Jako najmłodszy z rodzeństwa, niewiele miałem do roboty. Nikt nie miał dość czasu, aby mnie czegokolwiek nauczyć. Czasem pomagałem ojcu i bratu w kuźni – ot, drobne prace, typu przynieś sztabkę, wynieś popiół, pozamiataj, podmuchaj miechem. Lubiłem jednak przypatrywać się, jak pod potężnymi uderzeniami młota sypią się z rozgrzanego żelaza złociste iskry. Pytałem o wiele rzeczy, a ojciec z uśmiechem opowiadał mi o tajnikach kowalstwa. Zwłaszcza o kuciu broni, co było jego ulubionym zajęciem. Opowiadał mi o dziwerowanych mieczach, powstałych przez skręcenie kilku prętów i dokuciu do niego stalowych ostrzy. Pokazał mi, jak zrobić przedni łuk, jak wybrać drewno, jak opleść paskami skóry, jak skręcić z jelit baranich cięciwę. To ostanie interesowało mnie najbardziej, a wkrótce po tym, jak na siódme urodziny najstarszy brat podarował mi najprawdziwszy łuk, trudno było zastać mnie w domu. Całymi dniami potrafiłem uganiać się po okolicznych lasach i polować na króliki, później również na dzikie kozy. Tam właśnie nauczyłem się niezawodnie trafiać w cel. Do uczciwej roboty nie dało się mnie zagonić, ale rodzice nie naciskali zbytnio. To, co udało mi się upolować, było przecież nie do pogardzenia dla naszej rodziny, a i skóry przydawały się w kuźni. Jedynie wieczorami, gdy ja najchętniej spoglądałem w stronę swego legowiska przy piecu, ojciec nieubłaganie zaganiał mnie do nauki czytania i pisania. Mieliśmy w domu kilka ksiąg, co było rzadkością. Mało kto umiał wtedy czytać. Mój ojciec umiał i postanowił, że przekaże mi ten dar, choćbym bronił się przed nim rękami i nogami. I, pomimo mojej zaciekłej obrony, postawił na swoim. Jedna z ksiąg była najzwyklejszym podręcznikiem kowalstwa, a raczej płatnerstwa. Opisano w niej wiele kowalskich technik, pozwalających wykuć doskonałe miecze, groty strzał, czy topory. Inna mówiła o sztuce fechtunku, jeszcze inna opowiadała historię jakiejś królowej. Ale mnie najbardziej podobała się „Żółta księga zagadek”, zawierająca, jak to w tytule wyjaśniono, zagadki. I to tę księgę przeczytałem jako pierwszą. Nigdy nie zapomnę tej twardej oprawy, z grubo wyprawionej skóry i stron z pożółkłego papieru, pokrytych pięknym, ręcznym pismem.
I tak moje życie przebiegało między kuźnią, lasami, księgą i pobliskim jeziorem, gdzie razem z kilkoma chłopcami z sąsiednich wiosek łowiliśmy ryby, albo pluskaliśmy się w wodzie. Wtedy też, w tajemnicy przed rodzicami, zaprzyjaźniłem się z Obcym. Tak nazywali go ludzie. Naprawdę miał na imię Eanor i był leśnym elfem. Mieszkał w lichej chatce, w głębi puszczy. Trudnił się sporządzaniem leków i innych mikstur, a w międzyczasie polował z łukiem. To on właśnie, mistrz łuku, wyszkolił mnie w strzelaniu, prawie za darmo. Ot, kilka razy musiałem pomóc mu przy szukaniu w lesie różnych ziół. Bardzo go lubiłem – wiecznie roześmiany, nie przejmujący się niczym, żyjący z dnia na dzień, bez żadnych planów na jutro. Zazdrościłem mu tego życia, tak różnego od mojego, pod wieczną kontrolą rodziców i innych członków naszej małej społeczności. Wstawał nie skoro świt, ale wtedy, gdy miał na to ochotę. Gdy był głodny, jadł. Gdy nie miał co jeść, zaciskał pasa i dalej robił to, na co miał ochotę – zwykle było to granie na lutni i śpiew w niezrozumiałym języku. A gdy już bardzo przycisnął go głód, brał łuk i szedł do lasu. Czasem zabierał mnie z sobą. Po lesie poruszał się jak duch – bezszelestnie, nie trącając zielonych gałązek, ani nie przydeptując suchych. Przy nim nauczyłem się skradać, choć w biegłości w tej sztuce nigdy nie udało mi się nawet do niego zbliżyć.
