Podróż do białej Grani zabrała nam niecałe dwa dni. Mieliśmy tylko jedną przygodę – ze smokiem. Pod Rorikstead znajdował się smoczy kurhan i tam ujrzeliśmy unoszącego się nad nim gada. Nie byle jakiego! Był to sam Alduin. Po chwili zza góry wzleciał następny, a Alduin krzyknął coś w moim kierunku i… odleciał w dal. Nie zaatakował, choć z pewnością mnie zauważył. Ale nie było z czego się cieszyć. Wskrzesił innego smoka! Rzuciliśmy się w tamtym kierunku jak szaleni, z łukami w rękach. Walka była krótka. Smok, wciąż jeszcze oszołomiony, nie odzyskał pełni sprawności. Strąciliśmy go kilkunastoma strzałami. Dobiłem go Zgubą Smoków. I znów stary rytuał – jego ciało zamieniło się w złotą mgiełkę, która popłynęła ku mnie. Wchłonąłem kolejną smoczą duszę.
Do domu wróciliśmy następnego dnia, wczesnym wieczorem. Z ulgą rzuciliśmy w kąt nasz ekwipunek i zdjęliśmy zbroje. Nie ma to jak swoboda we własnym domu!
Postanowiliśmy jutrzejszy dzień poświęcić na odpoczynek, a wyruszyć dopiero następnego ranka. Jeśli wyruszymy przed świtem, do Ivarstead powinniśmy dojść, zanim stanie się ciemno. Oczywiście, jeśli nie spotka nas żadna przygoda.
Spotkała nas tylko jedna. Nazywała się rozbójnik. Rzeczony zbój był Khajitem, ubranym w pyszną, elfią zbroję i grożąc nam sztyletami, zażądał oddania wszelkich błyskotek. Spojrzeliśmy po sobie rozbawieni i wyciągnęliśmy swoje błyskotki – Lydia elfi miecz, ja Przedświt. Khajit nie pozwolił nam na zadanie ciosu i zaatakował pierwszy. Sztylet obsunął się po moim napierśniku, a sam napastnik oberwał w nos elfią rękawicą. Na chwilę go zamroczyło – wystarczająco długo, bym mógł sięgnąć po tarczę. Gdyby wtedy uciekł, żyłby do dziś, no, ale jakoś do ucieczki się nie kwapił.
Khajitowie nie noszą hełmów. Ludzkie, czy elfie hełmy nie pasują na ich szerokie głowy ze sterczącymi w górę uszami, a własnych nie wytwarzają. Złodziej był bardzo szybki, ale sztylety mają mały zasięg, w porównaniu do miecza. Dosięgnąłem go bez trudu ostrym końcem, pod którym chrupnęła czaszka. Nierówny pojedynek zakończył się bardzo szybko. W milczeniu spojrzeliśmy na rozciągnięte ciało.
- Czy oni mają nierówno pod sufitem? – burknęła Lydia. – To już nie pierwszy raz, kiedy taki szaleniec rzuca się na nas. Nie widzi, że ma do czynienia z wojownikami, uzbrojonymi po zęby?
Wzruszyłem ramionami i zabrałem się za przeszukiwanie Khajita. Znalazłem przy nim trochę złota, szmaragd i srebrny pierścień. Najbardziej jednak zainteresowała mnie zbroja. Nie tylko dlatego, że była cenna sama w sobie. Przede wszystkim dlatego, że była to zbroja kobieca, co łatwo było poznać po wypukłościach napierśnika. Ani chybi, ukradł ją jakiejś Altmerce.
- To jest oficerska zbroja, złocona – powiedziałem, odpinając trupowi pasy. – Ale lekka!
Spojrzałem na Lydię, potem na zbroję.
- Jakby na ciebie… - uśmiechnąłem się. – Może przymierzysz?
- Nic z tego! – burknęła. – Huskarl nosi stalową zbroję.
- Ta jest mocniejsza nawet niż stalowa – odparłem z przekonaniem. – Trochę zniszczona. O tu wytarta wyściółka. Ten pasek na pewno trzeba wymienić. Tu trochę przygięte… Ale to się da naprawić.
Spieraliśmy się jeszcze chwilę, aż w końcu Lydia machnęła ręka i obiecała przymierzyć ją, jak tylko dojdziemy do Białej Grani.
- Co nie znaczy, że będę ją nosić!
Uśmiechnąłem się skrycie. Lydia była wspaniałym wojownikiem, ale jednak kobietą. Byłem pewien, że szybko przekonam ją do elfiej zbroi, gdy tylko okaże się, że ładnie w niej wygląda – a w to nie wątpiłem. Zawinęliśmy ją w derkę i zarzuciłem sobie lekki pakunek na plecy. Zaczęła się wspinaczka wąską ścieżką.
Było późne popołudnie, gdy minęliśmy grotę trolli przy strumieniu. Choć ziała pustką, Lydia wyraźnie pobladła na wspomnienie potwora, który omal nie pozbawił jej życia. Za to ucieszył ją widok znajomego strażnika przy moście w Ivarstead, który pozdrowił nas wesoło i spytał, czy i dziś szykuje się partyjka Łup-Cup. Lydia tylko roześmiała się na te słowa, a ja pozdrowiłem gestem Kilimmeka, nadchodzącego od strony góry.
Wilhelm również uśmiechnął się na nasz widok i zaproponował nam steki z horkera.
- Ostatnie jakie mam – zaznaczył. – Jeśli ktoś tu nie wybierze się w najbliższym czasie nad morze, to znikną mi na dobre z jadłospisu.
Wynajęliśmy dwa pokoiki, umyliśmy się w rzece i usiedliśmy do kolacji. Gospoda powoli się zapełniała. Nie było tu już pustek, jak za pierwszej mojej wizyty. Odkąd „duch” przestał straszyć w Cieniowisku, Wilhelmowi całkiem nieźle się powodziło. Wkrótce dołączyła do nas para rolników, pojawił się Kilimmek, a na końcu, na ławie obok mnie, dysząc resztką sił, ciężko zwalił się Gwilin. Ciężko jak na elfa…
- Naprawdę należy mi się odpoczynek – otarł pot z czoła. – Cały dzień w tartaku! Ledwo żyję. Wilhelm, masz tam jeszcze coś na ząb?
