Ostre, górskie słońce, odbijające się od
śniegu, oślepiło mnie tak, że musiałem przysłonić oczy ręką. Jednocześnie
owionął mnie ziąb. Powietrze było niesamowicie zimne.
W oddali usłyszeliśmy ryk smoka. Gdzieś
daleko, za górami. Echo powtarzało go przez kilka chwil i trudno było się nawet
zorientować, skąd dochodzi. Wydawało nam się, że cichnie.
- Wygląda na to, że odleciał stąd na dobre –
odezwał się Hadvar. – Ale raczej nie powinniśmy tu zostawać. Zwłaszcza ty. Gdy
nadejdzie noc, chwyci mróz, a ty pewnie do mrozu nienawykły?
Przytaknąłem milcząco.
- Jak to się stało, że ty, Cyrodiilijczyk,
znalazłeś się na wozie, razem z Ulfrikiem?
Cyrodiilijczyk! Jeśli miałem jakieś
wątpliwości, to w tym momencie się rozwiały. Hadvar naprawdę był moim rodakiem.
Tylko my sami nazywaliśmy siebie w ten sposób. Wszyscy inni mówili o nas po
prostu „Cesarscy”. A w Skyrim słowo „cesarscy” mogło oznaczać nie tylko Cyrodiilijczyka,
ale też legionistę. Innymi słowy, nie każdy cesarski to Cesarski i odwrotnie.
Prawdziwa kołomyja.
Pokręciłem głową.
- Nie wiem – odparłem. – To znaczy, nie wiem
dlaczego. Przybyłem tu, żeby zaciągnąć się do legionu i pomścić brata. Na
granicy nikt nie robił mi problemów. Kawałek dalej zauważyłem obozowisko
żołnierzy. Chciałem się dowiedzieć, gdzie są zaciągi. Nie wiedziałem, że to
Gromowładni. Nawet nie zdążyłem do nich dojść, by spytać, gdy cesarscy nas
napadli. Na samym początku musiałem oberwać czymś w głowę i straciłem
przytomność. Obudziłem się na wozie pod Helgen.
Hadvar przyglądał mi się w milczeniu.
- Dlaczego chciałeś zaciągnąć się do legionu?
– spytał nagle. – I dlaczego akurat w Skyrim? Przecież w Cyrodiil byłoby ci o
wiele łatwiej!
- Wcale nie – westchnąłem. – Ojciec się nie
zgadzał. A poza tym, chciałem pomścić brata, który zginął w Skyrim. No i
zobaczyć Skyrim na własne oczy…
- Brata, powiadasz?
Skinąłem głową.
- Aersic. Zginął jakiś miesiąc temu. Był
legionistą w Skyrim. Ojciec nie chciał stracić drugiego syna i uparł się oddać
mnie na służbę do hrabiego. Jako kuchcika – dodałem z goryczą.
- Uciekłeś?
Pokiwałem głową.
- A gdy dotarłem na miejsce, ten sam legion,
do którego chciałem się zaciągnąć, o mało nie skrócił mnie o głowę – dodałem. –
A Gromowładni niechcący uratowali mi życie, do spółki ze smokiem…
Hadvar westchnął.
- Trudne do przewidzenia są losy ludzkie –
rzucił sentencjonalnie. – Aersic, powiadasz? Przykro mi, nie słyszałem o nim.
Żeby się czegoś o nim dowiedzieć, musiałbyś udać się Samotni. Tam jest sztab.
Tam mają wszystkie listy i dokumenty. Jedno jest pewne. Jak stąd nie znikniemy,
prędzej czy później znajdzie nas albo smok, albo Gromowładni.
- Nie wiem, czy muszę się obawiać
Gromowładnych – prychnąłem z goryczą. – Siedziałem obok ich władcy i razem
szliśmy na śmierć.
- Akurat będziesz miał czas im to wytłumaczyć!
– odparł drwiąco. – Masz na sobie cesarską zbroję, więc pytać nie będą. Chodźmy
do Rzecznej Puszczy. To osada, niedaleko stąd. Tam się zastanowimy, co dalej.
- Pomogą nam tam? – spytałem niepewnie.
- Mój wuj jest tam kowalem – zapewnił. – To
dobrzy ludzie. Chodźmy, zanim zmarzniesz na kość.
Pobiegłem za nim w dół. Wkrótce dotarliśmy do
traktu, wyłożonego kamieniem. Ścieżka wiła się w dół. Biegliśmy już jakiś czas,
gdy nagle ściana lasu urwała się, odsłaniając rwącą rzekę, a za nią wysoką
górę. Stanąłem w miejscu, nie mogąc oderwać oczu od cudownego, malowniczego
widoku. Tak wysokich gór nie było w mojej ojczyźnie. Szczyt skąpany w śniegu i
słońcu, lśnił jak najprawdziwszy klejnot. Ciche huczenie wodospadu dopełniało
niesamowitego nastroju tego miejsca.