A po polowaniu zwykle wychylaliśmy po kubku jakiegoś słodkiego, odżywczego napoju, które przyrządzał z soków różnych roślin i rozchodziliśmy się do swoich domów. Ja brałem na ramię kilka ptaków, lub królików, on podobnie i machając do siebie rękami, rozstawaliśmy się. Nie mówiłem o nim rodzicom. Nikt w wiosce nie ufał Obcemu. Nie wiadomo dlaczego, bo krzywdy nikomu nie czynił, a wielu ludziom pomógł swoimi miksturami. Ale tacy właśnie są ludzie – wystarczy, że ktoś ma nieco bardziej spiczaste uszy i trochę większe oczy…
Tak biegły lata, jeden rok podobny do drugiego.
Pewnego dnia coś się jednak zmieniło. Do naszego domu zawitał niecodzienny gość.
Ojciec zdumiał się, gdy go zobaczył, ale przywitał go ciepło, jak dobrego znajomego. Gość odziany był w skórzaną zbroję, nabijaną stalowymi ćwiekami i takiż hełm. U pasa wisiał mu stalowy miecz, a w lewej ręce niósł niedużą, lekką tarczę, z obitego skórą drewna i okutą metalowymi taśmami. Już od pierwszego wejrzenia budził respekt. Tak bardzo różnił się od swojskich mieszkańców wioski. Z każdego jego ruchu biły męstwo, siła i odwaga. Ojciec zaprosił go do domu, a nam wszystkim kazał wyjść. Zaciekawiło mnie to. A gdy mnie coś zaciekawiło, trzeba było ataku niedźwiedzia, żeby mnie od tego odciągnąć – przynajmniej do chwili, w której sam zacząłem na nie polować. Nie bacząc na ojcowski zakaz, cichcem zakradłem się na kryty gontem dach kuźni, a stamtąd wdrapałem się na grubą, słomianą strzechę, dziękując w duchu Eanorowi, za naukę skradania. Nikt mnie nie zauważył. Rozgarnąłem ostrożnie słomę i zajrzałem do środka.
Nieznajomy mówił coś o wojnie. Niewiele z tego rozumiałem, bo rozmawiali przyciszonymi głosami. Usłyszałem jednak magiczne dla mnie słowo „Skyrim” i jeszcze bardziej nadstawiłem uszu. Gdy na koniec gość wręczył mojemu ojcu pokaźny trzos, zrozumiałem, że cesarski żołnierz po prostu zamawia u mojego ojca broń. I wiedziałem już, że nici z mojego wałęsania się po lesie – będę potrzebny w kuźni.
Na szczęście okazało się, że do broni potrzeba również skór. Czymś przecież trzeba opleść rękojeści mieczy, czy łuków, z czegoś trzeba zrobić rzemienie, podtrzymujące zbroje, no i same zbroje, których podstawą było coś, w rodzaju skórzanego kaftana. A kto był najlepszym myśliwym w wiosce? Dzięki Eaonorowi, byłem nim ja. Tak więc, zwykle rankiem udawałem się do lasu, w kuźni zjawiając się jedynie popołudniami. Pomagając ojcu i bratu w wykuwaniu mieczy i hełmów, nasłuchiwałem uważnie. Ojciec niewiele mówił, ale czasem coś tam wspomniał. Ułożyłem sobie z tych kawałków układanki całość sytuacji.
Cesarstwo zawsze potrzebowało żołnierzy. Tym razem wzmacniało swój garnizon w Skyrim. Każdy wybrany kowal musiał dostarczyć dwadzieścia kompletów uzbrojenia, na które składały się stalowy miecz, sztylet, lekka tarcza, skórzana, nabijana stalowymi ćwiekami zbroja i hełm, oraz łuk i trzydzieści strzał z żelaznymi grotami. Pracy było sporo. Mnie przypadło wyprawianie skór i wykuwanie grotów, jako najprostszych do wykonania. Potem brat pokazał mi, jak należy zszywać skórzane zbroje i kołczany. Z początku podobało mi się to, choćby dlatego, że nie obowiązywał mnie już zakaz polowania na jelenie. Żywności mieliśmy więc w bród, pomagaliśmy też sąsiadom, dzieląc się z nimi dziczyzną, której sami przejeść i tak nie dalibyśmy rady i to pomimo tego, że większą część musieliśmy, po uwędzeniu, odesłać do koszar.