Zamówił potrawkę z dziczyzny, po czym jednym haustem wypił kubek schłodzonego naparu z mięty, otarł usta, przeprosił nas na chwilę i poszedł wykąpać się do rzeki. Wrócił akurat wtedy, gdy talerz z potrawką pojawił się na stole. Wieczór minął nam na wesołych opowieściach w gronie przyjaciół.
A na Wysoki Hrothgar udaliśmy o świcie, pozostawiając u Wilhelma nasze manele.
Tym razem obyło się bez żadnych przygód. Nie spotkaliśmy po drodze ani trolla, ani niedźwiedzia, ani nawet wilka. Gdy zdyszani i zmęczeni stanęliśmy u wrót klasztoru, słońce jeszcze nie osiągnęło najwyższego punktu na niebie.
Arngeira znalazłem w korytarzu, prowadzącym do komnat. Klęczał na posadzce, pogrążony w medytacji. Gdy podszedłem do niego i pozdrowiłem go, uniósł głowę i uśmiechnął się.
- Niech niebiosa cię strzegą – rzekł.
W krótkich słowach opowiedziałem mu o celu swej wizyty. Widziałem, że w miarę mojego opowiadania, twarz mu tężała.
- Muszę nauczyć się Krzyku, który pokonał Alduina – zakończyłem.
Arngeir przyglądał mi się z powagą.
- Skąd o tym wiesz? – spytał nagle. – Kto ci o tym powiedział?
- Ostrza pomogły mi się o tym dowiedzieć – wyznałem ze szczerością i prostotą.
Ale Arngeir zdawał się walczyć z ogarniającym go wzburzeniem.
- Ostrza! – zagrzmiał. – Oczywiście! Mieszanie się w sprawy, które ledwo rozumieją, to ich specjalność. Ich lekkomyślność i buta nie znają granic. Zawsze próbowali zawrócić Smocze Dziecięta ze ścieżki mądrości. Niczego cię nie nauczyliśmy? Godzisz się być narzędziem w rękach Ostrzy, pozwolić się wykorzystywać do ich celów?
Darzyłem go ogromnym szacunkiem, ale muszę przyznać, że jego wybuch zaskoczył mnie. A nawet nieco obruszył.
- Ostrza chcą pokonać Alduina – bąknąłem, zdumiony jego wybuchem. – Ty nie?
Arngeir pokręcił głową.
- To, czego chcę, jest nieistotne – odparł z mocą. – Tego Krzyku użyto już wcześniej, czyż nie? A znów mamy ten sam problem. Czyżby się okazało, że Alduina nie można pokonać? Ci którzy obalili go w zamierzchłych czasach, jedynie odwlekli dzień sądu. Jeśli koniec świata ma nastąpić, niech tak się stanie. Niech nastąpi koniec i odrodzenie!
Czułem się zdruzgotany. Liczyłem na jego pomoc i życzliwość, a spotkały mnie wyrzuty i obojętność na koniec świata, jaki niewątpliwie miał nastąpić. Czyżby jednak Delphine miała rację? Po raz pierwszy zwątpiłem wtedy w Zakon.
- Więc mi nie pomożesz? – szepnąłem, nie próbując nawet ukryć rozczarowania.
- Nie! – odparł Arngeir, ale zaraz dodał łagodniej. – Nie teraz. Najpierw musisz powrócić na ścieżkę mądrości.
Opuściłem głowę. Więc wszystko stracone! Mgła przysłoniła mi oczy i poczułem, jak gardło mi drętwieje. Odwróciłem się wolno, nie mając nawet siły odejść.
- Arngeir! – rozległ się dudniący głos za moimi plecami. – Rok los Dovakhin, Strundu’ul! Rok fan tinvaak Paarthurnax!
Już od jakiegoś czasu mistrz Einarth przysłuchiwał się naszej rozmowie. Wreszcie postanowił się wtrącić. Choć nie rozumiałem ani słowa, wyczułem jednak w jego głosie przyganę.
To, co zdarzyło się potem, zaskoczyło mnie. Arngeir położył rękę na moim ramieniu i odezwał się zupełnie innym tonem.
- Smocze Dziecię, czekaj!
Jego ręka zacisnęła się na moim ramieniu. Łagodnie obrócił mnie w swoją stronę. Nie był już rozdrażniony, przeciwnie, jego twarz wyrażała spokój i jakby zawstydzenie.
- Wybacz mi – szepnął. – Postąpiłem gwałtownie. Pozwoliłem, by emocje przysłoniły mi rozsądek. Mistrz Einarth przypomniał mi o mym obowiązku.
Spojrzałem zdumiony na plecy Einartha, który wolnym krokiem oddalał się w głąb komnaty. Więc jego przygana skierowana była do Arngeira, nie do mnie.
- Decyzja, czy ci pomóc, czy nie, nie należy do mnie – wyznał Arngeir.
Powróciła mi nadzieja.
- Więc nauczysz mnie tego Krzyku? – spytałem.
Arneir uśmiechnął się smutno, po czym pokręcił głową.
- Nie – westchnął ciężko. – Nie nauczę cię tego Krzyku, gdyż go… nie znam.
Chwycił mnie pod ramię i wolnym krokiem udaliśmy się w stronę głównej sali.
- Zwie się Smokogrzmot – ciągnął. – Lecz jego Słowa Mocy nie są nam znane. Nie żal nam tej straty. Dla Smokogrzmotu nie ma miejsca na Drodze Głosu.
Zatrzymałem się.
- Co takiego złego jest w Smokogrzmocie?
Arngeir łagodnie pociągnął mnie w głąb korytarza. Krocząc wolno obok mnie, kontynuował rozmowę.