Przysłoniłem oczy dłonią.
- Co to? – wskazałem ręką przed siebie. – Widzę
jakiś budynek. Jak stajnia bez dachu.
- Gdzie? – spytał Hadvar, stając obok mnie. –
Tam na górze? To Czarnygłaz. Tak to tutaj nazywają. I zapewniam cię, że nie
jest to żadna stajnia. Chyba, że hodujesz wyjątkowo wyrośnięte konie…
Przyjrzałem się dziwnej budowli, zbudowanej na
szczycie góry. Wyglądała, jak rozlatująca się szopa, z której dachu pozostały tylko
puste krokwie, a ze ścian, jedynie słupy, tylko… Przyjrzałem się uważniej i
nagle po raz pierwszy zauważyłem niesamowite zjawisko, którego przedtem nie
znałem. Tym czymś było złudzenie, za które ponoć odpowiadało górskie powietrze.
Wszystko wydawało się tu znacznie bliżej niż w rzeczywistości, stąd uznałem, że
tajemnicza budowla to jakiś większy dom. Tymczasem, gdy zerknąłem na świerki,
rosnące poniżej i porównałem je z ową budowlą, dotarło do mnie, że budowla jest
bardzo daleko i… jest ogromna! Jak ruiny jakiegoś pałacu.
- To ruiny jakiegoś zamku? – spytałem.
- Świątyni – odparł Hadvar. – Tak mówią. Ale
nikt nie wie, jakie bóstwo tu czczono. To starożytne ruiny, sprzed setek lat.
Chodźmy, jeśli chcemy zdążyć przed zmrokiem. Tu, w górach, noc zapada bardzo
szybko.
Pobiegliśmy dalej. Droga skręciła najpierw w
prawo, a potem w lewo, by znów skierować się ostrym łukiem w prawo. A na łuku
drogi stała inna budowla. Jakiś pomnik, złożony z trzech, smukłych menhirów.
Zaciekawiony podszedłem do jednego z nich. Miał na sobie wyryty jakiś rysunek,
trudny do odczytania. Dotknąłem go i ze zdziwieniem wyczułem delikatną
wibrację. I zrozumiałem: to były magiczne kamienie!
Pierwszy raz widziałem coś takiego na oczy.
Mój elfi przyjaciel Eanor miał pewien magiczny amulet, który też tak wibrował,
gdy wzięło się go do ręki. Podobno pomagał mu w warzeniu mikstur, dodając im
mocy. Obejrzałem sobie dokładnie wszystkie trzy menhiry.
- Idziesz? – spytał Hadvar. – Już niedaleko,
zaraz za tym zakrętem.
- Idź sam – odparłem. – Dołączę do ciebie
wkrótce. Muszę obejrzeć sobie te kamienie dokładnie.
- W Rzecznej Puszczy pytaj o kowala Alvora –
odparł. – Zresztą, kuźnię zauważysz od razu. Jest po lewej stronie, zaraz na
początku.
Machnął mi ręką na pożegnanie i pobiegł
ścieżką w dół. Ja tymczasem przyłożyłem obie dłonie i czoło do tajemniczego
głazu. Rozkoszne wibracje uspakajały mnie i koiły moje rany. Ból głowy powoli
ustępował. Przyjrzałem się wyrytym rysunkom. Odgadłem już, co przedstawiają.
Były to Kamień Wojownika, Kamień Złodzieja i Kamień Maga. Czytałem kiedyś o
magicznych kamieniach. Mają ponoć pomagać w nauce profesji. Ale co to za
profesja, ten złodziej?
Magią nigdy dotąd się nie zajmowałem. Nie
czułem jakoś powołania. Za to zainteresował mnie Kamień Wojownika. Jak tu
sprawić, żeby pomógł mi w strzelectwie, czy szermierce? Podszedłem do niego i
położyłem na nim dłonie. Uspokoiłem oddech i wyraziłem życzenie przyjęcia
błogosławieństwa. I stało się. Poczułem, jakby ciepły wiatr owionął mi skronie.
Na chwilę ogarnęła mnie błogość.
Dopiero później dowiedziałem się, jakiego
naprawdę błogosławieństwa udzielił mi głaz. Dzięki niemu, o wiele łatwiej było
mi wyćwiczyć wszelkie potrzebne w walce umiejętności. Nie dawał samych
umiejętności, ale pomagał je zdobyć. Jak wiele mu zawdzięczam, trudno dziś
ocenić, ale na pewno wiele. Bardzo wiele.
Mrok zaczął gęstnieć, więc zaniepokojony
nieco, ruszyłem traktem, którym pomknął Hadvar. Na szczęście było blisko.
