poniedziałek, 22 lutego 2016

Rozdział XV - Fort Zielony Mur

     Już niedługo po opuszczeniu miasta, w oddali zamajaczyły nam mury fortu. Zboczyłem ze ścieżki i zacząłem wspinać się pod górę. Lydia podążyła za mną, o nic nie pytając, choć po jej minie widziałem, że nie rozumie. Gdy zdyszani znaleźliśmy się na szczycie zbocza, ostrożnie wychyliłem głowę zza skały i spojrzałem na mury.

     Fort wydawał się opuszczony. Nigdzie nie zauważyłem żadnego ruchu. Fakt, było trochę za daleko. Za to doszedł do mnie odór, jak z krematorium. Jakby ktoś palił mięso i kości.

     - Ten zamek jest w rękach bandytów – wyjaśniłem. – Kombinuję właśnie, jak by ich tu wykurzyć. We dwójkę może dalibyśmy radę.

     - Wiesz, ilu ich jest? – spytała Lydia.

     Potrząsnąłem głową.

     - Czyli równie dobrze może być z pięćdziesięciu – mruknęła Lydia. – Muszę zapamiętać, żeby nigdy nie wątpić w twoją odwagę.

     Parsknąłem śmiechem.

     - W rozum możesz – odparłem.

     Chichotaliśmy przez chwilę, jak sztubacy w szkolnej salce.

     - Jeśli myślałaś, że chcę się na nich rzucić z mieczem i bojowym okrzykiem, to źle mnie zrozumiałaś – spoważniałem. – To są bandyci. Ich trzeba po prostu wystrzelać. Z zasadzki, jak zwierzynę. Znienacka, z ukrycia. Trzeba ich po prostu zamordować tak samo, jak oni mordowali swoje ofiary.

     Spojrzałem jej w oczy.

     - I nie musisz iść ze mną, jeśli uważasz, że to niehonorowo.

     Zawahała się.

     - Czy sami nie staniemy się wtedy mordercami? – spytała. – Nie boję się walki, ale strzelanie z ukrycia, jak do kaczek… Nord nie powinien robić takich rzeczy.

     - Tak właśnie likwiduje się bandytów – odpowiedziałem, pewien swego. – Walka z nimi nie ma nic wspólnego z honorem. Sami go nie znają, więc niech się nie spodziewają uczciwego traktowania. Poza tym, nie wiemy ilu ich jest. Może być wielu. Trzeba będzie ich likwidować po kolei tak, żeby nie zaalarmować pozostałych.

     Westchnęła ciężko.

     - Pójdę z tobą – odpowiedziała. – Odpowiadam za twoje życie.

     - Tylko dlatego? – zagryzłem wargę.

     - Teraz tak – odparła, opuszczając głowę. – Nie podoba mi się taka walka.

    - Potraktuj to jak deratyzację – odrzekłem, nieco urażony. – Konieczność. Honorową walkę zachowaj dla żołnierzy, którzy znają to pojęcie.

     Urwałem i przez chwilę walczyłem sam ze sobą.

     - Naprawdę nie musisz ze mną iść – odezwałem się w końcu. – Dam ci to na piśmie, jeśli chcesz.

     - Pójdę z tobą – odrzekła z uporem. – Nie dam ci zginąć. Przynajmniej samemu…

     Ech, co ja z nią mam!

     - A poza tym, znam ten fort – dodała. – Bywałam tu z ojcem, jako mała dziewczynka. Chcesz się tam dostać niepostrzeżenie? To chodź przez jaskinię, z drugiej strony. Wyjdziemy na środku placu, przez starą, nieczynną studnię.

     Aż podskoczyłem i spojrzałem na nią zdziwiony. Znała fort! Arcyważna wiadomość! Jednak po krótkiej lustracji budowli musiałem zrezygnować z jej planu. Pojawienie się w samym środku placu równało się samobójstwu. Narażało nas na ostrzał ze wszystkich stron. Lepiej było najpierw zlikwidować strażników z zewnątrz, bo choć ich nie dostrzegałem, nie wątpiłem, że stoją gdzieś na murach. Choćby stąd, z tej góry. Tylko wciąż było za daleko. Zaczęliśmy ostrożnie przesuwać się w kierunku fortu.

     Budowla składała się z dwóch oddzielnych budynków, postawionych po obu stronach drogi. Z dwu stron łączyły je mury, tworząc coś w rodzaju ciasnego dziedzińca. Obiekt po naszej stronie to według Lydii więzienie, nad nim kwatera komendanta i strażnica, składająca się z masywnej, choć niezbyt wysokiej wieży o płaskim dachu. Drugi budynek to koszary i magazyny. Podziemnych połączeń między nimi nie było, a przynajmniej Lydia nie przypominała sobie, by coś podobnego istniało. 

     Pierwszego strażnika zauważyłem, gdy wyszedł z wieży i wolnym krokiem zaczął przemierzać mury. Przyjrzałem się uważnie. Była to kobieta – nie ulegało wątpliwości. Na ramieniu niosła łuk i kołczan. Nikogo innego nie widziałem.

