piątek, 12 lutego 2016

Rozdział XII - Grobowiec Hillgrunda

     Przy bramie uciąłem sobie krótką pogawędkę z jednym ze strażników. Powiedział mi o Grobowcu Hillgrunda, tajemniczej budowli, na wschód od miasta.

     - Dzieje się tam coś niedobrego – powiedział tajemniczo. – Ludzie gadają, że ktoś odprawia tam jakieś podejrzane rytuały.

     Zabrzmiało interesująco. Zaznaczył mi to miejsce na mapie. W miarę, gdy zbliżałem się do Smoczej Przystani, w mojej głowie zaczął się klarować pewien plan. Tajemniczy grobowiec znajdował się na wschodzie. Mógłbym go spenetrować, być może znaleźć jakieś kosztowności, których w podziemiach nie brakuje, a potem udać się w stronę Ivarstead, by rozprawić się z bandą rabusiów, grasującą w jej okolicach. List gończy wciąż tkwił u mnie w zanadrzu. Byłoby nieźle zaskarbić sobie wdzięczność jarla Pękniny. A potem dopiero ruszyłbym na wyprawę po róg.

     Pierwszą napotkaną przeze mnie osobą w Smoczej Przystani była Lydia. Ucieszyłem się na jej widok. Usiadłem przy niej i wyciągnąłem mapę. Pokazałem jej grobowiec.

     - Znam to miejsce, tanie – odrzekła. – Byłam tam kilka razy. Ot, grobowiec, jak grobowiec. Ale prawda, coś ostatnio się tam dzieje. Przynajmniej takie krążą plotki.

     - Pójdziesz tam ze mną? – spytałem.

     Spojrzała na mnie zdziwiona.

     - Czy pójdę? – spytała. – Jestem twoim huskarlem, tanie. Pójdę za tobą wszędzie, gdzie tylko sobie zażyczysz.

     Tanie! Jakoś nie mogłem się przyzwyczaić do tego tytułu.

     - A potem zamierzam udać się w okolice Pękniny. Zerknij na to – podałem jej list gończy.

     Przeczytała i skinęła głową.

     - Idziemy zaraz, tanie?

     Pokręciłem głową.

     - Muszę najpierw doprowadzić swój ekwipunek do porządku – odparłem, demonstrując rozciętą zbroję i rozprute karwasze. – Do wieczora mi z tym zejdzie. Wyruszymy jutro, skoro świt.

     - Jak sobie życzysz, tanie – odparła pokornie.

     W jej oczach nie dało się wyczytać zupełnie nic. Ani zawodu, ani ciekawości. Była po prostu żołnierzem, wypełniającym rozkazy. Trochę mnie to rozczarowało. Miałem nadzieję, że znajdę w jej osobie nie tyle strażnika, co kompana. Może z czasem…

     - Nie musisz ze mną iść, jeśli nie chcesz – odrzekłem łagodnie.

     Nie chciała tego po sobie pokazać, ale zauważyłem, że poczuła się dotknięta. Pożałowałem natychmiast tych słów. Była Nordką, a dla nich poczucie honoru było ponad wszystko. Zapewne zostawiając ją w pałacu, zrobiłem jej krzywdę i naraziłem na drwiny. Co to za huskarl, skoro nawet tan go nie chce? Takie docinki zapewne musiała znosić. Obiecałem sobie, że już nigdy do tego nie dopuszczę.

     - Wiesz, mam do spełnienia pewną misję, która będę musiał wykonać sam – odezwałem się zniżonym tonem. – Tę misję nałożyli na mnie Siwobrodzi. To próba i nie będę mógł wziąć cię ze sobą. Ale będę zadowolony, jeśli będziesz mi towarzyszyć we wszystkich innych wędrówkach.

     - Tylko rozkaż, tanie – odparła, przyglądając mi się tymi przenikliwymi, ciemnymi oczami.

     Miałem tego dość.

     - Tak, mam dla ciebie rozkaz – uśmiechnąłem się. – Mam na imię Wulfhere i chciałbym, żebyś tak się do mnie zwracała.

     Jej wzrok spłoszył się nieco.

     - Nie uchodzi, tanie – odparła nieśmiało. – Jestem żołnierzem.

     Jeśli pomyślała sobie, że chcę się z nią spoufalić, bo mam zamiar potraktować ją jak jakąś dziewkę, to bardzo się pomyliła. Nawet przez myśl mi to nie przeszło. Jeszcze szacunek do wysokich rodów w sobie noszę, a przecież dość spojrzeć na nią, by poznać szlachciankę. Co z tego, gdy tak to zabrzmiało…

     - Widzisz, jestem prostym człowiekiem – odezwałem się. – Nie wychowałem się w pałacu, jak ty, tylko w kuźni i w lesie. Tytuł mnie peszy. Zwłaszcza, kiedy ty, bez wątpienia rycerskiej krwi, tytułujesz mnie w ten sposób.

     - A jak mam cię tytułować, tanie? – spytała Lydia niepewnie. – Jesteś przecież tanem.

     - Jestem – westchnąłem. – Sam nie bardzo wiem, co to znaczy, ale niby jestem. Dobra, mów jak chcesz, ale wiedz, że dzień, w którym nazwiesz mnie po imieniu, zapamiętam na długo.