- Powstał dzięki ludziom, w czasach niewyobrażalnego okrucieństwa smoczego kultu Alduina – odparł. – Ich umysły zostały przeżarte nienawiścią wobec smoków, więc cały swój gniew przelali w ten właśnie Krzyk. Gdy poznajesz Krzyk, staje się on nieodłączną częścią ciebie. W pewnym sensie to ty stajesz się Krzykiem. Jeśli chcesz poznać ten Krzyk, musisz przyjąć całe jego zło.
Zrozumiałem wreszcie, dlaczego tak zareagował. Chciał mnie ochronić! Nie o siebie się bał, tylko o mnie. Poczułem do niego wdzięczność i ulgę. Ulgę, że jednak nie obrócił się przeciwko mnie. Ale zaraz też ogarnęły mnie wątpliwości. Cóż z tego, że chciał mi pomóc, skoro nie potrafił? Nie znał Krzyku, o który mi chodziło.
- Jak pokonam Alduina, skoro Krzyku już nie ma? – westchnąłem, na pół zrezygnowany.
- Jedynie Paarthurnax, mistrz naszego zakonu, jest w stanie odpowiedzieć na to pytanie – odrzekł mistrz. – Jeśli zechce…
Dotarliśmy do głównej sali. Lydia czekała cierpliwie, oparta o ścianę. Na nasz widok wyprostowała się i skinęła głową, odpowiadając na pozdrawiający gest Arngeira.
- Muszę więc porozmawiać z Paarthurnaxem – odezwałem się, czując przypływ nadziei.
Zerknąłem podejrzliwie na Siwobrodego. Ostatnio stwierdził, że jeszcze nie czas… Że droga do niego jest zamknięta… Ale mistrz uśmiechnął się tylko, domyślając się, co mnie dręczy.
- To nie była twoja pora – rzekł łagodnie. – Twoja pora jeszcze nie przyszła. Lecz dzięki Ostrzom masz pytanie, na które tylko Paarthurnax jest w stanie odpowiedzieć.
- Kim jest Paarthurnax? – spytałem, bowiem czułem, że Arngeir coś przede mną ukrywa.
- Jest naszym przywódcą – odparł z tajemniczą miną. - Przewyższa nas w arkanach Drogi Głosu.
- Dlaczego jeszcze nie znam Paarthurnaxa? – dopytywałem się, nieco może zbyt natrętnie.
- Żyje w odosobnieniu – zapewnił mnie Arngeir. – Na samym szczycie góry. Rzadko z nami rozmawia, a do obcych nie odzywa się nigdy. Stanąć przed nim to wielki zaszczyt.
Spojrzałem mu prosto w oczy.
- Jak wejść na szczyt góry, żeby się z nim spotkać?
Arngeir odgadł, o co mi chodziło.
- Jedynie ci, których Głos rozbrzmiewa siłą, są w stanie odszukać drogę. Chodź! Nauczymy cię Krzyku, który wskaże drogę do Paarthurnaxa.
Powiódł mnie na dziedziniec. Zanim poszli pozostali mnisi. Lydia za nic w świecie nie przegapiłaby takiego widowiska, więc również poszła za mną.
- Chyba powinnaś zostać na dole – odezwałem się niepewnie. – Paarthurnax…
- Rozumiem – przerwała łagodnie. – Wzywa ciebie, nie mnie. Poradzisz sobie sam.
- Będę musiał – skinąłem głową.
Tymczasem Arngeir powiódł mnie ku przeciwległemu krańcowi dziedzińca, gdzie obok wysokiej wieży wznosiły się strome schody, zakończone bramą. Za nią widać było tylko szarą mgłę.
Wysoki Hrothgar - brama, prowadząca na szczyt góry, do siedziby mistrza Paarthurnaxa |
Dziś wiem już, że to nie Siwobrodzi, ani nie Paarthurnax bronili tej drogi. Była niebezpieczna właśnie ze względu na kłębowiska niezwykle mroźnej mgły. Dziwne zjawisko, powstające tylko na Gardle Świata. Przejść przez nią było niepodobieństwem – mgła mroziła i paraliżowała ruchy, w dodatku ograniczała widoczność tak, że człowiek szybko by się w niej zgubił i prędzej czy później runął w przepaść, których tu nie brakowało. Jedyny sposób przejścia, polegał na rozproszeniu tej mgły. A do tego służył Krzyk.
Stanęliśmy w połowie schodów, na szerokim stopniu, na którym zapalono wielki znicz. Arngeir zwrócił się do mnie.
- Droga do Paarthurnaxa wiedzie przez tę bramę – wskazał na górę. – Pokażę ci, w jaki sposób otworzyć drogę.
Pochylił się i wypowiedział trzy słowa.
- Lok… Vah… Koor…
Wokół niego na kamiennym stopniu pojawiły się trzy błyszczące słowa, zapisane w smoczym języku. Podszedłem do nich i poczekałem, aż zamieniły się w mgiełkę, która we mnie wniknęła.
- Lok – powtórzyłem. - Niebo.
Arngeir skinął głową. Podszedłem do następnego słowa.
- Vah… Skacz. Koor… Lato!
Arngeir uśmiechnął się.
- Przekażę ci własne rozumienie Czystych Niebios – rzekł. – To ostatni dar, jaki od nas otrzymasz, Smocze Dziecię. Korzystaj z niego mądrze.
I przy tych słowach posłał ku mnie złocistą mgiełkę. Poczułem tak dobrze znany zawrót głowy i chwilowe zamroczenie. A potem wydało mi się, że jestem silniejszy od zawiei, śniegu, mgły i chmur. Miałem wizję w której chmury rozstępowały się przede mną, jak tłum wiernego ludu przed swoim władcą. Poznałem okrzyk Czyste Niebiosa. Wszystkie trzy słowa na raz.