     Po namyśle postanowiłem zaryzykować. Napiąłem łuk, wziąłem wszystkie poprawki i… Strzała ze złowrogim sykiem powędrowała ku strażniczce. Ta zachwiała się, więc musiałem trafić. Niestety, rana nie była śmiertelna. Dobiegł mnie jej krzyk. Strzeliłem drugi raz. Ten strzał zwalił ją z nóg, ale było już za późno – zdążyła zaalarmować pozostałych. Zaraz obok niej pojawił się drugi łucznik. Nie wiem, jakim sposobem – może pancerz Lydii błysnął w słońcu, albo moja sylwetka zbyt wyraźnie odcinała się od skały – dość, że zauważył nas od razu. Był całkiem zręcznym strzelcem – strzała świsnęła mi tuż koło ucha. Jednocześnie z bramy wyskoczyła niewysoka postać w zbroi i hełmie z rogami i popędziła w nasza stronę. Lydia wystąpiła jej naprzeciw z mieczem w dłoni.

     Nie miałem możliwości wspomóc Lydii. Byłem zajęty łucznikiem. Między nami odbył się swoisty pojedynek. Posyłaliśmy sobie strzałę za strzałą, wzajemnie unikając swoich pocisków. Miał nade mną tę przewagę, że mógł niemal tańczyć po szerokim murze, podczas gdy ja byłem unieruchomiony na wąskiej grani. Musiałem przyznać, że był znakomitym strzelcem. Jedna z jego strzał otarła się o mój hełm. Ale i on po moim strzale wyraźnie się zachwiał. Na domiar złego, posłał również dwie strzały w stronę Lydii.

     W końcu rozstrzygnąłem ten pojedynek, rozkładając go na murach celnym strzałem. Zeskoczyłem ze skały i zbliżyłem się do Lydii. Ona też zwyciężyła w pojedynku, a jedyną stratą była dziura w kołczanie, w który trafił łucznik. Przyjrzałem się zwłokom rozbójnika. Ze zdziwieniem stwierdziłem, że był Bosmerem.

     Posunęliśmy się cicho w kierunku bramy. Jak się okazało, Lydia potrafiła niezgorzej się skradać, choć nie tak jak ja. Uważnie rozglądaliśmy się po murach i wszelkich zakamarkach. Moja towarzyszka schowała miecz i sięgnęła po łuk. Nie wątpiłem, że potrafi się nim posługiwać.

     Wspięliśmy się po drewnianych schodach na mury. Obeszliśmy wszystkie dookoła, ale nikogo nie znaleźliśmy. Wlazłem do strażnicy i ostrożnie stawiając stopy poszedłem w górę, po kamiennych stopniach. Wychyliłem głowę przez otwór w dachu.

     Był tam. Trzymał w ręce łuk i gapił się na fort. Jak to się stało, że nas nie zauważył? Napiąłem mój łuk mrozu. To nie była walka, to była egzekucja. Uśmierciłem go jedną strzałą. Gdy podszedłem do niego, zagadka się rozwiązała – na odległość cuchnął przetrawionym winem. Był po prostu w sztok pijany. Przynajmniej umarł szczęśliwy…

     Wszyscy czworo byli Bosmerami. Nie umiałem sobie tego wytłumaczyć w żaden sposób. Leśne elfy unikały zamkniętych pomieszczeń i raczej rzadko gromadziły się w zorganizowane grupy. Jak to się stało, że tutaj zebrało się ich aż tyle?

    Penetrowanie fortu zaczęliśmy od koszar. Drzwi zaskrzypiały złowieszczo. Weszliśmy do przedsionka, gdzie płonęło ognisko, po ziemi walały się puste kufle, a przy ławkach stały bęben i lira. Bosmerowie kochają muzykę… Dalej były kręcone schody, prowadzące w dół. Śpiew, jaki się na nich rozległ, ostrzegł nas w czas. Ktoś wchodził na górę, nucąc pod nosem jakąś piosenkę. Dwie strzały – jedna moja, druga Lydii – uciszyły go na zawsze. Zwalił się na schody, nie wydając z siebie nawet jęku. Ten dla odmiany był Cesarskim. Zatem nie tylko elfy…

     Z dołu dobiegał chropawy głos, nucący sprośną piosenkę, z pewnością nie należący do Bosmera. Jeszcze nie spotkałem niemuzykalnego leśnego elfa, a ten fałszował okropnie. Głos dobiegał zza ściany z prawej strony. Gdy dotarliśmy na dół, naszym oczom ukazały się otwarte drzwi, prowadzące do małego, pustego pomieszczenia. Po prawej było przejście do spiżarni, a tam stał wysoki zbój w żelaznej zbroi, lekko podchmielony zapewne, bo śpiewał sam do siebie. I dobrze, przynajmniej zagłuszył nasze kroki i po prostu w pewny momencie przestał śpiewać, rozciągnięty na posadzce, jak długi, gdy Lydia zdzieliła go mieczem w kark. Ten był Orkiem.

     - Co się stało? – dobiegł nas głos z naprzeciwka. 