Ujrzałem przed sobą światełka ognisk i pochodni, a po chwili moim oczom ukazała
się drewniana stanica, na solidnej, kamiennej podmurówce, przegradzająca trakt.
Stał przy niej strażnik w przyłbicy i zbroi, przypominającej kirys
Gromowładnych. Tylko zamiast narzuconej na nią błękitnej opończy, ten miał ciemnożółtą. Na jego tarczy znajdował się znak, w postaci stylizowanego końskiego
łba. Nie zatrzymywał mnie, gdy wchodziłem przez bramę. Cesarska zbroja zapewne
zastąpiła mi przepustkę. Kuźnia znajdowała się zaraz za bramą, obok stał
drewniany dom. Zapukałem do drzwi. Te otworzyły się niemal natychmiast,
zalewając moją postać światłem, z pozapalanych wewnątrz kaganków. Wejście
zasłoniła mi jakaś wysoka, barczysta postać, której twarzy nie mogłem
rozpoznać, bo nikła w cieniu.
- Bądź pozdrowiony – odezwałem się. – Szukam
kowala Alvora. Mój towarzysz, Hadvar powiedział mi…
- A ty jesteś Wulfhere, tak? – przerwał mi mój
rozmówca niskim głosem.
Przytaknąłem.
- Wejdź i czuj się jak we własnym domu –
odrzekł gospodarz, odsuwając się na bok i wpuszczając mnie do środka. –
Przyjaciele Hadvara są moimi przyjaciółmi.
Wszedłem do środka. Ciepło tego miejsca było
balsamem na moje zmarznięte ciało. Nie prosząc nawet o pozwolenie, podszedłem
do paleniska, na którym huczał płomień i wyciągnąłem ręce ku niemu. Dopiero
teraz rozejrzałem się po izbie.
Za prostym drewnianym stołem siedział Hadvar i
pałaszował z miski coś smakowitego. Aż mnie skręciło z głodu. Zerknąłem na
gospodarzy. Kowal był wysoki, jasnowłosy i brodaty. Na jego rękach dojrzałem
ten charakterystyczny brud, wcinający się we wszystkie szpary i nie dający się usunąć.
Przypominał mi ojca. Gospodyni, równie smukła i wysoka, zdawała się być dużo
młodsza od swego męża. Też nie była ubrana zbyt wykwintnie, ale przecież nie
spodziewała się gości. Zaprosiła mnie do stołu i bez pytania podsunęła miskę z
gęstą polewką i dużą pajdę chleba. Uśmiechnęła się, gdy zacząłem ze smakiem
zajadać, o wiele szybciej i łapczywiej, niż wymagałyby tego względy
uprzejmości.
Polewka była naprawdę smaczna. Grochowa, na
wędzące, tak gęsta, że łyżka w niej stawała. I gorąca. Czułem, jak z każdą
łyżką jest mi coraz cieplej. Zaspokoiwszy głód, podziękowałem jak umiałem
najładniej, a gospodarz tymczasem postawił przed nami i przed sobą drewniane
kubki i napełnił je miodem.
- No – odezwał się. – Teraz możemy
porozmawiać. Co was tu sprowadza i dlaczego wyglądacie, jakbyście wrócili z
wielkiej wojny?
Spojrzeliśmy na siebie z Hadvarem i obaj jak
na komendę parsknęliśmy śmiechem. Skórzana zbroja Hadvara miała na ramieniu
głębokie rozcięcie w miejscu, gdzie gromowładny zahaczył go mieczem. Cała uwalana
była krwią, błotem i sadzą. W kilku miejscach nosiła ślady przypalenia od
płonących kawałków strzech Helgen i tlącego się drewna. Na czole miał rozmazaną
ciemną plamę, z krwi, pomieszanej z sadzą. Ja zapewne wyglądałem nie lepiej.
- Wuju, nie wiem za dobrze sam, co się stało –
odezwał się Hadvar. – Byliśmy w Helgen, gdy miasto zaatakował… Mówię zupełnie
poważnie! Smok…
- Hę? – Alvor wysunął szczękę, w geście
niedowierzania. – To niedorzeczne…
- Przysięgam! Sam nie mogłem w to uwierzyć!
Najprawdziwszy smok zaatakował i zniszczył miasto.
Alvor spojrzał na mnie, pytającym wzrokiem.
Skinąłem głową.
- Prawda – potwierdziłem. – Był ogromny.
Czarny. I zionął ogniem.
- Słyszeliśmy coś – Alvor podrapał się w
zamyśleniu za uchem. – Jakiś dziwny dźwięk. Coś jak przeciągłe wycie.
- Nawet kilkakrotnie – potwierdziła jego żona.