- Czyste Niebiosa rozwieją mgłę, lecz tylko na pewien czas – rzekł Arngeir. – Droga do Paarthurnaxa jest usiana niebezpieczeństwami. Nie lekceważ jej trudów. Nie zatrzymuj się, nie trać celu z oczu, a na pewno dotrzesz na szczyt.
Spojrzałem na Lydię. Miała poważną minę. Podszedłem do niej, wręczając jej Zgubę Smoków. Nie chciałem obciążać się dwoma mieczami w tej wędrówce. Przedświt musiał mi wystarczyć. Oddałem jej też większość strzał, pozostawiając sobie jedynie najlżejsze, elfie. Skinęliśmy sobie głowami, po czym wszedłem na schody i zbliżyłem się do bramy.
Szarawa mgła przesłaniała cały widok. Wyglądało to tak, jakby za bramą szalała lodowa burza. Poczułem jak mróz ściąga mi skórę na twarzy, a zbroja zaczyna coraz bardziej ziębić. Jeszcze chwila, a przymarznie mi do ciała. A przecież nawet jeszcze nie przekroczyłem bramy. Wejście w tę mgłę oznaczało śmierć w ciągu kilku chwil.
Nabrałem powietrza.
- Lok-Vah-Koor!
Efekt wizualnie był podobny do działania Nieugiętej Siły. Ujrzałem falę pędzącą przed sobą, jednak zamiast odepchnąć mgłę, ten Krzyk sprawił, że mgła rozwiała się. Nie popłynęła ani przed siebie, ani w górę, ani nie opadła. Po prostu znikła. Wiedząc, że nie mam wiele czasu, ruszyłem biegiem. Powietrze było w tym miejscu bardzo zimne, ale już nie zagrażające życiu.
Po chwili byłem już po drugiej stronie.
Ścieżka nie była stroma, ale za to wąska, nierówna i miejscami zdradliwie oblodzona. Tylko górskie kozy, których kilka napotkałem po drodze, czuły się na niej pewnie. Było to jedyne towarzystwo w tej wędrówce. Przynajmniej tak mi się zrazu wydawało.
Zabójczą mgłę napotkałem jeszcze na swej drodze kilkakrotnie. Za każdym razem rozwiewała się, gdy tylko na nią krzyknąłem. Raz o mało nie strąciłem ze stromej grani wędrującej tam kozy, bowiem fala powietrza wytrąciła ja z równowagi. Na szczęście zdołała jakoś zaprzeć się racicami o chropowatą skałę i to ocaliło jej życie.
Niestety, nie na długo. To, co ujrzałem po chwili, zmroziło mi krew w żyłach. Kozę napadł niewidzialny potwór! Widziałem jedynie załamanie światła, jakie wytwarzał, gdy rzucił się na nią z ostrymi jak brzytwy zębiskami. Był idealnie przezroczysty, jakby zbudowany z doskonale czystego lodu, bez żadnej skazy. I nie miał żadnych kończyn, składał się wyłącznie z uzbrojonej w zęby czaszki i ogona. Płynął w powietrzu, w dodatku bardzo szybko i zwinnie.
Po raz pierwszy spotkałem wtedy Lodowego Upiora. Nikt nie wie, jak one powstają. Z pewnością są to istoty magiczne. Występują w najwyższych, najtrudniej dostępnych partiach gór, daleko poza granicą wiecznego śniegu. Są niezwykle agresywne. Ich jedyną słabością jest wrażliwość na ogień, o czym przekonałem się, gdy tylko upiór uśmiercił nieszczęsną kozę i rzucił się na mnie.
Trafić go z łuku było niemożliwością. Jego szybkość nie pozwalała na wycelowanie. Wyszarpnąłem więc miecz. I tu pomogło mi zaklęcie, jakie na niego nałożono. Trzaskałem upiora mieczem, patrząc jak słabnie od ogarniających go płomieni i dziękując w myślach Meridii za cenny podarunek. Wkrótce rozsypał się w niewielki stos niebieskawego lodu. Nie zdołał swymi ostrymi zębiskami zadać mi żadnych poważnych ran, jedynie zmroził mi zbroję tak, że musiałem przywołać zaklęcie leczenia, aby zapobiec odmrożeniu.
Po chwili ruszyłem w górę, ostrożnie stawiając nogi. Ścieżka wiła się dookoła szczytu, jak serpentyna. Nieco wyżej napotkałem jeszcze jednego Lodowego Upiora, tym razem jednak potraktowałem go zaklęciem płomieni już z daleka. Wił się wściekle, próbując uciec strumieniowi ognia, a jednocześnie zbliżyć się do mnie. Gdy mu się to udało, dostał mieczem raz i drugi. Znów odskoczył i spróbował zaatakować ponownie, ale nie zdążył. Rozpłynął się w stos lodu.
Schowałem miecz, bowiem ścieżka stała się nieco bardziej stroma i trzeba było uważać, aby wiatr, który im bliżej szczytu tym był mocniejszy i bezlitośnie szarpał mną we wszystkie strony, nie zrzucił mnie w przepaść. Raz jeszcze musiałem Krzykiem rozproszyć mgłę. Przecisnąłem się między dwoma sterczącymi głazami, wyglądającymi jak naturalna brama. Jeszcze kilkadziesiąt kroków pod górę i nagle znalazłem się na rozległej półce skalnej, jakby niewielkim płaskowyżu, a naprzeciwko ujrzałem ni mniej ni więcej, tylko Smoczą Ścianę.
To musi być tu…
Zacząłem rozglądać się wokół. Musi tu być jakaś chatka, może jakaś grota, w której mieszkał mistrz. Ale nic takiego nie było. Smocza Ściana również zawiodła. Wprawdzie była pokryta znakami smoczego pisma, ale żadne ze słów nie pulsowało światłem i nie dobiegł mnie tak dobrze znany mi zew.
Nagły podmuch powietrza omal mnie nie przewrócił. Śnieg dookoła uniósł się i zaczął wirować. Jakiś cień przesunął się po niebie. Podniosłem wzrok i zmartwiałem. Przede mną, zagarniając potężnymi skrzydłami, lądował smok.