     Ujrzałem błysk zrozumienia. I nigdy nie dowiedziałem się, czy zrozumiała mnie naprawdę, czy po swojemu.

     Umówiliśmy się o świcie pod bramą, obok kuźni Adrianne. Odwiedziłem jeszcze Farengara, oddałem pokłon jarlowi, który ucieszył się na mój widok i spytał o Siwobrodych. A potem zamieniłem jeszcze kilka słów z Proventusem, który zaproponował mi osiedlenie się w mieście i kupno domu.

     W mieście, otoczonym murem, nie było miejsca na nowe budynki. Trzeba było używać starych. To tłumaczyło niezły stan zabudowy – każdy dbał o dom, bo niewiele ich było i wszelkie remonty przeprowadzał na bieżąco. A te, które już stały, osiągały niebotyczne ceny. Domek, który zaproponował mi Proventus, był trochę podniszczony i wymagał skromnego remontu, jednak był to jedyny pusty dom w mieście i innego wyboru nie było. Kosztował pięć tysięcy septimów. Niby niewiele, jak na tutejsze ceny. Mój trzosik ważył już sporo, ale nie aż tyle. Z żalem musiałem odwlec decyzję o zakupie.

     Adrianne powitała mnie z uśmiechem. A potem obejrzała moją zbroję i mina jej zrzedła. 

     Może jednak zdecydujesz się na stalową? – spytała. – Ledwo uszedłeś z życiem. Mam tu niezłą segmentatę, powinna na ciebie pasować.

     Pokręciłem głową.

     - Mimo wszystko, wolę lekką zbroję – odparłem.

     - Rozumiem, ale może postarasz się o inną. Nie wiem, może nie od razu elfią, ale…

     - Masz taką? – spytałem zaciekawiony.

     Roześmiała się i pokręciła głową.

     - Nawet gdybym miała, pewnie nie byłoby cię na nią stać – odrzekła. – Do jej wykucia używa się stali, złota, rtęci i księżycowego kamienia. To rzadki minerał i bardzo drogi. Taka zbroja kosztuje fortunę. Dlatego używają jej głównie Thalmorczycy. Ale zbroja jest bardzo lekka i wytrzymała. Lżejsza nawet niż skórzana.

     Zaciekawiła mnie tym.

     - Thalmorczycy?

    - Mówimy o ich uzbrojeniu „elfie”, ale tak naprawdę to broń Altmerów. Mają świetne łuki, też z księżycowego kamienia. Ten minerał nadaje sztywność łęczyskom i elastyczność ramionom, ale nie wiem, jak oni to robią. Podobno przekładają jakoś paski drewna tym stopem, w odpowiedniej kolejności i kierunku. Miecze też mają niezłe. Miałam taki w rękach. Lekki, sztywny i trudno się szczerbi, czy tępi. Marzenie każdego wojownika. No – dodała, wzruszając ramionami – z wyjątkiem Norda. Oni nie uznają innego metalu niż stal.

     Adrianne zawołała męża – brodatego Norda, którego przedstawiła jako Ulfberta Niedźwiedzia Wojny – i kazała mu wstawić garniec wosku na palenisko. Mąż potulnie skinął głową i poszedł do sklepu, wykonać polecenie. Roześmiałem się w głos.

     - Krótko go trzymasz! – parsknąłem. – Jak on to znosi?

     - Całkiem nieźle – uśmiechnęła się. – Wie, że to ja utrzymuję rodzinę. On jest wojownikiem. Jak na razie, jarl nie wysyła nigdzie swoich wojsk, więc po co ma gnuśnieć w domu? Niech mi pomoże! A skórę wygotujemy w wosku. To ją utwardzi.

     Razem wycięliśmy i wyklepaliśmy potrzebne płaty skóry. Adrianne zajęła się ich zszywaniem, podczas gdy ja doprowadzałem do porządku swoje karwasze. Okazało się, że i buty wymagają naprawy. A potem znalazłem jeszcze głębokie rozcięcie w pochwie na miecz. Prawdopodobnie sam je zrobiłem własną bronią, bo wyraźnie cięcie było od środka. Gdy skończyłem swoje, zabrałem się do prac hutniczych. Adrianne miała koło domu dymarkę, w której można było wytapiać różne metale. Załadowałem ją żelazem, dodałem trochę korundu, załadowałem palenisko węglem i zabrałem się za wytop stali. Ręce bolały od miecha, ale nie narzekałem zbytnio, dziwiąc się tylko, że taki osiłek, jak Ulfbert nie może się za to zabrać.

     - Zupełnie nie ma talentu – Adrianne pokręciła głową. – Napsuł mi już tyle stali, że dostał zakaz zbliżania się do pieca. Ostatnio, gdy wytapiał stal, nie nadawała się nawet na gwoździe. Dał za dużo węgla i wyszła mu szara, krucha i nic nie dało się z niej zrobić. Pod uderzeniem młota zamieniała się w proszek. Ale to dobry człowiek. Trochę nieporadny, ale dobry. Można na nim polegać.