     Znajdowało się tam duże pomieszczenie, nieco zagracone. Nadchodził stamtąd kolejny ork. Strzała w oko zatrzymała go w pół kroku. Zwalił się ciężko na plecy i już nie wstał.

     - Co się tam dzieje? – dobiegł nas głos z dołu.

     Nikt jednak się nie zjawił. W pomieszczeniu leżały potrzaskane ręczne wózki. Między nimi leżały zwłoki dwojga bestialsko zamordowanych Khajitów, zapewne wędrownych kupców. Nic dziwnego, że kupcy nie trafiają do Pękniny, skoro na głównym trakcie są wyłapywani i mordowani. W pomieszczeniu znajdowała się klatka, jak w więzieniu. Martwy Dunmer w szacie maga, czy może raczej alchemika leżał na jej podłodze. Musiał umrzeć niedawno, bo stężenie pośmiertne dopiero następowało. Wzdrygnąłem się i poczułem przypływ prawdziwej nienawiści do bandytów. Do tej chwili po prostu uważałem, że wypełniam swój obowiązek, oczyszczając krainę z przestępców, ale na widok zamordowanych, zagotowała się we mnie krew.

     Po przeciwnej stronie znajdowały się schody, prowadzące na zewnątrz, a obok nich nieduży magazyn, w którym ujrzałem stojącą postać. Naciągnąłem łuk i strzeliłem. Zwalił się na słomę, zaścielającą posadzkę. Ten z kolei był Bosmerem. Co za dziwny sojusz Orków i leśnych elfów?

     Pozostał jeszcze ten na dole. Zakradłem się tam ostrożnie po schodach. Bandyta nie spodziewał się nikogo, więc zlikwidowanie go nie przedstawiało najmniejszych trudności. Jednocześnie odkryłem źródło dobywającego się na zewnątrz odoru. Pomieszczenie było pierwotnie kuchnią. Było tu sporo regałów i beczek na żywność. Stał też spory kominek, z buzującym ogniem. A na palenisku… Zrobiło mi się słabo. Dwa na pół zwęglone ludzkie kształty. Obok kominka leżały kolejne zwłoki, jakiegoś Bretona w kupieckiej szacie. Zbóje w ten sposób pozbywali się zwłok. Po prostu wszystkich zamordowanych palili.

     - Bestie – wzdrygnąłem się.

     Zrobiło mi się niedobrze. Słaniając się na nogach poszedłem na górę. Tam dołączyła do mnie Lydia i razem wyszliśmy na zewnątrz, odetchnąć świeżym powietrzem. Poczułem się trochę lepiej. Tymczasem na dworze zaczęło już szarzeć. Lydia ostrożnie podeszła naprzeciwko, do drugiego budynku.

     - Więzienie – szepnęła, wskazując na drzwi.

     - A tam? – spytałem, wskazując na górę.

     - Kwatera komendanta – odpowiedziała. – To gdzie najpierw?

     Zdecydowałem się na więzienie. Drzwi były masywne, ale uchyliły się bez kłopotów. Ze strzałą na cięciwie zagłębiłem się w oświetlone pomieszczenie. Już na wstępie musiałem użyć broni. Z bocznego pomieszczenia prosto na mnie wyszedł Ork. Na mój widok stanął zaskoczony. Błyskawicznie napiąłem łuk i wystrzeliłem. Trafiłem w gardło. Nie zdążył nikogo zaalarmować. Pomieszczenie, z którego wyszedł, było spiżarnią, całkiem nieźle zaopatrzoną. Wyszliśmy i zaczęliśmy skradać się korytarzem. Po lewej stronie ujrzałem schody w dół. Prowadziły do czegoś w rodzaju holu i stał tam Bosmer, wpatrujący się w kolejne schody, również prowadzące w dół. Nie wiem, co chciał tam wypatrzyć, ważne, że nie spoglądał w moją stronę, więc szybko pożegnał się z życiem. Po tym, co zobaczyłem w koszarach, serce mi stwardniało i nie czułem cienia litości.

     - Pewnie pilnował, żeby nic stąd nie wylazło – stwierdziła Lydia, wskazując na schody.

     Prowadziły pod ziemię, gdzie zapewne znajdowały się cele więzienne. Ale przejście było całkowicie zasnute pajęczyną. Wyglądało, jakby ktoś napchał do niego waty. Nietrudno zgadnąć, jakie stworzenia zalęgły się po przeciwnej stronie.

     - Ciekawe, dlaczego oni nie wykurzyli tych pająków – mruknąłem. – Z jakiegoś powodu je tu zostawili.

     Lydia wyciągnęła miecz i zamierzała rozciąć nim grube i mocne pajęczyny, ale ją powstrzymałem. Lepkie nici mogły uwięzić miecz. Postanowiłem wypróbować nowo poznane zaklęcie. Wyciągnąłem prawą dłoń przed siebie i pchnąłem do niej całą moc, w myślach powtarzając zaklęcie płomieni. Z mojej ręki wytrysnął purpurowy jęzor ognia. Pajęczyny stanęły w płomieniach i po chwili przejście było wolne.