– A ta staruszka z naprzeciwka twierdziła, że widziała lecącego smoka.
- Nie wierzyliśmy starej, bo różne ma już
przywidzenia – dodał Alvor. – Ale widać, miała rację. Co robiliście w Helgen?
- Tulius miał tam kwaterę. Należałem do jego
oddziału – odrzekł Hadvar. – Tam poznałem mojego towarzysza, w niezbyt miłych
dla niego okolicznościach.
Alvor przeniósł wzrok na mnie. Postanowiłem
nie kryć przed gospodarzem niczego. Opowiedziałem mu całą historię, począwszy
od śmierci brata, skończywszy na ucieczce lochami miasta. Kowal pokiwał tylko
głową.
- Ta wojna postawiła całe Skyrim do góry
nogami – mruknął. – A tu jeszcze smok!
Odważyłem się zapytać.
- Popieracie cesarstwo?
Alvor wzruszył ramionami.
- Cesarstwo jest dobre – odparł. – Bez niego
zdani bylibyśmy na łaskę, albo raczej niełaskę Aldmerskiego Dominium. Ale i tak
panoszą się w nim elfy i zabraniają nam naszych starych, odwiecznych obrzędów.
To obraza dla każdego Norda. Tulius traktuje nas jak podbitą prowincję i za nic
ma nasze obyczaje. Dlatego rozumiem tych, co dołączyli do Ulrfika i chcą je
wypędzić. Z drugiej strony – zniżył głos – nie wierzę w czyste intencje
Ulfrika. Chce zaspokoić swoje ambicje i zostać najwyższym królem, a los ludzi
jest mu obojętny.
Pokiwałem głową, choć wtedy wydawało mi się
jedynie, że rozumiem. Na początku mój sposób myślenia był jasny i prosty:
cesarscy dobrzy, gromowładni źli. Teraz pojąłem, że wcale tak być nie musi.
Alvor mówił dalej i w miarę jak go słuchałem, w mojej głowie pojawiał się coraz
pełniejszy obraz sytuacji.
Niegdyś Skyrim było lojalną częścią cesarstwa
Tamriel. Po Wielkiej Wojnie z Aldmerskim Dominium, zamieszkałym przez Altmerów,
czyli elfy wysokiego rodu, jak same siebie nazywały, podpisano traktat pokojowy,
zwany Konkordatem Bieli i Złota. W myśl tego traktatu, cesarstwo pozostaje
niepodległe, ale zakazano w nim wyznawania kultu boga Talosa, protoplasty
naszej cesarskiej dynastii, czego pilnowali specjalnie delegowani do cesarstwa
agenci Thalmoru, czyli organizacji rządzącej w Aldmerskim Dominium. Kult ten,
jak się okazało, w Skyrim był jeszcze silniejszy niż w Cyrodiil. W każdym domu
znajdowała się kapliczka Talosa. Był to najważniejszy bóg Nordów, zatem rzadko
kto miał zamiar podporządkować się temu zakazowi. Tymczasem Thalmor, zgodnie z
literą konkordatu, miał prawo aresztować każdego, kogo przyłapał na
pielęgnowaniu kultu Talosa. Brutalność jego metod słusznie oburzyła mieszkańców.
Skyrim natychmiast podzieliło się na dwa obozy. Ulfric Gromowładny, jarl
miasta, zwanego Wichrowym Tronem, odrzucił Konkordat i otwarcie czcił Talosa.
Pod jego dowództwo zaciągnęli się wszyscy Nordowie, nie zgadzający się na
narzucony traktat. Ulfric wyzwał na pojedynek najwyższego króla Torryga i zabił
go, rozpoczynając tym samym trwającą od miesiąca wojnę domową. Jego przeciwnikiem
był teraz generał Tulius, przysłany z Cyrodiil, z zadaniem opanowania rebelii.
Ten sam Tulius, którego miałem już okazję ujrzeć w Helgen. Utworzył sztab w
Samotni, mieście na północy, zarządzanym teraz przez Elisif, żonę Torryga. Mieszkańcy
Skyrim byli podzieleni. Nieraz w jednej rodzinie poszczególni członkowie
stawali po przeciwległych stronach. Naprawdę, nie ma gorszej wojny, niż wojna
domowa. Brat przeciw bratu, ojciec przeciw synowi. Wzdrygnąłem się na myśl, że
miałbym walczyć z własnym ojcem. Byli i tacy jak Alvor, którzy popierali
wprawdzie cesarstwo, ale nienawidzili szarogęszącego się w ich ojczyźnie Thalmoru
i po cichu sprzyjali gromowładnym, udzielając im pomocy w umknięciu przed Tahlmorskimi agentami.
Widoków na pokojowe rozwiązanie sporu nie było…
Głos Alvora wyrwał mnie z zamyślenia. Po jego
minie domyśliłem się, że oczekuje ode mnie jakiejś odpowiedzi.