     Skończyliśmy około południa. Zbroja była jeszcze lepsza, niż poprzednio. Płyty naramienników były teraz znacznie mocniejsze i sztywniejsze, ale ruchów w dalszym ciągu nie krępowały. Adrianne wszyła między warstwy skóry po kawałku cienkiej stalowej blachy. Nie zwiększyło to znacząco wagi zbroi, a pewnością poważnie ją wzmocniło. Zgodnie z obietnicą, pomogłem potem Adrianne przy realizacji cesarskiego zamówienia. Do wieczora wykułem dwa miecze i sporządziłem całą cesarską zbroję z przygotowanych przez nią skór.

     - To za pomoc w naprawie zbroi – odparłem, gdy Adrianne sięgnęła do sakiewki. – Poświęciłaś mi pół dnia, więc ja tobie poświęciłem drugie. Jesteśmy kwita.

    Pokiwała głową na boki, w geście niedowierzania, ale przystała na to. Wcisnęła mi jednak kilkanaście orkowych strzał, twierdząc, że i tak nikt ich nie chce kupić. Cała Adrianne… Pożegnaliśmy się i skierowałem swoje kroki do gospody. Zasłużyłem na kolację i odpoczynek. Cały dzień ciężko pracowałem w kuźni, więc ramiona bolały mnie tak, że zacząłem się obawiać, czy aby ból przejdzie do jutra. Sklepy już były zamknięte, więc żadnej mikstury kupić nie mogłem. Jutro też nie zdążę, bowiem wyruszamy skoro świt. Ech, pokpiłem sprawę…

     Byłem jednak zbyt zmęczony, aby się martwić. Po kolacji poprosiłem szynkarkę, by obudziła mnie tuż przed świtem, po czym rzuciłem się na łóżko i zasnąłem jak kamień.

     Góry na wschodzie rozświetliły się, gdy szedłem już w stronę bramy. Lydia stała tam w pełnym ekwipunku. Musiała być niezwykle silna, bowiem jej wyposażenie ważyło znacznie więcej niż moje. Miała na sobie swoją stalową zbroję, z łagodnie zaokrąglonymi blachami, co nadawało jej dostojny i solidny wygląd. Jej buty również były wzmocnione stalowymi nagolennikami. Na ramionach miała skórzane karwasze, obłożone misternie grawerowaną blachą – zapewne bardzo drogie. Stalowy miecz i gruba, okrągła tarcza, obita blachą, dopełniały ekwipunku. Na plecach miała jeszcze cesarski łuk i kołczan ze strzałami, co bardzo mnie zdziwiło. Wyszła moja ignorancja w dziedzinie norskiej wojskowości. Dopiero później dowiedziałem się, od niej zresztą, że huskarl, to bynajmniej nie jakiś ochroniarz, tylko specjalnie wyszkolony, ciężkozbrojny piechur, który ma już za sobą udział w co najmniej trzech bitwach i dodatkowo potrafi biegle posługiwać się łukiem. Niewielu ich było w norskich drużynach. To elitarna formacja, w której często służyli ludzie wysokiego rodu.

     Wyruszyliśmy pieszo. Był to kawałek drogi, ale dzięki temu miałem nadzieję, że poznamy się trochę lepiej. Nie bardzo udało się to zrealizować, przynajmniej z początku. Lydia nie była zbyt gadatliwa, ja też nie wiedziałem, jak rozpocząć rozmowę. Skończyło się na tym, że aż do owego wysokiego mostu między dwiema wieżami, gdzie odbyłem potyczkę z bandytami, ograniczaliśmy się jedynie do zdawkowych uwag, niewiele rozmawiając.

     Dopiero, gdy doszliśmy do wieży, opowiedziałem jej o mojej walce. Ku mojemu zdziwieniu, odparła, że dobrze zna to miejsce.

     - Też miałam tu potyczkę z rozbójnikami – odparła. – To wieże Valtheim. I to była moja pierwsza bitwa. Rozbójnicy często tu się zagnieżdżają, bo miejsce jest opuszczone. Od czasu do czasu trzeba ich stąd wykurzyć.

     - Dlaczego jarl nie zajmie tego miejsca? – spytałem. – Przecież gdyby obsadził te wieże kilkoma strażnikami, nie byłoby kłopotu ze zbójami.

     - Pewnie kiedyś to zrobi – wzruszyła ramionami. – Jeśli wojna zawita w te strony. Na razie nie warto. Ta strażnica nie jest jakimś wyjątkowym obiektem. Ze Smoczej Przystani, w pogodny dzień, widać to samo, co z tych wież.

     Fakt. Okolica górzysta, obrośnięta lasem. Niewiele tu było widać. Dopiero, gdyby ktoś pojawił się bezpośrednio przy wieżach, można było go zauważyć. Zaproponowałem krótki postój i posiłek w cywilizowanych warunkach – to jest w jednej z wież, gdzie, jak pamiętałem, stały krzesła i stół.

     - Jak sobie życzysz, tanie – odparła, co sprawiło, że zacisnąłem wargi.

     Wdrapaliśmy się na wieżę. Była już ogołocona ze wszystkich drobiazgów, ale meble przetrwały. W szafie znaleźliśmy drewniane talerze i sztućce, których nie zdążyła wyszabrować miejscowa ludność, a Lydia rozpaliła niewielkie palenisko i podgrzała nad ogniem dwa kawały wędzonej dziczyzny. Świeży, kupiony w gospodzie chleb, też powędrował na stół. Zasiedliśmy do jedzenia.