Wszystkiego się spodziewałem, tylko nie smoka. Przyszło mi na myśl, że daremna była moja wyprawa, bowiem jeśli smok dotarł aż tutaj, na pewno zabił już Paarthurnaxa. Na strzał z łuku było za blisko. Wyszarpnąłem miecz, żałując, że zostawiłem Lydii Zgubę Smoków. Zasłoniłem się tarczą, oczekując na atak.
Ale smok nie atakował.
Siedział przede mną i przyglądał mi się ciekawie. Wreszcie otworzył pysk, ale zamiast spodziewanego strumienia mrozu lub ognia, popłynął z niego niezwykle dźwięczny i donośny głos.
- Drem Yol Lok – zahuczał. – Witaj, wundunik. Jestem Paarthurnax. Kim jesteś? Co przywiodło cię do strunmwah, mej góry?
Jego niski, dudniący głos miał zniewalającą barwę*. Ciepłą i łagodną. A ja stałem oniemiały, niezdolny do wykrztuszenia słowa. Opuściłem miecz i gapiłem się na niego, zaskoczony. Mistrz Siwobrodych okazał się być smokiem! Najprawdziwszym smokiem!
Paarthurnax sylwetką przypominał nieco Alduina, był jednak innej barwy, jasnoszarej, chwilami złotawej, a kostne wyrostki na plecach i głowie miał znacznie mniejsze. Zauważyłem, że jeden z nich, odchodzący od szczęki ku dołowi, był ułamany.
Wciąż otępiały, miałem jednak tyle przytomności, by schować miecz. Przełknąłem z trudem ślinę przez zdrętwiałe gardło.
- Zaskoczyło mnie to, że jesteś smokiem – powiedziałem drżącym głosem.
- Jestem taki, jakim stworzył mnie mój ojciec, Akatosh – zahuczał smok. – Tak jak i ty, Dovahkiinie. Powiedz mi, dlaczego tu przybywasz, volaan? Dlaczego zakłócasz mą medytację?
Dovahkiin! Po raz kolejny słyszę to słowo. Byłem pewien, że ten smok wie o mnie wszystko. Czułem się dziwnie nagi i bezbronny, stojąc z nim oko w oko. Wiedziałem, że jeśli chcę uzyskać od niego pomoc, muszę być z nim absolutnie szczery. Ale bądź tu szczery, gdy prosisz smoka o broń przeciwko smokom!
Wciągnąłem powietrze i wyrzuciłem z siebie.
- Muszę poznać Krzyk Smokogrzmotu!
Powiedziałem to szybko, bojąc się, że zabraknie mi na to odwagi. Smok jednak nie potraktował mnie jęzorem ognia, jak się spodziewałem. Nadal przyglądał mi się, lekko tylko falując ogonem.
- Nauczysz mnie go? – odważyłem się spytać.
Smok milczał przez chwilę, po czym otworzył pysk.
- Drem – zadudnił. – Cierpliwości! Istnieje obyczaj, któremu musi stać się zadość, gdy dovovie spotykają się po raz pierwszy. Wedle tradycji, starsi mają pierwszeństwo przemawiania. Usłysz moje Thu’um! Poczuj je w kościach. Sprostaj mu, jeśliś Dovahkiinem. Jol! Tor! Shul!
Po tych słowach odwrócił się w stronę Smoczej Ściany i trysnął w nią jęzorem ognia. Pojawiło się na niej Słowo. Smok zwrócił głowę w moją stronę.
- Słowo wzywa – rzekł. – Odpowiedz na wezwanie. Rzekłem. Rotmulaag czeka.
Podszedłem wolno do ściany. Wszystko odbyło się tak, jak dotąd, jedynie Słowo pulsowało inną barwą. Lekka ciemność przed oczami i lekki zawrót głowy – znosiłem to coraz łatwiej.
- Yol… - szepnąłem. – Ogień!
- Podarunek, Dovahkiinie – odezwał się Parthurnaax, a w jego głosie wyczułem uśmiech. – Yol. Zrozum ogień, jak czynią to dovowie.
I w tym momencie posłał ku mnie strumień złocistej mgiełki, tak samo jak dotąd robili to Siwobrodzi. Poczułem w sobie ciepło. Potężne ciepło. Parzące ciepło! Jakbym duszkiem wypił szklanicę gorącej brandy. Rozpalało mi wnętrzności, nie czyniąc mi jednak krzywdy, ani nie powodując bólu. Poczułem gorąco swego oddechu. W tym momencie dziwiłem się, że nie mam skrzydeł, jak smok, bowiem czułem się jak smok. Mogłem zionąć ogniem.
- Pokaż mi teraz, na co cię stać – odezwał się Paarthurnax. – Przywitaj mnie nie jak śmiertelnik, lecz jak dova!
Wiedziałem już, że „dova” oznacza smoka. Fakt, iż Paarthurnax, uznał mnie za równego sobie, oszołomił mnie i onieśmielił. Kimże byłem? Synem prowincjonalnego kowala, którego zgodnie z pola ojca, przeznaczeniem było usługiwanie w zamkowej kuchni. A oto stałem na najwyższym szczycie całego Cesarstwa, zakuty w pyszną, elfią zbroję, z podarunkiem daedrycznej bogini u pasa i… rozmawiałem z najprawdziwszym smokiem! Gdyby ktoś w mej rodzinnej wiosce powiedział mi, że tak będzie wyglądać mój los, ryknąłbym śmiechem i zapewne długo nie mógłbym się uspokoić.
- Yol!
Miałem na tyle przytomności umysłu, że odwróciłem głowę w bok, aby nie krzyczeć na Paarthurnaxa. Z moich ust trysnął ogień i osmalił pobliską skałę. Nie wierzyłem własnym oczom. Oto zionąłem ogniem, jak najprawdziwszy smok! Zamiast dmuchać w ogień, jak chciał mój ojciec, ja dmuchałem ogniem!