- Przepraszam, zamyśliłem się –
odpowiedziałem. – O co pytałeś?
- Pytałem, czy nam pomożesz – odparł kowal. –
Jarl musi dowiedzieć się, że w okolicy
pojawił się smok. Widzisz, Rzeczna Puszcza jest prawie bezbronna. Musimy poprosić
Balgruufa z Białej Grani, aby przysłał tu więcej żołnierzy.
Biała Grań! Znam tę nazwę! Pamiętałem ją z
opowieści ojca. Na wieść, że to gdzieś blisko, poczułem dreszcze podniecenia.
- Zaraz za tą górą na północy – wyjaśnił
Alvor. – Stąd nie widać miasta, ale gdy tylko pójdziesz wschodnim traktem, nie
sposób go nie zauważyć.
- Balgruuf? – zmarszczyłem czoło, bowiem nie
słyszałem dotąd tego imienia. – Kto to?
- Rządzi Białą Granią – odparł Alvor. – Mieszka
w pałacu, zwanym Smoczą Przystanią. Dobry człowiek, choć czasem wydaje mi się,
że zbyt ostrożny. No, ale czasy teraz takie, że ciężko go za to winić.
- Po czyjej jest stronie? – spytałem,
kosztując miodu.
- Po stronie Białej Grani – roześmiał się
Alvor. – O ile mi wiadomo, nie przepada ani za Ulfrikiem, ani za Elisif, nie
mówiąc już o generale Tuliusie. Póki co, balansuje. Nie zakazał u siebie
czczenia Talosa i nie wpuszcza do miasta agentów Thalmoru, ale nie jest
zdrajcą. W razie konieczności stanie po stronie Cesarstwa. Przyjdzie pewnie
dzień, w którym będzie musiał to zrobić. Odwleka po prostu tę chwilę.
- Dlaczego?
Alvor wzruszył ramionami.
- W Białej Grani możesz znaleźć zwolenników
gromowładnych, a także ich zdecydowanych przeciwników. Nie chce, żeby
mieszkańcy brali się wzajemnie za łby. No i jeśli opowie się jasno po jednej
stronie, drugą będzie musiał wtrącić do lochów, a tego nie chce. Jemu naprawdę
zależy na Białej Grani.
- Jaki jest? – spytałem zamyślony.
- Rozsądny – odparł Alvor. – Rozsądny i
opanowany. Bardzo oddany swojemu ludowi. I sprawiedliwy. Nie musisz się go
obawiać.
Upiłem łyk miodu. Zaczęło mi się robić błogo.
Czułem, że ogarnia mnie sen.
- Dobrze – powiedziałem wreszcie. – Pójdę do
Białej Grani i zdam mu sprawę z wydarzeń w Helgen.
Alvor wyraźnie się ucieszył. Nie powiedziałem
mu, że musiałby mnie końmi odciągać od tego zamiaru. Tak bardzo chciałem
zobaczyć to miasto!
- Sigrid przygotowała ci posłanie. Wyśpij się,
wypocznij, wyruszysz jutro z samego rana.
Nie protestowałem. Oczy same mi się zamykały.
Słyszałem jeszcze, jak Hadvar dyskutował z wujem o Samotni, o Tuliusie, o
cesarstwie. Potem ogarnęła mnie ciemność.
* * *
Spałem jak nieżywy. W izbie nie było nikogo. Z
zewnątrz dochodził do mnie miarowy dźwięk uderzeń młota o kowadło. Poczułem się
jak w domu. Od razu zrobiło mi się weselej.
Wstałem, przeciągnąłem się, aż zatrzeszczało
mi w kościach, po czym wyszedłem przed dom. Przywitałem się z gospodarzami, a
Sigrid przekazała mi pozdrowienia od Hadvara, który przed świtem wyruszył do
Samotni, po czym zaproponowała mi
śniadanie. Spojrzałem na siebie.
- Może najpierw trochę się odświeżę –
odrzekłam nieco zażenowany, bowiem wciąż byłem uwalany krwią, sadzą i błotem,
tak jak uciekłem z Helgen.
Rzeczna Puszcza, jak sama nazwa wskazywała,
leżała nad rzeką. Woda w niej była rwąca, czysta jak kryształ i bardzo, bardzo
zimna. Ale mimo to, zrzuciłem ciuchy i z rozkoszą zanurzyłem się w jej toni,
czując, jak pulsuje we mnie krew. Umyłem się, doprowadziłem swoje ubranie do
porządku, a potem, przyjąwszy od Sigrid wielką bułkę z serem, podszedłem do
Alvora, który przywitał mnie z uśmiechem, nie przerywając pracy.