     - Czym jeszcze mnie zadziwisz, tanie? – spytała Lydia, kręcąc z niedowierzaniem głową.

     Zagłębiłem się w ciasny tunel. Tak jak przypuszczałem, prowadził do cel w podziemiach. Całe pomieszczenie zasnute było pajęczynami, a w długim korytarzu stał nieruchomo sprawca tych ozdóbek. Wycelowałem w łeb i strzeliłem. Pająk zadrgał tylko odnóżami. Ale z otwartej celi obok niego wyszedł następny. Tego Lydia położyła celnym strzałem.  Nie był to jednak koniec kłopotów, bowiem z tego samego pomieszczenia wygramolił się trzeci, znacznie większy. Zasypaliśmy go strzałami, gdy próbował zaatakować. Nie zdążył jednak do nas dojść. Znieruchomiał.

     Cele były puste. Na korytarzu leżały zwłoki jakiegoś bandyty, Redgarda, za które pająki jeszcze nie zdążyły się zabrać. Tylko ostatnia cela po prawej była otwarta. Leżały w niej jakieś wysuszone, owinięte pajęczyną zwłoki i obok nieżywa dziewczyna, chyba dopiero co uśmiercona. Miała zupełnie białe włosy i jasną skórę. Barwy wojenne na twarzy nie przesłoniły subtelnych i regularnych rysów twarzy. Za życia mogła być pięknością.

     - Egzekucja? – spytała Lydia. – To przecież jedna z nich. Czyżby się pokłócili?

     - Albo kazali jej i temu tam – skinąłem na ciało bandyty – wykurzyć te pająki i im się nie udało.

     Dziewczyna ściskała w martwej dłoni bogato zdobiony kostur. Nie bez wysiłku wyszarpnąłem go z jej ostygłej ręki i obejrzałem dokładnie. Kostur był magiczny. Magia, którą doświadczony mag władał bez żadnych instrumentów, jedynie za pomocą woli, mogła być też wywoływana przez magiczne kostury. Efekt ich użycia był podobny do zaklęć. Były kostury płomieni, mrozu, czy lodowej burzy. Ten umożliwiał wskrzeszanie umarłych – na krótki czas dawał życie zwłokom, które dołączały do walki po stronie wskrzeszającego. Potem zwłoki rozsypywały się w proch. Zabrałem kostur, ale po namyśle dałem go Lydii. Ona nie potrafiła używać magii, więc niech w razie czego posłuży się magiczną laską. Odtąd postępowałem w ten sam sposób z każdym magicznym kosturem, jaki znalazłem.

     Spenetrowaliśmy całe pomieszczenie. Za pajęczynami odkryłem drzwi w ścianie i otworzywszy je wytrychem, wszedłem do niewielkiej komnatki, gdzie stał drewniany kufer. Było w nim trochę złota, które oczywiście zabrałem.

     Wróciliśmy na górę. Korytarz zakręcał ostro w prawo i zamienił się w prowadzące na górę schody. Na samym szczycie znajdowały się drzwi, zagradzające wejście do kwatery komendanta. Pchnąłem je i znalazłem się w przytulnym, umeblowanym pokoju z kominkiem, na którym płonął ogień. Naprzeciw nam wyszedł uzbrojony Bosmer, nie spodziewający się chyba obcych, bo na nasz widok stanął zaskoczony. I to wystarczyło, żeby oddać dwa celne strzały z obu łuków. Gdy z jękiem zwalił się na podłogę, ktoś wyjrzał z pomieszczenia z boku. Była to jasnowłosa Nordka, odziana w zbroję huskarla. Była uzbrojona i groźna, ale element zaskoczenia rozstrzygnął sprawę. Zdążyłem posłać jej strzałę, a Lydia rzuciła się na nią z mieczem i tarczą. Trzasnęło raz i drugi. Sprawa zakończyła się. Fort został zdobyty.

     - Mamy niezłą kwaterę na noc – odezwała się Lydia, gdy już stwierdziliśmy, że nikogo więcej tu nie ma. – Pójdę do spiżarni po coś do jedzenia.

     Skinąłem głową i wywlokłem zwłoki z kwatery. Zrzuciłem je po schodach na dół. Potem przejrzałem sobie zawartość kwatery komendanta, a w tym przypadku herszta zbójów. Pod ścianą tkwił kufer, do którego szybko się dobrałem, za pomocą wytrycha. Był tam mały woreczek ze złotymi monetami i dziwny, fantazyjnie zdobiony hełm, złotego koloru. Wziąłem go do ręki.

     Był zadziwiająco lekki. Ornamenty w kształcie ptasich piór, zdobiły go ze wszystkich stron. Pokryty był warstwą złota i błyszczał jak wielki klejnot. Co to za dziwny metal? Przymierzyłem. Pasował, ale trochę uciskał, bo wewnętrzna wyściółka była w strzępach. Pokazałem go Lydii, która właśnie zjawiła się z bochenkiem chleba pod pachą i miską pełną owoców w ręce.