    Nie byłem jakimś dzikusem. Rodzice bardzo dbali o to, byśmy przy stole zachowywali się właściwie. Ale gdy patrzyłem na maniery Lydii, moja własna niezręczność mnie paraliżowała. Posługiwała się sztućcami z taką swobodą i tak machinalnie, w dodatku z takim wdziękiem, że na milę można było wyczuć, iż wychowano ją w książęcym pałacu. Trzebaż mi było, żebym jeszcze teraz nabawił się kompleksów! Postanowiłem uczynić z tego swój atut.

     - Mam do ciebie prośbę – odezwałem się.

     - Co rozkażesz, tanie? – podniosła na mnie wzrok.

     - Jestem prostym człowiekiem – odrzekłem nieco zażenowany. – Nie odebrałem tak starannego wychowania jak ty. Czy nauczysz mnie prawidłowego zachowania przy stole?

     Moja prośba wyraźnie ją zaskoczyła.

     - Ależ… - zająknęła się – zachowujesz się przecież zupełnie…

     - Znośnie? – wpadłem jej w słowo.

     Uśmiechnęła się, bodaj czy nie pierwszy raz. Przez chwilę namyślała się, ważąc słowa.

     - Tylko trzeba jeść wolniej – odezwała się w końcu. – Mniejsze kawałki. I trochę inaczej siedzieć. Prosto, o tak, nie opierać łokci na stole.

     Wyprostowałem się. Musiałem wyglądać sztucznie i śmiesznie, bo z trudem tłumiła wesołość. Sam się roześmiałem.

     - Kiedyś się nauczę – zapewniłem ją. – Z twoją pomocą. Jak popełnię jakiś błąd, to mi go od razu wytknij, dobrze?

     - Gdy będziemy sami – dokończyła z mnie. – Tak zrobię.

     - Opowiedz mi o sobie – poprosiłem. – Jak to się stało, że zostałaś żołnierzem?

     Posmutniała. Widocznie nie miała wesołych wspomnień. Ale powoli, słowo po słowie opowiedziała mi swoją historię i widziałem, że przyniosło jej to ulgę. Miała kiedyś dwóch starszych braci, ale ledwo ich pamiętała. Obaj byli strażnikami w Rzecznej Puszczy i obaj zginęli w potyczce z bandytami. Po ich śmierci rodzice przenieśli się do Białej Grani. Jej ojciec był krewnym jarla. Był początkowo zwykłym żołnierzem, potem cesarskim kwatermistrzem i wtedy odkrył w sobie żyłkę do interesów. Postanowił zwolnić się ze służby, co przysługiwało mu, jako weteranowi, i zająć się handlem. Zaopatrywał też dwór i organizował lokalny rynek, więc jarl bardzo przyjaznym okiem patrzył na jego działalność. To w dużej mierze dzięki niemu Biała Grań stała się miastem zamożnym i ważnym celem kupieckich karawan. Wiodło im się nieźle, ale nieszczęścia ich nie opuściły. Matka, zdrowa i rumiana kobieta, niespodziewanie zachorowała i zmarła. Ojciec załamał się zupełnie. Zaniedbał interesy, całymi dniami czuwając przy zwłokach żony w Komnacie Umarłych. Interes szybko się posypał. Zbankrutował. Musiał sprzedać dom i cały dobytek, a jeszcze nie starczyło na spłatę długów. Zaciągnął się więc na wyprawę do legionu i już nie wrócił. Poległ gdzieś daleko, przy zachodniej granicy. Jarl nie dał jej umrzeć z głodu – przygarnął ją na dwór, zapewnił edukację i wychowanie. Ale Nord nie przyjmuje niczego darmo. Chciała to odpracować. Dano jej wybór – albo miotła i chochla, albo miecz. Wybrała to drugie. Przeszła szkolenie, wzięła udział w kilku potyczkach, wyróżniła się nawet w jednej z nich. Kilka miesięcy temu awansowała na huskarla. Jarl osobiście wręczył jej zbroję, przygotowaną specjalnie dla niej. I od tamtej pory służy w jego drużynie.

     - Przykro mi z powodu twoich rodziców – odrzekłem cicho. – Ja swoich bardzo kochałem, ale mój ojciec nie dał mi wyboru. Wybrał za mnie i to wybrał chochlę. Sam ich porzuciłem. Czy mi kiedyś wybaczą?...

     Dostrzegłem błysk zainteresowania w jej oczach. Nie minęła dłuższa chwila, a opowiedziałem jej cały swój życiorys, nie zatajając niczego. Nawet tego, co działo się na Wysokim Hrothgarze.

     - Nie było ci przykro, że jarl oddał cię na służbę do kogoś takiego jak ja? – spytałem. – Syn kowala, wychowany przy kuźni i w lesie, to raczej nie jest wymarzony dowódca.

     Spojrzała na mnie zdziwiona, a potem zagryzła dolną wargę, jakby się namyślała.