- Mogę skorzystać z kuźni? – spytałem. –
Chciałem doprowadzić do porządku swój ekwipunek.
- Oczywiście, jeśli potrafisz… - Alvor nie
krył zaciekawienia.
Poprosiłem go o małą sztabkę stali i kawałek
skóry. Przede wszystkim porządnie naostrzyłem sobie miecz i wymieniłem skórę na
rękojeści. Łuk aż prosił się o nową cięciwę. Tarczę wystarczyło tylko lekko wystukać
i załatać w miejscu, gdzie utkwiła strzała. Zabrałem się za zbroję. Z tym było
najwięcej roboty, na szczęście zbroje cesarskie wykonywane są według jednego
wzoru i łatwo się je naprawia. Ta, którą miałem na sobie, nie pochodziła z
kuźni mojego ojca. Poznałbym bez trudu, gdyby tak było. Ale była tak samo
zrobiona, według jednego, obowiązującego w cesarskim legionie szablonu.
Rozprułem kilka szwów, wyciąłem nadmiar skóry i z wprawą zszyłem z powrotem.
Teraz leżała na mnie jak ulał. Wykułem tez kilka brakujących ćwieków i
wpasowałem w skórzany kaftan. Minęła zaledwie godzina, może nieco dłużej, a mój
ekwipunek został zapięty na ostatni rzemień.
Alvor nie krył podziwu i oznajmił, że mogę z
jego kuźni korzystać, kiedy tylko zechcę. A jakbym nie wiedział, co z sobą
zrobić, to w Białej Grani na pewno znajdę zajęcie jako pomocnik kowala.
- Kariery tam pewnie nie zrobisz, bo za duża
konkurencja – uśmiechnął się. – Ale od czegoś trzeba zacząć.
Pożegnałem się z nimi serdecznie, po czym
wstąpiłem do chaty, którą wskazano mi jako sklep. Miałem bowiem kilka
drobiazgów, znalezionych w lochach i postanowiłem sprawdzić, czy nie da się ich
wymienić na coś bardziej użytecznego, w ostateczności na pieniądze.
Jeszcze zanim na dobre otworzyłem drzwi,
dotarły do mnie odgłosy kłótni. Zawahałem się. Może przychodzę w złą godzinę?
Ale odgłosy umilkły, więc wszedłem do środka.
Za ladą stał młody mężczyzna, o nieco śniadej
skórze i ciemnych włosach. Oho, następni Cesarscy! Sporo nas w tej krainie, jak
widać. Naprzeciwko stała młoda kobieta. Od razu widać było, że są rodzeństwem –
tak wyraźne podobieństwo nie mogło być przypadkiem. Przywitałem się, udając, że
nie widzę wzburzenia na ich twarzach.
- Mam parę drobiazgów na sprzedaż –
oznajmiłem, wysypując na ladę zawartość sakwy. – Może coś cię zainteresuje?
Tanio sprzedam.
Niewiele tego było. Kilka buteleczek z
leczniczymi miksturami, stalowy sztylet, moja stara kurtka i trochę innych
niewiele wartych przedmiotów. Kupiec zaproponował mi kilka sztuk złota.
Zgodziłem się bez targowania. Zdawałem sobie sprawę, że wszystko to nie było
wiele warte. Gdy wsypałem pieniądze do sakiewki, odważyłem się spytać o powód
kłótni.
- Nic takiego - odparł niechętnie kupiec,
który przedstawił się jako Lukan Valerius. – Mieliśmy tu wczoraj włamanie.
- Okradziono was? – spytałem.
- Tak, ale, co dziwne, ukradziono tylko jedną
rzecz – kupiec zniżył głos. – Nawet złota złodzieje nie ruszyli. Interesował
ich tylko szpon.
- Szpon?
- Tak, to złota ozdoba, w kształcie smoczego
szponu. Wiele warta, to prawda. Ale że przy okazji nie ruszyli pieniędzy?
Dziwne, prawda?
- Dziwne – zgodziłem się. – To znaczy, że ten
szpon jest więcej wart, niż ci się wydaje. Skąd go miałeś?
- To rodzinna pamiątka – odparł kupiec. – Nie
wiem, skąd pochodzi, był tu, jak tylko pamiętam. Z pewnością jest wiele wart,
ale dla mnie ma jeszcze wartość sentymentalną. A moja siostra upiera się, żeby
iść do gniazda bandytów i odebrać im go! Chyba postradała rozum!
- A ty odwagę! – odgryzła się dziewczyna,
która przedstawiła się jako Camilla.
- Tak, pewnie, jestem strasznym tchórzem, bo
nie chcę iść sam, bez broni, do kryjówki rozbójników, żyjących z rabunku i
morderstw! Jeszcze nie zgłupiałem…
Camilla chciała coś powiedzieć, ale wtrąciłem
się łagodnie.