     - Thalmorski hełm – odezwała się. – Robi się je z księżycowego kamienia.

     - Z czego? – uniosłem brwi.

     - Tak to nazywają. Nie znam szczegółów. Trzeba spytać jakiegoś kowala.

     Oczywiście, zabrałem ten hełm. Przypomniała mi się rozmowa z Adrienne, która wspomniała o elfiej zbroi. Ten hełm musiał być częścią takiej właśnie zbroi. Jeśli całość była tak lekka i wytrzymała, to rzeczywiście, warto byłoby się o taką postarać.

     Chleb był trochę czerstwy, ale dał się zjeść. Za to jabłka pyszne. Po kolacji zszedłem jeszcze na dół i przyniosłem kilka snopków słomy.

     - Umoszczę sobie posłanie tam – wskazałem komnatę, w której stał kufer. – Prześpij się w łóżku komendanta.

     - Jesteś tanem – zaprotestowała Lydia. – Tobie należy się łóżko.

     - Ale lubię spać w nieprzechodnich pomieszczeniach – uciąłem krótko. – Nie bój się, będzie mi wygodnie.

     Nie protestowała zbytnio. Zaryglowaliśmy drzwi, więc nikt z nas nie musiał trzymać warty. Umościłem sobie wygodne posłanie, przykryłem się płaszczem kultysty i zacząłem gapić się w płomienie, tańczące w kominku koło łóżka Lydii. Moja towarzyszka zrzuciła z siebie zbroję i buty. Łóżko lekko zaskrzypiało, gdy się kładła.

     - Lydio, skąd znasz ten fort? – spytałem.

     - Odwiedzałam go czasem z ojcem – odparła przytłumionym głosem. – Dowoził tu zaopatrzenie. A ja byłam oczkiem w głowie komendanta. Zawsze oprowadzał mnie po wszystkich zakamarkach. Stąd wiem o jaskini.

     - Więc znasz te strony? – spytałem ponownie.

     - Trochę – odparła. – Na północ stąd jest osada, zwana Skałą Shora. To kopalnia. Tamtejszy kowal był przyjacielem ojca. Dalej droga opada i rozgałęzia się. W prawo idzie się do Wichrowego Tronu, w lewo do Białej Grani. 

     - Szkoda, że nie było cię ze mną, gdy szedłem tędy pierwszy raz – ziewnąłem. – Nie błądziłbym tak.

     Nie odpowiedziała. Zapewne była już senna. Mnie też oczy zaczynały się kleić. Nawet nie wiem, kiedy zasnąłem.

     *          *          *

     Na śniadanie był chleb, obłożony wędzoną dziczyzną.

     Postanowiliśmy pójść do Skały Shora i powiadomić tamtejszych strażników, że fort jest już wolny od bandytów. Nie wiedzieliśmy, czy to coś da, ale na pewno nie zaszkodzi. Fort opuściliśmy jednak nie bramą, a przez studnię, która prowadziła do malowniczej jaskini, rozświetlonej bogatą kolonia świecących grzybów. Dnem groty płynęła czysta, źródlana woda. Stanąłem oczarowany. Widok był przepiękny. Gdyby nie zimna woda, w której przyszło nam brodzić, wydawałoby mi się, że jestem w pałacu. Wyszliśmy tuż pod wschodnią ścianą fortu. Wylałem wodę z butów. Na szczęście dzień był ciepły, więc przeziębienie mi nie groziło. Raźnym krokiem wyruszyliśmy traktem na północ.

     Do Skały Shora nie było daleko. Strażnik wyszedł nam naprzeciw, więc niezwłocznie poinformowaliśmy go, że fort Zielony Mur jest pusty i jeśli się pospieszą, zdążą zająć go przed bandytami. Miał na głowie przyłbicę, więc nie widziałem jego twarzy, ale byłem gotów założyć się, że otworzył usta ze zdumienia.

     Skręciliśmy do kuźni. Kowal pracował już w najlepsze, wykuwając jakieś drobne elementy, jakieś łączniki, czy okucia do mebli. Gdy podeszliśmy, przerwał pracę i spojrzał na nas. 

     - My już chyba się kiedyś spotkaliśmy – odezwał się, przypatrując mi się uważnie.

     - Zgadza się – przytaknąłem. – Byłem tu jakieś dwa tygodnie temu, w drodze do Ivarstead.

     - A mnie nie poznajesz, Filnjarze? – spytała Lydia.

     Zaskoczony wbił w nią wzrok i niepewnie pokręcił głową.

     - Lydia z Białej Grani! – zawołała moja towarzyszka. – Ta sama, z którą bawiłeś się kiedyś w zagadki.

     Filnjar aż usta otworzył.

     - Niemożliwe – wybąkał. – Przecież Lydia…

     I tu zrobił ruch, jakby głaskał po głowie małe dziecko. Podszedł bliżej i na jego twarzy odbiło się jeszcze większe zdumienie. 

     - Lydia! To naprawdę ty… Bogowie, jak ty wyrosłaś!

     Uściskali się serdecznie.