Któregoś dnia, skończywszy szycie skórzanej pochwy, umieściłem w niej wykuty przez ojca miecz i spytałem.
- Ojcze, czy władanie czymś takim to bardzo trudna sztuka?
Ojciec uniósł wzrok znad koła szlifierskiego.
- Trudna – odparł po chwili. – Tym trudniejsza, że jej nauka nigdy się nie kończy. Nigdy nie jesteś w niej dość dobry, a aby przeżyć, musisz być najlepszy.
Przez chwilę jedynie zgrzyt obracającego się koła rozcinał ciszę.
- A ty umiesz władać mieczem? – odważyłem się spytać.
Ojciec roześmiał się.
- Synu, byłem legionistą! Oczywiście, że umiem! I to nie najgorzej, choć spotkałem od siebie lepszych. Na szczęście po naszej stronie. Gdyby było inaczej, pewnie by mnie tu nie było. I ciebie też.
Powrócił do pracy. Złote iskry sypnęły się równym strumieniem spod ostrzonego sztyletu. Przez chwilę pracowaliśmy w milczeniu, aż ojciec przerwał ciszę.
- A co, chciałbyś się nauczyć? – spytał nieoczekiwanie.
Opuściłem głowę.
- Pewnie, że bym chciał – rzekłem cicho. – Każdy by chciał. Ten żołnierz tak postawnie wyglądał z tym mieczem. Aż strach człowieka brał.
- Ano, pewnie – ojciec pokiwał głową. – Miecz to groźna broń. Groźniejsza niż łuk. Prawdziwie męska.
- No… - mruknąłem przytakująco.
Ojciec przełożył sztylet na druga stronę i zaczął pracowicie szlifować jego tylec.
- Wstań jutro wcześniej, to może czegoś cię nauczę – powiedział nieoczekiwanie. – Czytać i pisać już umiesz, może to i dobra chwila, żebyś nauczył się teraz władać mieczem, jak mężczyźnie przystoi.
Nie muszę chyba dodawać, że paliłem się do tych lekcji, nie zważając na protesty matki, która zaklinała się, że na żadną wojnę mnie nie puści. Ojciec zbywał jej lamenty śmiechem i zaczął uczyć mnie podstaw fechtunku. Kroki, zamachy, zastawy, cięcia… A ja, muszę to przyznać samemu sobie, ćwiczyłem naprawdę z dużym zaangażowaniem. Niejedno drzewo i niejeden kołek w płocie pokonałem, ćwicząc ciosy, aczkolwiek pochwał od starszyzny wioski za to nie zdobyłem. Zwłaszcza moja świetna wygrana ze studziennym żurawiem nie przypadła jej do gustu, za co porządnie oberwałem w skórę od ojca.
Trwało to kilka lat. Urosłem, ciągłe ćwiczenia dały mi sporo tężyzny, jak na mój młody wiek. Wprawdzie mistrzem miecza nie zostałem, ale za to w łucznictwie osiągnąłem wyniki, jakich nie powstydziłby się zawodowy łucznik, oczywiście, o ile tylko nie jest leśnym elfem. Ale wszystko kiedyś się kończy. Kres przyszedł pod postacią tego samego żołnierza, który niedawno zamówił u nas broń.
Pojawił się w wiosce niespodziewanie i natychmiast skierował swe kroki do naszej chaty. Minę miał poważną. Poprosił moich rodziców, by mu towarzyszyli, po czym cała trójka zamknęła się w domu. Nie na długo. Już po chwili drzwi otworzyły się z trzaskiem i matka wypadła z nich, zanosząc się płaczem. Ojciec podążał za nią, próbując ją uspokoić, aczkolwiek nie trzeba było mojej bystrości oczu, aby dostrzec łzy, spływające mu po policzkach. Żołnierz wyszedł z wahaniem, po czym, zerknąwszy na rodziców, westchnął cicho i niezauważenie odszedł w stronę koryta, przy którym uwiązał konia. Domyśliłem się, co tak bardzo mogło wstrząsnąć nimi, że nawet ojcu pociekły łzy. Aersic, mój brat, nie żył. Okazało się, że jego legion przerzucono do Skyrim, aby stłumić jakieś zamieszki, wywołane przez dostojnika, zwanego Ulfikiem Gromowładnym. I tam poniósł śmierć w jednej z potyczek.