- Ach… Tak, Sossedov los mul! – skwitował smok. – Smocza krew jest w tobie silna. Już dawno nie miałem okazji podyskutować z kimś mego gatunku.
Rozpostarł skrzydła i uderzył nimi raz i drugi, wzbudzając śnieżną zadymkę. Oderwał się od ziemi i przeniósł się na szczyt Smoczej Ściany, gdzie zapewne było mu wygodniej. Zacisnął szpony na kamiennej krawędzi, złożył skrzydła i pochylił łeb w moją stronę.
- A więc ta wędrówka miała na celu spotkanie ze mną – rzekł spokojnym głosem. – Niełatwe zadanie dla jooree, śmiertelnika. Nawet dla Dovah Sos, Smoczego Dziecięcia. O co chcesz zapytać?
Podszedłem bliżej. Nie odczuwałem już lęku. Wiedziałem już, że ten smok jest mi przyjazny i nie uczyni mi krzywdy. Spojrzałem bez lęku na jego olbrzymie zęby. Potężny pysk zasłonił mnie przed jego niewielkimi oczami. Smok obrócił więc głowę i zerknął na mnie jednym okiem, podobnie, jak robią to konie.
- Możesz nauczyć mnie Smokogrzmotu? – spytałem, patrząc mu prosto w oczy.
Smok lekko poruszył skrzydłami.
- A, spodziewałem się ciebie! – rzekł z uśmiechem, który jednak wyczuć można było tylko w głosie, jako że gadzie szczęki nie potrafiły się uśmiechać. – Prodah. Nikt nie podjąłby tak długiej wędrówki dla tinovaak ze starym dovą. Nie, ty szukasz broni przeciwko Alduinowi!
Pokiwałem głową i rozłożyłem ręce.
- Siwobrodzi woleliby, żeby mnie tu w ogóle nie było – wyznałem.
Smok pokiwał głową.
- Hmm. Tak, bardzo mnie chronią. Bahlaan fahdonne. Nie znam jednak poszukiwanego przez ciebie Thu’um. Krosis. Moja wiedza tak daleko nie sięga. Twoi pobratymcy, jorree, śmiertelnicy, stworzyli to jako broń przeciwko dovom… Smokom. Nasze hadrimme, nasze umysły, nie są nawet w stanie pojąć jego idei.
Nadzieja opuściła mnie. Ogarnęła mnie rozpacz. Więc wszystko na nic! Ostatnia nadzieja właśnie upadła. Jedyny Krzyk, który mógł ocalić świat, zaginął… Opuściłem głowę.
- Więc jak mogę się tego nauczyć? – szepnąłem zrezygnowany.
Smok przysunął głowę w moją stronę i odezwał się ciszej, jakby chciał mnie uspokoić.
- Drem. Wszystko w swoim czasie. Najpierw pytanie do ciebie. Dlaczego chcesz zgłębić wiedzę o tym Thu’um?
- Muszę powstrzymać Alduina – odrzekłem, podnosząc głowę.
- Taaak… - mruknął smok. – Alduin… Zeymah. Starszy brat. Uzdolniony, pojętny i… kłopotliwy, jak to często bywa w przypadku pierworodnych. Ale dlaczego? Dlaczego musisz powstrzymać Alduina?
Westchnąłem. Nie wiedziałem dotąd, że Alduin i Paarthurnax są braćmi. To wszystko zmieniało. Ale zgodzić się na to, że świat przestanie istnieć? Unicestwić wszystkie żyjące na nim istoty? Przypomniał mi się widok zwęglonych zwłok niewinnego dziecka, który niegdyś tak przeżyłem w Helgen. Miałem zgotować taki los innym dzieciom? I tym wszystkim, których kochałem? I sobie samemu?
- Podoba mi się ten świat – odrzekłem nieśmiało. – Nie chcę, żeby się skończył.
- Pruzah – odparł Paarthurnax. – Powód dobry, jak każdy inny. Wielu myśli podobnie jak ty, choć nie wszyscy. Niektórzy uważają, że wszystko musi się kiedyś skończyć, by mógł nastać kolejny świat. Może ten jest tylko jajem kolejnego kalpa, kolejnego cyklu? Lein vokiin? Chcesz powstrzymać narodziny nowego świata?
Uśmiechnąłem się, choć daleko było mi do wesołości. Smok nie przejmował się końcem świata. Był ponadto. Jemu było wszystko jedno, czy żyje w jednym świecie, czy w drugim. Ale dla śmiertelników koniec świata oznaczał koniec wszystkiego. Ja należałem do tego świata i ten był mi drogi. Następny świat nie byłby już moim światem.
- Następny świat będzie musiał sam o siebie zadbać – odparłem na poły ironicznie.
- Paaz – roześmiał się Paarthurnax. – Rozsądna odpowiedź! Ro fus… Może jedynie równoważysz siły, które próbują przyspieszyć upadek tego świata. Nawet my, którzy żeglujemy po prądach czasu, nie widzimy poza horyzont jego końca. Wuldsetiid Los tahrodiis. Próbujący przyspieszyć koniec, mogą go odwlec, a chcący opóźnić upadek, przyspieszyć go.
Opuścił nieco głowę, jakby się namyślał, zaraz jednak podniósł ją i przekrzywił na bok, jakby miał zamiar się przekomarzać. Widać było, że te gesty nie są u niego naturalne. Zapewne, poznawszy je od ludzi, uważał za uprzejmość stosowanie ich, aby być lepiej zrozumianym.
- Zbyt długo jednak daję upust swojej słabości do przemawiania – dodał ciepło. – Krosis. Teraz czas na twoje pytanie. Czy wiesz, dlaczego mieszkam tu, na szczycie Monahaven, zwanego przez ciebie Gardłem Świata?
- Nie – odpowiedziałem szczerze, bowiem nigdy się nad tym nie zastanawiałem. – Smoki lubią góry, prawda? – dodałem niepewnie.