     - Wiesz, tanie, co najbardziej podoba mi się w wojsku? – spytała i nie czekając na moją odpowiedź, pociągnęła dalej. – Wszyscy są w nim równi. Nawet generał musiał zaczynać jako rekrut, z miotłą, zamiast miecza. Służyłam już raz pod oficerem, wywodzącym się z rabusiów. Obleśny, zapijaczony typ, ale znał się na rzeczy. Bo to tylko się w wojsku liczy. A ty… Ty wcale nie jesteś prostakiem, tanie i nie myśl tak o sobie. Nie pochodzisz z rycerstwa, to prawda, ale to jednak ciebie z jakiegoś powodu bogowie sobie upodobali.

     - Znasz legendy o Smoczym Dziecięciu? – spytałem.

     Skinęła głową.

     - Nawet dość dobrze. Czytałam „Księgę Smoczego Dziecięcia”. Ale zawsze sądziłam, że to tylko legenda. Aż do chwili, kiedy dowiedziałam się o tobie.

     Cisnęło mi się na usta jeszcze jedno pytanie, ale nie wiedziałem jak je zadać. Byłem ciekaw, jak zareagowała na wieść, że ma stać się moją przyboczną strażą.

     - A jak się o mnie dowiedziałaś – spytałem nieco nie na temat.

     - Kiedy walczyliście ze smokiem, my, cały dwór, wszystko obserwowaliśmy zza murów. Gdy krzyknąłeś… Tak, było słychać nawet w pałacu! Więc wtedy od razu pojęliśmy, kim jesteś. Jarl odciągnął mnie na bok i spytał, czy się zgadzam. Spytał mnie, nie dał mi rozkazu!

     - A ty?

     - Zgodziłam się. Chętnie się zgodziłam. Smocze Dziecię to naprawdę ktoś. Trzeba je chronić. Uznałam to za zaszczyt.

     - I co jarl powiedział potem?

     Roześmiała się.

     - Stwierdził, że jesteśmy rówieśnikami, to się dogadamy – odparła. – On twardo stoi na ziemi, wbrew pozorom. I zna się na ludziach.

     Zamilkliśmy oboje. Cisza przedłużała się. W końcu wstałem od stołu, a Lydia również się poderwała.

     - Komu w drogę, temu czas – powiedziałem tylko po to, by przerwać milczenie.

     Było już południe, gdy doszliśmy do miejsca, w którym niegdyś stoczyłem pojedynek z najemnikiem. Tym od orkowego miecza. Niedaleko tego miejsca od głównego traktu odbijała ścieżka w prawo, prowadząca w górę. Ruszyliśmy w tamtą stronę. Bez wątpienia prowadziła ona do miejsca kultu. Była równa, składająca się z płytkich, szerokich stopni, umożliwiających stąpanie po nich koniowi, ciągnącemu mary. Co jakiś czas nad ścieżką rozpościerała się kamienna brama, symbolizująca przejście do innego świata.

     Sam grobowiec był wykuty w zboczu góry. Łukowate zadaszenie ozdobione było jelenim wieńcem i czerwonymi kwiatami, w dodatku całkiem świeżymi. Stanęliśmy pod zadaszeniem, w cieniu, przed drewnianymi, solidnymi drzwiami.

     - Gotowa? – spytałem.

     Zademonstrowała trzymany w ręku miecz.

     Otworzyłem drzwi. Ze zdziwieniem stwierdziłem, że wnętrze było jasno oświetlone. Miało kształt owalnej komnaty, a na środku płonęło ognisko. Naprzeciw zauważyłem następne drzwi. A przy nich stał młody Nord, z wyrazem niezdecydowania w oczach i przyglądał się im z przejęciem. Nie zauważył, jak weszliśmy. Dopiero gdy położyłem rękę na jego ramieniu, podskoczył i aż krzyknął z napięcia. Przez chwilę przyglądał mi się oszołomiony, po czym odetchnął głęboko.

     - Przestraszyłem się – wydyszał. – W pobliżu jest nekromanta, więc uważaj.

     Rozejrzałem się po komnacie. Nie było nikogo innego, więc zapewne ów nekromanta znajdował się za drzwiami.

     - Jest w grobowcu – jęknął Nord. – I robi bogowie wiedzą co ze szczątkami moich przodków!

     - Kto jest w grobowcu? – spytałem.

     - Vels Veran – wyraźnie skrzywił się, wypowiadając to imię. – Moja rodzina nigdy się z nim nie zgadzała, a on ostatecznie oszalał. Wszedł tam, żeby zbezcześcić nasz grobowiec rodzinny, wykorzystując naszych przodków do nekromancji mrocznych elfów. Moja ciotka weszła za nim, ale jeszcze nie wyszła, a ja nie mam szans w pojedynkę.

     Zaraz! On nie ma szans w pojedynkę, a ciotka miała?

     - Pozwoliłeś, żeby ciotka poszła tam sama? – spytałem z niedowierzaniem.

     Nord opuścił zawstydzony głowę.

     - Nie jestem z tego dumny – wyjąkał z trudem. – Przeraża mnie to miejsce, a ciocia Anga dobrze o tym wie. Ojciec zamknął mnie tu, gdy się upił, potem odszedł. Przez trzy dni jadłem dary, pozostawione zmarłym, zanim odnalazła mnie ciotka Anga…

     Wyglądał teraz tak nieszczęśliwie, że zrobiło mi się go żal. 