     - Stałaś się piękną kobietą – uśmiechnął się Filnjar, przyglądając się Lydii. – No, tak, to już przecież… Ile lat?

     - Osiem – odrzekła Lydia. – Tak Filnjarze, osiem lat!

     - Jak ten czas leci… - pokręcił głową. – Co was sprowadza do Skały Shora? Mam nadzieję, że nie kopalnia, bo wciąż zamknięta.

     - Jak to? – zdziwiłem się. – Od dwóch tygodni nikogo nie przysłano?

     - A, przysłano kilku darmozjadów – machnął ręką. – Nic nie zrobili. Stwierdzili, że muszą oszczędzać siły na wojnę. Strach ich obleciał i tyle. W sumie, to im się nie dziwię. Namnożyło się tych pająków tyle, że strach tam wejść. Nagrodę im obiecałem, ale nie skusili się na nią.

     - Pająki śnieżne? – spytała Lydia.

     - Już od dwóch miesięcy kopalnia jest zamknięta z ich powodu – westchnął kowal. – Skała Shora umiera. Kopalnia była tu jedynym źródłem dochodu. Już kilku górników się stąd wyniosło.

     - Dość tego! – uciąłem. – Trzeba zrobić z nimi porządek. Jak wojsko nie umie, to my się tym zajmiemy.

     Lydia bez słowa chwyciła w rękę łuk. Zrobiłem to samo.

     - Gdzie ta kopalnia?

     Wskazał nam ścieżkę, w stronę góry.

     - Ale bądźcie ostrożni – poprosił. – One są diabelnie szybkie i niebezpieczne.

     - Wiemy – zapewniłem. – Nie bój się o nas.

     Podążyliśmy ścieżką pod górę. Strażnik zdziwił się na nasz widok, ale nic nie powiedział. Zagłębiliśmy się w ciemnym tunelu. Zapaliliśmy pochodnie. Pajęczyny zrazu pojawiały się rzadko, ale przy głównym szybie było ich coraz więcej. Cisnąłem zapalona pochodnię przed siebie. Poleciała z furkotem, zapalając po drodze kilka pajęczyn i upadła w płytkim chodniku, po drugiej stronie szybu. Zapaliłem jeszcze kilka pochodni. Dwie zrzuciłem do szybu, resztę porozrzucałem po kopalni. Zrobiło się jaśniej. I zauważyłem ruch. Z chodnika wygramolił się pająk.

     Nawet nie zdążyłem wystrzelić, gdy Lydia położyła go celną strzałą. Drugi wyszedł z prawej strony, przez mostek, przerzucony nad szybem. Dostał strzałę prosto w łeb. Powoli zagłębialiśmy się w głównym szybie, szyjąc strzałami do każdego napotkanego pająka. Żaden z nich nie podszedł na tyle blisko, by nam zagrozić.

     W zakamarkach napotkaliśmy pajęcze gniazda z kokonami, w których złożyły jaja. Spaliłem wszystko, korzystając ze swojej nowej umiejętności. Gdy zabrakło mi many, użyłem pochodni. W kopalni zrobiło się jasno jak na zewnątrz.

     - No, to kolejny krok ku naprawieniu świata dokonany – mruknęła Lydia do siebie.

     - Co oni tu wykuwają? – podszedłem do ściany, przy której leżały kilof, latarnia i inne górnicze narzędzia. – Coś czarnego.

     Chwyciłem kilof i wyłupałem kilka ciemnych bryłek.

     - Węgiel? – zdziwiłem się, oglądając bryłę wielkości dwu pięści przy świetle pochodni.

     - Ebon – odrzekła Lydia. – Tak mi zawsze mówiono.

     - A co to takiego? – obracałem bryłę w rękach i oglądałem uważnie.

     - Nie wiem. Jakiś składnik stopu. Używa się ich do wykonywania broni. Bardzo drogi.

     Schowałem bryłki do plecaka.

     - Twój przyjaciel chyba się nie pogniewa, jeśli wezmę sobie kilka bryłek – odezwałem się. – Zresztą, sam go spytam. Musi mi opowiedzieć o tym stopie.

     Wyszliśmy z kopalni i odetchnęliśmy świeżym powietrzem, zostawiając za sobą odór pająków i dym z palących się pajęczyn. Filnjar czekał na nas niecierpliwie. Gdy nas zobaczył, podbiegł ku nam.

     - I jak? Udało się?

     - Udało się – roześmiałem się. – Kopalnia jest czysta. Wystarczy trochę posprzątać i możesz kuć dalej.

     Bardzo się ucieszył. Wyciągnął ku mnie worek złota. Było tam siedemset pięćdziesiąt septimów.

     - To za robotę – powiedział. – Uczciwa zapłata za uczciwą pracę.

     - Ależ, daj spokój – żachnąłem się. – Za bandytów dostaliśmy sto. A pająki to łatwizna, gdy ma się dobry łuk. Będę w zupełności zadowolony, jeśli pozwolisz mi zabrać kilka bryłek, które wydłubałem w kopalni.