- Prawda – odrzekł Paarthurnax. – Jednak niewielu już pamięta, że to właśnie tu Alduin posmakował klęski z rąk starożytnych Języków. Vahrukt unslaad. Możliwe, że jestem jedynym, który pamięta, jak go pokonano.
- Za pomocą Krzyku Smokogrzmotu, prawda?
- Tak i nie – smok zakołysał wielkim łbem. – Viik nuz ni kron… Klęska Alduina nie była ostateczna. Gdyby była, nie pojawiłbyś się tu, szukając sposobu na pokonanie go. Ówcześni Nordowie, z pomocą Krzyku Smokogrzmotu, zdołali poważnie zranić Alduina, lecz to nie wystarczyło. Ok mulaag enslaad… Wykorzystano Kel, Pradawny Zwój. Dzięki niemu rzucono go w odmęty strumienia czasu.
Nagle elementy układanki zaczęły do siebie pasować! Zacząłem rozumieć, co się stało.
- Twierdzisz, że starożytni Nordowie wysłali Alduina w przyszłość? – spytałem zdumiony.
- Nieumyślnie – skinął głową. – Myśleli, że zniknie, zaginie na wieki. Meyye… Wiedziałem, że w końcu się pojawi. Tiid bo amativ… Czas zawsze płynie naprzód. Dlatego właśnie mieszkam tutaj. Czekałem przez tysiące ludzkich lat, wiedząc, gdzie się pojawi, lecz nie wiedząc kiedy.
Nowa zagadka. Prastary Zwój… Użyto go, aby wypchnąć Alduina poza czas, ale czym on jest?
- Prastary Zwój – odezwałem się, - co to takiego?
- Hmm… - zamyślił się. – Jakby to wytłumaczyć twoim językiem?... Dovowie posiadają nazwy dla rzeczy, których jorre nie widzą potrzeby nazywać. To artefakt spoza czasu. Nie istnieje, lecz zawsze był. Rah wahlaan… Są… Hmm… Fragmentami kreacji. Kelle, Prastare Zwoje, jak wy je nazywacie, często były wykorzystywane do wieszczenia. Tak – skinął głową. – Przepowiednia o tobie pochodzi z Prastarego Zwoju. To jednak tylko cząstka ich mocy. Zofaas Suleyk…
Ogarniała mnie coraz większa rozpacz. Krzyku nie ma… Prastary Zwój istnieje poza czasem… Żadna z broni, której mógłbym użyć przeciw Alduinowi, nie leżała w zasięgu mojej ręki. Klęska zbliżała się nieuchronnie. Historia, opowiedziana przez Paarthurnaxa była bardzo ciekawa i istotna, ale…
- W jaki sposób ma mi to niby pomóc?
Za późno zorientowałem się, że ostatnie zdanie wypowiedziałem na głos. Spojrzałem przepraszająco na swego smoczego rozmówcę, ale ten nie wydawał się dotknięty.
- Tiid krent – odezwał się. – Czas został tu. Strzaskany z powodu tego, co starożytni Nordowie zrobili Alduinowi. Jeśli przyniesiesz Kel, ten Prastary Zwój tutaj, do Tiid-Ahraan, Załamania Czasu… Mając Prastary Zwój, którym złamano prąd czasu, może zdołasz… przenieść się wstecz, na drugi koniec rozłamu. To byłaby szansa na nauczenie się Smokogrzmotu od jego twórców.
Zrobiło mi się gorąco. Zrozumiałem doskonale jego pomysł. A więc wciąż jest nadzieja… Tylko najpierw należało zdobyć Zwój, a nie wiedziałem nie tylko, gdzie go szukać, ale nawet zapewne nie potrafiłbym go rozpoznać nawet wtedy, gdybym się o niego potknął.
- Wiesz, gdzie mogę znaleźć Prastary Zwój? – spojrzałem na niego, nie żywiąc jednaj wielkiej nadziei.
- Krosis, nie – potwierdził moje obawy. – Niewiele wiem o wydarzeniach, które miały miejsce na dole w czasie, gdy tu mieszkałem. Zapewne wiesz więcej niż ja.
Tak jak myślałem. Nie wiem ani czego szukać, ani gdzie. Chociaż… O Smokogrzmocie też nie wiedziałem, ale wiedział ktoś inny!
- Hmm… - pomyślałem głośno. – Esbern… Albo Arngeir mogą coś wiedzieć…
- Ufaj swoim instynktom, Dovahkiinie – odparł Paarthurnax. – Krew wskaże ci drogę.
Liczyłem na pomoc Esberna. Jego wiedza o smokach była spora, może słyszał też coś o Zwoju. Albo zdołał odczytać to ze Ściany Alduina. Arngeir też słyszał o Smokogrzmocie. Wiedział, że już przedtem pokonano Alduina. Może wie też coś o Prastarym Zwoju?
- A co jeśli już znajdę Prastary Zwój? – spytałem.
- Przynieś tutaj – zahuczał Paarthurnax. – Do Tiid-Ahraan. Potem… Kelle vomindok… W takich kwestiach nic nie jest pewne. Spodziewam się, że więź Zwojów zTiid-Ahraan wywoła wizję. Rzut oka na moment ich stworzenia. Potem poczujesz, poznasz Smokogrzmot. Moc, jaką miał przy pierwszym wypowiedzeniu. Dojrzysz… Wuth fadonne… Moich przyjaciół. Hakona, Gormlaith i Felldira.
Nigdy nie słyszałem tych imion.
- Hakon? – spytałem. – Gormlaith? Felldir? Kim oni są?
- To pierwsi śmiertelnicy, których nauczyłem Thu’um – odparł Paarthurnax, wzdychając przeciągle, jakby ogarnęło go wspomnienie. – Pierwsze Języki. Przywódcy powstania przeciwko Alduinowi. W owych czasach byli potężni. Sama próba pokonania Alduina, Sahrot hunne! Od tamtej pory Nordowie mieli wielu bohaterów, ale żaden nie był większy.