     - A razem z nami masz szanse? – spytałem przewrotnie.

     Ożywił się.

     - Zgodziłbyś się? – spytał z nadzieją w głosie. – Nie mam ci jak zapłacić… Ale w krypcie jest trochę kosztowności, należących do mojej rodziny. Możesz wziąć co zechcesz!

     Na myśl, że jakaś kobieta sama tam weszła, byłem gotów udać się tam bez żadnej zapłaty, ale znając norskie zwyczaje przystałem na to. Nord, który przedstawił się jako Golldir, otworzył drzwi i wszedł pierwszy. Wśliznąłem się za nim, a za mną Lydia. Naszym oczom pokazała się podłużna komnata, z ogromnym, kamiennym stołem do balsamowania zwłok. Nordowie bowiem dokonywali pochówku w ten sposób, że nasączali zwłoki jakąś trucizną, hamującą rozkład ciała, po czym owijali je w całun i chowali w suchej krypcie, gdzie dokonywała się mumifikacja. Za stołem były schody, prowadzące w dół i w lewo, a dalej dalsze schody, wciąż w dół.

     Już na początku natknęliśmy się na draugra. Trzasnąłem go mieczem, Golldir poprawił z drugiej strony i błękitna poświata w oczach nieumarłego zgasła, a on sam osunął się na kamienną posadzkę. W oddali zauważyłem następnego, wbiegającego po schodach. Było dość daleko – wystarczająco daleko, abym zdążył schować miecz, wyciągnąć łuk i posłać mu dwie celne strzały. Poszliśmy dalej. Na szczycie schodów, po prawej stronie, znajdowały się drewniane drzwi. Zajrzałem tam. Pusto. Ślepa komnata, tylko jakaś wielka urna stała na środku. Na dole schodów takie same drzwi i znów ślepa komnata, tyle tylko, że znajdowało się kilka mumii, a na leżach ktoś urządził sobie spiżarnię. Walały się tu puste butelki po winie, na leżach leżały też pełne i sporo żywności. Golldir, widząc to, zmełł w zębach przekleństwo.

     Na dole korytarz skręcał w lewo, a zaraz potem ostro w prawo. Na zakręcie stał kufer. Zajrzałem do niego. Było tam trochę złota i jakiś diadem. Sięgnąłem, żeby go obejrzeć.

     - Hej, to należy do mojej rodziny! – odezwał się Golldir półprzytomnie.

     Jednak zaraz się zmiarkował.

     - Przepraszam, weź co chcesz. Umarłym to i tak na nic się nie przyda.

     - Zabijamy twoich przodków – odezwałem się cicho. – Nie przeszkadza ci to?

     - Zabijamy? – zrobił zdumioną minę. – Przecież oni są już martwi. Pomagamy im wrócić do Sovngardu!

     Lydia przytaknęła. Sama była Nordką i doskonale rozumiała, co Golldir miał na myśli. Uznałem, że mają rację. Zabrałem kosztowności, choć nie czułem się najlepiej, robiąc to. A potem skierowaliśmy się korytarzem do obszernej komnaty, z której prowadziły szerokie wrota, teraz zamknięte. Na środku leżały zakrwawione zwłoki kobiety w średnim wieku, ale wciąż krzepkiej.

     - Ciociu! – zawył Golldir i dopadł ich jednym susem.

     Złapał ją za rękę, ale nie miał sił zrobić nic więcej. Zaniósł się spazmatycznym szlochem.

     Lydia podeszła do nich i dotknęła szyi kobiety. Spojrzała na mnie i z powagą potrząsnęła głową. Anga nie żyła. Golldir płakał jeszcze przez chwilę, po czym zamknął oczy i zamilkł, bezwiednie głaszcząc zmarłą po policzku. Musiał ją naprawdę kochać.

     Wrota nie dały się otworzyć. Były zaryglowane. Słysząc nasze usiłowania, Golldir oprzytomniał.

     - Tu jest gdzieś inne wyjście – szepnął. – Nie wiem gdzie, ale na pewno jest jeszcze jedno.

     Rzeczywiście, w płytkiej niszy znajdowały się kolejne drzwi, znacznie skromniejsze. Za nimi zaś schody, prowadzące do krypty. Poszliśmy tam, cicho stawiając stopy. Ja z łukiem, Golldir i Lydia z obnażonymi mieczami.

     Nie dość cicho.

     Pierwszy draugr wyrósł przed nami tak niespodzianie, że byłby mnie zatłukł, gdyby Lydia przytomnie nie odbiła ciosu. Golldir trzasnął go mieczem w głowę, Lydia poprawiła. Draugr padł, ale w obszernej jaskini, jaka otwierała się za korytarzem, aż się zaroiło od następnych. Szyłem z łuku raz za razem. Golldir, co muszę mu przyznać, po otrząśnięciu się z przestrachu, dzielnie stawił im czoła. Lydia natomiast walczyła z podziwu godną taktyką, z dwoma nieumarłymi naraz i zdawałoby się, zupełnie bez wysiłku. Pięcioro draugrów zaścieliło posadzkę krypty, gdy po skończonej walce złapaliśmy oddech. Spojrzeliśmy po sobie z zadowoleniem. Swoim zwyczajem przeszukałem truchła i znalazłem trochę złota i kosztowności. W komnacie były też dwie mikstury uzdrowienia, które zabrałem. Golldir nie oponował.

