Przez chwilę, wydawało mi się, że płynę łódką
po jeziorze. Łódź kiwała się i skrzypiała, pod palcami czułem drewno… Do moich
uszu dotarły przytłumione głosy i gwizdy wiatru. I dotarło do mnie coś jeszcze:
było mi zimno.
Spróbowałem poruszyć rękami. Nie mogłem. Coś
mnie krępowało. Spróbowałem jeszcze raz, z większym samozaparciem. Potworny ból
głowy sprawił, że poniechałem. Spróbowałem otworzyć oczy.
Zrazu widziałem niewyraźnie, jak przez mgłę.
Obraz był przyciemniony. Jaśniał jednak w oczach w miarę odzyskiwania
przytomności. Potem musiałem je przymrużyć, bo oślepiający blask poraził mnie w
oczy. Rozejrzałem się wokół.
Znajdowałem się na wozie, ciągnionym przez dwa
konie. Razem ze mną, nie licząc woźnicy, jechało nim jeszcze trzech
nieznajomych mężczyzn. Byli skrępowani, jak więźniowie. Zrobiło mi się jeszcze
zimniej.
- Czy ja też? – pomyślałem.
Spróbowałem się poruszyć. Nic z tego. Gruby
sznur krępował moje ręce i nogi. Nic z tego nie rozumiejąc, podniosłem wzrok i
przyjrzałem się osobnikowi, siedzącemu naprzeciwko mnie. Zauważył to.
- Hej, ty! – odezwał się tubalnym głosem. – No,
nareszcie, dość już tego spania!
Coś na kształt ironicznego uśmiechu skrzywiło
jego wargi. Był związany sznurami, podobnie jak ja, siedział jednak na
drewnianej ławce prosto i z godnością. Wydał mi się bardzo wysoki i potężnie
zbudowany. Miał jasną grzywę i takąż brodę. Wyglądał na jakieś trzydzieści lat.
Obok niego przywiązano chłopaka, mniej więcej
w moim wieku. Nie miał jeszcze zarostu, a jego oczy rzucały przerażone spojrzenia
raz w jedną, raz w drugą stronę. Po mojej prawej ręce siedziała tajemnicza
postać. Był to mężczyzna równie potężny, jak ten, który mnie zagadał. Odziany
był w pyszny strój, zdobiony srebrnymi haftami. Jego twarz była jednak
przewiązana jakąś szmatą tak, że tylko oczy były widoczne. Zerknął na mnie bez
większego zainteresowania, po czym odwrócił wzrok i spojrzał na wóz, jadący
przed nami. Siedziało w nim kilku jeńców.
- Gdzie ja jestem? – spytałem słabym głosem.
Potężny brodacz spojrzał na mnie ze współczuciem.
- W niewoli, chłopcze – odparł. – W niewoli u
cesarskich psów – splunął ukradkiem.
- Nic nie rozumiem – jęknąłem. – Jakich
cesarskich?
Brodacz pokiwał głową.
- Nic nie pamiętasz? – spytał. – No, nic
dziwnego, nieźle dostałeś w łepetynę. Złapali cię pewnie, jak próbowałeś
przekroczyć granicę.
Na pół przytomnym wzrokiem rozejrzałem się
wokół. Droga wiodła przez świerkowy las. Drzewa otulał śnieg, a i na samej drodze go nie brakowało.
Kamienista dróżka, po której toczył się nasz wóz, łagodnie opadała. Po obu
stronach znajdowały się skaliste wzniesienia, a w oddali, w przerwach między
drzewami, można było dostrzec wysokie, strzeliste góry, zupełnie nie
przypominające łagodnych pagórków z rodzinnych stron.
- Gdzie ja jestem? – spytałem znów. – Co to za
kraina?
Zaduma odbiła się w oczach brodacza.
- Jesteś w Skyrim, chłopcze. Nie pamiętasz?
Skyrim!
Zacząłem sobie wszystko przypominać. No, tak,
przecież wybrałem się do Skyrim! Ale jak to się stało, że wiozą mnie na wozie,
skrępowanego, niczym więźnia?
- Jestem Ralof – przedstawił się brodacz. – A
ty jak masz na imię? Skąd jesteś? Nie wyglądasz na Norda. Bardziej przypominasz
jednego z tych cesarskich… - urwał, nie chcąc widocznie obdarzać mnie
niezasłużoną obelgą.
Wziąłem kilka głębokich oddechów.
- Mam na imię Wulfhere – odparłem wciąż słabym głosem. – I rzeczywiście jestem Cesarskim. Pochodzę z południa, z Cyrodiil…
* * *
Pochodziłem z niewielkiej osady w Cyrodiil – sercu cesarstwa Tamriel. Niewielka to była wioska – zaledwie siedem dymów. Leżała jednak na skrzyżowaniu dwóch szlaków i do dwóch dużych miast było nie dalej niż dzień drogi.
