało mi możliwość kluczenia między sprzętami. Strzelałem raz za razem, starając się nie dopuścić żadnego z nich na długość ramienia. Serana szpikowała je Lodowymi Kolcami, również co chwilę przeskakując z miejsca na miejsce.
W pewnym momencie, gdy udało mi się ustrzelić jednego z nich, ten ku memu zaskoczeniu podniósł się i wsparł nas w walce. Jak to się stało, nietrudno było się domyślić. To Serana rzuciła ciemny czar ze Szkoły Przywołania, który ożywił go na powrót. Należało się spodziewać, że to potrafi.
Gdy ostatni z potworów padł, spojrzeliśmy na siebie z ulgą i na obu twarzach zagościł uśmiech ulgi. Wspólna walka zbliża i nie ma co do tego wątpliwości. W tamtej chwili byłbym gotów objąć ją i przytulić, gdybym tylko wiedział, że nie zrozumie tego opacznie. No i gdyby nie było między nami tego trzeciego – ożywionego gargulca, mieniącego się błękitnym światłem. Stał obok nas, posłuszny woli swej przywoływaczki, gotów natychmiast ruszyć do walki, gdyby tylko znalazła się ona w niebezpieczeństwie. Ale niebezpieczeństwo chwilowo minęło, więc stał tak bez ruchu przez dłuższą chwilę, po czym wydał głuche westchnienie i rozsypał się w pył, w dodatku w taki sposób, że usypał się z niego niemal regularny stożek.
Oboje roześmialiśmy się na ten widok. Ale nasze dobre samopoczucie trwało krótko. Prysło, gdy tylko rozejrzeliśmy się uważniej po całym pomieszczeniu. Komnata była ślepa.
To niesprawiedliwe- tyle się namęczyli i wylądowali w ślepej komnacie. Ale może jedna ze ścian jest jednak przesuwana?
OdpowiedzUsuńanabell
Spokojnie, jeśli jest, na pewno ją znajdą. Wierzę w nich ;)
UsuńIleż to razy w życiu sie z czymś namęczymy, a potem ladujemy w ślepej uliczce...
OdpowiedzUsuńCzekam na ciag dalszy.
Ale za to możemy wtedy wracać drogą, którą już dobrze znamy.
Usuń