     Z komnaty wyszliśmy drzwiami, po przeciwnej stronie. Tu gestem nakazałem ciszę, bowiem całe następne pomieszczenie pokryte było pajęczynami. Dał się wyczuć odór śnieżnego pająka. Chwyciłem łuk, nałożyłem orkową strzałę, dającą rozległe obrażenia i powoli zagłębiłem się w pomieszczeniu. Ujrzałem go od razu, gdy tylko się poruszył. Opuścił się na swej nici spod powały, ale nie dotknął jeszcze podłoża, gdy już tkwiła w nim strzała. Niestety, nie zabiła go – zaczął szarżować. Zdążyłem wystrzelić jeszcze jedną, a potem Lydia zasłoniła mnie swoją tarczą i przyłożyła mu mieczem. Pająk zdechł.

     - Nie wchodźcie na kratę – uprzedziłem, wskazując środek komnaty.

     Widniała tam okrągła dziura, wypełniona mętną wodą. Kto wie, jak głęboką. Dziura przykryta była żelazną kratą, ale podejrzewałem pułapkę. Zwłaszcza Lydia nie powinna a nią wchodzić – jej ciężka zbroja szybko pociągnęłaby ją w dół.

     Ominęliśmy pułapkę i skierowaliśmy się po schodach w dół. Korytarz prowadził do naturalnej jaskini, w której wykuto leża dla mumii. Powoli posuwaliśmy się naprzód. Na kamiennych filarach widniały znajome znaki z symbolami zwierząt…

     Huk po lewej stronie tak mnie zaskoczył, że aż podskoczyłem. To draugr, którego nie zauważyłem, zamierzył się na Lydię, trafił jednak w dobrze ustawioną tarczę. Odrzuciłem łuk – na nic by mi się tu nie przydał. Dobyłem miecza i chwyciłem cesarską tarczę.

     Lydia rozłożyła już jednego nieumarłego, ale z komnaty rzuciły się na nas cztery następne. Jak na komendę zwarliśmy szyk i ruszyliśmy na nich, pchając ich tarczami. Wbiłem miecz w pierś draugra i rozorałem ją tak, że padł natychmiast. Obok Golldir roztrzaskał głowę trzeciemu. Lydia odepchnęła tarczą następnego, a ja rzuciłem się na piątego. Golldir nie mógł nam pomóc, bo wąskie przejście nie pozwalało mu na wciśnięcie się między nas. Musieliśmy sobie radzić sami. Ten, który rzucił się na mnie, zamierzył się dwuręcznym mieczem i zadał mi taki cios, że zadrżałem o całość swojej tarczy. Wyprowadziłem cięcie od dołu, ale miecz ledwo go dosięgnął końcem. Kolejny cios przyjąłem w taki sposób, by ześlizgnął się po tarczy, ustawionej ukośnie. Draugr stracił równowagę i zatoczył się w moją stronę, tylko po to, by nadziać się na mój miecz. Pociągnąłem z całej siły za rękojeść, wyciągając oręż w taki sposób, by rozorał mu pierś. Draugr padł. Rozejrzałem się szybko, czy nikt nie potrzebuje pomocy. Nikt nie potrzebował.

     Lydia zlustrowała szybko komnatę, ale nikogo więcej nie znalazła. Golldir krążył wokół filaru w zamyśleniu. Wydawało się, że komnata nie ma innego wyjścia.

     - To chyba miejsce, o którym opowiadała Agna – odezwał się Golldir. – Mówiła, że niedźwiedź wskaże drogę.

     Przypadkiem stałem właśnie pod filarem ze znakiem niedźwiedzia. Dostrzegłem przy nim uchwyt, zawieszony na łańcuchu. Czyżby to było takie proste? Pociągnąłem. Trach! I ze stojącego pod ścianą sarkofagu odpadło wieko, o mało nie przygniatając Lydii, która przytomnie odskoczyła. Odsłoniło się wąskie przejście.

     - Jest! – zawołał Golldir. – Przejście prowadzi przez sarkofag! Nie podoba mi się to…

     Nie wiem, dlaczego tak bardzo go to zmartwiło. Przejście jak przejście. Przecisnęliśmy się przez nie z niemałym trudem, potem korytarz skręcił w prawo i rozszerzył się w niewielką komnatę. Po prawej stronie znajdowało się jakieś siedzisko, zajęte przez draugra, którego poczęstowałem strzałą w oko, a Golldir poprawił mu mieczem. Mimo to nieumarły wstał i zamierzył się na Norda. Wpakowałem mu jeszcze jedną strzałę, a Golldir jeszcze jeden cios w szyję. Draugr upadł.

     Stanęliśmy przed ogromnymi drewnianymi wrotami.

     - Te wrota prowadzą do głównej komnaty grobowej – szepnął Golldir. – Tam ukrywa się Veran.  Wejdźmy tam i skończmy z nim!

     - Nie podoba mi się to – mruknęła Lydia.

     Mnie też się nie podobało, ale w końcu po to tu przyszliśmy.