Mój ojciec cieszył się w wiosce sporym szacunkiem. Był kowalem. Jego obraz stanął mi przed oczami, jak żywy. Niewysoki, barczysty, o przedwcześnie posiwiałych włosach i poważnym spojrzeniu. Utykał lekko na prawą nogę – pamiątka po jednej z bitew, jaką w młodości stoczył, jeszcze jako żołnierz cesarskiego legionu. Oprócz rodziców, było nas w domu pięcioro. Najstarszy brat terminował u ojca, ucząc się kowalskiego fachu. Młodszy zaciągnął się do legionu, pełniąc służbę w jakimś garnizonie, daleko na zachodzie kraju. Miałem jeszcze dwie siostry. Jedna wyszła już za mąż i niańczyła trójkę dzieci dwie chaty dalej. Druga dopiero zamierzała wyfrunąć z rodzinnego gniazda, ale bardzo łaskawym okiem patrzyła na pewnego górnika z pobliskiej kopalni żelaza. A ja? No cóż, byłem z rodzeństwa najmłodszy i nie bardzo było wiadomo, co ze mną zrobić.
Gdy ojciec nadawał mi imię, ponoć cała wioska pytała, skąd je wyciągnął. Było obce, twardo brzmiące, zupełnie nie przypominało zwyczajowych imion, nadawanych chłopcom w moich stronach. Mój dziad, niech Arakay opiekuje się jego duchem, miał stwierdzić, że brzmi jak szczekanie psa. Rodzic mój jednak uparł się i tak zostałem Wulfherem, choć i tak wszyscy wołali na mnie Wulf. Któregoś ranka, gdy jako mały szkrab przyglądałem się, jak ojciec obrabia strugiem sosnową deskę, zauważyłem, że wydaje ona podobny dźwięk, jak moje imię. Zacząłem wtedy naśladować go, w rytm ruchów struga.
- Wulf… Wulf… Wulf…
Ojciec przerwał pracę i zdziwiony spojrzał na mnie. Domyślił się, co kołatało mi się w głowie i ryknął głośnym, serdecznym śmiechem. Odłożył strug i pogładził mnie silną ręką po ciemnej czuprynie.
- To nie żadne szczekanie, ani struganie. Nie słuchaj, gdy ci to ludzie mówią. To piękne, norskie imię. Dostałeś je po dzielnym woju, moim przyjacielu z legionu, który nieraz uratował mi życie. Już nie żyje – dodał ze smutkiem.
- Zabili go na wojnie? – spytałem.
Ojciec pokręcił głową.
- Trzeba by chyba smoka, aby go zabić – odparł. – Był wysoki, barczysty i silny jak tur. A toporem wymachiwał tak, że nie było mu równych. Przeżył wojnę, ale rany po strzałach nie pozwoliły mu wrócić do sił. Przez kilka lat słabł z miesiąca na miesiąc. Aż zachorował i zmarł. Dostałem wiadomość od naszego dawnego legata, na miesiąc przed twoimi narodzinami. Przyrzekłem sobie, że jeśli będzie to chłopiec, dam mu na imię Wulfhere.
Zaciekawiła mnie ta historia. Odtąd często prosiłem ojca, by opowiedział coś jeszcze. Ten niechętnie zagłębiał się we wspomnienia, ale bywało, że dał się namówić.
Opowiadał głównie o tajemniczej krainie, północnej prowincji Cesarstwa Tamriel, z której ród swój wywodził jego przyjaciel, a w której obu przyszło im służyć. Zwała się Skyrim. Była górzysta, o surowym klimacie, a na samej północy kończyła się zimnym morzem, po których pływały długie, smukłe okręty, znacznie większe od rybackich łodzi, kołyszących się na jeziorach Cyrodiil. Zamieszkiwali ją Nordowie – ludzie wysocy, silni i dumni. Mieli zwykle jasne włosy i takież oczy, a żółte, lub rude brody splatali w fantazyjne warkoczyki. Mistrzowie walki na długie topory i ciężkie, dwuręczne miecze. Opowiadał mi o tamtejszych miastach. Miały być mniejsze i nie tak bogate jak w Cyrodiil, ale za to chroniły je potężne, kamienne mury, a zza nich ku niebu wznosiły się wysokie, surowe wieże. I jakże dźwięcznie brzmiały ich nazwy! Wichrowy Tron, ponoć ogromny zamek, smagany północnym wiatrem. Biała Grań, urocze miasto, całe z drewna, położone w słonecznej dolinie… Markart, gród pogranicza, cały wykuty w zboczu góry, przez tajemnicze, dawno wymarłe plemię… Moja wyobraźnia rysowała mi przed oczami posępne warownie, okolone murami, zamieszkałe przez dumnych i silnych wojowników. To wtedy właśnie ojciec nieświadomie zasiał we mnie ziarno włóczykija. To wtedy zapragnąłem ujrzeć tę krainę na własne oczy, wspiąć się na górę, sięgającą chmur, zanurzyć ręce w słonej, lodowatej wodzie, popłynąć przed siebie ogromnym okrętem przez bezkresne morze.