Od tego czasu skończyły się lekcje fechtunku. Ojciec stwierdził, że na nic mi się ta sztuka nie przyda. A że myśliwym byłem zawołanym i złowioną zwierzynę sprawnie umiałem oprawiać, postanowił oddać mnie na służbę do zamku, gdzie miałem pomagać przy kuchni. Taki zgotował mi los!
Na nic błagania, ojciec był nieprzejednany.
- Jednego syna już straciłem i wystarczy – burczał tylko. – Pora, żebyś zabrał się za coś, co przyniesie ci dostatek bez podkładania łba pod miecz! Żołnierze muszą jeść, zawsze będziesz potrzebny!
Postanowił, że gdy tylko ukończymy kolejne cesarskie zamówienie na broń, pojadę do miasta i tam już zostanę.
Miałem już siedemnaście lat i kilka miesięcy. Nie wypadało mi płakać, ale mimo to, ukradkiem, gdy nocą leżałem już na posłaniu, niejedna łza pokulała się z moich oczu. Czy nigdy nie zobaczę wielkiego świata? Nie ujrzę strzelistych gór Skyrim? Nie popłynę okrętem po morzu? Mam skończyć jako kuchcik, poganiany przez jakiegoś tłustego kucharza? Mam resztę życia spędzić, dmuchając w ogień, szorując gary i zbierając cięgi za niedoprawioną polewkę?
Nie trzeba było opowiadać mi o Skyrim. Nie trzeba było uczyć mnie fechtunku, ani pozwalać na swobodne hasanie po lesie. Nie, nie dam się zamknąć w klatce, choćby i pełnej strawy! Pewnego dnia wstałem wcześniej niż zwykle – niby na polowanie. Wszyscy jeszcze spali. Spakowałem w węzełek kawał wędzonej dziczyzny, pół bochenka chleba, trochę odzieży i stalowy nóż. Chwyciłem swój wypróbowany łuk i kołczan pełen strzał. Cichcem wkradłem się do izby rodziców, chcąc spojrzeć na nich po raz ostatni. Spali, niczego się nie domyślając. Powstrzymałem chęć ucałowania matki. Mogłaby się przecież zbudzić i od razu nabrałaby podejrzeń. Potem pogłaskałem czule dębowe bale, z których zbudowano naszą chatę. Wciągnąłem w nozdrza zapach naszego paleniska, pomieszany z aromatem wiszących pod strzechą ziół. Westchnąłem cicho i… wyszedłem, zamykając drewniane drzwi.
Będąc już kilkadziesiąt kroków od domu, obejrzałem się jeszcze. Było ciemno, bowiem niebo na wschodzie dopiero zaczęło jaśnieć. Mimo to zdołałem ujrzeć ciemny kształt, który chciałem zapamiętać na zawsze.
Poszedłem na północ. Nie będę wędził się przy kuchni! Zostanę żołnierzem i zamiast spędzać reszty dni na kucharzeniu, pomszczę swego brata. Tak postępuje mężczyzna! Biada wam, Gromowładni. Wulfhere nadchodzi!
Postanowiłem zaciągnąć się do cesarskiego legionu. Ale dopiero na miejscu.
W Skyrim!
obiecałem zajrzeć... zajrzałem...
OdpowiedzUsuńDoceniam :)
UsuńSkąd wiesz że tęsknie za tym światem? Nie będę zaczynać od początku, powłóczę się tak jaki Ty, posłucham dialogów i muzyki, odwiedzę zbudowane domy i adoptowane dzieci. :)
OdpowiedzUsuńNo właśnie, jakoś nie wiem, co trzeba zrobić, żeby zbudować kolejny dom. Nikt się do mnie z taką propozycją nie zgłosił. Mam tylko jeden w Falkret.
UsuńSympatycznie w tej wiosce, szkoda, że akcja juz się przenosi.
OdpowiedzUsuńDo wielkiego świata się przenosi! ;)
UsuńPrzy okazji - znasz treść?
Czytam :)
OdpowiedzUsuńNie nudzi się?
Usuń;-) nadrabiam zaległości.
OdpowiedzUsuńMam nadzieję, że nie przychodzi to z trudem?
Usuń