     - Weź choćby i cały worek – odrzekł kowal. – Ale zapłata przecież wam się należy! No, bierz!

     - Wystarczą mi te bryłki – odparłem. – Podobno są wiele warte.

     Filnjar popatrzył na mnie z niedowierzaniem. Ale chyba wpadł mu do głowy jakiś pomysł, bo w oczach błysnął mu chytry ognik.

     - Dobry łuk, powiadasz… - uśmiechnął się. – Nie chcesz złota… Ale mały prezent możesz przyjąć. Na pewno ci się przyda.

     To mówiąc, odwrócił się na pięcie i zniknął w swoim domku. Ja przez ten czas chwyciłem młot i rozklepałem sobie szew na hełmie który trochę mnie uwierał. Kowal nie kazał na siebie długo czekać. Wrócił po chwili, niosąc jakiś podłużny przedmiot, owinięty płótnem. Położył go na warsztacie i rozwinął.

     Aż mnie zatchnęło.

     Na warsztacie leżał łuk. Ale nie zwyczajny, tylko cały wyglądał, jakby wykonano go ze złota. Dość ciężki, o sztywnym łęczysku i specjalnie wygiętych ramionach, wykonanych z dziwnego materiału.

     - Prawdziwa dwemerska robota – oznajmił z dumą. – Oto oryginalny, krasnoludzki łuk. Majdan z krasnoludzkiego metalu, którego nie potrafimy dziś wykonywać. Trzeba przetapiać znaleziony dwemerski złom. A ramiona, popatrz tylko, są częściowo metalowe, częściowo drewniane.

     Rzeczywiście, płaskie kawałki drewna były poprzekładane paskami metalu. Nałożyłem cięciwę i spróbowałem się zmierzyć do strzału. Łuk był twardy. Założyłem strzałę i napiąłem. Wycelowałem w drzewo. Strzała pomknęła do celu z ogromną szybkością. Znacznie szybciej niż ze zwykłego, myśliwskiego łuku.

     - Piękna broń – westchnąłem.

     - Jest twoja – odparł Filnjar. – Proszę, przyjmij ją. U mnie leży w skrzyni, a tobie się przyda.

     Nie miałem siły odmówić. Podziękowałem z całego serca za ten królewski dar. Pożegnaliśmy się serdecznie i ruszyliśmy na północ, gdzie droga cały czas biegła w dół. Schodziło się całkiem łatwo. Szybko dotarliśmy do rozwidlenia i poszliśmy dalej.

     Nasza wędrówka trwała kilka dni. Odpoczywaliśmy w drodze, żywiliśmy się tym, co upolowałem, zasypialiśmy u wejść do jaskiń, albo w szałasie, skleconym z kilku gałęzi. Wydawałoby się, że nic już nas w drodze nie spotka i spokojnie dojdziemy do Białej Grani. Jakże się myliliśmy!

     W pobliżu Fortu Amol, opanowanym przez magów, stwierdziliśmy, że jak na razie mamy dość naprawiania świata. Porządek w tym zamku zrobimy kiedy indziej. Przeszliśmy dalej i znaleźliśmy się w pobliżu miejsca, w którym kiedyś stoczyłem pojedynek z najemnikiem. Pamiętałem je dobrze. I wtedy właśnie ogarnął nas cień.

     Na niebie pojawił się smok. Skryliśmy się czym prędzej w skalnej rozpadlinie, ale było już za późno. Zauważył nas. Jak na komendę zdjęliśmy łuki z pleców i zaczęliśmy szyć w jego stronę strzałami. Mieliśmy to szczęście, że z jednej strony traktu znajdowała się skalna ściana, a z drugiej gęsty las. Smok miał trudności, żeby nas w ogóle dostrzec, toteż bez trudu naszpikowaliśmy go strzałami, jak poduszkę do igieł. Potem zniknął nam z oczu za skalną ścianą, na którą wspiąć się nie sposób. Co tam robił, nie wiem, ale zmarudził trochę, zapewne walcząc z kimś lub czymś innym. Udało mi się znaleźć wolne miejsce między skałkami i posłałem mu kilka kolejnych strzał. Bestia jednak wydawała się mieć niespożyte siły. W końcu wzniósł się w powietrze i zawisł nad drogą. Jęzor ognia, który trysnął z jego pyska, omal nie pozbawił mnie przytomności. Ból był nie do wytrzymania. Wypuściłem łuk z ręki i padłem na kamieniste podłoże. Resztką świadomości przywołałem zaklęcie leczenia i zacząłem leczyć swoje oparzenia. Zaklęcie przyniosło mi natychmiastową ulgę. W tym czasie smok zaatakował Lydię. Stawiła mu czoła z właściwą sobie odwagą. Gdy smok zionął ogniem, skryła się za głazami, ale gdy tylko skończył, wyprysła zza niego i posłała mu celną strzałę w oko. Gad zachwiał się i opadł na drogę. Czułem się już lepiej, więc złapałem łuk i strzeliłem prosto pod prawe skrzydło. Ta strzała zabiła go. Gad wzniósł głowę w przedśmiertnym skurczu i opadł bezwładnie na trakt.