- To rzeczywiście byłoby lekkomyślne –
poparłem Lucasa. – Chodzi o to, by odzyskać szpon, a nie dać się zabić. Czy
wiecie, gdzie należy go szukać?
Rodzeństwo pokręciło głowami.
- Prawdopodobnie w Czarnygłazie. Tam bym
zaczęła – odezwała się Camilla. – Tam wiecznie przesiadują jacyś opryszkowie.
Co ludzie jarla ich wykurzą, ci znów wracają.
Czarnygłaz! To ta tajemnicza budowla, na
górze, za rzeką! No i wiedziałem już, że ta przygoda mnie nie ominie. Chęć
obejrzenia tej monumentalnej świątyni była silniejsza niż głos rozsądku.
- Spróbuję go odzyskać – oznajmiłem. – Jeśli,
oczywiście, jest w Czarnygłazie. Ale nie teraz. Teraz muszę udać się z misją do
jarla.
Rodzeństwo spojrzało po sobie.
- Ten szpon jest wiele wart – mruknął
młodzieniec. – Ale nie tyle, co życie…
- Nie martw się, potrafię o siebie zadbać –
odparłem nonszalanckim tonem człowieka, dla którego niebezpieczeństwo i walka
były chlebem powszednim. – Zresztą, jeśli okaże się to niemożliwe, po prostu
zawrócę.
Rozsądek wrócił mi w samą porę. Moje
doświadczenie w walce ograniczało się do tej pory do dwóch żołnierzy w lochach
Helgen i to przy pomocy Hadvara. Jednak tego ranka czułem się jak ktoś, kto nie
boi się niczego. Liczyłem na moje myśliwskie umiejętności. Być może uda mi się
zaskoczyć bandytów i pokonać ich za pomocą łuku, nie dopuszczając ich na
długość miecza.
Pożegnałem się z rodzeństwem i wyszedłem na
drogę. Na lewo znajdowała się kuźnia i brama, przez którą przyszedłem.
Skierowałem się w prawo, do przeciwnej bramy i zaraz za nią wszedłem na
kamienny most, przerzucony przez rwącą rzekę. Droga zaczęła piąć się w górę.
Dziarsko ruszyłem przed siebie.
Zgodnie ze słowami Alvora, ten trakt miał mnie
doprowadzić do miejsca, gdzie łączą swoje nurty dwie rzeki. Wskutek tego,
schodzą się tam dwa mosty i dwie drogi, biegnące wzdłuż rzek. Miałem tam
skręcić w lewo, na drogę, biegnącą wzdłuż rzeki, a ona miała doprowadzić mnie
do Białej Grani.
- Zresztą – powiadał Alvor – stamtąd już
zobaczysz miasto, chyba, że najdzie mgła. Zamek góruje nad okolicą, widać go z
daleka. Tylku tutaj te góry zasłaniają…
Idąc wzdłuż rzeki, spłoszyłem pięknego
jelenia. Szum wodospadu musiał zagłuszyć moje kroki, więc zauważył mnie w
ostatnim momencie. Szarpnął łbem, ozdobionym pięknym, rozłożystym porożem i
galopem umknął w las. Uśmiechnąłem się sam do siebie. Jakaś radość rozsadzała
mi pierś. Słońce zaczęło przygrzewać, powietrze było czyste i rześkie. Zacząłem
nawet pogwizdywać pod nosem.
Wtem, za zakrętem pojawiło się coś, co
sprawiło, że zamilkłem. Zauważyłem go od razu. Siedział na wielkim głazie,
skrytym w cieniu rozłożystego świerku. Wielki, groźnie spoglądający mi w oczy,
a z jego gardła dochodził złowrogi bulgot.
Wilk. Wielki, czarny wilk. Znacznie większy od
tych, które spotykałem w ojczystych stronach.
W Cyrodiil wilki unikały ludzi. Rzadko kiedy
dało się w ogóle takiego dojrzeć, choć ślady ich obecności obecne były
wszędzie. Ten tutaj nie tylko nie uciekał, ale sprawiał wrażenie, jakby chciał
mnie zaatakować. W dzień! I to zupełnie sam!
Ostrożnie wyciągnąłem miecz z pochwy. Chyba
nie będzie tak głupi, by się na mnie rzucić? Nawet tak wyrośnięty wilk może
dałby sobie radę z dzieckiem, lub starcem, ale z uzbrojonym człowiekiem nie
miał szans.
- Pójdziesz ty stąd! – parsknąłem na niego. –
Wynocha!