Ale póki co, byłem na to wszystko za mały.
C.D.N.
Pierwsza! Może to pierwszy krok, by zachęcić się do gry? Taka swoista reklama.
OdpowiedzUsuńChociaż akurat w moim przypadku to pewnie nie - z zasady nie gram w żadne gry.
Za to chętnie zapoznam się z fabułą tej słynnej i kultowej już gry w formie zaproponowanej przez Ciebie.
Witaj więc jako pierwsza :)
UsuńNie dam długo czekać na dalszy ciąg. Ale za szybko też nie mogę go opublikować, bo nie zdążę z pisaniem powieści.
Jestem tutaj, bo musiałam Cię odwiedzić:)
OdpowiedzUsuńPisz, bo warto, a poczytam z pewnością :)
Pozdrawiam ;)
Codziennie kilka stron - tak się zapaliłem do tego. Kiedy zgasnę? Nie wiem...
UsuńTo Twoja pasja, zatem nie zgaśniesz, powodzenia !
UsuńZapowiada się ciekawie. Nie znam tej gry- wiesz, ja zamiast grać robię koraliki lub coś piszę na swym drugim blogu. Z przyjemnością będę tu zaglądać.
OdpowiedzUsuńMiłego, ;)
To gra, która gracza pochłania całkowicie - zanurza się on tu w innym świecie i traci kontakt z rzeczywistością. Takie lubię najbardziej. Jedni mają heroinę, inni alkohol, a ja - Skyrim!
UsuńO, tutaj dam radę;-)
OdpowiedzUsuńA u siebie nie dasz rady? Dawno nic nie napisałaś...
UsuńKsiążek nie kupuję, bo nie mam gdzie ustawić. Na e-booka nie mogę się zdecydować.
OdpowiedzUsuńAle Twoje opowiadanie zacząłem czytać z przyjemnością.
Dopóki zawiera częściowo moją twórczość (cała preakcja - dzieciństwo i młodość w Cyrodiil to mój dodatek) można było to ukształtować tak, żeby dało się czytać. Lojalnie uprzedzam, że dalej trzeba było wcisnąć się w ramy gry i nie będzie już tak lekko.
UsuńPisz koniecznie dalej . Uwielbiam takie rzeczy .Nie znam gry, więc dla mnie to i tak będzie uczta. W życiu grałam raz tylko w jedną gre - Syberie. I jestem dumna i blada bo przeorbiłam obie serie.A i grałam przez rok w ogame phi...DO czasu jak mi modem padł i po otrzymaniu nowego właściwie nie było do czego wracać - cały mój dorobek mi zniszczyły wraże wojska... ech.
OdpowiedzUsuńSpróbuje cyt. "wcisnać się w ramy gry" - czekam na ciąg dalszy :))
Mam już napisane 26 rozdziałów, więc zdąży Ci się znudzić...
UsuńNo to gdzie one, gdzie? Te rozdziały. Wciągnęłam się ...
UsuńNie za szybko - bo nie nadążę pisać!
UsuńJestem :)
OdpowiedzUsuńCieszy mnie to :)
UsuńSuper :) Widzę, że grono twórców fikcji fanowskich (tak na marginesie: wyjątkowo po angielsku mi to lepiej brzmi - fan-fiction ;) ) się powiększyło :) Cieszę się, że nie jestem osamotniona w zmaganiach przelania własnej historii na "papier".
OdpowiedzUsuńW Skyrima (oblivion IV - the elder scrolls) grałam dawno temu jako nastolatka, ale ta mnogość możliwości mnie przytłoczyła. Questy w miastach nie bardzo mnie interesowały, bardziej nastawiłam się na eksplorowanie, ale poległam - wpadłam w pułapkę pt. "spieniężanie wszystkiego, co się zdobędzie" i po dłuższym czasie miałam dosyć. To co najbardziej mnie urzekło, to mozliwość jazdy konno po górach. Mój koń musiał mieć geny po jakiś kozicach górskich, bo właził wszędzie ;)
A Ty w jaką część grasz? W sumie nie bardzo się orientuję, czy ta część, w którą ja grałam, to był tylko dodatek, czy może swego rodzaju kontynuacja?
The elders scrolls to aż 5 gier, powiązanych ze sobą tematycznie. Ja grałem tylko w Skyrim - ostatnią, piątą część - a o poprzednich dowiedziałem się o wiele później.
Usuń