Nadzieja znów wlała się w moje serce. Wiedziałem, co trzeba robić, a to było najważniejsze. Pokłoniłem się Paarthurnaxowi z szacunkiem i podziękowałem za naukę. Smok nie uśmiechnął się wprawdzie, ale spojrzał na mnie ciepło. Na odchodnym spytałem jeszcze, już z czystej ciekawości.
- Co dokładnie robi Smokogrzmot?
Smok pokiwał głową na boki.
- Nie jestem w stanie ci tego dokładnie wyjaśnić – odparł. - Nigdy nie słyszałem, jak ktoś go użył. Kogaan. To pierwszy Thu’um, stworzony całkowicie przez śmiertelnych. Podobno więzi smoka w okowach śmiertelności. Dla nieśmiertelnych dovów jest to zupełnie vonmindoraan, niepojęty koncept.
Pożegnałem go ostatecznie.
- Su’um arkh morah – odrzekł niezrozumiale.
Jedyna istniejąca fotografia Paarthurnaxa. Wykonano ją na Gardle Świata, prawdopodobnie przez wnuczkę Wulfhere'a, Taramis z Grodu nad Jeziorem |
A potem nagle zapragnąłem spojrzeć z góry na świat!
Wdrapałem się na sam szczyt, górujący nad Gardłem Świata. Niewiele mi już bowiem brakowało do osiągnięcia najwyższego punktu Cesarstwa – zaledwie kilka wysokości człowieka. Stanąłem na najwyższej skalnej półce i z drżeniem serca i nóg spojrzałem w dół. Pode mną rozpościerało się całe Skyrim. Widok był przepiękny, prawie taki, jak wtedy, gdy Meridia porwała mnie w niebiosa. Czyste górskie powietrze zapewniało doskonałą widoczność. Daleko na północy, jak i na południu, z mgły wystawały ostre szczyty, podczas gdy ich podnóża tonęły w chmurach. Czułem się jak prawdziwy smok… dova, spoglądający z góry na świat.
Syciłem oczy pięknym widokiem, nie zapominając jednak o rzeczywistości. Słońce wisiało już dość nisko, musiałem więc czym prędzej udać się na dół, aby przed zmrokiem zdążyć na Wysoki Hrothgar. W ciemności droga była bowiem nie do przejścia, przynajmniej dla człowieka. Po raz ostatni pokłoniłem się Paarthurnaxowi i pospiesznie zacząłem schodzić w dół.
Kilkakrotnie musiałem użyć Krzyku, by rozgonić mrożącą mgłę, ale poza tym nic nie zakłóciło mojej wędrówki.
Słońce już zachodziło, gdy przeszedłem przez bramę i skierowałem się do klasztoru. Pierwszą osobą, jaką spotkałem, była Lydia, siedząca na schodach i czekająca na mnie, z podziwu godną cierpliwością. Na mój widok wstała i spojrzała na mnie pytająco. Wzruszyłem ramionami.
- Muszę porozmawiać z Arngeirem – oświadczyłem. – On może wiedzieć, jaki jest nasz następny ruch.
- Jest w refektarzu – odparła. – Siedzi na klęczkach i mruczy jakieś modlitwy.
Udałem się tam niezwłocznie. Lydia poszła za mną. Mistrz usłyszał nasze kroki i powstał, zanim się zbliżyliśmy.
- Czyli Paarthurnax się z tobą rozmówił – rzekł, kiwając głową. – Smocza krew tętni w twych żyłach jasnym ogniem. Czy odpowiedział ci na twe pytanie? Czy nauczył cię Krzyku Smokogrzmotu?
- Nie – westchnąłem. – Ale powiedział mi, jak się tego dowiedzieć.
- Niech tak będzie – odrzekł Arngeir. – Skoro uważa, że musisz się tego nauczyć, spełnimy jego prośbę.
Chwycił nas oboje pod ramię i łagodnym ruchem zaprowadził do stołu, gdzie czekała skromna wieczerza. Pełniąc honory domu, napełnił trzy kielichy aromatycznym winem, po czym spojrzał na mnie pytająco.
- Potrzebuję Prastarego Zwoju, z którego korzystali starożytni – powiedziałem wolno. – Wiesz, gdzie go znajdę?
Arngeir uniósł brwi w geście zdziwienia.
- Nigdy nie darzyliśmy Zwojów zbyt wielką uwagą – wyznał. – Sami bogowie boją się mieszać w takie sprawy. Gdzie go znaleźć…
Nagle, jakby sobie coś przypomniał. Zmarszczył czoło i bezwiednie podrapał się po brodzie, po czym uniósł w górę palec.
- Bluźnierstwo zawsze było domeną magów z Zimowej Twierdzy! – oznajmił. – Być może zdołają ci coś powiedzieć o Prastarym Zwoju, którego szukasz.
Cóż, lepsza taka wskazówka, niż żadna. Wyciągnąłem mapę i podsunąłem Lydii. Ona bez wahania wskazała mi jakiś punkt daleko na północy, nad samym morzem. Czekała nas daleka droga.
__________________
* W grze Paarthurnax mówi głosem Piotra Fronczewskiego
Ciekawe czy Wulfhere będzie umiał latać jak smok. :)
OdpowiedzUsuńJuż prawie umie. Zna przecież Krzyk Trąba Powietrzna, który niesie go z szybkością wichru. To pomaga przeskakiwać między przepaściami - a to już prawie lot.
UsuńJak tak dalej pójdzie to Wulfere całkowicie "zesmoczeje".
OdpowiedzUsuńMiłego,;)
Nie ma obawy. Ale prawdą jest, że każdy nowy Krzyk przybliża jego naturę smokom.
UsuńSkomplikowane to poszukiwanie prastarego zwoju, dziś wsiada się po prostu do maszyny czasu.
OdpowiedzUsuńAle wtargaj ją na Gardło Świata! Powodzenia!
Usuń