Tupnąłem nogą. I w tym momencie wilk rzucił
się na mnie. Z zaskoczenia, bez żadnego ostrzeżenia, jak pocisk skoczył do
mojego gardła. Odruchowo odskoczyłem w bok, uderzając tarczą. Potężne uderzenie
omal nie zwaliło mnie z nóg, ale zdołałem jakoś utrzymać równowagę. Wilk upadł
na skałę i zaskowyczał z bólu, gdy ostra krawędź wbiła mu się między żebra. Nie
czekałem, aż wstanie. Wiedziałem już, że ten wilk jest w stanie mnie pokonać.
Był szybki, wielki i silny, a także, co zauważyłem, nie pierwszy raz atakował
człowieka. Wiedział, jak trzeba to zrobić. Czym prędzej doskoczyłem do niego i
mieczem zdzieliłem go po łbie. Oszołomiło go. Twarda i masywna czaszka oparła
się mojemu uderzeniu, ale poprawiłem raz i drugi.
Zdjąłem hełm i powachlowałem się dłonią.
Przede mną leżało wielkie, czarne cielsko wilka. Dotknąłem jego futra. Było
miękkie i ciepłe. Nic dziwnego, w tej zimnej krainie zapewne wszystkie
zwierzęta miały grubsze futra niż w Cyrodiil. Pomyślałem, że szkoda, aby tak
piękna skóra się zmarnowała. Nie myśląc wiele, wyciągnąłem z plecaka kilka
rzemyków, uwiązałem ubitego wilka za tylne łapy na przydrożnym drzewie,
wyciągnąłem nóż i zacząłem go odzierać ze skóry. Szybko się z tym uporałem. Ma
się jednak tę wprawę! Uciąłem kilka gałęzi, powiązałem rzemykiem i zrobiłem z nich
coś w rodzaju prawidła, na które naciągnąłem skórę. Dokładnie natarłem ją
piaskiem, czyszcząc z wszelkich pozostałości. Truchło wrzuciłem do rzeki. Niech
ryby też coś z tego mają! Po czym, przytroczywszy sobie zdobycz do plecaka,
ruszyłem w dalszą drogę. Ścieżka zaczęła opadać. Wkrótce dotarłem do
skrzyżowania.
Miałem szczęście – miejsce to patrolował jakiś
strażnik, w żółtej opończy i znakiem konia na tarczy. Spytałem o drogę. Nie
odpowiedział, tylko uniósł ramię i wskazał mi skąpane w słońcu miasto. No tak,
musiałem być chyba ślepy, że go nie dostrzegłem! Podziękowałem i ruszyłem w
stronę murów.
Całe miasto ogrodzone było masywnym, kamiennym
murem. Wystawało zza niego kilka drewnianych dachów, a ponad całym miastem, jak
szczyt góry, wznosił się piękny, majestatyczny zamek, również drewniany, lub kryty
drewnem. Miasto wyglądało jeszcze piękniej, niż je sobie wyobrażałem. Było też
znacznie większe. Zajmowało całe rozległe wzgórze. Zbudowano je tak, że mury
stanowiły przedłużenie stromych zboczy, po których wspiąć się było
niemożliwością. Jedyny możliwy dostęp do miasta był od strony drogi, którą
właśnie szedłem. A że droga biegła wzdłuż rzeki, gród miał naturalną fosę. Z
murów, w kilku miejscach, do rzeki płynęły kaskady wody, zupełnie, jak z
bijącego źródła. Tak też było w istocie, bowiem miasto zbudowano w miejscu,
gdzie biło bardzo obfite źródło wody, podziemnymi korytarzami zbierające ją z
pobliskich gór. Po tej stronie też znajdowała się brama.
Przyspieszyłem kroku.
Dostrzegam element niepoprawności politycznej. We współczesnych filmach elfy przedstawiane są jako szlachetni obrońcy przyrody, a tu okazują się władcami agresywnego imperium.
OdpowiedzUsuńZależy, jakie powieści się filmuje. Bywają szlachetne (Tolkien), wojownicze i niezbyt przyjazne (Sapkowski), albo całkiem odrażające (Pratchett).
UsuńW Skyrim nie wszystkie elfy są takie złe. Wulfhere często wspomina Eanora - leśnego elfa. Fakt, że leśne elfy są chyba w tej krainie najsympatyczniejsze, ale są i inne, o czym będzie wkrótce mowa.
Szkoda, że nie poszedł przenocować u Aeli...
OdpowiedzUsuńŚwintuch! Po pierwszym spotkaniu?
Usuń:)) tylko tyle, by tego pisarza w Tobie nie zabić:)))
OdpowiedzUsuńAle krytykę przyjmuję ze zrozumieniem, choć nie zawsze się z nią zgadzam :)
UsuńBardzo dobrze smakuje ta Twoja opowieść :)
OdpowiedzUsuńDzięki, miło mi to czytać. Mam nadzieję, że dalej będzie coraz lepiej.
Usuń