     I znów, jak za pierwszym razem, jego ciało zamieniło się w złotą mgłę, którą wchłonąłem z podobnym zawrotem głowy, jak poprzednio. W moim umyśle zabłysło niedawno poznane słowo. Drem - Pokój! Pokój Kynaret, uspokajający dzikie bestie. Ale nie zdążyłem nawet zastanowić się nad nowym krzykiem, bowiem Lydia krzyknęła nagle.

     - Drugi!

     Poderwałem głowę. Rzeczywiście, na niebie pojawił się drugi smok i już zniżał lot, by nas zaatakować. Rozprysnęliśmy się po obu stronach traktu i jęzor ognia trafił w próżnię. Gdy przelatywał, dostał od Lydii strzałę pod pachę. Znów w mojej ręce znalazł się łuk. Potężny dwemerski łuk i takież strzały. O jego sile przekonałem się szybko, bowiem zauważyłem, że smok reaguje na każdą celną strzałę. Gad był nieco słabszy od poprzedniego. Nie zdołał nam poważnie zagrozić, a sam otrzymał wiele ciosów. W końcu, gdy po celnym strzale w skrzydło zwalił się na drogę tuż obok mnie, było jasne, że już nie da rady wznieść się w powietrze. Niezdarnie podpełzł do mnie, próbując mnie chwycić zębami. Jedyne, co dostał, to tarczę Lydii prosto w nos. Poprawiła mieczem. Odrzuciłem łuk i dobyłem swego orkowego oręża. W cios ten włożyłem wszystkie siły, celując w kark. Cięcie było straszliwe. Sam się zdziwiłem, że nie odrąbałem smokowi głowy. Ten cios nie zakończył jednak jego żywota. Zrobiło to dopiero pchnięcie Lydii w samo oko, aż po gardę. Na naszych oczach gad rozpadł się. Zostały z niego tylko kości.

     Usiedliśmy tak jak staliśmy. Dyszeliśmy ciężko. W mojej głowie kołatała się myśl: zabiliśmy dwa smoki. Sami! Jak to możliwe? Czy po prostu mieliśmy szczęście?

     - Lydio, awansowałaś na zabójcę smoków – uśmiechnąłem się z wysiłkiem. – Mamy po jednym na rozkładzie.

     Miała niezadowoloną minę.

     - Nie powinieneś się tak narażać – odrzekła. – Próbowałam cię zasłonić, a ty sam wyszedłeś mu naprzeciw.

     Żachnąłem się.

     - Miałem patrzeć bezczynnie, jak cię morduje? – burknąłem.

     - Oddać za ciebie życie to mój obowiązek.

     Jęknąłem. Denerwowała mnie jej gadka.

     - Lydio, właśnie zabiliśmy dwa smoki – warknąłem trochę gwałtowniej niż zamierzałem. - Dwa straszliwe smoki. Jesteśmy jak dwie ręce jednego żołnierza. Nie kłóćmy się o drobiazgi. Ja nie chcę, żebyś za mnie umarła, chcę, żebyś dla mnie żyła. Bo gdy ciebie zabraknie, kto mnie zasłoni? Koniecznie chcesz za mnie zginąć? No to ja oświadczam ci, że tak samo zginę za ciebie. I zawsze cię zasłonię, jeśli zdołam. I nie z powodu jakiegoś głupiego rozkazu, tylko dlatego, że cię, uparta dziewucho, zwyczajnie lubię!

     Spojrzała na mnie zaskoczona.

     - Ale…

     Urwała i wzruszyła ramionami. Nie wiem, co sobie pomyślała. W każdym razie do końca wędrówki stała się dziwnie milcząca. A ta nie trwała długo. W końcu naszym oczom ukazała się majacząca w oddali Smocza Przystań. Niedługo będziemy w Białej Grani. Zapadał już zmierzch, ale zamiast rozglądać się za noclegiem, przyspieszyliśmy kroku.


Biała Grań - widok z południowo-wschodniego traktu, prowadzącego m.in. do Ivarstead i Pękniny. Gmach, górujący nad otoczeniem to Smocza Przystań. Taki właśnie widok z pewnością ujrzeli Wulfhere i Lydia, wracając do Białej Grani po swej ostatniej przygodzie.

6 komentarzy:

  1. Podejrzewam, ze dziś niejeden marzy o takiej Lydii- ładna, zgrabna,nie nadmiernie gadatliwa i na dodatek jeszcze człowieka obroni w potrzebie.

    OdpowiedzUsuń
  2. "Deratyzacja" - w opisanym świecie panują naturalne zasady. Gdyby wprowadzić współczesne wymogi - prawa człowieka, traktowanie przestępców jako ofiary nieczułości społeczeństwa to nie wiem kto chciałby grać w taką grę...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Jeśli chodzi o bardziej cywilizowane, to ja uwielbiałem Simcity...

      Usuń
  3. Też mam ostatnio ochotę powiedzieć komuś "bo cię uparta dziewucho po prostu lubię" ;p ;p ;p

    OdpowiedzUsuń