     - Słuchajcie, ani jednego ruchu, dopóki nie wystrzelę – powiedziałem. – Jeśli tam jest, spróbuję go przeszyć na odległość. Dopiero jeśli ktoś się na was rzuci, wchodzicie do akcji, rozumiemy się?

     Pokiwali głowami. Ostrożnie uchyliliśmy wrota.

     Moim oczom ukazała się ogromna komnata. Wrota prowadziły do zagłębienia, skąd wychodziły schody w górę, do właściwej komnaty, pełnej sarkofagów. Dalej znajdowało się podwyższenie z grobowcem protoplasty rodu. Przy nim właśnie ujrzałem ciemna postać, w szacie maga. Wziąłem go na cel.

     Strzała trafiła bezbłędnie, ale Veran nie zginął, tylko użył czaru niewidzialności i zniknął. Jednocześnie pootwierały się sarkofagi i draugry zaczęły się z nich gramolić. Było ich naprawdę wiele. Lydia i Golldir nie czekali już na rozkaz, tylko rzucili się w górę z obnażonymi mieczami. Popędziłem za nimi, szyjąc z łuku. Rozległ się hałas walki. Kątem oka dostrzegłem nekromantę w przeciwnym końcu komnaty. Posłałem mu strzałę. Nie wiem, czy trafiłem, bo zniknął, zanim do niego doleciała. A potem musiałem odrzucić łuk i dobyć miecza, aby zmierzyć się z jednym z nieumarłych, którzy nas zaatakowali. A tymczasem otwierały się wciąż nowe sarkofagi. Draugr, którego położyłem, nagle wstał, świecąc błękitną poświatą. Zrozumiałem, że Veran na nowo powołał go do życia. Kilka ciosów mieczem i… rozsypał się w kupkę popiołu. A ja rzuciłem się na nekromantę, którego dostrzegłem koło sarkofagu. Tym razem nie zdołał mi umknąć. Chlasnąłem go mieczem po twarzy. I choć zaraz zniknął, uderzyłem jeszcze raz na oślep i poczułem opór. Trafiłem. Veran pojawił nagle, osuwając się na ziemię z jękiem. Nie żył. Jednocześnie wszystkie draugry, jak jeden mąż padły na ziemię.  Nic dziwnego, tylko wola nekromanty trzymała je przy życiu. Gdy jego zabrakło, stały się na powrót tym, czym były – wysuszonymi zwłokami.

     Zdjąłem hełm i karwaszem usiłowałem wytrzeć sobie czoło. Z mizernym skutkiem. Lydia dyszała ciężko, opierając się o ścianę i trzymając za zakrwawione ramię. Golldir wyglądał trochę lepiej. Nie namyślając się wiele, podałem Lydii wszystkie fiolki z miksturą uzdrowienia. Zaoponowała, ale byłem nieugięty. Wypiła je i poczuła się lepiej.

     - Dziękuję – szepnęła. – Ale teraz nie starczy dla ciebie.

     Mówiąc to wskazała na moją nogę. Nie da się ukryć, była rozharatana niemal do kości, ale w bitewnym szale nic nie poczułem. Zostawiałem za sobą spore plamy krwi. Czym prędzej przywołałem zaklęcie lecznicze. Rana zasklepiła się. Najwyższy czas, bo już zaczynałem słabnąć. Po kilku chwilach poczułem się na tyle dobrze, że przeszukałem truchła draugrów i znalazłem trochę wartościowych rzeczy. Przydadzą się. Mój domek w Białej Grani zaczynał nabierać realnych kształtów.

     Golldir w pewnym momencie podszedł do mnie i bez słowa uścisnął mi rękę. Ten gest znaczył więcej niż potok słów.

     - I co teraz zamierzasz? – spytałem.

     Westchnął cicho.

     - Trzeba tu posprzątać – szepnął. – Poproszę ludzi z osady. Pomogą. A potem… Potem trzeba się zająć ciocią Agną. Niech Arakay ma ją w opiece.

     Spojrzeliśmy z Lydią po sobie i porozumieliśmy się wzrokiem. Czas na nas. Lepiej zostawić go tu samego. Pożegnaliśmy się i skierowaliśmy do zaryglowanych wrót. Odsunąłem zasuwę. To przejście prowadziło bezpośrednio do komory, w której leżały zwłoki Angi. Kierowany odruchem litości, podniosłem zakrwawione zwłoki i umieściłem na stole do balsamowania. Lydia pousuwała z niego jakieś porozbijane skorupy. Przez chwilę staliśmy w milczeniu, oddając w myślach hołd dzielnej kobiecie. A potem, z westchnieniem udałem się w stronę schodów, prowadzących na górę. Odgłos kroków Lydii rozległ się za moimi plecami.

4 komentarze:

  1. Nigdy nie lubiłem nekromantów, ale po tym opowiadaniu - jeszcze bardziej. A zdarza się na nich natknąć - np. niesławny bibliotekarz Kajetan Poznański.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. To chyba normalny odruch - nikt nie lubi nekromantów. Do tego stopnia, że nawet na koronerów, czy pracowników zakładów pogrzebowych niesprawiedliwie patrzymy spode łba.

      Usuń
  2. Strasznie ciężkie życie wtedy było;)

    OdpowiedzUsuń